Odwrócony - ebook
Odwrócony - ebook
W trakcie swego rodzaju umysłowych podróży, czasem mocno życiowo-rozliczeniowych, Autor przekazuje swe przemyślenia raz prozą a za chwilę wierszem. Jest to również taka fikcja przeplatana prawdą, gdzie czasem zacierają się miedzy nimi granice. Czasem fikcja jest prawdą a prawda fikcją. Całościowo jednak to wspomnienia mężczyzny na emigracji mającego w nosie fakt przemijania. To umysłowa podróż we wspomnienia. Zachęta do częstych przemyśleń nad samym sobą. Próba zrozumienia siebie i rządzącej nami rzeczywistości. Radość życia z przemijaniem w tle.
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66149-15-1 |
Rozmiar pliku: | 3,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Cisza, przesmyk czasu i teraźniejszość.
Leżę. Cisza. Półcisza. Cyk, cyk, cyk.
mam spuchnięte świtem powieki
spod których
żadna łza wydostać się
nie może
mam dygoczące wnętrze
rytmem potłuczonego serca i układem złych gwiazd
napędzane
mam błagalne prośby
od każdej części mego ciała
by zapomnieć
Leżę. Cisza. Półcisza. Cyk, cyk, cyk. Na ścianie przede mną zegar swój wyrok odlicza. Po swojemu, po cichu, miarowo, bez przerwy. Cyk, cyk, cyk. Leżę. Ciepło. Jasno. Wleciała mucha. Wielka, złocista mucha. Zmaga się z szybą. Błyszczy w pierwszych promieniach słońca. Cisza. Leżę. Cyk, cyk, cyk. Bzzzzzz, bzzzzzz, bzzzzzz. Leżę.
każdego dnia budzę się
ze strasznego snu
który śnił się rzeczywistą samotnością
każdym porankiem przysięgam
być kimś innym
nareperować nadwątloną duszę
stać się kimś
nie wiedząc jeszcze kim
ale kimś na pewno
tylko jak to zrobić
bez wzorców
co jest jakimś wzorcem
jeżeli w ogóle istnieje
stałe fizyczne to wzór
ciekawe co z resztą
Leżę w bezruchu. Oddycham płytko, jak najciszej. Ze wszystkich możliwych stanów w jakich mógłbym się znaleźć, to leżenie moje najwygodniejsze dla mnie jest. Oczy mam otwarte ale mało postrzegam. Skrawek okna, sufit, kawałek ściany. Jest to jednak widok, którego nie chcę w żaden sposób przekroczyć, nie chcę wyjść dalej. Dodatkowo staram się w jakikolwiek sposób nie wybiegać żadną myślą w przyszłość ani nie cofać się do najmniejszego nawet wspomnienia. Przeszłość i przyszłość nie daje poczucia wolności. Przeszłość boli zmaganiem – przyszłość nęka wyzwaniem. Tak dobrze i bezpiecznie jest zakotwiczyć się w tej chwili, ugrzęznąć w cieple teraźniejszości. Być tylko w tej sekundzie, która się dzieje. Przesuwać się w teraźniejszości wraz z nią. Teraźniejszość jest czysta. Nie obciążona błędami, nie przygnieciona marzeniami. Jest czysta jak brak konsekwencji. Jest lekka jak poczucie szczęścia. Jest wieczna w każdej sekundzie. Przenoszę tą wieczność w bezruchu. Czuję się wiecznie szczęśliwy i poczucie tej szczęśliwości odwiedza każdy mój zakątek. Czy ten mini rozdział między godziną, która się skończyła a tą, która się jeszcze nie zaczęła – jest przestrzenią w której istnieję?
W życiu zawsze uważałem na swoje marzenia. Nie chciałem wypuszczać ich na szerokie pola przyszłości. Ta iluzja jest dotkliwie bolesna. Wyznaczyć sobie cel w życiu, to co innego. Marzenia są niebezpieczne. Same w sobie są pułapką dla duszy. Ucieczka w marzenia to jak budowanie koralowej rafy, o którą musi się prędzej czy później rozbić nasz okręt. Przeszłość zawsze jest bolesna. Rani nas zdarzeniami, dusi poczuciem winy za podejmowane decyzje. Lepiej ją zostawić tam gdzie jej miejsce. W zapomnieniu. W nieistnieniu. W niezdarzaniu się. Nie ma się co martwić lub podniecać zawczasu.
Ciąg dalszy w pełnej wersji książki.Środa
Czas i nuda
Siedzę. Siedzę na krześle. Siedzę na krześle przed pustą ścianą. Cisza. Ciepło. Jasno. Cisza. Żadnych odgłosów. Prawdziwa, miękka, ciepła cisza. To moje siedzenie jest takie proste i czyste. Żadnych komplikacji.
Ściana jest jasna, beżowa, czysta. Wpatruję się w nią tak uporczywie, jakbym chciał ją przesunąć. Ale On mi przeszkadza. On, którego nienawistne pojawienie się było zemstą za zegar. Za wyrzucony przeze mnie zegar. Do kosza w kuchni. Na zatracenie. Na zapomnienie. Na nieupływanie. Owal.
Ledwie widoczny a jednak Owal. Przebijał się teraz pierwotnym kolorem ściany, zanim promienie słońca zmieniły strukturę beżowej farby na beż jeszcze jaśniejszy, rozpromieniony. Owal. Przedtem siedział cicho. Teraz sarkastycznie dybał na mnie jako ślad po zegarze. Dawał znak, że to nie koniec, że trzeba się rozliczyć. Z czasu. Z zegara. Z pojęcia przemijania. Zapłacić myślą za usunięcie czasu. Ale myśl moja dla niego za droga. Niedoczekanie jego.
Czekał. Czekał i czekał. I ja czekałem. On też czekał. On w podstępie swym czekał cichutko. I ja w ciszy nieugięty. Tak patrzyliśmy na siebie, aż pomyślało się, że zadam mu ból. Mój ruch będzie pierwszy. Moja demonstracja władzy nad czasem. Demonstracja mej dla niego pogardy. Ale jeszcze nie teraz. Za chwilę. Siedzę w bezruchu. Dobrze mi tak. Ręce ułożyłem na udach, dłońmi skrywam kolana. Tułów wyprostowany. Głowa i wzrok skierowany na niego. Na Owal. Cisza. Świat nie odzywa się najmniejszym odgłosem. Aż dziwnie.
Tylko krzesło, ja i ściana. No i ten Owal. Patrzył na mnie z wyrzutem, bo już zżył się pewnie z zegarem. Pewnie knuli coś razem. To jasne. Jam jednak ważniejszy od czasu. Ja istnieniem jestem policzalnym. Skończonym. Myślącym. Analizującym. Planującym. Działającym. Wpływającym na innych. Nie jestem bezdusznym przepływam nicości. Znikąd donikąd. Mam formę. Mam też treść. Czasem wyzwalam ruch.
Pomyślałem więc o czasie. Czym jest? A właściwie, czym nie jest? Ciekawa sprawa. Pomyślałem ponownie i to myślenie moje zaczęło krążyć i krążyć, wzbudzając elektrycznym impulsem kolejne, i kolejne, i kolejne, i kolejne neurony, aż myśl pusta goniona pytaniem, wracała powoli syta przemyśleniem.
Czas ukrywa się. Chowa się i robi to niezwykle przemyślnie. Wysługuje się zegarem. Chowa się za nim. W nim. A czymże jest zegar? Myśli moje biegają rozpędzone. Siedzę więc na krześle, patrzę się w beż ściany i pielęgnuję tę ciszę. Po chwili jednak myśli wracają. Mam już potwierdzenie podejrzenia, że jestem blisko. Czuję tą bliskość i po chwili zamykam oczy. Myśli nachalnie układają się w splot niosący informacje, że mam już odpowiedź. Jakże prostą. Najprostszą chyba z możliwych: zegar to każdy cykliczny proces fizyczny, który potrafimy zrozumieć i zmierzyć. Zegar jest wytworem naszej chęci czasu. Myśmy go stworzyli. Z niebytu. I czas jest niebytem. Niebytem niepoliczalnym.
Ruch wahadła od punktu A do punktu B, czas rozpadu jakiegoś pierwiastka, drganie sieci krystalicznej, cykliczne przesuwanie się zębatek nakręcanych sprężyną. Tu jesteś przebrzydły czasie! Tam się prześlizgujesz! Mam cię! Już mi się nie wymkniesz! Złapię cię za grzywę i zdefiniuję, obalę, poddam w wątpliwość! Ja cię ujarzmię dla siebie! Będziesz mi na krótkiej smyczy chodził, wyprowadzany przeze mnie na wybieg! Do nogi mi!!!
Potem już myśli płyną szybko. Jedna fala goni drugą a razem, jak ocean otaczają mnie szumem. Dochodzę do wniosku, że czas stworzył człowiek tylko i wyłącznie na swoje potrzeby. Czas tworzą więc cywilizacje techniczne, aby łatwiej zrozumieć procesy zachodzące w otaczającej nas przestrzeni. Owal już nie uśmiecha się tak szyderczo. Wie, że się mylił. Otwieram oczy. Zmieniam Owal w wirującą przestrzeń. Wirującą ponadczasowo i ponad prędko. Staję się znowu kosmiczną, czarną dziurą. Horyzontem zdarzeń. Załamuję się prawami fizyki. Umysłowo staję się rozumiejącym zamysł! Tu mam Demiurga!
Przypominam sobie strukturę fenomenu. Narosło we mnie potwierdzenie podejrzenia – jam dzisiaj jest kosmiczny, najbadziej energetyczny, wszechświatowy „jet” – jaki wystrzelił. Inne wszechświaty są obok mnie. Mają może to, czego ja nie mam. Ale ja tego nie chcę mieć. Dlaczego? Te wszechświaty uniemożliwiają mnie swoimi prawami fizycznymi. W takim przypadku żegnam te prawa równie ozięble jak temperatura -273,15 °C. Wszystko w tym temacie.
Widzę teraz wszystko bardzo wyraźnie. Już ogarniam wszystko światłem. Myślę światłem. Czuję światłem. Jestem światłem. Pędzę, przenikam, zakrzywiam, wyprzedzam i pokazuję. Okrążam Ziemię ponad siedem razy w ciągu sekundy! Widzę setki miliardów galaktyk w obserwowanym wszechświecie. W każdej galaktyce świeci dla mnie po dwa miliardy gwiazd. Jako światło, przenikam je lub omijam pierścieniami Einstena. Po chwili jednak czuję moc moją jeszcze większą. Mocarnie większą. Niewyobrażalną. Już nie jestem światłem. Stałem się PRZESTRZENIĄ. Teraz od światła szybszy jestem. Ono rozchodzi się bowiem tylko w przestrzeni. Beze mnie – światła nie ma. Może ono sobie o mnie zapomnieć... Jakież to uczucie rozszerzać galaktyki samym sobą!
Ciąg dalszy w pełnej wersji książki.Czwartek
Samotność w wymiarach
Stoję. Stoję przy oknie. Patrzę. Patrzę przed siebie. Spokojnie, bez uczuć. Przyglądam się w kadrze planu ogólnego, trójwymiarowej kamery moich oczu. Za oknem zwyczajny dzień.
lubię wyglądać przez okno
to taki tani telewizor
z operą mydlaną bez końca
zawsze coś się dzieje
a jak coś się nie dzieje
to rzeczywistość wygląda jak obraz
też ciekawy
młoda kobieta pcha dziecinny wózek
chodnik wspina się przed nią
pewnie jej ciężko
bachor wrzeszczy wniebogłosy
słychać go aż tutaj
fajna jest
filigranowa blondynka
zgrabna
one są silne
małe ale silne
wytrzymałe
jak silniki diesla
pewnie w łóżku
pracuje lepiej niż stół wibracyjny
ktoś korzysta
ale klawa pogoda
chyba wezmę sobie piwo z lodówki
tam czeka ich cała bateria
jam dziś dowódca
oj będzie wojna
Stoję przy oknie i patrzę. Patrzę przed siebie spokojnie, bez uczuć. Lubię tak patrzeć. Przyglądać się rzeczywistości. Temu TERAZ, które się właśnie dzieje. Czuję jednak, że tuż obok mnie też coś się dzieje. Nie widzę tego. Nie jestem w stanie tego uchwycić ale czuję to drżenie. Ten ruch. Ten inny świat, który się dzieje milimetry może ode mnie. W innych wymiarach. Czuję się przez to ułomny. Jak ryba w wodzie, która nie widzi, kto siedzi w łódce kołyszącej się nad nią. Nie widzi nawet tej łódki. Ledwie zarys. Ale wie, że tam jest. Wie, ale nic nie widzi. Zdaje sobie sprawę z istnienia łódki ale nic więcej. Tak i ja, nie mogę zobaczyć innego wymiaru. Boli mnie to i znacznie dołuje. Mocno przygnębia. Ryba nie zdaje sobie sprawy że jest w wodzie – ja nie zdaję sobie sprawy, że oddycham powietrzem. Chytra sprawa...
mam trzy wymiary życia
dzienny
nocny
gwiezdny
dzienny utrzymuje me kroki
w ładzie i należytym kierunku
nocny potężnym łóżkiem zaprasza
wszechnicą snów najdziwniejszych
kusi
gwiezdny podróżą jest
na planetę gdzie usiąść można
z moim marzeniem
miękkim i ładnie pachnącym
siedzieć na czarnej plaży
z ciemnoniebieskim niebem i morzem
bez słońca
bez słów
tylko z nią
ciepłą ciszą
Wracam do rzeczywistości. Wszędzie ruch. Niezbyt wielki ale coś się dzieje. Motocykl przejechał. Potem ciężarówka z owocami. Na chodnikach kobiety. Różne. Grube, chude, wysokie, niskie. Zwykle przeciętnie ubrane. Ale same kobiety. Już południe. Gdzie są faceci? Wyginęli? Przecież to nie mamuty. Pewnie są w pracy. Ktoś musi orać.
Ciąg dalszy w pełnej wersji książki.Piątek
Pojęcie szczęścia i zakochani
Obudziły mnie mewy. Te to mają zawsze powód do hałasu. Codziennie rano, już przed piątą tak piłują dzioby, że spać nie idzie. No, nie da rady. Nie było się po co kulać po łóżku jak głupi. Usiadłem. Wsunąłem nogi w kapcie. Podrapałem się tam, gdzie trzeba i podszedłem do okna. Tego z widokiem na morze. Drapanie się przez gacie i patrzenie – to mój poczatek dnia. Otworzyłem jedno skrzydło jak szeroko. Syknąłem głośne „Siuuuu!!!” w kierunku mew. Popatrzyły się na mnie jak na idiotę i zrobiły parę ptasich kroków w kierunku rynny. Ucichły ale wiedziałem, że to tylko zmyłka. Chwyciłem kawałek niedojedzonej wczoraj wieczorem kanapki i cisnąłem ją poza obręb dachu. Wszystkie mewy zniknęły. No i to jedyny na nie sposób. Znowu kojąca cisza i zapach morza we wczesnych promieniach słońca. Zapowiadał się ładny dzień. Pomyślałem, że wyjdę dziś z pokoju.
Było o wiele za wcześnie na jakikolwiek posiłek. Ale dobrze byłoby jakimś płynem żołądek nasycić. Kawa? No, nie – takie kopniecie, to nie o tej porze. Woda? Bez przesady, kaca nie mam. Może małe piwko? Hmm. Malutkie piwko powinno dobrze komponować się z tym pięknym, słonecznym świtem. Poczłapałem w kąt pokoju. Wyjąłem z podręcznej lodówki małą, wąską butelkę Desperado. Taką małą butelkę nazywam „domięśniówką”. Płyn wszedł jak zwykle gładko i odkaszlnął się cichym beknięciem. Przyjęło się. Wow! Jest byczo. Zarzuciłem na ramię ręcznik, zgarnąłem z półki przybory do golenia i poszedłem wziąć długi, chłodny prysznic.
Po godzinie siedziałem już ubrany i gotowy na zanurzenie się w rzeczywistość. A co mi tam! Pobrykam po wymiarach! Prysnąłem kilka kropel wody kolońskiej na twarz i mocno zapiekło. Nadal było jeszcze bardzo wcześnie. Chyba za wcześnie na jakąkolwiek zewnętrzną aktywność. Włączyłem „Echoes” Pink Floyd i z głośników popłynęły niezbyt głośne dźwięki najpiękniejszej suity rockowej na świecie. Położyłem się na łóżku i zamknąłem oczy. Fruwałem sobie z głosem Gilmour`a i dźwiękami jego gitary. Fruwałem tak w nieokreślonej przestrzeni zadowolenia. Było mi cicho, ciepło i dobrze. Zapadłem w krótki sen fruwający nad łanami zbóż.
Obudziłem się w kolejnej ciszy. Słońce kąsało mnie po twarzy promieniem i podnosiło powiekę porażając jasnością. Podniosłem się aby uciec od blasku. Usiadłem na brzegu łóżka. Wziąłem głęboki oddech. Potem drugi. I trzeci. I znów. Było rześko. Morska bryza uspokajała zakusy słońca. Było naprawdę klawo. Przeniosłem się na krzesło. Otworzyłem drugie okno. To z widokiem na park. Ależ ja mam fartowne widoki. Przysunąłem krzesło bliżej parapetu. Zgarnąłem ze stołu notatnik. Teraz czas na coś mocniejszego. Czajnik dyszał chwilę i zalałem wrzątkiem dwie łyżeczki czarnej, kolumbijskiej. Wróciłem na krzesło. Gapiłem się ciekawie przez to okno, wiedząc że tam, w tym krajobrazie niedługo będę. Nic wielce ciekawszego nie przychodziło mi jednak do głowy.
siedzę przed kawą
której zapach wypędza poranny zaduch
resztki świtu
patrzę przez okno
widzę park klasyczny
w angielskiej rzeźbie wymuskany
przed parkiem ulica ruchliwa
jak dziewczyny w porcie nad ranem
dwie sroki skaczą po chłodnym asfalcie
w ostatniej chwili odskakując przed
samochodami
całe swe srocze życie ryzykują dla
małego dziobnięcia
ziarna lub okruszyny chleba
przede mną kartka dalej biała
żadną ideą lub wersem nie skalana
zamiast pisać
logarytmy samego siebie
na zdania przekładać
dyszeć żądzą wyszukania
słów układu lub magicznych zaklęć
miast duszę w linię liter zaklinać
słowo po słowie
wiersz szyć niepokornym wersem
patrzę bezradnie przez okno na dwa ptaki
a one dalej tańczą ze śmiercią
głupie sroki
Spakowałem moją niebieską torbę. Dwa piwa, paczka kupionych wczoraj czereśni, paczka papierosów, notatnik, mały portfel brzęczący bilonem. Kurtka, czapka marynarza słodkich wód, klucze i już mnie nie było. Po wyjściu ze starej, wiktoriańskiej kamienicy od razu skierowałem się do parku. Daleko nie było. Tylko przez ulicę. Jak zwykle. W północnej części zielonego kompleksu przecinanego rozlicznymi strumieniami, mostkami i malowniczymi jeziorkami, przycupnęła mała restauracja. Było już po dziewiątej, więc można było tam dostać gorące śniadanie. Tylko Anglicy biegają po świecie z rana, szukając gorącego śniadania. Tutaj to normalka.
Ciąg dalszy w pełnej wersji książki.Sobota
Sens i peron życia
życie jest jedno
nie wolno go spieprzyć
choć właściwie spieprzone
wcale nie jest złe
Od rana miałem ochotę na jajecznicę. Żadną tam skomplikowaną. Zwykłą. Męską. Pseudo kawalerską. Niedużą ale smaczną. Smaczną jajkami i masłem. I odrobiną mleka. Posiekanym szczypiorkiem. Po prostu smaczną, delikatną jajecznię. Poszedłem do kuchni. Niedaleko. Sześć kroków.
Długo szukałem mojej małej patelenki. Wielkości męskiej dłoni. Teflonowej, z markową rączką aby się nie oparzyć. Spojrzałem przez kuchenną szybę. Było zachęcająco. Ogród zielenił się w oknie zieloną zieleniną. Ptaszyska ćwierkały a sąsiadka w ogrodzie pieliła grządki pokazując fajny, gruszkowaty tyłek. Była w kusej spódnicy ale i tak nie pokazywała tego, co chciałem dojrzeć. Może dlatego dalej wpatrywałem się w ten jej tyłek. Nie było daleko, ale płot stanowił dla mnie poważną przeszkodę. Jany gwint! Ktoś na nim, na tym tyłku, korzysta. Trudno, co robić... Pomyślałem, że w sumie kobieta ma też przód. Też miło byłoby pogapić się, ale nie wyobrażałem sobie, jak mogłaby obrabiać grządki wyginając się do tyłu.
Ale do rzeczy. Choć dalej ten tyłek nie dawał mi spokoju. Był fajny. Taki zwyczajny, ale skrywał fajność. Włączyłem najmniejszy palnik w kuchence. Postawiłem patelenkę. Wrzuciłem pół widelca masła niesolonego i czekałem aż się rozpuści. Potem wbiłem dwa jajka. Miały stempel z Walii. Czyli zniosły je kury Hobbitów. Niech będzie. Czysty region.
Dodałem dwie szczypty soli. Po jednej na jajko. Potem cztery szczypty pieprzu. Po dwie na jajko. Na koniec dodałem łyżkę stołową skondensowanego, niesłodzonego mleka i odrobinę posiekanego szczypiorku. Zamieszałem wszystko widelcem. Czekałem aż jajecznica będzie ścięta, ale wciąż wilgotna jak cipka niezbyt używanej seksualnie kobiety. Jak tej za płotem. Szybko zrzuciłem cipkość jajecznicy na mały talerzyk i od razu zacząłem ją kąsać łapczywie. Smakowała. Bardzo. Smakowała nawet super bardzo. Zaspokoiłem się tą cipką w ogrodzie. Wróciłem do pokoju. Zwróciłem przestrzeni te sześć kroków.
Podszedłem do okna. Tego trzeciego. Tego patrzącego na odległe, nadmorskie klify i zachód słońca, który jeszcze nie nadszedł. Zza drzew usłyszałem sygnał pociągu pędzącego z Ore do Easbourne. To metaliczny sygnał, nie to, co gwizd dawnego, dobrego parowozu. Jeszcze pamiętam takie. Zapach dymu za oknami wagonu. I ten niezapomniany parowozowy gwizd, mający wszystkie gwizdy pod sobą. Numer jeden w gwizdach. Zamyśliłem się. Kiedyś dużo jeździłem pociągami. Teraz, to już tak daleko. Tak dawno. Tak mgliście. Sięgnąłem po notatnik.
nie ma mnie już z gitarą na peronie
nie ma tam żadnej młodej twarzy
tylko pociągi jakby te same
ale nie te same
w oknach wagonów migają chwile
uśmiechy dziewcząt
jeziora i lasy
proszone prywatki
z łbem w umywalce nad ranem
wszystko klatka po klatce
mimo to pamiętam jeszcze
smak taniego wina
letnie podnamiotowe włóczęgi
zapach włosów wakacyjnej miłości
rześkie poranki srebrzone rosą
ogniska strzelające gwiazdami iskier
krótkie noce bez snu ale w objęciach
moje życie jest już na strychu
zamykam go na klucz
tylko dla mnie
no bo dla kogo innego
nie dosiądę już burzy
nie odpowiem na pytania moich marzeń
chyba każdy tak ma i klawo jak cholera
bo nie jestem w tym sam
ubywam więc dzień za dniem
szczęśliwie wracając do ciepłych wspomnień
nie czekam też na mój pociąg
sam nadjedzie
znienacka
jestem gotowy
bilet na przejazd mam głęboko w dupie
przedtem jednak
chciałbym wnukowi opowiedzieć bajkę
Kolejny pociąg dał znak elektrycznym sygnałem. Widocznie mają tam jakieś miejsce, gdzie muszą dawać odgłos. Jakże chciałem nadać mu gwizd ten zapamiętany. Ten pachnący parą i jasnym dymem z komina... Ten gwizd miękki i ciepły wspomnieniami. Przekręciłem kartkę w notesie. Usiadłem przy stole.
Ciąg dalszy w pełnej wersji książki.Niedziela
Miłość i kobiety
Płynę. Płynę małym, wycieczkowym statkiem po rzece na tyle szerokiej, by czuć jej moc i mieć przed nią respekt. Nurt nie rwie się falami, nie ma przełomów i katarakt. Jest mocny ale leniwy, spieszy więc swoim tempem, niosąc ten wycieczkowy statek z silnikami pracującymi na tyle tylko, by utrzymywać sterowność. Mocarne Diesle nie parskają kłębami dymu. Statek ledwie mruczy. Rzeka odwzajemnia mu ten pomruk cichym pluskiem fal przed dziobem. Krzyknął ptak w szuwarach. Też chciałem krzyknąć ale to był początek rejsu i nie chciałem, aby od razu mnie wysadzili.
Płynę więc i stoję oparty o barierkę. Powoli ocieram się wzrokiem o miękkie, zielonożółte łąki. Gdzieniegdzie resztki mgły przycupnęły nad trawami i nadbrzeżnymi zaroślami. Jest ranek ale pogoda zdaje się nas rozpieszczać. Pomyślałem, że ten rejs to był dobry pomysł. Dawno nie byłem na jakiejkolwiek łajbie. Ta zresztą wyglądała bardzo schludnie i komfortowo. Żadnej lipy. Ponad lustrem wody połyskiwały rzędy okien, dość bogato wyposażonych kabin. Moja była niewielka ale niewiele też potrzebowałem. Wąskie, ładnie zasłane łóżko, stolik przykręcony do podłogi, mała ubikacja. Jak dla mnie – luksus.
Wyszedłem na górny pokład i usiadłem przy małym stoliku. Skinąłem na kelnera i po chwili przyniósł mi zimne piwo. Bąknąłem „Danke!” i dalej wgapiałem się w krajobraz. Pokład zaczął się powoli zaludniać i o dziwo, nie było zbyt dużo starych, hałaśliwych Niemców. Jak to oni mają w zwyczaju – wyją megafonami paszczęk, jakby otaczała ich banda głuchych. Klientela okazała się być bardziej europejska, niż lokalna, bawarska.
Jedno mnie zdziwiło. Było dużo kobiet. Głównie w średnim wieku, co mi bardzo odpowiadało. Zwykle bowiem, niemieckie panienki porozumiewają się językiem maszynowego karabinu a stare Niemki ubrane są, a raczej mają na sobie coś, co zrzucono pod koniec drugiej wojny światowej na drugim krańcu lasu a i to, nie dla nich.
Nie było więc ani małoletnich ani starych Niemek. Były kobiety młode i te w średnim wieku. Przyjrzałem się dokładnie wszystkim. Stanowiły miły dla oka, kobiecy pejzaż i aż chciało się posiedzieć dłużej na pokładzie. Zadbane, uśmiechnięte, czyste. Towarzyszyło im kilku mężczyzn ale nie robili z tego zagadnienia. Pili piwo, przykładali do oczu lornetki i wtrącali do kobiecych rozmów czasami jakąś ornitologiczną uwagę. To one miały nad nimi werbalną przewagę i wszystkim było z tym dobrze.
Mnie przyroda przestała interesować. Rzeka jak rzeka, krzaki jak krzaki. W oddali jakieś zamki, nawet ładne. Mnie nurtowała nie rzeka, ale feministyczny aspekt tej podróży. Pomyślałem, że dziś mam ochotę pomyśleć sobie, ile te kobiety – ponad połowa ludzkości – mają dobrego w sobie, a ile wyjadają z duszy. Męskiej, rodzinnej, jakiejkolwiek. Wydziobują, wygrywają w sądach, wypłakują nad ranem, oddają w naturze innym facetom – często też żonatym, wyłudzają uśmiechem lub seksualnym szantażem. Jaki jest bilans? O co tu chodzi? Jak to jest, że ta pierwsza fascynacja, to uniesienie, ten zachwyt, to uwielbienie, zachłyśnięcie i maślany wzrok – zostają strute, marnieją i w najlepszym razie pasteryzują się formaliną czasu. O której godzinie bycia z kobietą umiera empatia? Kto jej zadaje śmiertelny cios? Od którego momentu bycia razem zaczyna się entropia układu?
Gdzie jest granica rozpoczynającej się entropii? W którym momencie ten męsko-damski układ przekracza granice uporządkowania i przeradza się w niszczycielski proces nie do zatrzymania? W zgodzie z prawami fizyki. Z drugą zasadą termodynamiki. Jak w ogóle, tak wzniosłe uczucie jak miłość dwojga osób do siebie, podlegać zaczyna prawu fizyki, określonemu nawet fizycznym wzorem? Kiedy kryształ pęka? Ten monolit uczuciowy zadeklarowany na ślubnym kobiercu. Ten szlachetny kamień znaleziony przez dwoje ludzi dla dwojga ludzi. Kiedy rozdzielają się siły spajające ten monolit uczucia? Kto go rozbija pierwszy? Poprzez co? Dlaczego? Czy jest jakiś powód? Jaki? Hmm... Ciekawe.
Dwie blondynki usiadły przy stoliku obok. Miały lody i kawę. Były zadbane i, jak na Niemki, ładne. Okazało się, że to Szwedki. Nie rozpoznałem z początku języka, którym się posługiwały, ale kto od razu rozpozna szwedzki? Naprowadziła mnie jednak szwedzka flaga w klapie żakietu jednej z nich. Chyba zrobiły sobie dwudniową przerwę w jakiejś konferencji. Kobiety nie noszą miniaturek flag na ubraniu. Rozmawiały cicho i miały piękne zęby. Jedna z nich, ta po prawej przypominała mi pewną znajomość. Przelotną znajomość. Tak przelotną jak czarter do Wiednia. To było dawno temu. Ale nie tak dawno, aby ją zapomnieć. Nie tak dawno, aby kiedykolwiek ją zapomnieć. Była stewardessą. Chłodna bryza od wody łagodziła coraz bardziej natarczywe promienie słońca. Napiłem się piwa. Przymknąłem oczy. Wróciło wspomnienie.
wróciłem nocnym lotem do
miasta którego nigdy
nie lubiłem
hotelowy pokój
sofa TV ręczniki
typowe miejsce
na spotkanie po latach
raz jeszcze powtarzam że
zawsze kochałem cię matematycznie
mówię do niej
to znaczy jak
tak 10 x 200
do 24 potęgi
odparłem
tak mało
zdziwiła się
a może tak po prostu
zrobiłabyś co trzeba
spytałem
zawsze byłeś wulgarną świnią
powiedziała
no to czułości mamy za sobą
pomyślałem
gdy było już spokojnie i czas
zdawał się zatrzymać w ramie lustra na ścianie
wstała niespiesznie a ja leżałem półbogiem
frankfurt leci dziś wcześniej
nie zdążę na czarter do wiednia
muszę iść
powiedziała
ładnie się ubierała
z wdziękiem
z klasą
pa
czy coś równie idiotycznego
padło od drzwi
uważaj na siebie
to chyba jakiś koszmar
pomyślałem
to się nie może dziać
jest zbyt prawdziwe
Zabuczała syrena wycieczkowego statku. To znak, że cumujemy przy jakimś malowniczym miasteczku. Dopiłem piwo. Niespiesznie ruszyłem do ubikacji aby nie biegać po wsi za latryną. Poprawiłem marynarkę, sprawdziłem czy dalej mam portfel i telefon. Byłem gotowy do zejścia na ląd. Taki mój jednoosobowy desant. Bez wsparcia. Rozpoznanie spacerem.
Ciąg dalszy w pełnej wersji książki.Poniedziałek
Śmierć
poeta umiera cicho
cichuteńko
bez szaleństw
wierzgania nogami
plucia krwistą śliną
poeta umiera cicho
cichuteńko
okryty zgrzebnym pledem
z linijek jego wierszy
utkanym
poeta umiera cicho
z wyrzutem sumienia za innych
zimnym skinieniem zamyka mu oczy
świadomość wszystkiego czego nie napisał
poeta umiera cicho
ze smutkiem w oczach
z przejmującym żalem
z resztką miłości w zakrwawionym sercu
ostatnie tchnienie
jego zwycięstwem jest
ale czy na pewno
Mogę powiedzieć, że wiedziałem, co się dziś stanie. Że, niby coś czułem. Że, niby coś wewnętrznie mnie ostrzegało. Podpowiadało. Jakaś intuicja. Intuicyjne przeświadczenie. Potwierdzenie podejrzenia. Ale czymże intuicja jest, jeśli nie rodzajem mojej wyobraźni wciskającej mi przekonanie, że jest tak jak myślę, że będzie. Dlatego nie mogę powiedzieć, że naprawdę czułem nadchodzące zdarzenia. Właściwie jedno zdarzenie. Jedno ale mocne. Takie z przytupem. Takie ludzkie Grande Finale.
Nie mogłem tego przewidzieć. Nie było szansy aby to logicznie wytropić. To był kolejny, słoneczny poranek. Jeden z tych, w które zanurzasz się z przyjemnością, błogim lenistwem w wewnętrzną harmonię z otaczającą cię rzeczywistością. Sielankowy pejzaż spokoju i przewidywalności. Wkroczyłem w ten pejzaż ze spokojem i czystym umysłem. Nie zanieczyszczonym żadnymi zmartwieniami i przemyśleniami. Ot, fantastyczny poranek, dający szansę na ciekawe spędzenie reszty dnia. Na napisanie kilku linijek wiersza. Może nawet dobrego. Może nawet takiego, który za mną od dawna chodził i dawał kuksańce w bok, aby go wreszcie zapisać.
Po prostu szedłem w szlafroku i kapciach do pobliskiego sklepu na rogu. Małego sklepiku prowadzonego przez zawsze uprzejmego Hindusa. Jak zwykle nie było ruchu i w minutę okrążyłem niewielką przestrzeń, zawaloną mnóstwem towaru. Moje zakupy były zawsze takie same. Kupiłem to, co facetowi niezbędne z rana: mleko, codzienną bulwarówkę, chleb, piwo i fajki. Było tak ciepło i urokliwie tego poranka, że zapragnąłem posiedzieć w tym szlafroku i kapciach na mojej ławce. W parku, na mojej ulubionej ławce otoczonej przystrzyżonymi krzakami, impresjonistycznie upstrzonymi różnokolorowymi kwiatami. Nie po to, aby się na niej rozsiadać. Tak tylko, przez chwilę sobie posiedzieć. Kilka, kilkanaście minut, aby połączyć się z tym ciepłym ale rześkim porankiem. Park był o szerokość ulicy ode mnie. Przez szpaler żywopłotu widziałem przenikające refleksy jednego z rozlicznych, parkowych jeziorek. Kaczki kwakały wesoło.
Wkroczyłem dziarsko na jezdnię, poprawiając zakupy niesione pod pachą. W odgłosie krótkiego pisku pochłonęła mnie ciemność. Nagle. Znienacka. Bez uprzedzenia. Natychmiast. Szybciej, niż natychmiast. Nic nie czułem. Po prostu wyłączyli mi prąd, bez bólu. Nie pamiętałem nawet, czy rozbiło się piwo. A to by mnie wkurzyło.
ciemność
jasno
ciemność
znowu jasno
znowu ciemność
otwieram i zamykam oczy
otwieram i zamykam oczy
nie wiem już kiedy otwieram
nie wiem już kiedy zamykam
proszę pani, proszę pani
gdzie ja jestem
dokąd prowadzi ta droga
proszę pani
do cichej krainy ze słonecznikami
czemu akurat ze słonecznikami
nie wiem
nie ja je malowałam
ale pani piękna jest
wiem
czy to sen
być może
czy to rzeczywistość
kto wie
jeżeli śnisz znaczy że jesteś
poza życiem nie ma snu
czy ja umarłem
być może
co mam robić
nie wiem
to może pójdę sobie
idź
to może zostanę
zostań
ale dziwna sytuacja
zaiste
czy jest jakaś inna rzeczywistość
rzeczywistość albo świat równoległy
nie wiem
to najdziwniejsza sytuacja w jakiejkolwiek byłem
pewnie tak
daj mi jakąś radę
jaką
nie wiem
kompletnie nie wiem co robić
to aż niewyobrażalne
to nie wyobrażaj sobie tego bo cóż jest wiarygodne
jak to co
samoloty samochody
inni ludzie
telewizja
wyścigi konne
one nie istnieją
chyba jednak umarłem
odwaliłem kitę jak nic
chyba nie a może tak
co się ze mną dzieje
nie wiem
nie pytaj o to
zadajesz dużo pytań
chyba się obudzę
obawiam się że nie możesz
to znaczy że jednak umarłem
to nic nie znaczy
jak to
tak to
ale debilna sytuacja
uderz mnie
po co
chcę wiedzieć czy poczuję ból
sam się uderz
dobrze, patrz
uderzam się
poczułeś coś
nie
co się dzieje
nie wiem
mówiłam już
nie pytaj o to
co mam takiego zrobić
aby ruszyć
wyjść z tej sytuacji
to proste
otwórz oczy
otworzyłem
nie tak otwórz bardzo szeroko
dobrze
otwieram bardzo szeroko
jasność
błysk i jasność
ciemność
znowu jasność
głos
mamy cię z powrotem człowieku
ale nam napędziłeś strachu
siostro
proszę kontrolować ciśnienie i tętno
mamy go z powrotem
jasność
już zawsze jasność
mają mnie z powrotem
Nagle pojawiła się ona. Myśl. Przypominała myśl. Szybowała gdzieś dostojnie w międzyplanetarnej przestrzeni umysłu, ale na pewno była myślą. Nie wiedziałem jeszcze co zawiera, ani czy to ja stwierdzam jej obecność. Może to nie moja myśl? Może ja już nie myślę, a postrzegam tylko jej obecność? Czułem jakbym był odrębnym bytem, którego spokój mąci cicha myśl. Jej obecność była wyczuwalna. W żaden sposób uciążliwa – ale wyczuwalna.
Ciąg dalszy w pełnej wersji książki.