- promocja
Ofiara numer 2117 - ebook
Ofiara numer 2117 - ebook
„Brutalna, dynamiczna, zabawna i przerażająca.
Zapomnij, że uda ci się zasnąć po przewróceniu pierwszej kartki”.
Bogblogger.dk
Ósmy tom bestsellerowej serii o Departamencie Q
Od dziesięciu lat Assad jest siłą napędową Departamentu Q, jednak seria tragicznych wydarzeń doprowadza go na skraj załamania. Tylko ciężko doświadczona przez życie Rose może mu pomóc poradzić sobie z mrocznymi demonami, które budzą się dzięki relacji hiszpańskiego dziennikarza na temat tragicznej śmierci pewnej uchodźczyni. Tak zaczyna się trwające trzynaście dni nerwowe odliczanie do ostatecznej katastrofy, którą w samym sercu Europy wywołuje bezwzględny iracki oprawca Ghaalib. Jaką rolę w tych wydarzeniach odegra Assad?
Tymczasem Departamentem Q wstrząsa wieść o śmierci jednego z kolegów, a ekipa Carla Mørcka desperacko próbuje zapobiec morderczym groźbom zamkniętego w sobie, szalonego chłopaka. Ratując ludzkie życie i rozwiązując dramatyczny dylemat Assada, Carl i reszta Departamentu Q trafiają prosto w oko cyklonu. Tam nikt nie zdoła uciec od drastycznych decyzji. Tam też walczy się, nie przebierając w środkach…
„Ofiara numer 2117 to jak na razie najlepsza książka w całej serii”.
Bechsbookds.dk
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8230-236-3 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na koniec, choć wcale nie w dosłownym znaczeniu: dziękuję Anne Christine Andersen za cudowną, piętnastoletnią współpracę.Palce topielców
Życie
rąk
topielców
jest
dłuższe niż nasza historia
hen daleko
i zupełnie blisko
widzimy topielców
widzimy ich tęsknoty
za życiem i pokojem
co dzień
widzimy jak czubki
ich palców
znikają w morzu
lecz nasze oczy
nie nauczyły się widzieć
Ich palce sterczą
z morza
wyciągają się
ku niebu
nie są już mokre
palce topielców
są na zawsze wyschnięte
Falah Alsufi – poeta i iracki uchodźca z kontyngentu, który osiedlił się w DaniiPROLOG
Na tydzień przed opuszczeniem przez rodzinę Assada miasta Sab Abar jego ojciec zabrał go ze sobą na sobotni targ pełen straganów uginających się pod ciężarem ciecierzycy, owoców granatu, bulguru, przypraw w krzykliwych kolorach i rozgdakanego ptactwa czekającego na cios topora. Ojciec położył ręce na jego wątłych barkach i spojrzał na niego mądrymi, przenikliwymi oczami.
– Posłuchaj uważnie, synu – powiedział. – Wkrótce będziesz marzył o tym, czego dziś doświadczysz. Musi minąć wiele nocy, nim stracisz nadzieję na to, by ponownie usłyszeć te dźwięki i poczuć zapachy, więc rozglądaj się uważnie, dopóki możesz, i chłoń wszystko, co widzisz, zapisując to w sercu, bo w ten sposób nigdy nie utracisz tego do końca. Taką właśnie mam dla ciebie radę, rozumiesz?
Assad uścisnął ojcowską rękę, kiwając głową i udając, że rozumie.
Ale nigdy nie zrozumiał.1
Joan
Joan Aiguader nie był religijny. Wręcz przeciwnie: uciekał z miasta, kiedy podczas procesji wielkanocnych po Rambli przetaczały się tłumy odzianych w czarne habity katolików. Kolekcjonował również urągliwe figurki papieży i Trzech Króli podczas załatwiania potrzeb fizjologicznych. Jednak mimo bluźnierczych zapędów w ostatnich dniach wielokrotnie żegnał się znakiem krzyża, bo gdyby jednak Bóg istniał, to Joan wolał pozostawać z nim w zajebiście dobrych stosunkach, zważywszy niestety na to, co od niedawna działo się w jego życiu.
Gdy w końcu nadeszła poranna poczta, a wśród niej długo wyczekiwana koperta, Joan jeszcze raz wykonał znak krzyża, jako że jej zawartość miała zadecydować o jego losie. Tyle wiedział.
A teraz, po upływie trzech godzin od lektury listu, siedział w kawiarni w dzielnicy Barceloneta, drżąc mimo ciepła, zdruzgotany i bez chęci do życia. Przez trzydzieści trzy lata żył żałosną nadzieją, że któregoś dnia szczęście się do niego uśmiechnie, ale po tym wszystkim nie miał już sił na dalsze oczekiwanie. Osiem lat temu jego ojciec owinął sobie wokół szyi kabel i powiesił się na rurze wodociągowej w domu, w którym pracował jako konserwator. Wstrząsnęło to ich małą rodziną, bo choć ojciec nigdy nie należał do osób beztroskich, nie rozumieli jego kroku. W jednej chwili Joan i jego pięć lat młodsza siostra zostali sami z mamą, która już nigdy potem nie była sobą. Joan walczył o nich najlepiej, jak potrafił. W tamtym czasie miał tylko dwadzieścia cztery lata i harował jak wół, studiując dziennikarstwo i imając się licznych niskopłatnych fuch, by związać koniec z końcem. Jednak rok później w jego życiu nastąpił ostateczny przełom, kiedy matka połknęła tabletki nasenne, a kilka dni później w jej ślady poszła też siostra.
Dopiero teraz, rozmyślając nad przeszłością, Joan rozumiał, że jego bezsilność ma swoje uzasadnienie. Życie rodziny Aiguaderów od jakiegoś czasu stopniowo traciło poczucie celu, aż mrok pochłonął ich wszystkich. Wkrótce pochłonie i jego. Nie licząc krótkich chwil szczęścia i małych zwycięstw, było to obmierzłe życie; w ciągu zaledwie miesiąca opuściła go dziewczyna, a pracę trafił szlag.
Niech to diabli. Po co się męczyć, skoro nic nie ma sensu?
Joan sięgnął do kieszeni, zerkając na kelnera za kontuarem.
„Żebym tak mógł zakończyć życie, zachowując godność i mając chociaż czym zapłacić za kawę” – pomyślał, spoglądając na resztkę napoju. Ale kieszeń była pusta, a lista jego sknoconych projektów i ambicji zdawała się nie mieć końca. Okazało się, że nie da się już dłużej ignorować wszystkich nieudanych związków i godzić na ciągle obniżające się standardy życia.
Sięgnął dna.
Przed dwoma laty, kiedy jego umysł pustoszyła druga już ciężka depresja, wróżka z Tarragony powiedziała mu, że któregoś pięknego dnia w niedalekiej przyszłości znajdzie się jedną nogą w grobie, ale uratuje go światło w środku dnia. Sprawiała bardzo przekonujące wrażenie i Joan aż do dziś trzymał się kurczowo tej wróżby. Tylko gdzie się to kurewskie światło podziewa? Nie mógł nawet wstać z krzesła, nie tracąc godności. Nie był w stanie zapłacić marnych kilku euro za swoje cortado. Nawet umorusani żebracy siedzący z wyciągniętymi rękami na chodniku przy El Corte Inglés mogliby się zrzucić na espresso, ba, nawet ci śpiący ze swoimi psami na posadzce przy wejściu do banków daliby radę.
Więc mimo że dał się uwieść intensywnemu spojrzeniu wróżki, które ożywiło w nim nadzieję na przyszłość, to kobieta srodze się pomyliła. A teraz wybiła godzina rozrachunków, to jasne jak słońce.
Z westchnieniem opuścił wzrok na stosik kopert leżących na kawiarnianym stoliku, jakby stanowiących dowód na to, w jakie tarapaty się wpędził. Mógł oczywiście ignorować przychodzące do domu koperty z okienkiem, bo choć od miesięcy nie płacił czynszu, i tak nikt nie zdołałby go wyrzucić na bruk ze względu na niedorzeczność katalońskich przepisów lokalowych. Czemu miałby się też przejmować rachunkami za gaz, skoro od Bożego Narodzenia i tak nie przygotowywał sobie żadnego ciepłego posiłku? Nie, ostateczny cios zadały mu te cztery leżące przed nim koperty.
Pozostając w związku ze swoją byłą dziewczyną, Joan raz po raz obiecywał stabilizację i postanawiał poprawę. Pieniądze nigdy się jednak nie pojawiły, a dziewczynie w końcu obrzydło utrzymywanie go i poprosiła, by się wyniósł. W kolejnych tygodniach udawało mu się zbywać natrętnych wierzycieli zapewnieniami, że bez problemu ureguluje wszystkie zaległości, gdy tylko otrzyma honorarium za cztery ostatnie eseje. Przecież pisze naprawdę genialne teksty. Dlaczego nie miałby na to liczyć?
I oto na stole leżały odmowy, które nie były ani pełne wahania, ani mętne, wymijające czy oględne, ale równie bezlitosne i celne, co cios matadora z Tercio de Muerte prosto w serce byka.
Joan uniósł filiżankę do ust, by podelektować się blaknącym aromatem resztki mokki, i powiódł wzrokiem po palmach rosnących przy nabrzeżu oraz barwnym tłumie plażowiczów. Jeszcze nie tak dawno Barcelonę sparaliżował wariacki rajd szaleńca po Rambli i szykanowanie zwykłych obywateli przed lokalami wyborczymi przez przedstawicieli administracji centralnej. Teraz jednak wydawało się, że to wszystko zeszło na dalszy plan, bo w drżącym z gorąca powietrzu widać było tłum zadowolonych ludzi. Z ich ust płynęły beztroskie pokrzykiwania i piski, ich skóra była wilgotna, spojrzenia pełne zmysłowości. Przez chwilę miasto wyglądało jak nowo narodzone, wręcz urągliwie, podczas gdy on bezowocnie wypatrywał blasku gwiazdy przewodniej, przepowiedzianej przez wróżkę.
Odległość od kawiarni, w której siedział Joan, do plaży pełnej bawiących się dzieci była kusząco niewielka. W niecałą minutę minąłby pędem plażowiczów, dotarł do wody, zanurkował w spienione fale i zrobił kilka szybkich, ostatnich wdechów. Zważywszy na panujące na plaży rozgorączkowanie, nikt nie zwróciłby uwagi na szaleńca, który rzuca się do wody w pełnym ubraniu. Wystarczyłoby niespełna sto sekund, by zostawić wszystko za sobą.
Mimo że serce biło mu jak oszalałe, Joan zaśmiał się słodko-gorzko na samą myśl o samobójstwie. Ci, którzy go znali, zdziwiliby się jak cholera. Że też taki mięczak jak Joan Aiguader poważył się na odebranie sobie życia? Ten szary, bezbarwny dziennikarzyna, któremu brakowało jaj, by zabrać głos w dyskusji.
Joan zważył koperty w ręce. To tylko kilkaset gramów dodatkowego upodlenia w jego i tak gównianym życiu, więc nie będzie nad nimi lamentować, skoro i tak już podjął decyzję. Za sekundę powie kelnerowi, że nie może zapłacić, po czym, wbrew jego protestom, rzuci się do ucieczki w kierunku plaży i zrealizuje swój plan.
Napiął mięśnie łydek, szykując się do biegu, gdy nagle kilkoro gości w strojach kąpielowych uniosło się raptownie, wywracając stołki barowe.
Joan zwrócił ku nim twarz. Jeden z nich gapił się bez wyrazu na ekran wiszącego na ścianie telewizora, drugi natomiast przesuwał wzrokiem po plaży.
– Pogłośnij! – krzyknął ten przy telewizorze.
– Hej, patrz! Przecież stoją na promenadzie! – wrzasnął drugi, wskazując na zbiorowisko ludzi na zewnątrz.
Joan podążył wzrokiem za jego spojrzeniem i zobaczył ekipę telewizyjną robiącą nagranie na promenadzie przed trzymetrowym stelażem, który kilka lat temu postawiła gmina. Dolna część konstrukcji zrobiona była z metalu, ale na górze, na wyświetlaczu cyfrowym widniały cztery cyfry. Joan już dawno przeczytał napis na stelażu, wyjaśniający cel jego postawienia: rejestrować liczbę pechowych uchodźców, którzy od początku roku utonęli w Morzu Śródziemnym.
Plażowicze w szortach i kostiumach kąpielowych niczym przyciągani magnesem pospieszyli w kierunku ekipy telewizyjnej, a kilku miejscowych chłopaków wystrzeliło z ulicy Carrer del Baluard i pomknęło prosto w stronę zbiegowiska. Może widzieli je w telewizji.
Joan skupił uwagę na kelnerze, który jak robot wycierał szklanki, wszystkimi zmysłami chłonąc obraz w telewizji. Tekst na ekranie głosił, że wiadomość jest „pilna”, więc Joan wstał z krzesła i spokojnie dał się ponieść na promenadę.
W końcu wciąż żył – i mimo wszystko był też dziennikarzem.
Piekło może jeszcze trochę poczekać.2
Joan
Nie zważając na biegaczy, rolkarzy i panujący wokół rwetes, reporterka stała przed stelażem na plaży, w pełni świadoma swoich atutów. Odrzuciła włosy, zwilżyła wargi i zbliżyła do nich mikrofon, podczas gdy mężczyźni i chłopcy, o których wcześniej była mowa, pootwierali usta, a wzrok utkwili w jej piersiach. Nie przyszli tu bynajmniej dla słów, które miała wypowiedzieć.
– Nie wiadomo, ile dokładnie osób utonęło, próbując przedostać się do Europy, która dla tych nieszczęśników symbolizuje raj i wolność – powiedziała. – Ale w ostatnich latach liczba ofiar sięgnęła wielu tysięcy, a tylko w tym roku przekroczyła dwa tysiące. – Dziennikarka obróciła się nieco, wskazując na świecące cyfry na wyświetlaczu na szczycie stelaża. – Te liczby mówią nam, ilu uchodźców utonęło w Morzu Śródziemnym w tym roku aż do tego momentu. O tej porze w zeszłym roku ofiar było jeszcze więcej, w kolejnym można się spodziewać równie tragicznych notowań. To daje do myślenia, że choć ten bilans jest niepojęty i przerażający, cały świat – czyli i ty, i ja – beztrosko potrafi odwrócić wzrok, dopóki ci martwi ludzie pozostają całkowicie anonimowi. – Skierowała wzrok wprost w kamerę, świdrując ją pełnymi dramatyzmu, podkreślonymi czarną kredką oczami. – Czy właśnie nie tak się zachowujemy my i cała reszta świata? Po prostu ich ignorujemy. Dlatego w reakcji, ba, wręcz w proteście wobec tej obojętności postanowiliśmy w TV11 skoncentrować się w naszych kolejnych reportażach wyłącznie na osobie jednej z ofiar, mianowicie na mężczyźnie, którego ciało woda właśnie wyrzuciła na cypryjską plażę, we wschodniej części Morza Śródziemnego. Pokażemy, że ów uchodźca był człowiekiem z krwi i kości. – Spojrzała na połyskujący brylantami zegarek. – Przed niecałą godziną fale zniosły zwłoki tego nieszczęsnego człowieka na plażę między zadowolonych, cieszących się latem turystów, takich, jakich widzimy wokół nas na Playa de Sant Miquel. – Kobieta powiodła ręką po plażowiczach, by było widać, do kogo się odnosi. – Drodzy widzowie, ten młody człowiek, o którym mowa, był pierwszą osobą, której ciało zostało dziś rano wyrzucone na cieszącą się popularnością plażę Ajia Napa na Cyprze. Tym samym liczba na naszym wyświetlaczu sięgnęła dwóch tysięcy osiemdziesięciu. Tylu ludzi zginęło tylko w tym roku. – Zrobiła teatralną pauzę i spojrzała na duże świecące cyfry. – To tylko kwestia czasu, by ta liczba wzrosła. Ale pierwszą ofiarą dzisiejszego poranka był śniady chłopak w dwukolorowej bluzie Adidasa i zniszczonych butach. Dlaczego musiał stracić życie na Morzu Śródziemnym? Kiedy spoglądamy na spokojne, lazurowe fale u brzegu Barcelony, czy możemy sobie wyobrazić, jak na tym samym morzu tysiąc kilometrów stąd marzenia uchodźców o lepszej przyszłości obracają się wniwecz?
Przerwała przemowę, gdy producent programu przełączył go na relację z Cypru. Plażowicze mieli możliwość oglądania jej na monitorze ustawionym koło operatora kamery. Widok na ekranie sprawił, że szum momentalnie ucichł. Pokazywano dramatyczne zdjęcia zwłok młodego mężczyzny, dryfujących twarzą w dół przy samej plaży, dopóki kilku samarytan nie wyciągnęło ich na brzeg i nie położyło na wznak. Wtedy relację z Cypru przerwano i na ekranie pojawiła się znów reporterka z Barcelony. Stała kilka metrów od monitora, szykując się do zakończenia transmisji.
– Za kilka godzin będziemy wiedzieć coś więcej na temat tego człowieka. Kim był, skąd pochodził i jaka jest jego historia. Wracamy do sprawy po reklamie. Tymczasem liczba za moimi plecami wciąż rośnie – zakończyła, wskazując w górę na świecące cyfry i spoglądając w kamerę z powagą, dopóki operator nie powiedział „dzięki”.
Joan rozejrzał się szybko z uśmiechem. To może być wielka sprawa! Ale czyżby wśród setek twarzy za jego plecami naprawdę nie znalazł się choć jeden reprezentant mediów i prasy, nie licząc ekipy telewizyjnej i jego samego? Czyżby wreszcie to właśnie on znalazł się we właściwym miejscu i czasie? Czyżby naprawdę dorwał materiał, o którym, jak przeczuwał, może się zrobić głośno?
Jeszcze nigdy nie miał tak silnego przeczucia.
Kto przegapiłby taką okazję?
Joan spojrzał na wyświetlacz nad głową.
Dopiero co bilans ofiar utonięcia wynosił dwa tysiące osiemdziesiąt, a teraz na wyświetlaczu widniała już liczba dwa tysiące osiemdziesiąt jeden. Podobnie jak chłopcy wpatrujący się w piersi reporterki, gdy ta zapalała papierosa, zamieniając kilka słów z operatorem, Joan też nie ruszył się z miejsca.
Przed dziesięcioma minutami był zdecydowany, by powiększyć statystyki utonięć w Morzu Śródziemnym, ale teraz wpatrywał się w wyświetlające się liczby. Ich przyprawiający o ból serca przekaz był tak porażający i prawdziwy, że Joan poczuł się nieswojo i zakręciło mu się w głowie. On tu się w dziecinny sposób koncentruje na sobie, litując się nad sobą i dając za wygraną, gdy w tym samym czasie gdzieś na morzu ludzie walczą o życie. Walczą! To słowo go poraziło i nagle zrozumiał, czego doświadczył i w co się zaangażował. O mały włos nie rozpłakał się z ulgi. Otarł się o śmierć, ale ujrzał światło, które go uratowało, zupełnie jak przewidziała wróżka. Światło, które miało mu dać chęć i powód do życia, światło cyfrowego wyświetlacza nad głową, będące świadectwem niedoli innych i stanowiące obietnicę jeszcze nieopisanej, fantastycznej historii. Właśnie to pojął.
I zgodnie z wróżbą jego stopa w ostatniej chwili cofnęła się z wejścia do grobu.
Przez kolejne godziny Joan uwijał się jak szalony, bo powziął plan, który miał uratować jego karierę, a tym samym jego rację bytu i dalsze życie.
Dlatego sprawdziwszy godziny lotów na Cypr, stwierdził, że wsiadając na pokład samolotu do Aten o 16.46, powinien zdążyć na samolot rejsowy na lotnisko w Larnace i około północy znaleźć się na plaży w Ajia Napa.
Przez chwilę wpatrywał się w cenę biletu. Prawie pięćset euro w jedną stronę, czyli dokładnie tyle, ile nie miał. Dlatego pół godziny po podjęciu decyzji wdarł się do warzywniaka swojej byłej dziewczyny. Otworzył drzwi na zaplecze kluczem, o którego zwrot błagała go od kilku tygodni, i zdecydowanym krokiem udał się do kasetki z pieniędzmi, schowanej za kontuarem pod skrzynkami z warzywami.
Za dwadzieścia minut dziewczyna wróci ze sjesty i przeczyta powiadomienie o pożyczce, które zostawił na ladzie, a Joan w tym samym czasie dotrze na lotnisko z kwotą tysiąca sześciuset euro w kieszeni.
Krzyki znad wody w Ajia Napa na Cyprze wznosiły się nad morzem światła rzucanego przez liczne reflektory rozjaśniające teren akcji ratunkowej i czarne jak smoła, spienione fale. Bezpośrednio na piasku, kilka metrów od grupy odzianych w mundury ratowników, leżały rzędem ciała, których twarze zakryto szarymi wełnianymi kocami. Był to straszny, ale też z dziennikarskiego punktu widzenia fascynujący widok.
Piętnaście metrów w głąb lądu stała grupka dwudziestu, może trzydziestu zszokowanych ludzi, pilnie strzeżonych przez policję. Byli znękani, wycieńczeni i drżeli z zimna, mimo że opatulili się takimi samymi kocami, jakimi przykryto twarze zmarłych. Zanosili się cichym, pełnym rozpaczy płaczem nad bezlitosną rzeczywistością.
– Ci, co tam stoją, mieli szczęście – wyjaśnił ktoś na widok badawczego spojrzenia Joana. – Mieli na sobie kamizelki ratunkowe i wyłowiła ich załoga łodzi, daleko na morzu. Zaledwie pół godziny temu nasi ludzie znaleźli ich, zbitych razem jak ławica ryb, żeby się nie rozdzielić.
Joan skinął głową, ostrożnie zbliżając się do zwłok. Kilku policjantów chciało go przepędzić, ale gdy pokazał legitymację prasową, zaczęli autorytatywnie napominać grupkę wścibskich turystów i imprezowiczów w strojach plażowych, próbujących nagrać wszystko migającymi smartfonami.
„Bezduszni ludzie” – pomyślał Joan, wyciągając kamerę.
Nie znał greckiego, ale trudno było nie zrozumieć mowy ciała ratowników. Gestykulowali żywo, wskazując na leniwe grzbiety fal, jeden z ich kolegów zaś nakierowywał snop światła reflektora na dryfujący na wodzie obiekt.
Gdy zwłoki znajdowały się dwadzieścia metrów od brzegu, jeden z ratowników wszedł głębiej do wody i pociągnął ciało, jakby było stertą szmat. Kiedy wciągano je na brzeg, dało się słyszeć jęki kilkorga wyratowanych.
Joan zwrócił się w stronę grupki. Pełne żałości zawodzenie płynęło z ust dwóch kobiet, które zgięte wpół, zasłaniając rękami twarze, ze wszystkich sił próbowały pojąć to, czego były świadkami. Był to smutny widok. Mężczyzna z czarną zmierzwioną brodą próbował szorstkim gestem je uspokoić, ale to nie uciszyło ich rozpaczliwych krzyków. Przybrały jeszcze na sile, gdy ogolony na łyso człowiek w niebieskiej marynarce od munduru doskoczył do zwłok, by sfotografować je z bardzo bliska. Wyglądał na jakiegoś oficjela, który miał za zadanie dopilnować dokumentacji każdej z ofiar, więc Joan zrobił mu zdjęcie, dla pewności skinąwszy doń głową, jakby chcąc się upewnić, że ów człowiek nie ma nic przeciwko. Na szczęście na miejscu nie było innych dziennikarzy.
Potem odwrócił się i zrobił serię zdjęć grupce płaczących kobiet, bo z dziennikarskiego punktu widzenia bijąca w oczy rozpacz działała najlepiej, choć jej pokazanie nie było jego właściwym celem. Chciał zrobić dokładnie to samo, co stacja telewizyjna w Barcelonie. Ujawnić, szczegółowo przedstawić, zaszokować i zaangażować.
Bo ten topielec, jakkolwiek niefortunnie to brzmiało, stanowił jego osobiste trofeum: Joan spróbuje przywrócić tego zmarłego człowieka do życia, nie tylko dla wąskiego kręgu katalońskich czytelników, lecz także dla całego świata, zupełnie jak to miało miejsce z trzyletnim syryjsko-kurdyjskim chłopczykiem, którego śmierć przez utonięcie przed kilkoma laty zapewniła mu miejsce na pierwszych stronach gazet. Bez względu na grozę, jaką mógł budzić los tego pojedynczego człowieka, Joan zamierzał go wyeksponować. Miało mu to zapewnić bogactwo i poważanie, taki był plan.
Przez chwilę stał w bezruchu. Krzyki w tle były bardzo dramatyczne, nie słyszało się ich z tą samą intensywnością, gdy TV11 pokazywała w Barcelonie zdjęcia z Ajia Napa. Takie rzeczy dodają kolorytu i realizmu, same plusy, jeśli materiał ma zakasować wszystkie pozostałe. Joan, ku własnemu zdumieniu, pod wpływem płynących z plaży zawodzeń zauważył jednak u siebie coś jeszcze. Dobrze znał to uczucie z innych sytuacji, ale teraz jego zdaniem nie powinno dochodzić do głosu. Dlaczego miałby odczuwać wyrzuty sumienia z powodu tego, co robi? Przecież dokonuje właśnie czegoś wyjątkowego. A może jednak nie?
Nagle kamera zaczęła mu ciążyć. Coś wyjątkowego – pomyślał. Ale czy tak naprawdę nie podkradł konceptu TV11? Bo bez względu na to, czy prowadził dochodzenie na miejscu, czy nie, co czyniło je wyjątkowym? Był przecież po prostu naśladowcą, dlaczego nie przyznać się do tego przed sobą?
Joan otrząsnął się z tej myśli. Naśladowca – i co z tego? Jeśli postara się o uchwycenie autentyzmu w materiale, kto będzie się skarżył?
Za chwilę, kiedy już nagra akcję wyławiania z wody ciała mężczyzny, zwróci się do płaczących kobiet i spróbuje dowiedzieć, dlaczego tak głęboko przeżywają jego śmierć i czy osobiście znały zmarłego. Potem, jeśli na drugie pytanie odpowiedzą twierdząco, będzie mógł dopytać szczegółowo o jego tożsamość i powód ucieczki. Skąd kobiety go znały? I dlaczego to on zginął, a nie one? Czy był osłabiony? Czy był porządnym człowiekiem? Miał dzieci?
Joan podszedł bliżej do ciała unoszącego się na falach twarzą w dół, by je sfotografować. Zwłoki spowijało trudne do scharakteryzowania ubranie, jakby strój ludowy lub coś w tym stylu. Po chwili ratownik wyłowił je z pulsującej morskiej wody.
Joan znajdował się blisko ciała, gdy obrócono je na bok. Wtedy stanął jak wryty. W wyniku szarpnięcia za ramiona głowa zmarłego się odwróciła i Joan się zorientował, że to nie mężczyzna, lecz starsza kobieta.
Zacisnął powieki. Jeszcze nigdy nie znajdował się tak blisko trupa, było to naprawdę nieprzyjemne. Widywał ofiary wypadków drogowych, zakrwawiony asfalt i błękitne, błyskające światła karetek, które na próżno przybyły na pomoc. W swojej krótkiej karierze reportera sądowego bywał też w miejskich kostnicach. Ale w porównaniu z tamtymi zmarłymi los tej bezbronnej kobiety dogłębnie go poruszył. Pełna nadziei, odbyła długą podróż o jakże tragicznym finale. Jaki wyjątkowy i wyśmienity będzie z tego artykuł!
Wciągnął głęboko do płuc wilgotne morskie powietrze i wstrzymał oddech, spoglądając na czarne, nocne morze, by nie dać się porwać wzruszeniu. Bo choć doszło do nieszczęśliwego wydarzenia, fakt, że topielec nie był mężczyzną, młodą kobietą ani dzieckiem, stanowił niewątpliwą gratkę. Intuicja podpowiadała Joanowi, że historia sprzeda się lepiej, jeśli ofiarą będzie starsza kobieta. Kto nie dostrzeże w jej nieszczęśliwym losie bezsensownej groteski? Takie długie życie, taka straszna śmierć.
Po chwili Joan powściągnął emocje i zwrócił kamerę w stronę zmarłej, aktywując automatyczne fotografowanie, po kilku zaś sekundach wcisnął guzik nagrywania i obszedł ciało dookoła, chcąc zarejestrować wszystkie szczegóły, nim powstrzymają go ratownicy.
Mimo czasu spędzonego w słonej wodzie i gehenny podczas podróży morskiej nietrudno było odgadnąć, że kobieta pochodziła z zamożniejszej rodziny, co również gwarantowało wyższą sprzedaż gazety i bardziej pożądane zdjęcia. Ile razy widziało się nieprawdopodobnie ciężko doświadczonych ludzi w łachmanach, noszących ślady długiej, pełnej cierpienia tułaczki? Ta kobieta natomiast była gustownie ubrana, szminka zachowała bladoróżową barwę, a cienie na powiekach wyglądały na względnie nienaruszone. Była piękna. Miała około siedemdziesiątki, zgubiła jeden but, nosiła futro, które częściowo się z niej zsunęło – to ono początkowo go zmyliło. Trudno było jednak nie zauważyć podłużnych bruzd na jej twarzy; z pewnością wyżłobiły je ciężkie przeżycia, które skłoniły ją do wybrania tej desperackiej drogi ucieczki, a mimo to sprawiała zaskakująco dostojne wrażenie.
– Wiemy, skąd pochodzą ci ludzie? – spytał po angielsku klęczącego przy zwłokach mężczyznę, który wyglądał na kogoś ważnego.
– Pewnie z Syrii, przez ostatnich kilka dni to stamtąd płynie strumień uchodźców – odparł.
Joan odwrócił się do ocalałych. Śniada skóra, ale tylko o ton ciemniejsza niż u Greków, więc Syria stanowiła sensowny trop.
Spojrzał na rząd ciał leżących na piasku i policzył je. Trzydzieści siedem. Mężczyźni, kobiety, może jedno dziecko. Joan pomyślał o wyświetlaczu w Barcelonie po drugiej stronie Morza Śródziemnego, gdzie teraz nocą widniała liczba 2117. Jaka bezsensowna śmierć.
Potem wyjął notes i zapisał datę i godzinę, by oficjalnie przypieczętować rozpoczęcie pracy nad materiałem, który ma go wyciągnąć z otchłani i dać nową podstawę egzystencji. To będzie artykuł o anonimowej zmarłej, bynajmniej nie o energicznej kobiecie w kwiecie wieku czy o bezbronnym dziecku, lecz o starszej pani, która przed chwilą utonęła. O tej, która tak jak dwa tysiące sto szesnaście ofiar przed nią w tym roku nie przeprawiła się za życia przez Morze Śródziemne.
Nabazgrał nagłówek: „Ofiara numer 2117” i skierował wzrok na grupkę ocalałych oraz kobiety, które przedtem tak lamentowały. Znajdowało się tam wciąż wiele osób o znękanych twarzach, drżących na całym ciele, zbitych w ciasny tłumek, ale tamte dwie kobiety i brodaty mężczyzna zniknęli. Teraz na ich miejscu stał człowiek w niebieskiej marynarce od munduru, który przed chwilą robił zdjęcia nieopodal Joana.
Dziennikarz włożył notes do kieszeni, chcąc zrobić kilka zbliżeń na twarz kobiety, gdy ugodziło go przytomne spojrzenie jej otwartych oczu.
„Dlaczego to się stało?” – zdawały się pytać.
Joan odskoczył. W jego świecie wiara w zjawiska ezoteryczne uchodziła za żałosną, ale i tak zadrżał na całym ciele. Zupełnie jakby kobieta chciała nawiązać z nim kontakt. Sprawić, by pojął, że nie rozumie niczego i że to, co robi, nie jest w porządku.
Mężczyzna nie mógł odwrócić wzroku, bo w tych pięknych, żywych oczach kryły się kolejne pytania.
„Kim jestem, Joanie?”
„Skąd pochodzę?”
„Jak mam na imię?”
Joan ukląkł przy kobiecie.
– Dowiem się tego – powiedział, zamykając jej oczy. – Przyrzekam.3
Joan
– Nie, jako wolny strzelec absolutnie nie możesz ubiegać się o zwrot kosztów podróży, jeśli twój wyjazd nie został wcześniej zakontraktowany. Ile razy mam powtarzać, Joanie?
– Ale ja mam wszystkie rachunki. Sporządziłem pełną dokumentację wyjazdu, spójrz! – Podsunął jej teczkę z biletami samolotowymi na Cypr i załącznikami na pozostałe wydatki, uśmiechając się najładniej, jak potrafił. Doskonale znał zakres kompetencji urzędniczki Marty Torry; nie miała prawa mu odmówić, szczególnie teraz. – Nie widziałaś, że mój artykuł znalazł się wczoraj na pierwszej stronie? Nie jakaś tam mała szpalta w dodatku weekendowym, ale topowy materiał w „Hores del dia”, najlepszy artykuł, jaki kiedykolwiek napisałem. Jestem pewny, że księgowość zatwierdzi te tysiąc sześćset euro. No już, Marto, nie stać mnie na samodzielne pokrycie kosztów podróży. Pożyczyłem pieniądze od swojej byłej. – Joan zrobił błagalną minę, nie musiał nawet udawać.
Jego eksdziewczyna go spoliczkowała, grożąc policją. Nazwała go złodziejem i rozpłakała się, wiedząc, że nigdy nie zobaczy swojego tysiąca sześciuset euro. Potem wyciągnęła rękę, nakazując mu, by zwrócił jej klucz od sklepu. Tym samym ich związek przeszedł do historii, a wręcz do prehistorii.
– Księgowość z pewnością to zatwierdzi, powiadasz. Ha! Tyle że księgowość to ja, Joan – zachichotała. – A twoja była musi być straszną idiotką, jeśli myśli, że możesz sobie ot tak przyjść i wziąć pieniądze z kasy gazety, kiedy cię najdzie ochota.
Joan próbował się opanować, podczas gdy Marta się odwróciła i ruszyła w stronę swojego biurka. Guzik w jej spódnicy, który miał zapobiec rozsuwaniu się zamka, zdążył odpaść, a zamek zjeżdżał w dół. Wszyscy w księgowości byli jak ona. Wciąż przybierali na wadze i cała ich aktywność koncentrowała się wokół sjesty i spożycia kolejnych kalorii. Aż przykro patrzeć, kiedy człowiek sam egzystuje o chlebie i wodzie.
– To choć zrefundujcie mi bilety lotnicze, Marto. Gazeta może przecież je sobie odliczyć.
– Skargi kieruj do swojej redaktorki, może coś wskórasz – odpowiedziała bezbarwnym głosem. Nie raczyła się nawet odwrócić.
Na górze w redakcji spodziewał się choćby drobnych braw. Zasłużonego uznania za to, że dzięki jego reportażowi „Hores del dia” wreszcie zyskała materiał cytowany przez gazety z całego świata. Międzynarodowe media użyły nawet jego zdjęć. Martwa starsza kobieta w futrze, skąpana w świetle reflektorów, zwłoki na plaży, krzyczące kobiety. „Hores del dia” musiała na tym zarobić niezłą kasę.
Ale nie licząc młodego korespondenta zagranicznego, który w widoczny sposób pokręcił głową, gdy Joan mijał boksy etatowych pracowników, nie spotkał się z absolutnie żadną reakcją. Nawet ze skinieniem czy dyskretnym uśmiechem. Jasna cholera, na filmach koledzy zawsze wstawali i bili brawo, kiedy działy się takie rzeczy. Co jest?
– Mam tylko pięć minut, więc lepiej się streszczaj, Joan. – Jego redaktorka zamknęła drzwi prowadzące do pozostałej części redakcji i najwyraźniej zapomniała dać mu znak, by usiadł, ale i tak to zrobił.
– Marta z księgowości właśnie dzwoniła, by mi powiedzieć, że chcesz, by ci pokryć koszty podróży. – Spojrzała na niego ciężko znad oprawek okularów. – Możesz o tym zapomnieć. Za artykuł o Ajia Napa zapłacę ci ten tysiąc sto euro, które ci z własnej głupoty obiecałam, gdy go przyniosłeś. Ciesz się z tego, bo nie dostaniesz ani centa więcej.
Joan niczego nie rozumiał. Liczył na to, że materiał o utopionej kobiecie w rezultacie przyniesie mu premię i widoki na etat. Tylko dlaczego Montse Vigo, redaktorka wolnych strzelców, świdrowała go wzrokiem, jakby ją opluł?
– Ośmieszyłeś nas, Joan.
Dziennikarz pokręcił głową. O co jej, do licha, chodziło?
– To może ci opowiem, jak dalej potoczyła się historia o ofierze numer dwa tysiące sto siedemnaście. Wczoraj rzeczywiście zapowiadała się na dobry materiał, ale dziś rano można było ją przeczytać w co najmniej pięćdziesięciu międzynarodowych gazetach, nie wspominając o tym, że wszystkie tytuły w Barcelonie, nie licząc nas, także ją publikują. Problem w tym, że nie przyłożyłeś się do tej roboty, Joan, nawet w przybliżeniu tak skwapliwie jak twoi koledzy. Skoro byłeś na miejscu, trzeba było gruntowniej zbadać tę sprawę, drogi przyjacielu. – Rzuciła mu przed nos na biurko kilka dzisiejszych hiszpańskich gazet, a nagłówek w jednej z nich niemal zaparł mu dech.
„Ofiara 2117 została zamordowana!”
Redaktorka wskazała na linijkę nieco niżej. „Informacje o ofierze numer 2117 zamieszczone przez »Hores del dia« są niepoprawne. Kobieta nie utonęła, lecz została zamordowana, brutalnie zadźgana” – było tam napisane.
– Chyba rozumiesz, że taka fuszerka odbija się w stu procentach na mnie – oświadczyła, odsuwając upokarzający stosik w róg biurka. – Bo naturalnie wina leży po mojej stronie. Powinnam była to przewidzieć, wnosząc po tych anemicznych esejach, które próbowałeś nam wciskać.
– Nic nie rozumiem – wyjąkał. Rzeczywiście nie rozumiał. – Przecież widziałem, jak woda wyrzuciła ją na brzeg. Byłem tam, gdy to się stało, oglądałaś moje zdjęcia.
– To trzeba było poczekać z robieniem zdjęć, aż ją odwrócą. Dźgnięto ją prosto w kark, między trzecim a czwartym kręgiem, takim długim narzędziem. – Redaktorka zademonstrowała rękami długość przedmiotu. – Śmierć na miejscu. Na szczęście nie tylko my się zbłaźniliśmy. Ekipa TV11 musiała sprostować idylliczną historię o młodym mężczyźnie, który jako pierwszy przypłynął do brzegu w Ajia Napa w dniu, kiedy tam byłeś. Okazuje się, że był przywódcą komórki terrorystycznej. Świeżo ogolony gnojek.
Joan był wstrząśnięty. Zamordowana? Czy właśnie to mówiły mu jej oczy? Czy powinien… Czy powinien był się zorientować?
Dziennikarz obrócił się do redaktorki. Chciał wytłumaczyć, dlaczego dał się ponieść chwili, i opowiedzieć, co tam się działo. Wyjaśnić, z jakiego powodu nie wykonał swojego zadania solidniej. Powiedzieć, że urzekła go ta sprawa, choć dobrze wiedział, że dziennikarze nie mogą sobie na to pozwolić.
Ale rozległo się pukanie do drzwi i do środka weszła Marta z księgowości. Podała Montse Vigo dwie koperty i nie zaszczyciwszy Joana nawet spojrzeniem, wyszła z gabinetu.
Redaktorka podała mu jedną z kopert.
– Proszę, tu jest twoje tysiąc sto, choć na nie nie zasłużyłeś.
Joan wziął kopertę bez słowa, to by było tyle. Prawo do ciemiężenia podwładnych leżało w kompetencjach Montse Vigo, co mógł zrobić? Nic! Skłonił się lekko i odwrócił, by chyłkiem opuścić gabinet. Pozostaje pytanie, jak długo uda mu się przeżyć za zawartość koperty. Zdążył się już spocić.
– Gdzie ty się wybierasz? – rozległo się za jego plecami. – Nie myśl sobie, że tak łatwo się wymigasz.
Chwilę później stał na ulicy, patrząc w górę na fasadę budynku. Od ulicy Diagonal w stronę miasta zbliżała się kolejna demonstracja; słychać było gwizdki, skandowanie, okrzyki bojowe i wściekłe klaksony samochodów, a jednak w głowie Joana rozbrzmiewały jedynie słowa redaktorki.
– Tu masz pięć tysięcy euro. Daję ci dokładnie dwa tygodnie, byś zbadał dogłębnie tę sprawę, i zrobisz to sam, rozumiesz? Jesteś naszym wyjściem awaryjnym, bo nikt z twoich kolegów nie chce jej tknąć nawet kijem, twierdząc, że zbyt wiele tropów już ostygło. Ale ty masz je na nowo odgrzać, jesteś to winien redakcji. Znajdź kilkoro ocalałych, żeby ci opowiedzieli, kim była ta kobieta i co dokładnie się jej przydarzyło, kapujesz? Wiesz z wywiadów z uratowanymi, że towarzyszyły jej dwie inne, młoda i starsza, i że podczas podróży po morzu, aż do zatonięcia pontonu, rozmawiał z nimi mężczyzna z brodą. Musisz ich odnaleźć, wiesz przecież, kim są, masz ich zdjęcia, więc będziesz mi codziennie meldował, co robisz i gdzie jesteś. Tymczasem my w redakcji pociągniemy tę historię, żeby ani na chwilę nie straciła na aktualności. Te pięć tysięcy ma ci wystarczyć na wszystkie twoje wydatki, rozumiemy się? Jest mi absolutnie wszystko jedno, kogo przekupisz i gdzie będziesz mieszkał. Jak ci nie styknie forsy na nocleg, będziesz musiał spać na ulicy. Jeśli nie starczy ci na jedzenie, będziesz głodował. W każdym razie ani mi się waż tu przychodzić z prośbą o więcej pieniędzy, dopóki nie uporasz się z zadaniem. Rozumiesz? To nie jest „El País”.
Skinął głową, ważąc w ręku kopertę. Czy mógł sobie pozwolić na niewykonanie tej roboty?
Te pięć tysięcy euro stanowiło wystarczającą odpowiedź.4
Alexander
Przez ostatnich kilka miesięcy jego palce zrobiły się takie zwinne, że niemal zrósł się z kontrolerem w jedno. W najlepszych godzinach doby jego komputer i świat Kill Sublime stawały się jego jedyną rzeczywistością, a odległość między nim a ekranem z żołnierzami i tymi, których zabijali, była zarazem niewielka i nieskończona.
Alexander oddał się tej grze ciałem i duszą; było po temu kilka powodów. Kiedy jego koledzy z liceum, cisnąwszy czapki maturalne do szaf, próbowali zapomnieć o wszystkich przeprawach z egzaminami na tak zwanych podróżach formujących w dalekie kraje typu Wietnam, Nowa Zelandia i Australia, Alexander eksplorował najmroczniejsze strony swojej pogardy dla świata. Jak ci jego głupi koledzy z klasy mogli pętać się po całym globie, jak gdyby nigdy nic, i ignorować fakt, że ludzie to zasrane szczury, które pragną tylko dominować i pożerać się nawzajem? On zdecydowanie nie mógł, nawet przy najlepszych chęciach, bo nienawidził wszystkich ludzi. Jeśli zanadto się do niego zbliżali, szyderczo i z absolutną bezwzględnością obnażał ich najgorsze strony. To uczyniło z niego oczywistą ofiarę mobbingu i bynajmniej nie prowadziło do nawiązywania bliskich kontaktów i przyjaźni.
Dlatego Alexander wybrał inną drogę. Chciał żyć w świecie wirtualnym i za żadne skarby nie zamierzał opuszczać swojego pokoju, jeśli ceną byłoby spotkanie z innymi ludźmi. A dzień, w którym wreszcie zdecyduje się wyjść, będzie ostatnim dniem jego życia.
Taki miał plan.
Przez większą część dnia zza drzwi jego pokoju dochodził go tylko sporadyczny hałas. Od czwartej po południu do północy i następnego dnia od szóstej piętnaście do za piętnaście ósma słyszał krzątających się po domu rodziców. Kiedy w końcu zatrzaskiwali za sobą podwoje w drodze do pracy i zapadała cisza, otwierał drzwi i wymykał się z pokoju. Opróżniał w toalecie zawartość nocnika, robił sobie kanapki na resztę dnia, parzył kilka termosów z kawą, wracał do siebie, zamykał drzwi na klucz i kładł się spać do około trzynastej. Potem przez dwanaście godzin grał na komputerze w Kill Sublime, przesypiał kilka godzin, by dać oczom odpocząć, i na godzinę lub dwie zasiadał z powrotem przed ekranem.
Tak wyglądały jego dni i noce. Strzelał, strzelał, strzelał, a jego tak zwany killcount ciągle wzrastał. Winrate natomiast, czyli skala eksterminacji przeciwników w bieżącej rozgrywce, był z każdym dniem coraz lepszy. Jeśli istniała w ogóle elita tej gry, on z pewnością do niej należał.
Alexander doposażał się dodatkowo na weekendy. W piątki rano zaopatrywał się w spore ilości płatków owsianych, mleka, masła i chleba, a z biegiem tygodni przyzwyczaił się do silniejszego fetoru płynącego z nocnika, nim w końcu go opróżnił w poniedziałek. Kiedy codzienną rutynę przerywało nadejście tego przeklętego weekendu, przez większość czasu zza drzwi słychać było jego rodziców. Nie martwiły go ich coraz intensywniejsze kłótnie, ba, sprawiały mu wręcz radość, ale gdy nagle zapadała cisza, robił się czujny. Wiedział, że pewnie za chwilę znów staną za drzwiami i zagrożą ich wyważeniem i zamknięciem go w szpitalu. Albo wyłączeniem internetu, co było tylko czczym gadaniem, bo sami byli od niego uzależnieni. Poza tym zdawali sobie sprawę z tego, że ma dobry modem bezprzewodowy i że potrafiłby włamać się do sieci sąsiadów, jeśli sprawy przybrałyby naprawdę zły obrót. Potem przejdą do szantażu, że nie będą już wyciągać pieniędzy ze spadku po babci, a co za tym idzie, kupować dla niego jedzenia. Wreszcie zaczną go straszyć, że przyprowadzą do domu kogoś, kto będzie chciał z nim porozmawiać: psychologa, pracownika opieki społecznej lub kogoś z poradni rodzinnej; grozili mu nawet jego byłym wychowawcą.
Ale Alexander wiedział swoje. Znając naturę swoich rodziców, był pewien, że nie uśmiechało im się, by inni się dowiedzieli, co się dzieje w ich porąbanym żółtym domu na przedmieściach Kopenhagi. Kiedy więc stali pod drzwiami, błagając go najpiękniej, jak potrafili, i próbując wtłoczyć ich rodzinę z powrotem w małomiasteczkowe ramy zwyczajnego życia, Alexander spluwał na podłogę, śmiejąc się jak obłąkany, dopóki nie zamknęli pysków.
Srał na to, jak się czuli. Sami się o to prosili. Że niby ma zmięknąć, słysząc żałosne zawodzenie matki? Co ona sobie, kurwa, wyobraża? Że Alexander się ugnie z jej powodu? Że to, co w niej odrażające, nagle zniknie? Że udawana bezradność przykryje jej gównianą naturę? Że jej syn zapomni, jak niewiele reszta świata obchodzi ją i ojca, stanowiącego karykaturę samego siebie?
Nienawidził ich. Kiedy wreszcie nadejdzie ten dzień, w którym wyjdzie z pokoju, sparaliżuje ich przerażająca świadomość, że w ogóle chcieli, by otworzył drzwi.
Co najmniej dwudziesty raz tego dnia, drżąc z radości, spojrzał na ekran z mroźnym krajobrazem, pełnym kolorów i przemocy, i wyżej, na stronę z gazety, którą parę dni temu powiesił na ścianie i która podsunęła mu jednoznaczną odpowiedź, jak powinien zareagować na obojętność i cynizm cechujące jego rodziców i im podobnych. Bo to właśnie tacy jak oni są winni. To przez nich wciąż będą się pojawiać ofiary takie jak ta kobieta na ścianie.
Kiedy rodzice byli w pracy, znalazł w przedsionku nietkniętą gazetę, jakby to, co się dzieje na świecie, w ogóle ich nie obchodziło. Nagłówek przykuł jego uwagę. Ogromne podobieństwo kobiety do jego babci poruszyło w nim czułą strunę i bolesne wspomnienia bliskości i troskliwości, jakimi go otaczała, wróciły ze zdwojoną siłą.
Czytając artykuł o losie kobiety, podobnym do losu tysięcy innych ludzi, czuł, jak buzuje w nim wściekłość, która z miesiąca na miesiąc przybierała na sile, i w końcu będzie musiał ją przekuć w czyn.
Alexander długo przyglądał się kobiecie. Choć z jej oczu wyzierała śmierć i choć starsza pani pochodziła ze świata diametralnie różnego niż ten jego, to właśnie za pamięć o niej Alexander zamierzał ponieść ofiarę. Za każdy zamach na człowieka należy się surowa kara.
Na początek zamierzał wtajemniczyć w swoje plany policję, a gdy rozpęta się piekło, wyląduje w nagłówkach gazet.
Zacisnął usta i skinął głową. Aktualnie miał na koncie tysiąc dziewięćset siedemdziesiąt wygranych. Zabił ponad dwadzieścia tysięcy przeciwników i nawet jeśli będzie musiał siedzieć przy komputerze całą dobę, osiągnie cel ponad dwóch tysięcy stu wygranych w stosunkowo krótkim czasie. Wszystko to w geście solidarności z tą anonimową ofiarą na ścianie, numer 2117.
A kiedy w końcu osiągnie tę niepojętą liczbę zwycięstw, wyjdzie z pokoju i pomści tę starszą kobietę i wszystkie krzywdy, jakich sam doznał, i to w taki sposób, by nie można go było źle zrozumieć.
Spojrzał na przeciwległą ścianę, gdzie powiesił odziedziczony po dziadku miecz samurajski, który naostrzył, kiedy był na etapie grania w Onimushę na PlayStation 2.
Niedługo nadarzy się okazja, by go użyć.