- promocja
Odyseja kosmiczna 2010 - ebook
Odyseja kosmiczna 2010 - ebook
„Śmiały skok przez Układ Słoneczny i godny następca Odysei kosmicznej 2001”. - Carl Sagan.
DRUGI TOM WIZJONERSKIEJ SERII, KANONU LITERATURY SCIENCE FICTION.
Dziewięć lat po katastrofalnej misji Discovery połączona ekspedycja amerykańsko-rosyjska wyrusza w kierunku Jowisza, by dotrzeć do statku i zasobów pamięci komputera pokładowego. Mogą się tam znajdować wskazówki, co wcześniej poszło nie tak i co przytrafiło się Davidowi Bowmanowi. Niespodziewanie Amerykanom i Rosjanom wchodzą w paradę Chińczycy. Rozpoczyna się swego rodzaju wyścig.
Tymczasem istota, która była Davidem Bowmanem, jedynym człowiekiem zdolnym rozwikłać zagadkę monolitu krążącego wokół Jowisza, wyrusza na Ziemię z własną misją…
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8188-999-5 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czternaście lat minęło — 2010 z perspektywy roku 1996
Raz jeszcze przychodzi mi przyjrzeć się czemuś, czego początek jest już odległy o ponad trzydzieści lat, przy czym były to lata wypełnione naukowymi i technologicznymi odkryciami, które zmieniły nasz świat niemal nie do poznania. Gdy zaczynałem pisać powieść _Odyseja kosmiczna 2001_ (a pisałem ją na maszynie, zdarza wam się jeszcze je widywać?), od pierwszego kroku Neila Armstronga na Księżycu dzieliło nas pięć lat, księżyce Jowisza były tylko jasnymi punktami w okularach teleskopów i wiedzieliśmy o rzeźbie ich powierzchni tyle, co prekolumbijscy kartografowie o Ameryce. Jednak teraz, gdy piszę te słowa, dysponujemy obrazami tych globów dostarczonymi przez sondę kosmiczną Galileo, ukazującymi detale o średnicy ledwie kilku metrów. Co jeszcze dziwniejsze, mogę w każdej chwili przywołać te obrazy na ekranie monitora w moim gabinecie za pomocą ledwie kilku uderzeń w klawiaturę (gdy zaś wcisnę coś nie tak, co zdarza się całkiem często, słyszę znajomy głos mówiący: „Przykro mi, Dave, nie mogę tego zrobić”).
Nie da się zatem ukryć, że pewne elementy trylogii „Odysei kosmicznej”, z tomami obmyślanymi w latach 1964, 1982 i 1987, oddaliły się od współczesności jak, nie przymierzając, powieści Jane Austen. I żadne korekty czy rewizje pierwotnych wydań nie zdołałyby tego zmienić, równie dobrze można by próbować „unowocześnić” _Pierwszych ludzi na Księżycu_ Herberta George’a Wellsa.
Zdecydowałem się więc przy okazji wznowienia pozostawić tekst (oraz dedykację, wstęp i podziękowania) bez zmian i dodać tylko na końcu krótki komentarz na temat niezwykłych przemian technologicznych, jak i politycznych, które zaszły od chwili, gdy pierwszy raz zasiadłem ze Stanleyem Kubrickiem do pracy nad scenariuszem filmu _2001: Odyseja kosmiczna_. A było to 22 lipca 1964 roku w jednym z lokali sieci Trader Vics.
I mam nadzieję, że to wystarczy. Przynajmniej chwilowo – do roku 2010. Czy też może raczej 2001…Od autora
Powieść _Odyseja kosmiczna 2001_ powstała w latach 1964–1968 i została opublikowana w lipcu 1968, wkrótce po premierze filmu. Jak opisałem to w _The Lost Worlds of 2001_, książka i scenariusz powstawały równocześnie, z pełną wymianą informacji w obu kierunkach. Zdarzało się zatem, że poprawiałem coś w tekście po wprowadzeniu nowych wątków w filmowej wersji opowieści, co było doświadczeniem osobliwym i z pewnością mało ekonomiczną formą tworzenia.
W ten sposób jednak książka i film stały się sobie bliższe, niż zwykle się to zdarza. Z drugiej strony mamy także zasadnicze różnice. W powieści statek kosmiczny _Discovery_ zdążał do Japetusa, najbardziej tajemniczego z wielu księżyców Saturna. Po drodze zaś przeszedł blisko Jowisza, wykorzystując silne pole grawitacyjne olbrzyma w celu przyspieszenia, by przebyć ostatni odcinek podróży niczym „wystrzelony z procy”. To samo zdarzyło się w 1979 roku sondom kosmicznym Voyager podczas pierwszego dokładniejszego badania gazowych olbrzymów.
Stanley Kubrick mądrze darował sobie ten wątek w filmie i u niego do konfrontacji człowieka i monolitu dochodzi pośród księżyców Jowisza. Saturn całkiem zniknął ze scenariusza, lecz Douglas Trumbull wykorzystał zdobyte wówczas doświadczenie do stworzenia pierścieni planety we własnej produkcji _Niemy wyścig_.
W połowie lat sześćdziesiątych nikt nawet nie przypuszczał, że pierwsze podejście do eksploracji księżyców Jowisza wykonany nie w następnym stuleciu, ale już po piętnastu latach. Nikomu też nie śniły się cudowności, na które przyjdzie tam trafić, chociaż obecnie możemy mieć pewność, że odkrycia poczynione przez obie sondy Voyager zbledną pewnego dnia wobec nowych znalezisk. W czasie pisania _Odysei kosmicznej 2001_ Io, Europa, Ganimedes i Kallisto były zaledwie punktami świetlnymi i nawet najpotężniejsze teleskopy nie były w stanie powiedzieć nam o nich nic więcej. Teraz wiemy już, jakie to są światy, każdy z nich wyjątkowy i niepowtarzalny, przy czym Io okazał się najbardziej aktywnym wulkanicznie ciałem niebieskim w całym Układzie Słonecznym.
Jednak biorąc pod uwagę wszystkie okoliczności, zarówno film, jak i książka całkiem nieźle się obroniły w tej próbie czasu, przedstawienia Jowisza zaś nie są jakoś specjalnie sprzeczne z obrazami uzyskanymi z kamer Voyagera. Niemniej, cokolwiek by pisać o tym dzisiaj, trzeba brać pod uwagę odkrycia z 1979 roku i fakt, że jowiszowe księżyce nie są już niezbadanym terytorium.
Jest jeszcze inny, bardziej subtelny, psychologiczny czynnik, który także należy uwzględnić. _Odyseja kosmiczna 2001_ powstała w epoce już minionej, która zakończyła się w chwili, gdy Neil Armstrong postawił stopę na powierzchni Księżyca. Gdy Stanley Kubrick i ja zaczęliśmy pracować nad „wzorcowym filmem science fiction” (jak on to określił), do 20 lipca 1969 roku było jeszcze dobre kilka lat. Ostatecznie jednak historia i fikcja splotły się nierozerwalnie.
Astronauci misji Apollo widzieli już nasz film, gdy szykowali się do lotu na Księżyc. Załoga _Apolla 8_, która w Boże Narodzenie 1968 roku ujrzała drugą stronę srebrnego globu – był to pierwszy raz, gdy człowiek mógł to uczynić bezpośrednio – wspominała potem, że bardzo ich kusiło, by zameldować przez radio o dostrzeżeniu wielkiego czarnego monolitu. Niestety rozsądek zwyciężył.
Później zdarzyły się przedziwne wypadki, które w pewien sposób naśladowały sztukę. Mam na myśli przede wszystkim historię lotu _Apolla 13_ w 1970 roku. Nie dość, że moduł załogowy otrzymał wówczas nazwę Odyssey, to tuż przed wybuchem zbiornika z tlenem, co zmusiło załogę do przerwania misji, odtworzyła ona _Tako rzecze Zaratustra_ Richarda Straussa, motyw kojarzony z filmem.
Gdy doszło do utraty zasilania, Jack Swigert zwrócił się przez radio do kontroli misji: „Houston, mamy problem”. Podobnie (i przy podobnej okazji) zwrócił się w powieści Hal do Franka Poole’a: „Przepraszam, że przerywam uroczystość, ale mamy problem”.
Gdy później opublikowano raport z misji _Apolla 13_, Tom Paine, administrator NASA, przysłał mi egzemplarz dokumentu z komentarzem przy słowach Swigerta: „Było dokładnie tak, jak zapowiadałeś, Arthurze”. Nadal czuję się trochę nieswojo, ilekroć o tym pomyślę, całkiem jakbym w pewien sposób był odpowiedzialny za ich problemy.
Kolejne podobieństwo było znacznie mniej dramatyczne, ale za to nader wymowne. Jedna z najciekawszych technicznie scen filmu to ta, w której Frank Poole biega w środku olbrzymiej „wirówki” tworzącej część załogowej przestrzeni _Discovery_. Może to robić dzięki sztucznej grawitacji wytwarzanej przez ruch obrotowy modułu. Niemal dziesięć lat później załoga stacji kosmicznej Skylab spróbowała zrobić coś podobnego na gładkiej powierzchni w pierścieniu magazynowym. Skylab nie został wprawiony w ruch obrotowy, ale załoganci i tak znaleźli sposób – odkryli, że jeśli będą biegać niczym myszy w kołowrotku, osiągną efekt optycznie nieodróżnialny od tego, co pokazano w filmie.
Przesłali nagranie z tego ćwiczenia na Ziemię, oczywiście z właściwym podkładem muzycznym oraz komentarzem: „Stanley Kubrick powinien to zobaczyć”. I tak się stało: wysłałem mu nagranie w formacie wideo (nigdy mi go nie odesłał, ale Stanley używa podręcznej czarnej dziury jako systemu archiwizacji).
Innym motywem jest obraz namalowany przez dowódcę misji Apollo–Sojuz, kosmonautę Aleksieja Leonowa, zatytułowany _W pobliżu Księżyca_. Po raz pierwszy zobaczyłem go w 1968 roku, gdy film został zaprezentowany na konferencji Organizacji Narodów Zjednoczonych w sprawie pokojowego wykorzystania przestrzeni kosmicznej. Zaraz po seansie Aleksiej zwrócił mi uwagę, że jego obraz (przedstawiony na 32 stronie książki Leonowa i Sokołowa _Żditie nas, zwiezdy_, Moskwa 1967) ukazuje tę samą konfigurację ciał niebieskich, jaką widzimy na początku filmu: Ziemia wschodząca nad Księżycem i Słońce wznoszące się ponad nimi. Opatrzony autografem szkic do tego obrazu wisi teraz na ścianie mojego gabinetu, a więcej o nim można przeczytać w rozdziale 12.
To jest chyba właściwa chwila, żeby przywołać jeszcze jedną postać, która pojawia się w tej książce. Qian Xuesen (Tsien) był jednym z założycieli Guggenheim Aeronautical Laboratory przy California Institute of Technology (GALCIT), poprzednika słynnego Jet Propulsion Laboratory w Pasadenie. Działo się to w 1936 roku, a wiązały się z tym inne, znane nazwiska, jak Theodore von Kármán i Frank J. Malina. Doktor Xuesen był także pierwszym profesorem Fundacji Goddarda w California Institute of Technology i miał duży udział w rozwoju amerykańskich badań rakietowych w latach czterdziestych. Później, w jednym z najbardziej haniebnych epizodów okresu McCarthy’ego, został aresztowany na podstawie fałszywych zarzutów i musiał wrócić do ojczyzny. Obecnie od dwudziestu lat jest jedną z najważniejszych postaci chińskiego programu rakietowego¹.
No i jest jeszcze dziwny przypadek „Oka Japetusa” – przedstawiony w rozdziale 35 pierwszej _Odysei kosmicznej 2001_. Opisałem tam odkrytą na powierzchni satelity białą formację w kształcie elipsy, długą i szeroką na setki kilometrów. Była idealnie symetryczna i miała tak ostre krawędzie, jakby ktoś ją namalował na powierzchni globu, gdy zaś Bowman znalazł się nieco bliżej, dostrzegł w samym środku tego „pustego oka” ciemną plamkę, która okazała się monolitem (lub jednym z jego awatarów).
Gdy Voyager 1 przesłał pierwsze zdjęcia Japetusa, dał się na nich dojrzeć wyraźny biały owal z małą czarną kropką pośrodku. Carl Sagan natychmiast wysłał mi odbitkę z Jet Propulsion Laboratory z nieco tajemniczą adnotacją: „Myślę o tobie…”. Sam nie wiem, czy powinienem czuć się rozczarowany, czy raczej się cieszyć, że Voyager 2 pozostawił sprawę otwartą i nadal nie wiemy dokładnie, co to właściwie jest.
Można więc powiedzieć, że ta książka jest czymś więcej niż tylko kontynuacją wcześniejszej powieści (czy filmu). Gdy występowały między nimi jakieś różnice, podążałem zwykle tropem filmowym, lecz przede wszystkim zwracałem uwagę na spójność wewnętrzną powieści i zgodność z obecnym stanem wiedzy.
Nawet jeśli spora część tej wiedzy zdezaktualizuje się do roku 2001…
Arthur C. Clarke
Kolombo, Sri Lanka
styczeń 1982
1.
Zmarł w 2009 roku w Chinach.1. Spotkanie w ogniskowej
Nawet w nowym stuleciu, które postawiło na system metryczny, nazywano ten teleskop tysiącstopowym, nie trzystumetrowym. Wpasowany między wzgórza wielki spodek był już w połowie pogrążony w cieniu, ale szybko się zniżające tropikalne słońce nadal oświetlało trójkątny pomost zawieszony nad samym środkiem zwierciadła. Ktoś patrzący z dołu mógłby dostrzec dwie ludzkie sylwetki zagubione pośród dźwigarów, kabli nośnych i falowodów.
– Czas wrócić do pewnych rozmów – powiedział doktor Dimitri Mojsewicz do swojego starego przyjaciela Heywooda Floyda. – Na przykład o statkach, składkach i łatkach, a przede wszystkim o monolitach i niesprawnych komputerach.
– To dlatego wyciągnąłeś mnie tu z konferencji. Nie żebym miał coś przeciwko temu. Tyle razy słyszałem, jak Carl mówi o SETI, że mógłbym go zastąpić. Poza tym tu jest fantastyczny widok. Odwiedzam Arecibo od lat, ale jakoś nigdy nie dotarłem na rusztowania anten.
– Kiepsko się starałeś. Ja byłem tu trzy razy. Pomyśl tylko, podsłuchujemy cały wszechświat, ale nas nikt nie może podsłuchać. Porozmawiajmy więc o twoim problemie.
– Jakim problemie?
– Na początek dlaczego musiałeś zrezygnować z funkcji przewodniczącego Narodowej Rady Astronautyki.
– Nie musiałem. Po prostu Uniwersytet Hawajski płaci dużo lepiej.
– Dobrze, nie musiałeś, uprzedziłeś tylko ich działania. Ale po tylu latach, Woody, nie oszukasz mnie tak łatwo, więc nawet nie próbuj. Gdyby rada zaproponowała ci powrót, zgodziłbyś się bez wahania?
– Dobra, stary kozaku. Co chcesz wiedzieć?
– Po pierwsze, w raporcie, który w końcu byłeś uprzejmy opublikować, jest wiele niedopowiedzeń. Pominę już to, jak bardzo nielegalne i dziwne było utrzymywanie w tajemnicy odkrycia monolitu w Tychonie…
– To nie był mój pomysł.
– Miło mi to słyszeć. I nawet ci wierzę. Doceniamy, że teraz wszyscy mają do niego swobodny dostęp. Od tego należało zacząć. Chociaż po prawdzie wiele by to nie dało…
Na chwilę zapadła cisza. Obaj wiedzieli co nieco na temat mrocznej księżycowej zagadki i owego tworu, który opierał się wszystkim znanym ludzkości metodom badawczym.
– Ale czymkolwiek jest ten monolit, mamy jeszcze Jowisza – odezwał się w końcu radziecki naukowiec. – To tam został skierowany sygnał z Księżyca, tam wasi ludzie wpadli w kłopoty. Przykro mi z tego powodu, chociaż z całej załogi znałem osobiście tylko Franka Poole’a. Spotkałem go na kongresie IAF w 1998 roku, wyglądał na sensownego gościa.
– Dziękuję, wszyscy byli bardzo w porządku. Szkoda, że nie wiemy, co naprawdę się z nimi stało.
– Cokolwiek to było, z pewnością się zgodzisz, że to sprawa całej ludzkości, nie tylko Stanów Zjednoczonych. Nie powinniście rozgrywać tych wydarzeń dla własnych politycznych korzyści.
– Dima, doskonale wiesz, że twoi rodacy postąpiliby tak samo. A ty byś im pomógł.
– Masz całkowitą rację. Ale to już zamierzchła historia. Podobnie jak i cała wasza administracja odpowiedzialna za ten bałagan. Nowy prezydent może się okazać znacznie mądrzejszy.
– Możliwe. Chcesz coś zasugerować? To oficjalne stanowisko czy tylko osobiste refleksje?
– Na razie nic oficjalnego. Jak mawiają ci cholerni politycy, to wstępne rozmowy. W razie czego zaprzeczę, że w ogóle się spotkaliśmy.
– Jasno postawiona sprawa. Mów dalej.
– Dobrze. Oto, jak przedstawia się sytuacja. Macie _Discovery 2_ na orbicie parkingowej, ale chociaż bardzo się staracie, montaż elementów postępuje tak wolno, że statek nie będzie gotowy wcześniej niż za trzy lata. To oznacza, że przegapicie najbliższe okno startowe.
– Nie potwierdzam ani nie zaprzeczam. Pamiętaj, że jestem tylko skromnym uczelnianym kanclerzem, który nie ma nic wspólnego z Narodową Radą Astronautyki.
– A ostatnio poleciałeś do Waszyngtonu tylko na wspominki ze starymi kumplami. Kontynuując wątek, nasz _Aleksiej Leonow_…
– Myślałem, że nazwaliście go _Herman Titow_.
– Pomyłka, kanclerzu. Kochana stara CIA znowu zawiodła. To _Leonow_, przynajmniej od stycznia. I nie powtarzaj nikomu, że według moich informacji dotrze do Jowisza rok przed _Discovery_.
– A ty nie powtarzaj nikomu, że tego się właśnie obawialiśmy. Ale mów dalej.
– Ponieważ moi szefowie są tak samo głupi i krótkowzroczni jak twoi, chcą zrobić to sami. Co oznacza, że cokolwiek poszło nie tak w waszym przypadku, nam też może się przydarzyć i wszyscy wrócimy do punktu wyjścia. Albo i gorzej.
– Jak myślisz, co tam się stało? Jesteśmy tak samo zdumieni jak wy. I nie mów, że nie macie wszystkich transmisji Bowmana.
– Oczywiście, że mamy. Także ostatnią: „Mój Boże, tam jest pełno gwiazd!”. Zrobiliśmy nawet analizę głosu, żeby sprawdzić poziom stresu. Nie sądzimy, żeby miał halucynacje, raczej starał się opisać to, co naprawdę widział.
– A co sądzisz o przesunięciu dopplerowskim?
– To oczywiście jakiś absurd. Kiedy straciliśmy jego sygnał, oddalał się z jedną dziesiątą prędkości światła. I osiągnął tę prędkość w niecałe dwie minuty. To oznaczałoby ćwierć miliona _g_!
– Nie miałby prawa przeżyć.
– Nie udawaj naiwnego, Woody. Wasz sprzęt nadawczy nie wytrzymałby nawet jednej setnej takiego przyspieszenia. Ale jakoś działał. A skoro tak, to Bowman najpewniej żył, przynajmniej dopóki nie stracił z nami kontaktu.
– Sprawdzam tylko, do czego doszliście w swoim rozumowaniu. I wychodzi na to, że wszyscy jesteśmy w ciemnej głębi. Chyba że jednak macie jakiś pomysł?
– Mamy całą masę zwariowanych pomysłów, które wstyd nawet artykułować. Z drugiej strony podejrzewam, że żaden nie jest choć w połowie tak niesamowity jak prawda.
Na szczytach trzech smukłych wież, które podtrzymywały konstrukcję, zajaśniały nagle szkarłatne światła ostrzegawcze i płonęły niczym latarnie na coraz ciemniejszym niebie. Ostatni skrawek czerwonego słońca zniknął za okolicznymi wzgórzami. Heywood Floyd miał nadzieję zobaczyć zielony promień, którego nigdy nie widział, ale i tym razem się nie udało.
– Zatem przejdźmy do rzeczy, Dimitri – powiedział. – Do czego zmierzasz?
– _Discovery_ musi skrywać ogrom bezcennych informacji. I najpewniej nadal są one zbierane, chociaż statek zaprzestał nadawania. Chcielibyśmy je mieć.
– To zrozumiałe. Ale gdy wasz _Leonow_ już dotrze na miejsce, co wam przeszkodzi w wejściu na pokład _Discovery_ i skopiowaniu wszystkiego, co znajdziecie?
– Nigdy nie sądziłem, że będę musiał ci przypomnieć, iż _Discovery_ to pod względem prawnym teren Stanów Zjednoczonych. Wtargnięcie na jego pokład byłoby aktem piractwa.
– Z wyjątkiem sytuacji zagrożenia życia, co nie byłoby trudne do zaaranżowania. Niby jak mielibyśmy sprawdzić, co wasi chłopcy robią w odległości miliarda kilometrów?
– Dzięki za użyteczną sugestię, przekażę to dalej. Nawet gdybyśmy weszli na pokład, rozgryzienie waszych systemów, żeby dostać się do banków pamięci statku, zajęłoby nam całe tygodnie. Dlatego proponuję współpracę. Jestem przekonany, że to najlepsze wyjście. Przy czym obaj możemy zyskać, sprzedając to we właściwy sposób naszym przełożonym.
– Chcesz, żeby jeden z naszych astronautów zabrał się _Leonowem_?
– Tak. I najlepiej gdyby był to inżynier specjalizujący się w systemach _Discovery_. Taki jak ci, których szkolisz w Houston, żeby sprowadzili statek do domu.
– Skąd wiesz?
– Na litość boską, Woody, „Aviation Week” puścił wideoartykuł o tym co najmniej miesiąc temu.
– Chyba nie jestem na bieżąco. Nie powiedziano mi, że to zostało odtajnione.
– Tym bardziej warto ponownie zajrzeć do Waszyngtonu. Wesprzesz mnie?
– Oczywiście. Zgadzam się z tobą w stu procentach. Ale…
– Ale co?
– Obaj mamy do czynienia z dinozaurami, które mają mózgi w ogonach. Niektórzy u nas będą wywodzić, że nie ma się co spieszyć, niech Ruscy nadstawiają karku, my i tak dotrzemy do Jowisza trochę później.
Na chwilę zapadła cisza, słychać było tylko lekkie poskrzypywanie grubych lin nośnych utrzymujących pomost na wysokości stu metrów.
– Czy ktoś sprawdzał ostatnio orbitę _Discovery_? – odezwał się nagle Mojsewicz tak cicho, że Floyd ledwie go dosłyszał.
– Właściwie nie wiem, ale pewnie tak. Chociaż to raczej zbędna fatyga. Znajdował się na doskonale stabilnej orbicie.
– Niby. Ale pozwól, że przypomnę nietaktownie o pewnym żenującym incydencie z historii NASA. Wasza pierwsza stacja kosmiczna Skylab. Miała zostać na górze co najmniej dziesięć lat, ale ktoś nie wykonał poprawnie obliczeń. Nie doszacowano oporu powietrza w jonosferze i stacja spadła lata wcześniej. Jestem pewien, że pamiętasz ten pełen emocji epizod, chociaż byłeś wtedy dzieckiem.
– W tamtym roku skończyłem szkołę. Dobrze o tym wiesz. Ale _Discovery_ nie zbliża się do Jowisza. Nawet w perygeum, czy raczej peryjupiterium, jest zbyt wysoko, żeby opór atmosfery mógł mieć na niego wpływ.
– Powiedziałem ci już tyle, że w razie czego mogą znowu zesłać mnie na daczę. A tobie nie pozwolą ponownie mnie odwiedzić. Może po prostu zasugeruj waszym fachowcom, żeby się przyłożyli do roboty. Możesz im przypomnieć, że Jowisz ma najsilniejszą magnetosferę w Układzie Słonecznym.
– Rozumiem, do czego zmierzasz, wielkie dzięki. Mamy coś jeszcze do omówienia? Robi się zimno.
– Spokojnie, stary. Jak tylko nakarmisz tym wszystkim rybki w Waszyngtonie, to nim minie tydzień, zrobi się wręcz gorąco.2. Dom delfinów
Delfiny zaglądały do jadalni co wieczór tuż przed zachodem słońca. Tylko raz, odkąd Floyd zamieszkał w rezydencji kanclerza, odstąpiły od tej rutyny. Było to w dniu tsunami w 2005 roku, które na szczęście wytraciło większość impetu, zanim dotarło do Hilo. Niemniej gdyby znowu ich zabrakło któregoś wieczoru, Floyd już wiedział, że należy wówczas zapakować rodzinę do samochodu i ruszać gdzieś wyżej, najlepiej w kierunku wulkanu Mauna Kea.
Delfiny były wręcz urocze, ale musiał przyznać, że ich skłonność do żartów mogła czasem przysporzyć problemów. Bogaty geolog morski, który zaprojektował dom, nie przejmował się tym, bo nie miał nic przeciwko oblewaniu wodą. Na co dzień nosił tylko kąpielówki, a i to nie zawsze. No i zdarzyło się raz, że gdy cała rada uczelniana popijała koktajle przy basenie, wszyscy w wieczorowych strojach oczekujący na przybycie dostojnego gościa z kontynentu, delfiny uznały to za świetną okazję do zostania dodatkową atrakcją. I gdy gość w końcu się zjawił, zastał komitet powitalny przemoczony i odziany w naprędce zorganizowane szlafroki, wszystkie przekąski zaś okazały się mocno słone.
Floyd często się zastanawiał, co Marion pomyślałaby o tym pięknym, ale i dziwnym domu nad brzegiem Pacyfiku. Nigdy nie lubiła morza, lecz to ono w końcu wygrało. Wprawdzie czas zacierał szczegóły, nadal jednak pamiętał migoczący ekran, na którym pojawił się napis: DO DOKTORA FLOYDA – PILNA WIADOMOŚĆ OSOBISTA. A potem te linijki, które dramatycznie zmieniły jego życie. Z WIELKIM ŻALEM INFORMUJEMY ŻE MASZYNA LOTU 452 LONDYN–WASZYNGTON ROZBIŁA SIĘ W REJONIE NOWEJ FUNDLANDII. JEDNOSTKI RATOWNICZE ZMIERZAJĄ NA MIEJSCE KATASTROFY ALE OBAWIAMY SIĘ ŻE NIKT NIE OCALAŁ.
Niewiele brakowało, a też znalazłby się na pokładzie tej maszyny. Z początku żałował, że obowiązki zatrzymały go w Paryżu, gdzie użerał się z Europejską Agencją Kosmiczną w sprawie ładunku _Solarisa_. To uratowało mu życie.
A teraz miał nową pracę, nowy dom i nową żonę. Los też odegrał w tym przewrotną rolę. Oskarżenia i dociekania po niepowodzeniu misji jowiszowej zniszczyły jego karierę w Waszyngtonie, lecz ktoś o jego zdolnościach nie musiał się obawiać bezrobocia. Poza tym spokojniejsze tempo uniwersyteckiego życia zdecydowanie przypadło mu do gustu, a dodatkowo mógł się dzięki temu cieszyć lokalizacją, której mało co na świecie mogło dorównać. Ledwie miesiąc po objęciu nowego stanowiska spotkał kobietę, która miała zostać jego drugą żoną. Poznali się przy ognistych gejzerach wulkanu Kilauea, gdzie trafili wraz z całym tłumem turystów.
Z Caroline odnalazł spokój, który jest ważniejszy i trwalszy niż szczęście. Była dobrą macochą dla córek, które miał z Marion, i dała mu jeszcze Christophera. Mimo dzielących ich dwudziestu lat rozumiała jego nastroje i pomogła mu odpędzić nawracające epizody depresji. Dzięki niej mógł wspominać Marion bez żalu, choć nie bez tęsknego smutku, który miał z nim pozostać do końca życia.
Caroline rzucała właśnie ryby największemu delfinowi, wielkiemu samcowi, którego nazywali Scarback, gdy delikatne łaskotanie na nadgarstku oznajmiło Floydowi połączenie przychodzące. Postukał w cienką metalową opaskę, aby wygasić cichy alarm i uprzedzić ten głośny, po czym podszedł do najbliższego z rozsianych po całym pokoju modułów łączności.
– Tu kanclerz, słucham.
– Heywood? Tu Victor. Jak się miewasz?
Floyd poczuł zalewające go mieszane emocje. Cały kalejdoskop emocji. Jako pierwsza pojawiła się irytacja: jego następca, który bez wątpienia odegrał główną rolę w upadku poprzednika, ani razu nie próbował się z nim kontaktować po tym, gdy Floyd opuścił już Waszyngton. Potem doszła ciekawość: co go tak przypiliło? Za nią postępowała uparta determinacja, aby być jak najmniej pomocnym, po której przyszły zawstydzenie tak dziecinną postawą oraz całkiem spora ekscytacja. Tylko jedno mogło zmusić Victora Millsona do wykonania tego telefonu.
– Nie mogę narzekać – odparł Floyd możliwie neutralnym tonem. – Jakiś problem?
– Czy to bezpieczne połączenie?
– Nie, dzięki Bogu już takich nie potrzebuję.
– Hm. Ujmę to więc w ten sposób: pamiętasz ostatni projekt, którym zarządzałeś?
– Trudno mi o nim zapomnieć, zwłaszcza że podkomisja do spraw astronautyki zaledwie miesiąc temu się odezwała, chcąc wydębić ode mnie jeszcze jakieś zeznania.
– Oczywiście, oczywiście. Muszę w końcu znaleźć chwilę, żeby przeczytać twoje oświadczenie. Ale jestem dość zajęty dalszym ciągiem tej sprawy i to jest ten problem.
– Myślałem, że wszystko idzie zgodnie z planem.
– Niestety, ale właśnie tak. I nie możemy nic zrobić, żeby to przyspieszyć. Nawet nadanie najwyższego priorytetu pozwoliłoby zyskać góra kilka tygodni. Jak by na to patrzeć, zjawimy się za późno.
– Nie rozumiem – rzucił niewinnie Floyd. – Jasne, nikt nie chce marnować czasu, ale przecież nie ma tutaj jakiegoś ostatecznego terminu.
– Właściwie to jest. Są nawet dwa.
– Zdumiewasz mnie.
Jeśli Victor wychwycił w jego tonie ironię, to całkiem ją zignorował.
– Tak, są dwa takie terminy. Jeden ludzkiego autorstwa, drugi całkiem naturalny. Okazuje się, że nie będziemy pierwszymi, którzy wrócą… na scenę. Nasi odwieczni rywale mają co najmniej rok przewagi.
– Wielka szkoda.
– Ale nie to jest najgorsze. Nawet gdybyśmy nie mieli konkurencji, i tak byśmy się spóźnili. Gdy dotrzemy na miejsce, już nic tam nie będzie.
– To niedorzeczne. Jestem pewien, że dotarłoby do mnie, gdyby Kongres uchylił zasadę grawitacji.
– Mówię poważnie. Sytuacja nie jest stabilna, nie mogę teraz podać szczegółów. Będziesz w domu?
– Tak – odpowiedział Floyd, uświadamiając sobie z pewną satysfakcją, że w Waszyngtonie jest już dobrze po północy.
– Świetnie. W ciągu godziny otrzymasz przesyłkę. Oddzwoń do mnie, jak tylko się z nią zapoznasz.
– Ale to może być dość późno.
– Trudno. Zbyt wiele czasu zmarnowaliśmy i nie chcę go tracić jeszcze więcej.
Millson dotrzymał słowa. Godzinę później pułkownik w lotniczym mundurze dostarczył Floydowi dużą zapieczętowaną kopertę. Usiadł potem z boku, cierpliwie rozmawiając z Caroline, podczas gdy gospodarz czytał dokumenty.
– Obawiam się, że będę musiał je zabrać, gdy już pan skończy – powiedział przepraszająco wysoki rangą posłaniec.
– Tym lepiej – odparł Floyd, zajmując miejsce w swoim ulubionym hamaku, gdzie najbardziej lubił oddawać się lekturze.
W kopercie znajdowały się dwa dokumenty, pierwszy bardzo krótki. Nosił nagłówek ŚCIŚLE TAJNE, przy czym ŚCIŚLE zostało przekreślone, a modyfikacja zatwierdzona aż trzema podpisami, z których oczywiście żaden nie był czytelny. Okazał się on wyciągiem z innego, znacznie obszerniejszego raportu, który na dodatek poddano daleko posuniętej cenzurze, przez co obfitował w luki i zaciemnienia, które mocno irytowały w trakcie lektury. Na szczęście ostateczne wnioski dawały się sprowadzić do jednego zdania: Rosjanie mają dotrzeć do _Discovery_ na długo przed pełnoprawnymi właścicielami statku. To akurat Floyd już wiedział, szybko więc zajął się drugim dokumentem. Wcześniej odnotował z satysfakcją, że tym razem wywiad uzyskał właściwą nazwę statku. Nie po raz pierwszy Dimitri okazał się nader dobrze poinformowany. Następna ekspedycja załogowa do układu Jowisza miałaby się odbyć na pokładzie _Kosmonauty Aleksieja Leonowa_.
Ten dokument był znacznie dłuższy i jedynie poufny, w sumie stanowił tylko szkic artykułu naukowego, który dopiero oczekiwał na akceptację do publikacji. Tytuł nosił dość ironiczny: _Anomalie w zachowaniu orbitalnym statku kosmicznego_ Discovery.
Zawierał sporo wyliczeń matematycznych i astronomicznych. Floyd przejrzał go pobieżnie, starając się wyłowić najważniejsze rzeczy i, być może, jakieś nuty pokory lub nawet zażenowania. Gdy skończył, uśmiechnął się z cierpkim podziwem. Najwyraźniej nikt nie oczekiwał takiego obrotu spraw, dotąd wszyscy ufali danym ze stacji śledzących i kalkulacjom efemeryd. Należało się spodziewać, że poleci sporo głów. W innej sytuacji Victor Millson byłby z tego bardzo zadowolony, ale tym razem miał dać głowę jako jeden z pierwszych. Chociaż trzeba było też pamiętać, że głośno się skarżył, gdy Kongres obciął fundusze na system śledzenia. Może więc jednak ocaleje.
– Dziękuję, pułkowniku – powiedział Floyd, skończywszy przeglądać papiery. – Same tajności, całkiem jak za dawnych czasów. To chyba jedyne, za czym naprawdę nie tęsknię.
Pułkownik ostrożnie włożył kopertę z powrotem do teczki i aktywował zamki.
– Doktor Millson chciał, żeby pan jak najszybciej do niego oddzwonił.
– Wiem. Ale nie mam tu bezpiecznego połączenia i oczekuję niebawem kilku ważnych gości. I niech mnie szlag, jeśli pojadę do pańskiego biura w Hilo tylko po to, żeby potwierdzić przeczytanie dwóch dokumentów. Proszę mu przekazać, że dokładnie się z nimi zapoznałem i z zainteresowaniem czekam na dalsze informacje.
Pułkownik zamierzał chyba zgłosić sprzeciw, ale zmienił zdanie. Pożegnał się sztywno i rozpłynął w mroku nocy.
– O co w tym wszystkim chodzi? – spytała Caroline. – Nie spodziewamy się dzisiaj żadnych gości, ani ważnych, ani innych.
– Nie cierpię, gdy ktoś próbuje wywrzeć na mnie presję. Zwłaszcza gdy jest to Victor Millson.
– Założę się, że sam oddzwoni, ledwo pułkownik się zgłosi.
– No to dobrze będzie wyłączyć wizję i zadbać o jakieś imprezowe odgłosy. Ale tak po prawdzie na tym etapie nie mam praktycznie nic więcej do powiedzenia.
– Na jaki temat, jeśli wolno mi spytać?
– Wybacz, kochanie. Wygląda na to, że _Discovery_ płata nam figle. Myśleliśmy, że znalazł się na stabilnej orbicie, ale chyba jednak może się rozbić.
– Spaść na Jowisza?
– O nie, to niemożliwe. Bowman zostawił go przy wewnętrznym punkcie Lagrange’a, między Jowiszem a Io. I powinien mniej więcej tam pozostać, chociaż wpływ zewnętrznych księżyców wymuszałby pewne wędrówki tam i z powrotem. Ale dzieje się z nim coś bardzo dziwnego i nie wiemy, co jest tego przyczyną. _Discovery_ coraz szybciej dryfuje w kierunku Io, czasem przyspiesza, a czasem się cofa. Jeśli to będzie postępować, za dwa do trzech lat zderzy się z księżycem.
– Myślałam, że w astronomii nic takiego nie może się zdarzyć. Mechanika nieba jest przecież nauką ścisłą. To nam, biednym biologom, zawsze wymyślano od zacofańców.
– To jest nauka ścisła i sprawdza się, gdy weźmie się wszystko pod uwagę. Ale wokół Io dzieje się wiele dziwnych rzeczy. Ma czynne wulkany powodujące silne wyładowania elektryczne, no i jest jeszcze pole magnetyczne Jowisza, który dokonuje pełnego obrotu w ciągu dziesięciu godzin. Zatem grawitacja nie jest jedyną siłą działającą na _Discovery_. Powinniśmy pomyśleć o tym dużo wcześniej.
– Cóż, to już nie jest twój problem. Chyba powinieneś być za to wdzięczny losowi.
Całkiem jak Dimitri, pomyślał Floyd. Szczwany z niego lis! Ale on znał go znacznie dłużej niż Caroline. Tak, może to nie był jego problem, ale Floyd nadal poczuwał się do pewnej odpowiedzialności. Chociaż w cały program zaangażowanych było wielu innych ludzi, to on zatwierdził plany misji jowiszowej i nadzorował ich wykonanie.
Nie było to dla niego łatwe. Jako naukowiec miał inne podejście do sprawy niż przeciętny urzędnik, ale milczał, chociaż zapewne powinien się przeciwstawić krótkowzrocznej polityce poprzedniej administracji. Z drugiej strony tak naprawdę nie wiedział, czy przyczynił się w jakimś stopniu do fiaska wyprawy.
Może najlepiej by było, gdyby zamknął ostatecznie ten rozdział swojego życia i skoncentrował się wyłącznie na nowej karierze, ale w głębi serca wiedział, że nie zdoła tego zrobić. Nawet gdyby Dima nie odświeżył w nim dawnego poczucia winy, i tak w końcu by to wypłynęło.
Czterech ludzi zginęło w trakcie tej misji, jeden zaś zapodział się bez wieści gdzieś pośród księżyców Jowisza. Floyd uważał, że ma krew na rękach, i nie wiedział, jak ją zmyć.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki