Odwrócone życie - ebook
Odwrócone życie - ebook
Ewa musiała szybko dorosnąć.
Matka po śmierci jej młodszego brata znika bez śladu. Ojciec układa sobie życie od nowa i nie ma w nim miejsca dla córki. Walcząc z samotnością i poczuciem odrzucenia, nastolatka oddaje się bez reszty swojej największej pasji: bieganiu.
Aldona to kobieta sukcesu.
Rodzinne miasto i związane z nim traumatyczne wspomnienia zamienia na gorąca Teneryfę. Jej idealnie uporządkowane życie burzy wiadomość o śmiertelnej chorobie syna. Uratować go może tylko przeszczep serca.
Ścieżki bohaterek przetną się w najbardziej nieoczekiwany sposób…
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7642-886-4 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Teneryfa
„Co ona powiedziała?” – zastanawiała się intensywnie. Głos dotarł do niej z tyłu, taki szept drażniący uszy. Wybił ją z półsnu i pobudził szare komórki do intensywnego myślenia.
Jakiś Patryk, zapylacz cholerny, skurwysyn i sknerus parszywy, zapłodnił kogoś, ponieważ kupował najtańsze prezerwatywy. Teraz rozpłynął się w tej cholernej angielskiej mgle i ślad po nim zaginął, a jej rośnie brzuch.
– Skurwysyn – odezwała się jakaś inna kobieta. – Nie rycz, głupia, bo ktoś się dowie i twoje szanse szlag trafi. Coś się wymyśli. Nie ty pierwsza przecież, nie ostatnia. Tam na miejscu dziewczyny ci pomogą, na pewno mają już jakieś rozeznanie w sytuacji. A teraz zamknij się, bo nie wiadomo, kto śpi, a kto nie – nakazała. – I nie rycz, za godzinę lądujemy, wiesz, że musisz dobrze wyglądać.
Ktoś wydmuchał głośno nos i zapadła cisza, słychać było tylko szum silników samolotu.
„Ten świat jest stanowczo za mały” – pomyślała Aldona. Gdzie by się nie ruszyła, wszędzie trafiała na Polaków. Leciała na Teneryfę. Sama nie mogła w to uwierzy. Ona i Teneryfa?! Gdyby matka mogła ją zobaczyć. Z takiego domu, z takiej biedy – na Teneryfę! I widać, że nie ona jedna.
Ale nie to ją zaskoczyło w podsłuchanej rozmowie, tylko ten Patryk. Ona też była w Londynie z Patrykiem. Tak, niejednemu psu Burek, ale jej Patryk też ciągle był bez pieniędzy, często zmieniał pracę. Stale chodził głodny, spał to tu, to tam, nigdzie nie zagrzał dłużej miejsca. Jezu, nie miała pojęcia, jakich używał prezerwatyw. Kiedy miała ostatni okres? Chyba już pora. Nie, tylko nie to. Sąsiad z prawej zganił ją wzrokiem, bo potrąciła go niechcący łokciem, wiercąc się w swoim fotelu.
Kalendarz miała w torbie, w luku nad głową. Musi poczekać, za pół godziny ludzie zaczną wstawać.
Przez ostatnie dni pobytu w Londynie łykała, na wszelki wypadek, tabletki antykoncepcyjne Vanessy, która właśnie je odstawiła, bo planowała ciążę. Wymuszała też na Patryku te prezerwatywy, których nie lubił, ale teraz niczego już nie była pewna, w jej mózgu zapaliła się lampka i odebrała jej spokój. Gdyby los chciał ją ukarać, to właśnie teraz miałby najlepszą okazję. W jej sytuacji ciąża byłaby totalną klęską.
„Uspokój się” – nakazała sobie. – „A gdzie twoje pozytywne myślenie? Dlaczego miałabyś być w ciąży? Tylko dlatego, że jakiejś dziewczynie z Polski coś takiego przytrafiło się w Londynie? Bzdura, totalna bzdura”.
Kurczę, niechciana ciąża to prawdziwe nieszczęście. Oczywiście chce mieć dziecko, ale na pewno nie teraz. Najpierw musi udowodnić światu i sobie, że geny to bzdura. Nie będzie taka jak mama – zalękniona, podporządkowana, ślepo trzymająca się ramienia męża, bo to jej chłop. I co z tego, że nosi portki, ochlapus jeden. W żadnej pracy długo nie wytrzymał. Nie ma kopalni na całym Śląsku, w której by nie pracował. I huty przeleciał, i warsztaty samochodowe, i co tam jeszcze. Wieczny chłopiec, tylko koledzy, piwo i sport, ale wyłącznie kibicowanie: piłka nożna, żużel, boks. A przecież głupi nie był. Popatrzył, pomyślał i naprawił każdą rzecz: od wielkiego kamaza po suszarkę do włosów. Gdyby tylko chciał, mógłby wszystko.
No właśnie, jej się chce, ona będzie bogata, niezależna, ważna. Wszystkim udowodni, że ojciec czy matka nie mają znaczenia, ani bieda, ani picie i bicie. Człowiekowi tylko musi się chcieć, musi mieć plan na życie, cele do osiągnięcia. A potem zacisnąć zęby i do przodu, bez opieprzania się, bez narzekania.
– Czy pani się źle czuje? – zapytał sąsiad z lewej.
– Nie, dlaczego? – zapytała zaskoczona.
– Tak się pani wierci, ciężko oddycha, jakby panią coś bardzo bolało. Może zawołam stewardesę?
– Nie, dziękuję. Za długo lecimy, mięśnie nie wytrzymują, przepraszam.
– To fakt. Mnie też nogi trochę drętwieją.
Uśmiechnęła się przepraszająco i zamknęła oczy. Nakazała sobie spokój.
Samolot zaczął podchodzić do lądowania. Pochyliła się, by kątem oka obserwować, jak ziemia zbliża się na ich spotkanie. Z radosnym podnieceniem oczekiwała momentu, kiedy koła dotkną ziemi, a samolot łagodnie potoczy się po pasie startowym. Już nie martwiła się bzdurnymi domysłami. Czuła radość i chęć działania. Przed nią wielka szansa na odmianę losu, zamierzała ją maksymalnie wykorzystać.
Lotnisko jak lotnisko. Niewielkie w porównaniu z londyńskim. Ale gdy po półgodzinie je opuściła i czując gorący powiew wiatru, zobaczyła kołyszące się pióropusze palm, wreszcie do niej dotarło, że oto stoi na Teneryfie – wyspie szczęścia, raju na ziemi.
Ile marzeń, ile wizualizacji, próśb wysyłanych do nieba! Kiedy marzła pod kołdrą, kocem i płaszczem, licząc godziny do świtu, wstępowała do ogrzewanych sklepów, kuliła się w bramach, wtedy obiecywała sobie, przysięgała, że nadejdzie taki dzień, gdy zamieszka w ciepłym kraju, w którym nie ma zimy. Pożegna się na zawsze z czapkami, rękawiczkami, szalikami. Odkładała każdy zarobiony grosz, mieszkała w najtańszym pokoiku na poddaszu, bez ogrzewania. Mały gazowy piecyk pozwalała sobie włączyć tylko na dwie godziny przed snem.
Któregoś dnia usłyszała opowieść o Teneryfie i miała już konkretny cel. Rozpoczęła intensywną naukę języka hiszpańskiego. Najszybciej zapamiętywała słowa związane z ciepłem, upałem, palmami. Celowo wymyślała sobie zdania do przetłumaczenia w stylu: „Żar lejący się z nieba przenikał jej ciało głęboko, bardzo głęboko”.
„A teraz kierunek Santa Cruz” pomyślała radośnie, uśmiechając się.
Bez trudu znalazła przystanek autobusowy linii sto jedenaście. Ustawiła się w kolejce, do odjazdu zostało dziesięć minut. Czuła się pewnie, miała doskonałe notatki w notesie. Przezornie sprawdziła wszystkie możliwe połączenia. Kupiła bilet w kasie na dworcu, by zyskać pięćdziesięcioprocentową zniżkę.
Wystarczył dostęp do Internetu i wszystko stawało się proste.
Kiedyś, w przypływie dobrego humoru, sublokator z Hiszpanii nauczył ją korzystania ze swojego komputera. Później używała komputera Vanessy. Bez problemu odgadła jej hasło i buszowała po Internecie, gdy tamta była w pracy. Starała się utrzymywać w tajemnicy fakt, że komputer nie jest już dla niej czarną magią. Mało który emigrant z Polski na początku lat dziewięćdziesiątych się na tym znał. Ona od razu zachwyciła się możliwościami Internetu. Już sobie postanowiła, że jej pierwszym zakupem, gdy tylko trochę stanie na nogi, będzie komputer. Była pewna, że to w tę stronę rozwinie się świat i każdy, kto tego nie doceni, zostanie zepchnięty na margines. A ona dawno temu wyznaczyła sobie kierunek dokładnie odwrotny.
Podjechał autobus; spokojnie umieściła swoją torbę w bagażniku.
– Buenos días – powiedziała i posłała kierowcy nieśmiały uśmiech. Skasowała bilet i usiadła. Obserwując krajobraz za szybą, uśmiechnęła się radośnie. Właśnie rozpoczynała nowy rozdział swojego życia.Rozdział II
Bieganie
Fajnie było sadzić takie wielkie kroki, jakby siedmiomilowe. Hop i hop, i hop. Musiała tylko trafiać na deskę, bo inaczej bolało. Kontakt z ostrymi kamykami był bardzo nieprzyjemny. Nie pierwszy raz to robiła, więc coraz rzadziej tenisówki ześlizgiwały się z krawędzi podkładu kolejowego. Ten rytm, narzucony przez znormalizowaną odległość, przyjemnie współgrał z jej oddechem. Mogła tak biec, pokonując duże odległości, nawet do następnej stacji kolejowej.
Dzisiaj trochę przesadziła – nie wiedziała, jak długo już biegnie, ale jakiś czas temu minęła stację Chebzie. Musi w końcu zawrócić, zwłaszcza że zaczęło siąpić. Czuła, że sweter zrobiony na drutach przez babcię Trudzię przykleja jej się do pleców. Zatrzymała się. „Dosyć!” – nakazała sobie. „Trochę rozsądku, dziewczyno” – powiedziałby tatuś. On nie lubił, gdy się zamyślała, gdy rozmawiała sama ze sobą, gdy uciekała w najdalszy kąt mieszkania, chowała się za zasłony czy pod stół. Nie podobało mu się też jej samotne bieganie, chociaż nie miał pojęcia, gdzie biegała. Dopiero byłby wściekły.
Wiedziała, że to zabronione, niebezpieczne, ale właśnie dlatego było takie fajne. Torowisko rządziło się swoimi prawami. Tu prawie wszystko było zakazane, nielegalne. Chłopcy wskakiwali i wyskakiwali z wagonów, gdy tylko pociągi zwalniały. Podróżowali na gapę do odległych miast. Ale to ci młodsi. Starsi po prostu włamywali się do wagonów, kradli głównie węgiel, choć nie tylko. Biegając po torach, znajdowała różne rzeczy. W tamtym roku trafiła na rozwaloną skrzynkę pomarańczy. Przez godzinę napychała się tymi frykasami, zachłystując się soczystym miąższem, a później przez trzy dni leżała ciężko chora, wymiotując, z wysoką gorączką. Do dzisiaj nie może patrzeć na te pomarańczowe kule, nie znosi ich zapachu.
„Dosyć!” – nakazała myślom w swojej głowie. Coś przykuło jej uwagę. Tak, poczuła drgania. Podkłady pod tenisówkami przekazywały jej wiadomość, jak telegraf, titi ta, titi ta, tata ti. „Zbliżam się, pędzę. Zejdź mi z drogi, bo cię zmiażdżę”. Odwróciła się. Ujrzała stalowego potwora z jaskrawymi oczami reflektorów. Rósł, potężniał z każdą sekundą. Już miała uskoczyć w bok, gdy nagle to zobaczyła.
Spod kamyków, spomiędzy szyn i podkładów wysuwały się zielone pędy i błyskawicznie owijały wokół jej stóp. Poczuła, że są zimne i śliskie. Próbowała ruszyć nogą, ale mocno trzymały. Już miała wrzasnąć z przerażenia, kiedy ubiegł ją ten przeszywający gwizd. Gniewny ryk potwora. Podskoczyła przestraszona, a zielone macki się rozwinęły, uwalniając jej stopy, i znikły pod kamieniami.
W ostatniej sekundzie skoczyła w stronę szarego krzaczka. Silny podmuch pędzącej maszyny szarpnął nią i odrzucił, sturlała się z nasypu. Stukot wielu kół zagłuszył wszystko.
Czuła, że jej ubranie nasiąka wodą. Leżała w brudnej kałuży, jak żuk przewrócona na plecy. Ściskała w dłoni wyrwany z korzeniami szary krzak.
– Cholera, zniszczyłam ci życie. Cholera! – powtórzyła z pasją, bo było to słowo zakazane przez matkę, która miała obsesję na punkcie wulgaryzmów, tak powszechnych w familokach i dlatego nietolerowanych w ich domu. Mama niczego nie tłumaczyła, tylko spoglądała w stronę winowajcy znaczącym wzrokiem, a gdy to nie zadziałało, obrażała się i potrafiła przez pół dnia milczeć, póki nie usłyszała słowa „przepraszam”.
Pociąg towarowy przetoczył się z hukiem. Wstała, obejrzała dokładnie łodygę rośliny. Niestety była złamana w kilku miejscach.
– Masz pecha, wyrosłeś w złym miejscu. To dlatego jesteś taki suchy i karłowaty. Nie było ci tam lekko – powiedziała.
Sprawdziła korzeń. Był dobrze rozwinięty, szeroki, z licznymi rozgałęzieniami. Z lekcji biologii pamiętała, że mocne korzenie to podstawa rośliny, więc była duża szansa, że krzak się odrodzi.
– Sorry, wybacz mi. Nic do ciebie nie mam, to czysty przypadek. Chociaż babcia zawsze powtarzała, że nie ma przypadków, że wszystko jest po coś, tylko my nie od razu widzimy po co. Może, cholera… Dobra, spróbuję cię uratować – postanowiła.
Zagłębiając dłonie w mokrej ziemi tuż obok kałuży, wykopała dołek i delikatnie wsunęła do niego roślinkę. Łodyżka smętnie leżała. Ugniatając wokół niej ziemię, miała jednak nadzieję, że wypuści nowe pędy, zwłaszcza że miejsce, które jej wybrała, było zdecydowanie korzystniejsze od poprzedniego.
– Nie daj się, dostałeś drugą szansę, nie zmarnuj tego – przemawiała do krzaczka tonem księdza Stefana.
Wypłukała dłonie w mętnej wodzie, otrzepała mokre ubranie i wspięła się na torowisko. Deszcz się nasilał. Nie przejmowała się tym, że cała ociekała wodą. Wiedziała, że będzie jeszcze gorzej. Musiała biec do domu, a przed nią daleka droga, kilka kilometrów. Zanim jednak ruszyła, dokładnie obejrzała kamyki pomiędzy drewnianymi podkładami. Czy te mackowate pędy jej się przywidziały? Co to w ogóle było? Ostrożnie postawiła stopę pomiędzy szynami. Nic się nie stało. Postawiła drugą. Tupnęła. Nic. Postała jeszcze chwilę, westchnęła i ruszyła znanym sobie rytmem w drogę powrotną. Mokre tenisówki głośno plaskały, wiatr siekł deszczem po twarzy.
* * *
Szlaban do końca tygodnia i zero oglądania telewizji. To kara za to, że tak późno wróciła i w dodatku cała mokra. Dobrze, że tatusia nie było w domu, byłoby znacznie gorzej. Na szczęście pracował na drugą zmianę w hucie.
Mama najpierw na nią nakrzyczała – miała prawo, bo naprawdę się martwiła – a później kazała jej się wykąpać i wypić gorącą herbatę z miodem.
Leżała pod ciepłą kołdrą, dręczył ją silny ból mięśni w łydkach i udach. Naprawdę przesadziła z odległością, i to w taką pogodę. To bieganie wciągało ją jak jakiś nałóg, stale chciało się szybciej i dłużej. Nie rozumiała tego, ale wiedziała, że po prostu nie potrafi przestać. Gdy pojawiało się to dziwne napięcie w stopach, musiała się puścić biegiem albo chociaż w coś kopnąć, tupnąć.
Podobno miała to od momentu, gdy opanowała chodzenie, a zrobiła to wyjątkowo szybko. Babcia zawsze porównywała jej rekord z osiągnięciami innych dzieci. „Na tydzień przed ukończeniem dziewiątego miesiąca! Stała, trzymając się krzesła w kuchni. Zięć przyniósł koszyk śliwek, postawił na blacie, jedna spadła na podłogę i potoczyła się w stronę okna. Ewunia poderwała się z podłogi i niespodziewanie ruszyła. Rozpędziła się i nie panując nad ciałkiem, z całej siły walnęła w kuchenną szafkę, obok której zatrzymała się śliwka. Była tak zdezorientowana, że nawet nie zapłakała, chociaż z noska polała się krew” – opowiadała wielokrotnie z niezmiennym przejęciem.
Od tej chwili lubiła się rozpędzać. Sąsiad nazywał ją Pershing, bo tak szybko znikała mu z oczu. Był rencistą i pilnował maluchów na podwórku, gdy matki gotowały obiad. Dostawał za to talerz zupy, kawę lub kawałek ciasta. Była jedynym dzieckiem, które obwiązywał w pasie grubym sznurkiem i którego nie spuszczał z oczu. Rodzice pozwalali na to, ponieważ sami też sobie z nią nie radzili. Wszyscy cierpliwie czekali, aż z tego wyrośnie, ale nic takiego się nie stało, tyle że teraz wolała ukrywać tę namiętność, bo w środowisku familoków uznawano to za dziwactwo, odstępstwo od normy, rodzaj choroby.
Gdyby była chłopcem, to zupełnie co innego, ale dziewczynka powinna być małą kobietką. Chodzić w sukienkach i białych podkolanówkach. Skakać przez skakankę lub grać w gumę. Siedzieć na kocu na łące za domem i bawić się w dom lalkami, małymi kuchniami, garnuszkami i plastikowymi serwisami do kawy. Robiła to oczywiście, przecież była dziewczynką, ale gdy narastał w niej ten niepokój, kiedy wiatr plątał się w krótkich, gęstych włosach, coraz częściej wciągała powietrze głęboko w płuca i pod byle pretekstem znikała z podwórka. Napięcie w mięśniach nóg po prostu zmuszało ją do biegu. Musiała pędzić coraz szybciej, musiała czuć te uderzenia wiatru w policzki, czoło, musiała przestać myśleć.
Bieganie po ulicach z czasem stało się coraz bardziej kłopotliwe – rosła, była coraz większa, często wpadała na ludzi, psy plątały się pod nogami, trzeba było omijać tyle przeszkód i za bardzo zwracała na siebie uwagę. Miała dosyć odpowiadania na to proste, ale jednocześnie kłopotliwe pytanie: „Dokąd tak pędzisz, dziecko, dziewczynko, dziewczyno?”. Nie znała na nie odpowiedzi i to ją denerwowało.
Gdy została uczennicą, próbowała robić to na boisku szkolnym, ale szybko miała dosyć biegania w kółko po owalnym torze jak chomik w klatce, a w dodatku zawsze znalazł się ktoś, kto się na nią gapił.
Któregoś dnia odkryła torowiska, teraz już nic nie mogło jej powstrzymać. Rzadko zmieniała trasę, wolała znane sobie ścieżki, bo w całym tym bieganiu nie chodziło o wycieczki krajoznawcze, podziwianie widoków, tylko właśnie o tę prędkość. Lubiła, kiedy serce biło najpierw powoli, później szybciej, rytmicznie. Lubiła czuć pot, który delikatnie pokrywał jej twarz i sprawiał, że czuła się bezpieczna w tym intensywnym wysiłku. Przed niczym nie uciekała, z nikim nie walczyła. To było starcie tylko z własnymi słabościami. Każdy przebiegnięty kilometr uszczęśliwiał nie tylko jej ciało, lecz także duszę.
Wściekała się, gdy po jej trasie pętali się inni. Ostatnio musiała zmienić kierunek, ponieważ na moście kolejowym, przez który przebiegała, zbierała się od jakiegoś czasu banda smarkaczy z innego podwórka. Robili zawody, kto szybciej pokona ten odcinek. To było głupie, niepotrzebne ryzyko. Między tymi pokładami na moście były szerokie prześwity, można było spaść kilka metrów w dół na kamieniste podłoże i coś sobie połamać, a nawet skręcić kark. Nie wyobrażała sobie siebie uwięzionej na kilka tygodni w gipsie. Zresztą od kiedy nastała ta głupia moda, sokiści często patrolowali ten odcinek. Jak kogoś złapali, to rodzice płacili mandat.
Ona potrzebowała pustej przestrzeni, samotności i tego pędu, by przewietrzyć mózg. Po powrocie mogłaby przytulić cały świat, czuła się taka radosna, wolna, wypełniona energią, choć fizycznie wyczerpana. Strzegła przed wszystkimi tej swojej tajemnicy, bo to była tylko jej sprawa. Nie potrafiła tak do końca tego zrozumieć, ale czuła, że to coś wyjątkowego – dar, który został jej ofiarowany.
Niby nic nadzwyczajnego, zwykłe bieganie; każdy, kto miał zdrowe nogi, mógłby to robić. A jednak to było niesamowite. Gdy biegła już dostatecznie długo, gdy wiatr i pęd wywiały już wszystkie myśli z jej głowy, przenosiła się w inny świat – świat niemyślenia. To wtedy znikąd pojawiali się jakieś ludzie, emocje i miejsca, których na pewno nigdy nie odwiedziła. Czasami rozmawiała z kimś, kogo tak naprawdę przecież nie było. Czuła się jak widz w kinie wciągnięty na ekran w sam środek akcji. Widziała kiedyś taki film, nie pamiętała tytułu. Emocjonujące było to, że nigdy nie wiedziała, gdzie zostanie przeniesiona i co będzie tam robiła.
– Przypominam, że dzisiaj masz tylko dziesięć minut – upominał ją ktoś ostrym tonem.
– Pamiętam – odpowiedziała zniecierpliwiona.
– Pamiętam, pamiętam… – przedrzeźniał ją. – A kogo ostatnio półżywą wyciągałem z wody?
– Nie przesadzaj, nie było tak źle – upierała się.
– Tak źle nie było, było fatalnie! Uprzedzam cię, jeśli nie zareagujesz na mój znak od razu, to zawieszę ci nurkowanie na dwa tygodnie.
– Jasne. – Poddała się. Wiedziała, że nie żartuje. Ostatnio rzeczywiście przegięła. Przez dłuższy czas po wypłynięciu była wiotka, niezdolna do jakiegokolwiek ruchu, chociaż przytomna, wszystko słyszała i widziała.
Odetchnęła z ulgą, gdy zanurzyła się wreszcie w wodzie. Poczuła się znacznie lżejsza, znikł ciężar kombinezonu i butli z tlenem, w ogóle nie czuła swojego ciała. Wokół niej robiło się coraz zimniej i ciemniej. Pojawiły się podwodne skały i groty, przepływały kolorowe ryby, falowały wodorosty. To był jej świat: tajemniczy, fascynujący. Nagle jej uwagę przykuł jakiś czerwony przedmiot zaczepiony o skałę. Podpłynęła. To była chusta z bardzo delikatnego, cieniutkiego materiału. Ostrożnie ją odczepiła i zawinęła wokół nadgarstka. I wtedy poczuła szarpnięcie liny – wiedziała, że musi natychmiast wracać na górę. Obiecała.
– To niemożliwe, by dwadzieścia minut trwało tak krótko – buntowała się. Ale popłynęła w górę, w stronę światła i błękitu.
Tak naprawdę cały czas biegła po torowisku. Skąd nurkowanie? Panicznie bała się wody, nie umiała pływać. Zawładnął nią jakiś inny świat, równie realistyczny jak ten rzeczywisty. Skąd to wszystko? Z tego pędu? Z biegania? Wolała nie dociekać, ale też nikomu o tym nie mówiła, bo uznaliby, że zmyśla albo że jest wariatką. Lubiła to i nie zgłębiała, skąd się brało. Ostatnio Tadek, który uwielbiał fantastykę, opowiadał w szkole o światach równoległych. To by pasowało do jej przeżyć. I jeszcze to, że czasami te światy się wzajemnie przenikają. Na przykład ta czerwona chusta – zupełnie taką samą miała mama. Skąd apaszka mamy na dnie oceanu? Nieważne, zaakceptowała to, bo to było niesamowite, tylko nikomu o tym nie mówiła.
Poczuła, że mama sprawdza dłonią, czy nie ma gorączki. Nie otwierała oczu. Co miała jej powiedzieć? Że znowu ją naszło i popędziła torami przed siebie? Tylko by ją zmartwiła. A jej mama miała limit zmartwień szczelnie wypełniony. To Stasiu był od problemów i martwienia jej, ona powinna być źródłem radości. Wszyscy wkoło jej to mówili.
Mama delikatnie głaskała jej włosy, w końcu westchnęła, zgasiła lampkę nocną i zamknęła drzwi.
Nie chciała sprawiać mamie kłopotów, nie chciała zawieść jej zaufania i nadziei, że wyrośnie na porządną, miłą, śliczną kobietę. Ale noszenie długich włosów, loków, kokardek, koralików nie pasowało do niej. Źle się w tym czuła. Na szczęście moda na dżinsy jej sprzyjała. Wszystkie nastolatki nosiły opięte spodnie i bluzeczki. Koleżanki w klasie zazdrościły jej długich nóg i wąskich bioder. Gorzej z biustem, nie miała się czym chwalić. Nie to, że był malutki, po prostu wcale go nie było. Chłopcy nie zwracali na nią uwagi. Jarek niestety też nie, a to bardzo bolało. Za to z przyjemnością patrzyła w lustro. Natura dała jej długie, gęste rzęsy i ładne brwi. Czarna oprawa podkreślała duże oczy, brązowe i błyszczące jak kasztany we wrześniu. Do smagłej twarzy pasowały równe białe zęby. Te atrybuty odziedziczyła w genach po krewnych od strony taty.
Wiele razy słyszała o tym na rodzinnych spotkaniach, ponieważ jej sporo młodszy brat był zupełnie inny. Wrodził się w rodzinę mamy. Jasnowłosy, niebieskooki, taki cherubinek z dołkiem w brodzie. Był słodki, wszyscy go rozpieszczali, bo często chorował. To przez niego mama zrezygnowała z pracy, a tatuś oprócz pracy w hucie dorabiał, pomagając w remontach mieszkań. Malował, tapetował, kładł kafelki. Stale chodził zmęczony, śpiący, nigdy nie było go w domu…
Zasnęła.
* * *
Obudził ją trzask. W pokoju było ciemno.
– Spokojnie, korek wybiło – usłyszała głos tatusia.
– To chyba ten dzbanek elektryczny, rano tak dziwnie brzęczał – tłumaczyła mama.
– Wyłącz go z kontaktu. O, mam latarkę, zaraz będzie jasno.
Kolejny trzask i światło z przedpokoju rozświetliło szybę w drzwiach jej pokoju. Słyszała, jak tatuś zamyka skrzypiącą skrzynkę z automatycznymi korkami.
– Trzeba kupić nowy dzbanek, ten już się wysłużył. Widziałam niedrogie na targu – mówiła mama.
– Poczekaj jeszcze, jutro sprawdzę, może da się ten naprawić.
– Nie będziesz miał kiedy. Był tu Zenek, macie pilną robotę od jutra. Remont kuchni i łazienki. Kafelki, podwieszone sufity, nowe baterie, wanna i umywalka. Facet podobno dobrze zapłaci, ale zależy mu na czasie.
– O… – Ojciec westchnął ciężko. – Ale w sumie to dobrze, każdy grosz się przyda.
– Może to za dużo, Piotrze? Tylko praca i praca, stale jesteś przemęczony.
– Teresa, rozmawialiśmy już o tym. Nie mamy wyjścia, musimy i nie ma o czym mówić.
Zgasło światło, a głosy rodziców przeniosły się do kuchni. Już nie słyszała słów. Biedny tatuś, znowu całe dnie będzie pracował. Zbierają pieniądze na operację Stasia. Jej mały braciszek urodził się z jakąś paskudną wadą serca, potrzebny był zabieg. Robią takie, ale niestety w Austrii, nie w Polsce, a to kosztuje. To dlatego tak skromnie żyli, bo wszystkie pieniądze lądowały na specjalnym koncie. Nawet w jej szkole była zbiórka na tę operację, i w kościele po mszy. Mnóstwo ludzi im pomogło, ale to ciągle było za mało. Nie mogła się pogodzić z myślą, że życie jej brata zależało tylko od pieniędzy. Było tylu bogaczy, którzy jeździli wypasionymi samochodami i mieszkali w luksusowych domach otoczonych wysokim murem, z bramami strzeżonymi przez ochroniarzy.
Chłopcy z podwórka już wszystko spenetrowali. Opowiadali cuda o tarasach, basenach, grillowaniu… Widziała na zdjęciach zrobionych komórką. Ślicznie, luksusowo jak na amerykańskich filmach. Andrzej pokazywał im dziecięcy drewniany domek w ogrodzie, wózki dla lalek, huśtawki, drabinki do wspinania, zjeżdżalnie. Tamte dzieci cudownie się bawiły, a jej braciszek mógł w każdej chwili umrzeć, bo nie mieli dość pieniędzy.
Na szczęście czterolatek nie był świadomy swojej sytuacji i wesoło spędzał czas, a jego ciekawość trudno było zaspokoić. Zamęczał wszystkich pytaniami: dlaczego? Jak? Widziałaś? Dlaczego nie patrzysz? Opowiedz jeszcze raz, wytłumacz mi… Chcę zobaczyć, chcę spróbować. Był niecierpliwy, odpowiedzi oczekiwał natychmiast. Bardzo rzadko płakał, raczej robił się blady i zasypiał. Przedłużająca się cisza stawiała wszystkich na nogi, przerywali swoje zajęcia i sprawdzali, co robi. Jego łóżeczko nadal stało w pokoju rodziców, bo mama musiała słyszeć, że oddycha.
Wczoraj, gdy wróciła ze szkoły, zaaferowany obwieścił jej nowinę:
– Wiesz, ja już lubię miód!
– Fajnie, a jak to się stało?
– Noo, po prostu spróbowałem.
– Aha, widzisz, jakie to proste?
– Ale ja spróbowałem pierwszy raz i to było trudne – upierał się.
W sumie ten mały bąk miał rację – wszystko, co się robi pierwszy raz, jest trudne. Mały filozof, tak go czule nazywała mama. Często zaskakiwał dorosłych, zauważał szczegóły, które wszystkim umykały.Rozdział III
Zielony krokodyl
– Aldonza! Szef – dokończyła szeptem Nina, podając jej słuchawkę.
Aldona, zanim odebrała, ciężko westchnęła. Myśli w szaleńczym tempie analizowały sytuację w hotelu. Nie znalazła niczego nagannego, ale wszystkie z doświadczenia wiedziały, że niespodziewane telefony od zwierzchnika nie wróżyły nic dobrego. To dlatego Nina miała taką współczującą minę.
– O trzynastej. Oczywiście. Punktualnie – odpowiadała. Pan Rosario lubił krótkie, konkretne odpowiedzi. Zanim skończy dzisiaj pracę, miała się zgłosić w jego biurze. Oczywiście nie powiedział, w jakiej sprawie. Nigdy tego nie robił. Wiedział, że funduje pracownikowi stresujące chwile. Jego zdaniem „to cenny czas na kreatywne domysły i analizę swojego postępowania”.
– Czy ten kran w dwieście dwanaście został zrobiony? – upewniła się.
– No jasne, wczoraj, zaraz jak Japończycy oddali klucze – potwierdziła Nina.
– Świetnie. W takim razie nie mam pojęcia, po co mnie szef wzywa. A może ja o czymś nie wiem?
– No coś ty, nic się nie wydarzyło. – Nina wzruszyła ramionami.
* * *
„Mam to, mam to!”. Szła, starając się nie podskakiwać z radości; udało jej się też zapanować nad mimiką, ale zdradzały ją rozświetlone oczy. Wreszcie po siedmiu latach starań, wspinania się step by step, osiągnęła stanowisko, o którym samo myślenie wydawało się szaleństwem.
Właśnie została menedżerem hotelu Barcelo Santiago. Zdarzył się cud, inaczej trudno to wytłumaczyć. Nie była niczyją krewną ani nawet Hiszpanką. Nie znała nikogo wpływowego. Wiedziała, że z samą pracą sobie poradzi: znała biegle pięć języków, miała spore doświadczenie, była obowiązkową perfekcjonistką. Istniał tylko jeden problem – nie ona jedna. Konkurencja była ogromna, sami ambitni, zdolni, pracowici.
Odkąd wylądowała na tej wyspie, praca musiała być zawsze na pierwszym miejscu, bez taryfy ulgowej. Nikogo nie obchodziły jej problemy ani to, że sama wychowywała swoje dziecko, że nie miała wsparcia w rodzinie, co było podstawą życia na Teneryfie. Jakże była teraz dumna z siebie; osiągnęła cel, o którym marzyła, do którego dążyła przez ostatnie pięć lat.
Zatrzymała się na zakręcie – zawsze tak robiła, szczególnie gdy miała problemy – widok z tego miejsca dodawał jej energii.
Pracowała w hotelu usytuowanym w przepięknej scenerii, tuż przy słynnych klifach Los Gigantes, nad brzegiem oceanu, z dala od zgiełku miasta.
Duży, luksusowy hotel, przeznaczony dla najbardziej wymagających klientów, miał niesamowitą architekturę. Z tej odległości wyglądał jak statek dalekomorski, który właśnie przepływa obok ciemnej ściany wysokich na sześćset metrów klifów. Biały gigant na tle błękitu oceanu, bezchmurnego nieba i stalowej ściany skał. Zakochała się w tym zakątku od pierwszego wejrzenia, wtedy, siedem lat temu. To było zaskakujące, jak silnie odczuła, że oto jest, znalazła ten swój „kawałek podłogi”.
Dlaczego tu? Urodziła się przecież daleko stąd, w Polsce, na zadymionym, szarym Śląsku, w miejscu krańcowo różnym. A może właśnie dlatego?
Zaczynała w tym hotelu od samego dołu – opróżniała kosze na śmieci, trzy razy dziennie. Uczulano ją, by była „niewidoczna” dla gości. Ubrana na czarno, miała szybko i cicho zabierać śmieci i instalować czyste worki. Pół roku później awansowała – sprzątała hole i korytarze hotelowe, jeszcze później pokoje gości, a od dzisiaj…
Głęboko wciągnęła powietrze, miała ochotę wykrzyczeć swoją radość w bezkres oceanu, ale się powstrzymała – obok niej spacerowali turyści, wtuleni w siebie, rozmarzeni. Nie wolno jej było zakłócać ich spokoju i nastroju, płacili za to ciężką forsę.
„Koniec tego podziwiania siebie samej, czas wrócić do obowiązków” – nakazała sobie. Kilka kilometrów dalej czekał na nią jej czteroletni synek. Musi go odebrać z przedszkola, ugotować kolację, zrobić zaplanowane pranie.
Dzisiaj sama nacieszy się swoim sukcesem, da sobie czas, by te najsilniejsze emocje opadły. Jutro podzieli się z najbliższymi: Pepitą, sąsiadką i przyjaciółką, Eleną, którą uwielbiał mały Artur, i Doritą – właścicielką sklepiku na jej ulicy, która często dawała jej jedzenie na kredyt, zwłaszcza na początku jej pobytu na wyspie. A później już wiadomość o awansie rozniesie się bez jej udziału po całej okolicy.
* * *
W przedszkolu powiedziano jej, że dzieci były w pobliskim parku i właśnie wracają. Nie mogła spokojnie poczekać, roznosił ją nadmiar energii, postanowiła więc wyjść im naprzeciw.
Wychodząc zza zakrętu, zatrzymała się. Zobaczyła, jak zielony krokodyl, chwiejąc się i zataczając, wychodził z parku na chodnik. Pani Marita ciągnęła głowę pluszowego zwierzaka, a za nią szły dzieci, trzymając się uchwytów w postaci nóg stworka. Pochód zamykała pani Benita, która niosła krokodyli ogon. Artur był ostatnim dzieckiem, on jeden nie trzymał się przypisanej mu łapki. Był przywiązany do krokodyla sznurem, patrzył pod nogi zupełnie niezainteresowany tym, co się działo wokoło. Napięty sznur wyraźnie go ciągnął, spowalniając marsz wszystkich dzieci. Od czasu do czasu pani Benita opierała dłoń na jego plecach i popychała go do przodu.
Serce jej się ścisnęło na widok synka. Mały grubasek, powolny, zawsze nieobecny, żyjący w swoim świecie. Inne dzieci rozmawiały, kłóciły się między sobą. Sergio pierwszy ją zauważył, odwrócił się do tyłu i krzyknął z całych sił:
– Artur, twoja mama przyszła!
Chłopczyk podniósł głowę, uśmiechnął się, ale ani przez moment nie przyspieszył kroku. Dopiero teraz zauważyła, jak bardzo różnił się swoim zachowaniem od rówieśników. Właściwie nigdy nie widziała go podskakującego, krzyczącego, biegającego.
Od urodzenia był dzieckiem bardzo spokojnym, powolnym, niekłopotliwym. Bez problemu mogła go zostawiać w domu Pepity, która zajmowała się jej synem do południa, a w zamian ona gwarantowała jej opiekę nad chorą teściową w godzinach wieczornych. Wszyscy byli z tego układu zadowoleni. Pepita mogła wyjść z mężem na kolację, do znajomych, do kina, a ona spokojnie pracować i zarabiać na utrzymanie.
Arturek kochał spanie, właściwie głównie spał i jadł. Nie chorował, nie płakał, wszyscy jej zazdrościli takiego aniołka. Mogła kończyć studia i uczyć się języków. Niedawno obroniła dyplom na kierunku zarządzanie personelem. Wykorzystywała każdą możliwość podniesienia swoich kwalifikacji. Fakt, ciężko pracowała, nigdzie nie wychodziła, jej życie ograniczyło się do pracy, domu i nauki, ale wiedziała, że tak trzeba – taki etap w życiu. Obiecywała sobie, że później to nadrobi, gdy osiągnie swój cel. I właśnie dzisiaj go osiągnęła.
Hotel Barcelo, czterogwiazdkowy, komfortowy, liczył czterysta pokoi. Od przyszłego miesiąca będzie osobiście odpowiedzialna przed zarządem za osiemdziesiąt cztery z nich, dwa piętra. Tysiące problemów, nieustanna konserwacja i regularne odnawianie, dbałość o estetykę, a przede wszystkim czystość. Usłyszała dzisiaj, że to nie tyle ciężka, odpowiedzialna praca, ile służba. Od tego, jak sobie poradzi, będzie zależeć zadowolenie gości, a to ma bezpośrednie przełożenie na zyski. Jakość jej pracy i podległego jej personelu będzie miała główny wpływ na stan obłożenia pokoi hotelowych, a życzeniem zarządu było stuprocentowe! Musi być dyspozycyjna całą dobę. Oczywiście na takim stanowisku należą jej się odpowiednie gratyfikacje. Może się ubiegać o dofinansowanie do mieszkania, samochód służbowy, bardzo znacznie wzrośnie jej pensja. Czysty zawrót głowy – szykują się wielkie zmiany w jej życiu.
Na razie zapytała panią Benitę o ten sznur.
– Niestety jest niezbędny, by Artur w ogóle ruszył się z miejsca. Mając dziesięcioro maluchów do upilnowania, nie możemy każdego ciągnąć za rękę – tłumaczyła się. – Przecież zna pani syna, nie lubi spacerów ani żadnych zabaw ruchowych. Robimy wszystko, co można, by go trochę rozruszać.
– No tak. Jest odrobinę leniwy, ale taki sznur?
– To wyjątkowo dzisiaj, już zaplanowałyśmy kupno specjalnych szelek, bo w programie mamy więcej spacerów do parku. Uczymy teraz dzieci nazw roślin, kwiatów i drzew. A najlepiej nauczą się na żywych przykładach.
– Rozumiem, porozmawiam z synem, może te szelki nie będą potrzebne.
– Bardzo prosimy, to żadna przyjemność tak ciągnąć go i popychać do przodu. On nie może dezorganizować zajęć całej grupy.
– No tak – potwierdziła zniecierpliwiona – ale to jeszcze maluchy, są w przedszkolu, a nie w wojsku.
– Proszę nam wierzyć, staramy się indywidualnie podchodzić do każdego dziecka, ale one też muszą, chociaż w minimalnym stopniu, się dostosować. Tego wspólnego działania w grupie mamy ich właśnie nauczyć. Artur jest bardzo inteligentnym chłopcem, uwielbia gry i łamigłówki, zna już wszystkie litery i cyfry, chętnie współpracuje, ale pod jednym warunkiem: że nie jest to zabawa ruchowa.
– No dobrze, dobrze. – Poddała się. Trudno było nie przyznać Benicie racji. Znała swojego syna.
Gdy wychodzili z przedszkola, zmieniła plany na resztę dnia. Niech będzie wyjątkowy nie tylko dla niej. Zaproponowała synowi kolację i lody w Daute, restauracji, którą tłumnie odwiedzali mieszkańcy Garachico. Bardzo rzadko tam bywali, tylko w uroczystych momentach, a nie było ich zbyt wiele.
Artur spojrzał na nią zdziwiony.
– Dzisiaj nie mam urodzin, ani Pepita, ani Elena. Ty też nie, mamusiu – stwierdził.
– Masz rację, ale wydarzyło się coś bardzo ważnego. Chciałam ci o tym opowiedzieć i to uczcić, bo to dobra wiadomość dla nas. Wrócimy tylko na chwilę do domu, zostawimy torby i się przebierzemy, zgadzasz się?
– No, ale ja jestem czysty – próbował się targować.
– Wiesz, że nie jesteś. Na twoich spodenkach widzę wiele plam. To przecież tylko sekunda, włożysz czystą koszulkę i spodenki.
– Ale myć się nie muszę?
– Musisz. No dobrze, tylko rączki i buzię – zgodziła się zrezygnowana. – Straszny z ciebie leniuszek.
– Przecież wiesz, że i tak się pobrudzę – przekonywał ją.
– To znowu się przebierzesz. Nie marudź, musisz porządnie wyglądać, szczególnie teraz.
– Dlaczego teraz?
– To tajemnica, właśnie chcę ci wszystko opowiedzieć i uczcić to w Daute, a tam brudasów nie wpuszczają.
– No dobrze – zgodził się.Rozdział IV
Początek końca
– Oddychaj! Oddychaj! Oddychaj, malutki, zrób to dla mamusi.
Usłyszała najpierw krzyki, później błagania, na koniec przerażający skowyt. Wpadła do łazienki. Mama tuliła Stasia z całych sił. Nie reagował. To był koniec jego życia na ziemi.
W wannie pływały kolorowe gumowe kaczuszki, biała pianka otulała je jak bita śmietana. Stasiu bardzo lubił się tak kąpać. Wszystko było tak jak trzeba, tylko Stasia nie było.
To, co nastąpiło później, Ewa wspominała jak koszmar, z którego nie można się było obudzić. Cisza w domu, mama siedząca w kuchni twarzą do okna. Głucha na wszystko. Sprawdziła – z tego miejsca, gdzie siedziała, mogła widzieć tylko niebo.
Nie wiedziała, czy mama jej słucha. O nic nie pytała, więc sama opowiadała jej o tym, co się wydarzyło w szkole, kogo spotkała na ulicy, kto się z kim pokłócił na podwórku. Mówiła jak do ściany.
Babcia przychodziła gotować i sprzątać. Ojciec robił zakupy. Mama… była. Tak naprawdę było tylko jej ciało. Czasami łzy płynęły jej po policzkach, czasem pojawiał się uśmiech skierowany w stronę chmur, najczęściej jednak twarz mamy nie wyrażała niczego.
– Tereska, opamiętaj się. Jak długo to ma jeszcze trwać? Miesiąc minął. Ogarnij się trochę – prosił tata.
Mama milczała. Ojciec zaczął tracić cierpliwość.
– Myślisz, że tylko ty cierpisz? A ja? To był też mój syn. Trzeba żyć dalej, Ewunia cię potrzebuje, twoja matka się coraz gorzej czuje.
Był lekarz, przepisał jakieś pigułki, zrobił zastrzyk; przyszedł ksiądz, długo do niej mówił, pomodlił się i poszedł. Odwiedziły ich wszystkie ciotki, kuzynki i sąsiadki. Po dwóch miesiącach już nikt nie wpadał do nich z wizytą, nawet babcia, bo się rozchorowała i sama potrzebowała opieki.
Ewa długo nie mogła się pogodzić z tym, że od śmierci Stasia mama ani razu jej nie przytuliła, jakby umarła razem z bratem. Dopiero po kilku latach uświadomiła sobie, że przecież ona też nie przytulała się do mamy. Coś ją trzymało na dystans, jakby to już nie była jej mamusia.
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej