Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Odwiedziny Amora - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Odwiedziny Amora - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 219 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I U MA­NIU­SI

Cze­mu nie idzie ko­ry­ta­rzem, to by­ło­by prost­sze. Zbyt pro­ste: we­sp­nie się po sztyw­nej ozdob­nej ryn­nie obok bal­ko­nu. Z jed­ną nogą na chy­ba pew­nym okra­to­wa­niu, z dru­gą na wy­pu­kło­ści tej rzeź­by, nie­wąt­pli­wie po­tra­fi się do­stać do po­ko­ju na pod­da­szu. Na­oko­ło ci­sza, tyl­ko w nim się krę­ci kół­ko młyń­skie, zu­peł­nie zwa­rio­wa­ne kó­łecz­ko, tik tak, tik tak: jak­by plusk wody w głę­bi pier­si, szum pia­ny pły­ną­cej z prą­dem czy wia­tru w drze­wach.

Za­wrót gło­wy, ale nie jest temu win­na pust­ka pod nim, lecz to, co go wy­peł­nia po brze­gi. Coś ta­kie­go zda­rzy­ło mu się już, kie­dy otrzy­mał pew­ną na­gro­dę w szko­le. Nuci i wy­my­śla so­bie od dur­niów. Gdy­by po­szedł ko­ry­ta­rzem, spo­tkał­by wuja flir­tu­ją­ce­go z pan­ną do to­wa­rzy­stwa, może mat­kę skra­da­ją­cą się ci­cha­czem do po­ko­ju ojca, zgod­nie ze swo­im za­kła­ma­nym zwy­cza­jem.

„Cze­mu mama ukry­wa, że sy­pia z oj­cem?”

Za­sta­na­wia się, śmie­je, robi krok.

Każ­dy pró­bu­je skła­dać tra­dy­cyj­ne wi­zy­ty. Amor to fo­tel w Aka­de­mii. Czy­tał, pi­jąc kawę, opi­nie dzien­ni­ka­rzy na te­mat prze­mó­wie­nia świe­żo przy­ję­te­go człon­ka. Czy­tał, żeby so­bie do­dać ani­mu­szu. Jest kan­dy­da­tem… kan­dy… kan­dyz… kan­dy­da­tem. Noga mu się po­śli­znę­ła. Spa­da ka­my­czek. Wdra­py­wa­nie się idzie wol­niej, niż my­ślał.

Obej­mu­je ryn­nę jak po­pu­lar­ny słup szczę­ścia. Wła­ści­wie nie wie jesz­cze, co zro­bi. Może spaść, za­bić się, oka­le­czyć. Wi­du­je się na skrzy­żo­wa­niach słu­py-gol­go­ty z wy­rzeź­bio­ny­mi u dołu wi­ze­run­ka­mi po­ła­ma­nych ko­ści i em­ble­ma­ta­mi śmier­ci. Wi­dzi mu się ko­na­ją­cy smar­kacz wie­zio­ny w bia­ło-czer­wo­nej ka­ret­ce. Ale ob­se­sja brzyd­kiej za­ba­wy ze słu­żą­cą do­da­je mu od­wa­gi na parę go­dzin, mimo ry­zy­ka wiel­kiej utra­ty sił.

Znów za­czy­na się wspi­nać, tro­chę dum­ny, tro­chę nie­spo­koj­ny, nie ma­jąc od­wa­gi spoj­rzeć w tył. Gdy się ma pięt­na­ście lat, jest się męż­czy­zną, ale ryn­na jest znacz­nie bar­dziej na­je­żo­na kol­ca­mi, niż przy­pusz­czał. Zdzie­ra so­bie skó­rę z pal­ców, ka­le­czy dło­nie i rap­tem czu­je, że się ura­ził w te czę­ści cia­ła, któ­rych bę­dzie po­trze­bo­wał za chwi­lę.

O, gzyms! Lewa noga ma wresz­cie Opar­cie, dru­ga pój­dzie za nią. Nie, z tej stro­ny są ja­kieś groź­nie na­je­żo­ne że­la­zne kol­ce. Zejść? Nig­dy w ży­ciu, sko­ro już pod­jął tę zu­chwa­łą ini­cja­ty­wę, o któ­rej opo­wie ko­le­gom na po­cząt­ku roku szkol­ne­go. Trze­ba się zo­rien­to­wać. Od stro­ny ryn­ny moż­li­wy jest do­stęp przy po­mo­cy rąk, w ra­zie po­trze­by – zę­bów. Gdy­by miał lu­stro przed sobą, roz­po­znał­by gest zbój­cy ze sta­rej książ­ki z ob­raz­ka­mi, wspi­na­nie się z bro­nią trzy­ma­ną w ustach.

Po­pra­wa sy­tu­acji: bar­dzo moc­ny chwyt nad­garst­ka, świet­ny ruch przed­ra­mie­nia wspar­te­go na dło­niach i cały cię­żar cia­ła jak­by le­cą­cy dzię­ki wy­sił­ko­wi ści­śnię­tych łok­ci naj­sil­niej­sze­go ucznia gim­na­zjum. Jest już na dru­gim gzym­sie. Tu już pój­dzie jak po ma­śle.,

„Tak, sta­ry, cał­kiem jak w fo­te­lu.”

Cią­gle mu wra­ca na myśl ten fo­tel, tak­że aka­de­mic­ki… Aka­de­mia… aka­de­mie, na­gie ko­biet­ki, bar­dzo źle zbu­do­wa­ne, kie­dy ob­ra­ca ze­szy­ty.

Ach! ra­mię otar­ło się o mur. Nowy wy­stęp z rzeź­bio­nych ka­mie­ni i rąb­ków że­la­stwa wrzy­na się w udo. Co za głu­pia or­na­men­ty­ka tej kra­ty sta­now­czo o wie­le za no­wej. Co za kre­ty­ni z jego ro­dzi­ców. O, u Ma­niu­si się świe­ci. Nie ocze­ku­je tego go­ścia.

A może ocze­ku­je in­ne­go? Gwał­tow­nym wy­sił­kiem za­czy­na się wspi­nać da­lej. Czu­je, że mu go­rą­co, jest to okrop­ne go­rą­co, od­czu­wa­ne przez lu­dzi, kie­dy mają po­peł­nić ja­kiś brzyd­ki uczy­nek. Och, zbrod­nia wy­klu­ta w wy­lę­gar­ni: pie­ścić dziw­ki rę­ka­mi mor­der­cy. Po­chy­la się i rap­tem robi mu się bar­dzo zim­no. Cho­le­ra, jest po­nad wierz­choł­ka­mi drzew par­ku. Nie­bo roz­wi­ja się, ogrom­ne jak ta­fla mo­rza, nad jed­nym czło­wie­kiem. Po upad­ku oło­wia­nek i oczek sie­ci kół­ko młyń­skie znów za­czy­na się spie­szyć, otwie­ra upust no­wym po­to­kom lo­do­wa­tej wody. Nie czas te­raz na głup­stwa.

Zresz­tą księ­życ tam na gó­rze wpa­tru­je się w nie­go uważ­nie: prze­sad­na tar­cza, okrą­gła, otwar­ta jak usta, co wrzesz­czą:

„Już po mnie!”

Se­kun­da, mi­nu­ta (w ro­man­sach mówi się: wie­ki).

Przy­cho­dzi mu na myśl, żeby za­wo­łać o po­moc, ale jest ja­sne, że się nie ode­zwie; nie ode­zwie się już w ogó­le nig­dy, czu­je to.

Usi­łu­je my­śleć o cze­ka­ją­cych go fi­glach – wy­da­ją mu się po pro­stu nie­przy­jem­ne.

Wy­do­być się z tej sy­tu­acji in­nym, ela­stycz­niej­szym chwy­tem: po­móc so­bie prze­gu­bem, jesz­cze raz prze­gu­bem – i zejść… Sły­szy spa­da­nie ka­wa­łecz­ków gip­su.

Klnie.

Stuk otwie­ra­ją­ce­go się okna. Och, tyl­ko tego bra­ko­wa­ło, żeby ktoś – lub kto­sia – doj­rzał jego klę­skę.

To Ma­niu­sia.

Po­nie­waż ona nie może go do­strzec pod oło­wiem gzym­su, on za­cza­ja się przez chwi­lę. Nie, ci­sza. Wstrzy­mu­je od­dech. Je­że­li ona mu w ja­ki­kol­wiek spo­sób po­mo­że, on się kom­plet­nie ośmie­szy.

Poza tym nie pro­si się o taką przy­słu­gę ko­bie­ty, któ­ra cze­sze. Ma­niu­sia cze­sze wło­sy (swo­jej pani), nie za­wie­sza męż­czyzn w próż­ni. Ma­niu­sia jest w noc­nej ko­szu­li, zie­wa.

Coś nie­nor­mal­ne­go – jemu też chce się zie­wać. To ner­wo­we. Tym­cza­sem pust­ka mię­dzy nim a gzym­sem zie­je.

Nogi ma jak z oło­wiu, jak gzyms, któ­ry ustę­pu­je ła­god­nie; po­wo­li, wy­gi­na się two­rząc co­raz ostrzej­szy dziób.

Te­raz na­sze­mu bo­ha­te­ro­wi, za­pra­wio­ne­mu w rzu­ca­niu ku­lek, wy­da­je się, że jest wiel­ką że­la­zną rybą cze­pia­ją­cą się ma­gne­su. Nie wy­trzy­ma. Nie może dłu­żej wy­trzy­mać i fi­lo­zo­ficz­nie mówi so­bie:

„To bar­dzo ho­no­ro­wo”.

Urwie się, po­le­ci naj­krót­szą dro­gą, ru­nie na śro­dek par­ku, ro­biąc dziu­rę w zie­lo­nej ki­pie­li ga­łę­zi­stych ra­mion, i bę­dzie pół­mar­twy, za­pew­ne pra­wie nie­ży­wy, mimo że myśl o tym wpra­wia go w zły hu­mor.

Ma­niu­sia tam w gó­rze nie po­ru­sza się, pa­trzy w księ­życ.

Ma taką minę, jak­by nie wie­dzia­ła, dla­cze­go jest żół­ty.

Zry­wa się wie­trzyk, przy­no­si za­pach kwia­tów kasz­ta­now­ca.

Pod­niósł gło­wę, zgrzy­ta zę­ba­mi.

Trze­ba by tyl­ko do­się­gnąć na­roż­ne­go otwo­ru ryn­ny, a wte­dy całe cia­ło od­po­czę­ło­by na tym prze­klę­tym gzym­sie, któ­ry wciąż ustę­pu­je, Jak to­pie­lec szu­ka­ją­cy omac­kiem nie­uchwyt­ne­go dna, opie­ra sto­py na czymś ru­cho­mym. To jed­na z okien­nic trze­cie­go pię­tra, któ­rą za­po­mnia­no za­mknąć. Ach, to się okrop­nie po­ru­sza, trzy­ma się jed­nak, więc moż­na ode­tchnąć.

Jesz­cze chwi­la – już czu­je, że żyje, mówi so­bie, że wyj­dzie z tej opre­sji cał­kiem na­tu­ral­nie, bez więk­szej szko­dy niż otar­cie pal­ców – i wy­ko­nu­je skok jak karp w wo­dzie.

Go­to­we.

Ma­niu­sia jest prze­ra­żo­na.

– Pan Lu­cjan!

Lu­cjan wy­bu­cha śmie­chem. Na tej wy­so­ko­ści może so­bie na to po­zwo­lić. Jest prze­cież u słu­żą­cej, u ko­goś z tych mi­no­rum gen­tium, i wcho­dzi na­śla­du­jąc ton swe­go wuja:

– Co to za mina? Wy­bra­łem naj­krót­szą dro­gę, sko­ro drzwi są otwar­te z tej stro­ny, a okno na ko­ry­tarz za­ry­glo­wa­łaś…

Sia­da na wą­skim łóż­ku z brud­ną po­ście­lą. W ką­cie jest sto­lik ka­wiar­nia­ny, bla­sza­ny, na nim dzban, ka­wa­łek my­dła to­a­le­to­we­go i mied­ni­ca, w któ­rej mo­czy się ły­sa­wa szczot­ka do pa­znok­ci.

Nad pło­my­kiem świe­cy – au­re­ola mu­szek, na ścia­nach peł­no much przy­le­pio­nych, wisi tak­że do­stoj­ny por­tret Fe­lik­sa Fau­re. Na do­miar zbyt­ku – dy­wa­nik przed łóż­kiem, cien­ki jak li­stek, ko­lo­ru rdzy, po­strzę­pio­ny na brze­gach. Ma­niu­sia pod­no­si ręce i ma­chi­nal­nie je opusz­cza.

Nic nie ro­zu­mie, to wi­dać. Ma na so­bie nie­bie­ską ba­weł­nia­ną hal­kę i sta­re poń­czo­chy. Ucze­sa­na na mo­dłę Fo­ra­in, ma pro­ste wło­sy, któ­rych nie moż­na roz­pu­ścić, bo pa­ty­ków się nie da zwią­zać, na­wet kie­dy są tłu­ste. Uży­wa spe­cjal­nej bry­lan­ty­ny, wo­nie­ją­cej zgni­łą różą. Wło­sy blond, wło­ski na ra­mio­nach bar­dzo dłu­gie, tu rude, ów­dzie czar­ne, za­leż­nie od na­tę­że­nia oso­bi­ste­go bru­du: nos wy­sta­je jak pysz­czek ła­sicz­ki. Nie jest brzyd­ka, bo mło­da; ma fałd­ki tłusz­czu na szyi i pier­siach.

Jej pier­si przy­po­mi­na­ją wiecz­ka od okrą­głe­go pu­deł­ka, nie cał­kiem do nie­go pa­su­ją­ce: jest tam coś w środ­ku, może to być bar­dzo ład­ne, je­śli nie jest od­ra­ża­ją­ce.

Kie­dy jest do­brze ubra­na, wy­gor­se­to­wa­na (nosi sta­re gor­se­ty swo­jej pani), ma pre­zen­cję, wdzięk, wa­bi­ka, „coś” – co tyl­ko chce­cie. Naj­le­piej by było, gdy­by się kła­dła ubra­na. Choć i wów­czas czuć by ją było gni­ją­cą różą, śle­dziem, dor­szem, po­my­ja­mi, sło­wem mnó­stwem nie­zno­śnych za­pa­chów, nad któ­ry­mi gó­ru­je wy­bor­na woń nie do­my­tej dziew­czy­ny.

Lu­cjan czu­je się bar­dzo nie­swo­jo. Już nie ro­zu­mu­je, sy­tu­acja jest zbyt ja­sna. Świe­ca zda­je się czu­wać nad dwoj­giem umar­łych.

Ma­niu­sia: Ależ pan osza­lał!

Lu­cjan: Daj mi spo­kój, do cho­le­ry. Je­stem zmę­czo­ny. Kła­dę się.

Ma­niu­sia: Mam na­dzie­ję, że nie do mo­je­go łóż­ka? Ty ło­bu­zie! Bo za­wo­łam pa­nią!

Lu­cjan: Wo­łaj, kogo chcesz, na­wet sza­cha per­skie­go. Wbi­łem so­bie do gło­wy, że tej nocy się prze­śpię u cie­bie. Nie mogę spać! Moje łóż­ko jest za duże. Roz­bierz mnie. Czu­ję się cał­kiem jak zbi­ty pies.

Ma­niu­sia: Pa­nicz wszedł po gzym­sie? (Pod­no­si ręce.) On wszedł jak zło­dziej! (Opusz­cza je.)

Lu­cjan: G…!

Ma­niu­sia: Po to pan przy­szedł, by mi to po­wie­dzieć!

Lu­cjan: Czy masz pla­ster an­giel­ski?

Ma­niu­sia: Oczy­wi­ście że nie, ale mam gazę!

Lu­cjan: Co, gazę? Cze­mu nie ga­ze­tę? Mam całe nogi po­dra­pa­ne i je­że­li zdej­mę spodnie, to nie po to, by ci po­ka­zać to, co my­ślisz. W każ­dym ra­zie daj mi ręcz­nik i wodę, ale już.

Ma­niu­sia: Pro­szę, pro­szę! Co za wstyd. Mło­dy czło­wiek z miną anioł­ka przy­cho­dzi spe­cjal­nie, by uszczyp­nąć po­rząd­ną dziew­czy­nę w d…! Już wo­łam pa­nią.

Lu­cjan (w łóż­ku, przy­kry­ty po bro­dę): Och, cał­kiem jak­bym wszedł w bło­to! Ależ tu mo­kro!… Mam z pew­no­ścią pęk­nię­ty krę­go­słup. Wiesz, Ma­niu­siu, co to jest krę­go­słup? To pa­łecz­ka do­bo­sza, któ­rą po­ły­ka­my ro­dząc się. A te­raz kładź się na dy­wa­ni­ku, je­że­li chcesz, tyl­ko nie ga­daj, bo to mi prze­szka­dza. Zgaś świe­cę.

(Głę­bo­ka ci­sza.)

Na ze­wnątrz drżą kasz­ta­now­ce. Deszcz ich kwia­tów spa­da w watę ci­szy i po­zo­sta­je świe­ży, a jed­nak zmie­sza­ny ze skrzą­cym się lo­tem owa­dów. Tar­cza księ­ży­ca pod­no­si się stop­nio­wo aż do gzym­su. Wcho­dzi jak dzie­wi­ca po scho­dach ubie­lo­nych nie­win­no­ścią jej stóp.

Ma­niu­sia, któ­ra zga­si­ła świe­cę, prze­obra­ża się i też wzno­si się, bia­ła i naga, ku twa­rzy Lu­cja­na. On uda­je, że śpi. Jest wy­czer­pa­ny, czu­je lęk, że nie wyda się do­sta­tecz­nie do­ro­sły. Chce za­żar­to­wać, ale nic mu nie przy­cho­dzi do gło­wy, wo­lał­by być sam.

Ma­niu­sia: Ko­cha­nie! (Wes­tchnie­nie.) To nie­roz­sąd­ne.

Lu­cjan: Za­mknij się! Słu­chaj no, daj mi spo­kój. Już mi się nie chce. Mnie to pa­su­je tyl­ko wte­dy, jak mi jest cie­pło, ro­zu­miesz? Więc…

Ma­niu­sia: Czy mam Lu­cja­na ogrzać? Ale bę­dzie grzecz­ny?

Lu­cjan (ka­żąc się pro­sić): O nie, nie, Ma­niu­siu… bo za­wo­łam mamę. Wiesz co? Opo­wia­daj mi tyl­ko ja­kieś świń­stwa, jak wczo­raj.

Ma­niu­sia: Pa­trzaj­cie go, jaki ze­psu­ty! Za­sta­na­wiam się, skąd się bio­rą ta­kie świn­tu­chy?

Lu­cjan: Z tego miej­sca, któ­re na pew­no już wi­dzia­łaś u ta­tu­sia!

Ma­niu­sia (bar­dzo czu­le): Nig­dy bym nie od­wa­ży­ła się prze­spać z pa­ni­czem na­praw­dę… pa­nicz jest na to za mło­dy, mo­gło­by mu to za­szko­dzić. Och, mia­ła­bym wte­dy za swo­je! Lu­dzie mó­wią, że do ta­kich do­mów nie wpusz­cza­ją smar­ka­czy ze wzglę­du na wiek.

Lu­cjan: Ha, ha, ha! Ta­kie domy! Ja tam by­wam co wie­czór, jak je­stem w in­ter­na­cie. Ty nic nie wiesz, głu­pia gęś; u Sta­ni­sła­wa jest spe­cjal­ny kurs, gdzie nas uczą szy­kow­nie za­ła­twiać ko­bie­ty. Dzi­wisz się? Wszyst­ko się robi, żeby nas od­po­wied­nio wy­kształ­cić, nas, mło­dzież z wiel­kie­go świa­ta! Przede wszyst­kim to roz­wi­ja mu­sku­ły, jest świet­ne dla zdro­wia! O, ty nie bę­dziesz pierw­sza!… Mia­łem przed tobą osiem ko­biet, była na­wet jed­na taka, co… (szu­ka w pa­mię­ci) da­li­bóg, jed­na taka, co mia­ła sy…!

(Wy­bu­cha śmie­chem.)

Ma­niu­sia (smut­no): O, ja też mia­łam, ale daw­no… te­raz nie ma już śla­dów.

Lu­cjan (czu­le): No, skoń­czy­łaś już z tym kry­go­wa­niem się? Dam ci moje sta­re kra­wa­ty i do tego trzy fran­ki, bo taka jest cena.

Ma­niu­sia: Gdy­by pan mnie uprze­dził, zmie­ni­ła­bym po­ściel… Chęt­nie to zro­bię po pro­stu dla przy­jem­no­ści.

Lu­cjan (bar­dzo prze­stra­szo­ny): Słu­chaj no, nie masz cza­sem me­li­sy? Nie wiem, co mi jest, mam mdło­ści.

Ma­niu­sia (stłu­mio­nym gło­sem): Nie zwra­caj na to uwa­gi, ma­lut­ki. Za­wsze tak bywa, jak ktoś nie jest przy­zwy­cza­jo­ny.

A księ­życ na ze­wnątrz spły­wa na szy­by wiel­ki­mi bursz­ty­no­wy­mi kro­pla­mi.II

U MA­NON

Ileż stop­ni mają te scho­dy! Lśnią mo­sięż­ne prę­ty, przy­trzy­mu­ją­ce dy­wan ko­lo­ru by­czej krwi, jak li­nie pro­mie­ni sło­necz­nych na li­nij­ce, po­dzie­lo­nej po­łów­ką ołów­ka. Lu­cjan wcho­dzi po­wo­li, zdy­sza­ny. Łyk­nął so­bie tro­chę, li­czy stop­nie:

– Raz… dwa­dzie­ścia pięć… trzy­dzie­ści je­den… czter­dzie­ści pięć… pięć­dzie­siąt je­den!

W cza­sie li­cze­nia zja­wia­ją się re­flek­sje, za­my­ka­jąc ser­ce w klat­ce my­śli:

„Cze­mu ta ko­bie­ta miesz­ka tak wy­so­ko? Prze­cież ja się wy­koń­czę, za­nim tam wej­dę! I dla­cze­go mnie za­pro­si­ła tyl­ko na fi­li­żan­kę her­ba­ty? Po­łknął­bym dwa­na­ście fi­li­ża­nek! Czter­dzie­ści pięć fi­li­ża­nek! Pięć­dzie­siąt je­den fi­li­ża­nek her­ba­ty. Je­stem chy­ba wsta­wio­ny, ale to nic. I tak w koń­cu się do­wiem, dla­cze­go mnie za­pro­si­ła na dziś wie­czór i czy ma wód­kę! Do­bra wód­ka za­ży­ta w od­po­wied­niej ilo­ści jest naj­lep­szym środ­kiem na kaca. Cie­ka­we, czy ona ma do­brą wód­kę. Po­dob­no szy­kow­ne ko­bie­ty do­sta­ją bez­płat­ne prób­ki z wszyst­kich fa­bryk, któ­re chcą za­re­kla­mo­wać swo­je wy­ro­by. Ma­non jest cho­ler­nie sław­na, prze­cież jed­no jej zdję­cie kosz­tu­je pięć­dzie­siąt cen­ty­mów. Pięć­dzie­siąt je­den stop­ni…”

Po­tknął się o je­den z mo­sięż­nych prę­tów, któ­ry wy­dał dźwięk po­grze­ba­cza roz­bi­ja­ją­ce­go wę­giel. Dra­pież­na wro­gość chod­ni­ka czer­wie­ni się, dal­szy ciąg jego żoł­nier­skie­go mun­du­ru. Mun­dur scho­dów, z więk­szą ilo­ścią mo­sią­dzu i stop­ni, ale bez pasa, też jest czer­wo­ny, aby krew nie zo­sta­wia­ła śla­dów przy stą­pa­niu licz­nych żoł­nier­skich nóg – nóg wszyst­kich wcho­dzą­cych do niej ko­chan­ków. Bi­twa nóg dep­czą­cych po so­bie i nie do­strze­ga­ją­cych tego. Lu­cjan za­trzy­mu­je się przed lu­strem, któ­re jest czymś w ro­dza­ju drzwi otwar­tych wo­kół żoł­nie­rza cał­kiem ta­kie­go jak on.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: