- W empik go
Odwiedziny Amora - ebook
Odwiedziny Amora - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 219 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czemu nie idzie korytarzem, to byłoby prostsze. Zbyt proste: wespnie się po sztywnej ozdobnej rynnie obok balkonu. Z jedną nogą na chyba pewnym okratowaniu, z drugą na wypukłości tej rzeźby, niewątpliwie potrafi się dostać do pokoju na poddaszu. Naokoło cisza, tylko w nim się kręci kółko młyńskie, zupełnie zwariowane kółeczko, tik tak, tik tak: jakby plusk wody w głębi piersi, szum piany płynącej z prądem czy wiatru w drzewach.
Zawrót głowy, ale nie jest temu winna pustka pod nim, lecz to, co go wypełnia po brzegi. Coś takiego zdarzyło mu się już, kiedy otrzymał pewną nagrodę w szkole. Nuci i wymyśla sobie od durniów. Gdyby poszedł korytarzem, spotkałby wuja flirtującego z panną do towarzystwa, może matkę skradającą się cichaczem do pokoju ojca, zgodnie ze swoim zakłamanym zwyczajem.
„Czemu mama ukrywa, że sypia z ojcem?”
Zastanawia się, śmieje, robi krok.
Każdy próbuje składać tradycyjne wizyty. Amor to fotel w Akademii. Czytał, pijąc kawę, opinie dziennikarzy na temat przemówienia świeżo przyjętego członka. Czytał, żeby sobie dodać animuszu. Jest kandydatem… kandy… kandyz… kandydatem. Noga mu się pośliznęła. Spada kamyczek. Wdrapywanie się idzie wolniej, niż myślał.
Obejmuje rynnę jak popularny słup szczęścia. Właściwie nie wie jeszcze, co zrobi. Może spaść, zabić się, okaleczyć. Widuje się na skrzyżowaniach słupy-golgoty z wyrzeźbionymi u dołu wizerunkami połamanych kości i emblematami śmierci. Widzi mu się konający smarkacz wieziony w biało-czerwonej karetce. Ale obsesja brzydkiej zabawy ze służącą dodaje mu odwagi na parę godzin, mimo ryzyka wielkiej utraty sił.
Znów zaczyna się wspinać, trochę dumny, trochę niespokojny, nie mając odwagi spojrzeć w tył. Gdy się ma piętnaście lat, jest się mężczyzną, ale rynna jest znacznie bardziej najeżona kolcami, niż przypuszczał. Zdziera sobie skórę z palców, kaleczy dłonie i raptem czuje, że się uraził w te części ciała, których będzie potrzebował za chwilę.
O, gzyms! Lewa noga ma wreszcie Oparcie, druga pójdzie za nią. Nie, z tej strony są jakieś groźnie najeżone żelazne kolce. Zejść? Nigdy w życiu, skoro już podjął tę zuchwałą inicjatywę, o której opowie kolegom na początku roku szkolnego. Trzeba się zorientować. Od strony rynny możliwy jest dostęp przy pomocy rąk, w razie potrzeby – zębów. Gdyby miał lustro przed sobą, rozpoznałby gest zbójcy ze starej książki z obrazkami, wspinanie się z bronią trzymaną w ustach.
Poprawa sytuacji: bardzo mocny chwyt nadgarstka, świetny ruch przedramienia wspartego na dłoniach i cały ciężar ciała jakby lecący dzięki wysiłkowi ściśniętych łokci najsilniejszego ucznia gimnazjum. Jest już na drugim gzymsie. Tu już pójdzie jak po maśle.,
„Tak, stary, całkiem jak w fotelu.”
Ciągle mu wraca na myśl ten fotel, także akademicki… Akademia… akademie, nagie kobietki, bardzo źle zbudowane, kiedy obraca zeszyty.
Ach! ramię otarło się o mur. Nowy występ z rzeźbionych kamieni i rąbków żelastwa wrzyna się w udo. Co za głupia ornamentyka tej kraty stanowczo o wiele za nowej. Co za kretyni z jego rodziców. O, u Maniusi się świeci. Nie oczekuje tego gościa.
A może oczekuje innego? Gwałtownym wysiłkiem zaczyna się wspinać dalej. Czuje, że mu gorąco, jest to okropne gorąco, odczuwane przez ludzi, kiedy mają popełnić jakiś brzydki uczynek. Och, zbrodnia wykluta w wylęgarni: pieścić dziwki rękami mordercy. Pochyla się i raptem robi mu się bardzo zimno. Cholera, jest ponad wierzchołkami drzew parku. Niebo rozwija się, ogromne jak tafla morza, nad jednym człowiekiem. Po upadku ołowianek i oczek sieci kółko młyńskie znów zaczyna się spieszyć, otwiera upust nowym potokom lodowatej wody. Nie czas teraz na głupstwa.
Zresztą księżyc tam na górze wpatruje się w niego uważnie: przesadna tarcza, okrągła, otwarta jak usta, co wrzeszczą:
„Już po mnie!”
Sekunda, minuta (w romansach mówi się: wieki).
Przychodzi mu na myśl, żeby zawołać o pomoc, ale jest jasne, że się nie odezwie; nie odezwie się już w ogóle nigdy, czuje to.
Usiłuje myśleć o czekających go figlach – wydają mu się po prostu nieprzyjemne.
Wydobyć się z tej sytuacji innym, elastyczniejszym chwytem: pomóc sobie przegubem, jeszcze raz przegubem – i zejść… Słyszy spadanie kawałeczków gipsu.
Klnie.
Stuk otwierającego się okna. Och, tylko tego brakowało, żeby ktoś – lub ktosia – dojrzał jego klęskę.
To Maniusia.
Ponieważ ona nie może go dostrzec pod ołowiem gzymsu, on zaczaja się przez chwilę. Nie, cisza. Wstrzymuje oddech. Jeżeli ona mu w jakikolwiek sposób pomoże, on się kompletnie ośmieszy.
Poza tym nie prosi się o taką przysługę kobiety, która czesze. Maniusia czesze włosy (swojej pani), nie zawiesza mężczyzn w próżni. Maniusia jest w nocnej koszuli, ziewa.
Coś nienormalnego – jemu też chce się ziewać. To nerwowe. Tymczasem pustka między nim a gzymsem zieje.
Nogi ma jak z ołowiu, jak gzyms, który ustępuje łagodnie; powoli, wygina się tworząc coraz ostrzejszy dziób.
Teraz naszemu bohaterowi, zaprawionemu w rzucaniu kulek, wydaje się, że jest wielką żelazną rybą czepiającą się magnesu. Nie wytrzyma. Nie może dłużej wytrzymać i filozoficznie mówi sobie:
„To bardzo honorowo”.
Urwie się, poleci najkrótszą drogą, runie na środek parku, robiąc dziurę w zielonej kipieli gałęzistych ramion, i będzie półmartwy, zapewne prawie nieżywy, mimo że myśl o tym wprawia go w zły humor.
Maniusia tam w górze nie porusza się, patrzy w księżyc.
Ma taką minę, jakby nie wiedziała, dlaczego jest żółty.
Zrywa się wietrzyk, przynosi zapach kwiatów kasztanowca.
Podniósł głowę, zgrzyta zębami.
Trzeba by tylko dosięgnąć narożnego otworu rynny, a wtedy całe ciało odpoczęłoby na tym przeklętym gzymsie, który wciąż ustępuje, Jak topielec szukający omackiem nieuchwytnego dna, opiera stopy na czymś ruchomym. To jedna z okiennic trzeciego piętra, którą zapomniano zamknąć. Ach, to się okropnie porusza, trzyma się jednak, więc można odetchnąć.
Jeszcze chwila – już czuje, że żyje, mówi sobie, że wyjdzie z tej opresji całkiem naturalnie, bez większej szkody niż otarcie palców – i wykonuje skok jak karp w wodzie.
Gotowe.
Maniusia jest przerażona.
– Pan Lucjan!
Lucjan wybucha śmiechem. Na tej wysokości może sobie na to pozwolić. Jest przecież u służącej, u kogoś z tych minorum gentium, i wchodzi naśladując ton swego wuja:
– Co to za mina? Wybrałem najkrótszą drogę, skoro drzwi są otwarte z tej strony, a okno na korytarz zaryglowałaś…
Siada na wąskim łóżku z brudną pościelą. W kącie jest stolik kawiarniany, blaszany, na nim dzban, kawałek mydła toaletowego i miednica, w której moczy się łysawa szczotka do paznokci.
Nad płomykiem świecy – aureola muszek, na ścianach pełno much przylepionych, wisi także dostojny portret Feliksa Faure. Na domiar zbytku – dywanik przed łóżkiem, cienki jak listek, koloru rdzy, postrzępiony na brzegach. Maniusia podnosi ręce i machinalnie je opuszcza.
Nic nie rozumie, to widać. Ma na sobie niebieską bawełnianą halkę i stare pończochy. Uczesana na modłę Forain, ma proste włosy, których nie można rozpuścić, bo patyków się nie da związać, nawet kiedy są tłuste. Używa specjalnej brylantyny, woniejącej zgniłą różą. Włosy blond, włoski na ramionach bardzo długie, tu rude, ówdzie czarne, zależnie od natężenia osobistego brudu: nos wystaje jak pyszczek łasiczki. Nie jest brzydka, bo młoda; ma fałdki tłuszczu na szyi i piersiach.
Jej piersi przypominają wieczka od okrągłego pudełka, nie całkiem do niego pasujące: jest tam coś w środku, może to być bardzo ładne, jeśli nie jest odrażające.
Kiedy jest dobrze ubrana, wygorsetowana (nosi stare gorsety swojej pani), ma prezencję, wdzięk, wabika, „coś” – co tylko chcecie. Najlepiej by było, gdyby się kładła ubrana. Choć i wówczas czuć by ją było gnijącą różą, śledziem, dorszem, pomyjami, słowem mnóstwem nieznośnych zapachów, nad którymi góruje wyborna woń nie domytej dziewczyny.
Lucjan czuje się bardzo nieswojo. Już nie rozumuje, sytuacja jest zbyt jasna. Świeca zdaje się czuwać nad dwojgiem umarłych.
Maniusia: Ależ pan oszalał!
Lucjan: Daj mi spokój, do cholery. Jestem zmęczony. Kładę się.
Maniusia: Mam nadzieję, że nie do mojego łóżka? Ty łobuzie! Bo zawołam panią!
Lucjan: Wołaj, kogo chcesz, nawet szacha perskiego. Wbiłem sobie do głowy, że tej nocy się prześpię u ciebie. Nie mogę spać! Moje łóżko jest za duże. Rozbierz mnie. Czuję się całkiem jak zbity pies.
Maniusia: Panicz wszedł po gzymsie? (Podnosi ręce.) On wszedł jak złodziej! (Opuszcza je.)
Lucjan: G…!
Maniusia: Po to pan przyszedł, by mi to powiedzieć!
Lucjan: Czy masz plaster angielski?
Maniusia: Oczywiście że nie, ale mam gazę!
Lucjan: Co, gazę? Czemu nie gazetę? Mam całe nogi podrapane i jeżeli zdejmę spodnie, to nie po to, by ci pokazać to, co myślisz. W każdym razie daj mi ręcznik i wodę, ale już.
Maniusia: Proszę, proszę! Co za wstyd. Młody człowiek z miną aniołka przychodzi specjalnie, by uszczypnąć porządną dziewczynę w d…! Już wołam panią.
Lucjan (w łóżku, przykryty po brodę): Och, całkiem jakbym wszedł w błoto! Ależ tu mokro!… Mam z pewnością pęknięty kręgosłup. Wiesz, Maniusiu, co to jest kręgosłup? To pałeczka dobosza, którą połykamy rodząc się. A teraz kładź się na dywaniku, jeżeli chcesz, tylko nie gadaj, bo to mi przeszkadza. Zgaś świecę.
(Głęboka cisza.)
Na zewnątrz drżą kasztanowce. Deszcz ich kwiatów spada w watę ciszy i pozostaje świeży, a jednak zmieszany ze skrzącym się lotem owadów. Tarcza księżyca podnosi się stopniowo aż do gzymsu. Wchodzi jak dziewica po schodach ubielonych niewinnością jej stóp.
Maniusia, która zgasiła świecę, przeobraża się i też wznosi się, biała i naga, ku twarzy Lucjana. On udaje, że śpi. Jest wyczerpany, czuje lęk, że nie wyda się dostatecznie dorosły. Chce zażartować, ale nic mu nie przychodzi do głowy, wolałby być sam.
Maniusia: Kochanie! (Westchnienie.) To nierozsądne.
Lucjan: Zamknij się! Słuchaj no, daj mi spokój. Już mi się nie chce. Mnie to pasuje tylko wtedy, jak mi jest ciepło, rozumiesz? Więc…
Maniusia: Czy mam Lucjana ogrzać? Ale będzie grzeczny?
Lucjan (każąc się prosić): O nie, nie, Maniusiu… bo zawołam mamę. Wiesz co? Opowiadaj mi tylko jakieś świństwa, jak wczoraj.
Maniusia: Patrzajcie go, jaki zepsuty! Zastanawiam się, skąd się biorą takie świntuchy?
Lucjan: Z tego miejsca, które na pewno już widziałaś u tatusia!
Maniusia (bardzo czule): Nigdy bym nie odważyła się przespać z paniczem naprawdę… panicz jest na to za młody, mogłoby mu to zaszkodzić. Och, miałabym wtedy za swoje! Ludzie mówią, że do takich domów nie wpuszczają smarkaczy ze względu na wiek.
Lucjan: Ha, ha, ha! Takie domy! Ja tam bywam co wieczór, jak jestem w internacie. Ty nic nie wiesz, głupia gęś; u Stanisława jest specjalny kurs, gdzie nas uczą szykownie załatwiać kobiety. Dziwisz się? Wszystko się robi, żeby nas odpowiednio wykształcić, nas, młodzież z wielkiego świata! Przede wszystkim to rozwija muskuły, jest świetne dla zdrowia! O, ty nie będziesz pierwsza!… Miałem przed tobą osiem kobiet, była nawet jedna taka, co… (szuka w pamięci) dalibóg, jedna taka, co miała sy…!
(Wybucha śmiechem.)
Maniusia (smutno): O, ja też miałam, ale dawno… teraz nie ma już śladów.
Lucjan (czule): No, skończyłaś już z tym krygowaniem się? Dam ci moje stare krawaty i do tego trzy franki, bo taka jest cena.
Maniusia: Gdyby pan mnie uprzedził, zmieniłabym pościel… Chętnie to zrobię po prostu dla przyjemności.
Lucjan (bardzo przestraszony): Słuchaj no, nie masz czasem melisy? Nie wiem, co mi jest, mam mdłości.
Maniusia (stłumionym głosem): Nie zwracaj na to uwagi, malutki. Zawsze tak bywa, jak ktoś nie jest przyzwyczajony.
A księżyc na zewnątrz spływa na szyby wielkimi bursztynowymi kroplami.II
U MANON
Ileż stopni mają te schody! Lśnią mosiężne pręty, przytrzymujące dywan koloru byczej krwi, jak linie promieni słonecznych na linijce, podzielonej połówką ołówka. Lucjan wchodzi powoli, zdyszany. Łyknął sobie trochę, liczy stopnie:
– Raz… dwadzieścia pięć… trzydzieści jeden… czterdzieści pięć… pięćdziesiąt jeden!
W czasie liczenia zjawiają się refleksje, zamykając serce w klatce myśli:
„Czemu ta kobieta mieszka tak wysoko? Przecież ja się wykończę, zanim tam wejdę! I dlaczego mnie zaprosiła tylko na filiżankę herbaty? Połknąłbym dwanaście filiżanek! Czterdzieści pięć filiżanek! Pięćdziesiąt jeden filiżanek herbaty. Jestem chyba wstawiony, ale to nic. I tak w końcu się dowiem, dlaczego mnie zaprosiła na dziś wieczór i czy ma wódkę! Dobra wódka zażyta w odpowiedniej ilości jest najlepszym środkiem na kaca. Ciekawe, czy ona ma dobrą wódkę. Podobno szykowne kobiety dostają bezpłatne próbki z wszystkich fabryk, które chcą zareklamować swoje wyroby. Manon jest cholernie sławna, przecież jedno jej zdjęcie kosztuje pięćdziesiąt centymów. Pięćdziesiąt jeden stopni…”
Potknął się o jeden z mosiężnych prętów, który wydał dźwięk pogrzebacza rozbijającego węgiel. Drapieżna wrogość chodnika czerwieni się, dalszy ciąg jego żołnierskiego munduru. Mundur schodów, z większą ilością mosiądzu i stopni, ale bez pasa, też jest czerwony, aby krew nie zostawiała śladów przy stąpaniu licznych żołnierskich nóg – nóg wszystkich wchodzących do niej kochanków. Bitwa nóg depczących po sobie i nie dostrzegających tego. Lucjan zatrzymuje się przed lustrem, które jest czymś w rodzaju drzwi otwartych wokół żołnierza całkiem takiego jak on.