- W empik go
Ofiary. Tom 1-2 - ebook
Ofiary. Tom 1-2 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 580 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
"Ne rodysia krasnym, ałe szczasnym" – powiada przysłowie ludowe. Przysłowie to literalne zastosowanie swoje znalazło w osobie Kasperka Mędzińskiego, który szczęście na drodze znalazł. Urodził się on w warunkach następujących, o których mu ojciec i matka opowiadali często. Z wieczora, kiedy się jeszcze ani zanosiło na to, że on na świat zawita, przychodzi do Mędzińskiego starego z komissaryi zapowiedź, vulgo nakaz, stawienia się czuj-świt ze strzelbą, na polowanie. Stary na czynszu mieszkał. Nakazów z komissaryi przychodzących słuchać musiał. Rad nie rad przeto, przeczyścił strzelbę, podżerował zamek, przykręcił skałkę i spać się położył wcześnie, aż tu w nocy – rwetes, tartas – budzi się ze snu najsmaczniejszego i dowiaduje się, że ojcem został. Uradowało go to niewypowiedzianie.
– Dał Bóg syna… da i na syna.… – pomyślał. Zaprzątnął sobie głowę chrzcinami, które zamierzył wyprawić honeste i co się nazywa, i nagle przypomniał sobie o nakazie.
– Daj go katu!… Djabli to polowanie wymyślili!… Nie było jednak rady. Zażartowanie z nakazu mogło dla szlachcica czynszowego bardzo smutne sprowadzić następstwa. Odłożył więc chrzciny na później, ubrał się, włożył torbę myśliwską na siebie, a do torby szrutu, kłaków i chleba kawałek, zawiesił rożek z prochem, strzelbę na ramie zarzucił i do komissaryi się udał, klnąc w duchu najprzód komissarzowi, następnie podkomorzemu, którzy wymyślili polowanie na ten dzień właśnie, w którym urodził mu się syn i uświęcićby go wypadało. Cóż jednak począć! Nic nie pomoże kiwanie palcem w bucie. Stary Mędziński przyszedł na komissaryę i spóźnił się nawet nieco, zaledwie bowiem na podwórze wkroczył, aliści pan komissarz, w lisiurze i butach dużych, na ganek wyszedł i rozkazy wydawał:
– Huczki na zrąb!… Strzelcy pod brzozowe zagaje, do Krąglaku… kłusem!… tam się zatrzymać i czekać, aż pan z gośćmi przyjadą!…
Zwrócił się więc stary Mędziński i wraz ze strzelcami innymi, których, w liczbie mniej więcej trzydziestu, tak szlachciców czynszowych, jak chłopów, ze wsi spędzono, ruszył pośpiesznie na stanowisko wskazane.
Pod brzozowe zagaje, do Krąglaku – tak się uroczysko zwało – przybiegli strzelce zadyszani i dobrą godzinkę czekać musieli, zanim przybyło towarzystwo liczne, które zjechało się na uczczenie świętego Marcina, podkomorskiego patrona. Święty Marcin przypadał nazajutrz i według zwyczaju w okolicy oddawna przyjętego, sąsiedzi zjeżdżali się dniem przedtem, w celu zapróbowania szczęścia, na wilki, na lisy, na zające zresztą. Zjechali się przeto i w tym roku i przybyli na stanowisko, pod knieję, kiedy nasz Mędziński zaklął już im, co się wlazło, spędzając w ten sposób złość na krzywdę, jaką mu wyrządzili.
– Bodajby strzał wasz każdy był pudłem!…
Tak się wyraziła ostatnia starego szlachcica klątwa, szlachcica, który czasu onego byłby wystąpił boso, ale przy kordzie, obecnie zaś stawił się na wezwanie jaśnie wielmożnego nie boso, ale bez korda. Wyraziła się ona pod postacią życzenia do niebios zaniesionego. Zobaczymy, czy i jak na życzenie to okazały się niebiosa niegłuchemi.
Podkomorzemu towarzyszyło ze dwa dziesiątki sąsiadów, przywiezionych do kniei wózkami i bryczkami rozmaitego kształtu i różnej wielkości. Byli to wszystko dziedzice okoliczni, obywatelstwo znaczne i znaczące z tego względu, że każdego z nich zdobił tytuł, znamionujący zasługi na ołtarzu obywatelskim złożone. Tego mianowano sędzią, owego deputatem, innego prezesem; ten wystąpił w barankach, ów w lisach, inny w kałankach lub nawet w sobolach; ten głowę przykrył czapeczką, przeznaczoną na to jedynie, ażeby minę gęstą akcentowała, ów włożył na łeb czapę z uszami; podkomorzy miał na sobie taradaję z szaraczkowego sukna, z potrzebami i z bobrowym kołnierzem, na głowie zaś przykrycie przypominające kołpaki starodawne. W taradai tej i w kołpaku, z torbą myśliwską przez ramie i ze strzelbą w ręku, wyglądał na hetmana śród drużyny. Wąsów mu tylko brakło. Wąsy padły ofiarą nowego porządku.
Święty Marcin na białym zazwyczaj przyjeżdża koniu. W roku onym atoli podobało mu się wsiąść na dereszowatego – babie lato panowało przez cały październik prawie i przeszło w porę jesienną bezśnieżną, oświeconą jasnem słonkiem i ścinaną ostremi mrozami. Porankami ziemia bieliła się, a łodygi na polach i gałęzie z liści ogołocone po ogrodach i lasach zmieniały się w okiście szronem obrosłe, które o porze południowej brylantowem połyskiwały odbiciem. Białość od mrozów i szronów odbijała od czarnej ziemi, jak dereszowacizna na karym koniu. Ztąd przypuszczenie, że świętemu Marcinowi podobało się zwyczaj zmienić, i z tego to powodu jaśnie wielmożni i wielmożni – P. T., jak się wyrażają w Galicyi – wybrali się nie saniami,
Szlachcic się w głowę podrapał, robiąc minę straszliwie kwaśną.
– Co?… – zagabnął podkomorzy groźnie. Czy ci się to nie podoba?…
– Owszem, jaśnie wielmożny panie… Tylko…
– Tylko co?…
– Śpiewaka boli gardło, śpiewać darmo… Jakżeby strzelca krzyże boleć nie miały, gdy będzie pudła jaśnie oświecone poprawiał!… A nuż z bólu w krzyżach i ja spudłuję?…
– Przymawiasz się niby o nagrodę?… hę?…
– Nie tyle o nagrodę, ile o zaskarbienie sobie łaski jaśnie wielmożnego pana… – odrzekł szlachcic chodaczkowy, w pas się kłaniając.
– Cóż tedy?…
– Nic jeszcze… Jeżeli jaśnie wielmożny pan pozwoli mi po polowaniu słówko rzec, to wówczas będę może miał mu co do powiedzenia…
– No, no… dobrze!… Zobaczymy… Teraz idź na stanowisko i spraw mi się należycie, to wprawisz mnie w humor dobry, a ty wiesz zapewne, że gdy w dobrym jestem humorze, to zrobię, co kto zechce… Ruszaj – że i pomnij, żeby książe pan ani jednego nie zrobił pudła…
Stary Mędziński oczy zamknął i głową wstrząsnął. Markotnym był straszliwie, westchnął i w humorze najgorszym stanął pod drzewem, pod które go komissarz przyprowadził, ukazując mu palcem o kroków kilkanaście na lewo postać wyniosłą i otyłą księcia pana. Stanowisko było tego rodzaju, że na niem zwierz wychodzić musiał na dwóch strzelców razem. Zazwyczaj, stawiano na niem jednego a dobrego, i urządzono tym razem spółkę dla tego jedynie, ażeby księciu satysfakcyę zrobić.
Strzelców rozstawiono; komissarz ujął zawieszony na nim, na zielonym sznurku, róg bawoli, do ust przyłożył, zadął i wnet z drugiej strony kniei odezwały się okrzyki, hukania i stukania.
– Ahi!… ahu!… Hutiu!… Huhu! – brzmiało po lesie.
Szron się z gałęzi osypywał; wrony się zrywały i kracząc żałośnie, przelatywały jakby to one były zwierzyną, mającą padać pod strzałami myśliwych; zresztą, co się palby broni ognistej tyczy, panowała cisza głucha. Huczki ze strony przeciwnej posuwały się coraz to dalej, zagłębiając się w las, rozróżniać się już dawały intonacye głosów ich pojedynczo, zwierzyna się nie pokazywała. Komissarz, na stanowisku swojem stojąc, myślał sobie:
– Co u licha!…
I medytował nad tem, na kogoby to, lub na co, winę złożyć.
Podkomorzy mówił sam do siebie:
– Ha! Błędzikosio!… Otóż mi się spisał na imieniny moję!…
Inni inne rozmaite myśli w głowach snuli, nie wyjmując księcia pełnego animuszu, ani też starego Mędzińskiego przepełnionego złym humorem, gdy nagle, na lewem skrzydle, odezwał się huk wystrzału pierwszego. Od skrzydła lewego do prawego ciągnęła się linia strzelców sześćdziesięciu.
Mędzinski głową wstrząsnął i ręką od niechcenia machnął. Oznaczało to, że nie ma nadziei, ażeby co wyszło na niego.
Po pierwszym atoli wystrzale nastąpił drugi, po drugim trzeci, po trzecim czwarty, piąty, szósty, siódmy… dziesiąty… dwudziesty… trzydziesty – istny ogień rotowy, który biegł szybko, jakby panewki połączone były drutem, przenoszącym iskrę elektryczną z jednej na drugą, biegł ale bryczkami, które się zatrzymały pod Krąglakiem i z których wysiadali powolnie.
Najpierwszy wyskoczył pan komissarz, Błądzikiewicz, pośpieszył do pana podkomorzego i rękę mu podał. Podkomorzy wygramolił się z trudem niemałym, opierając się na komissarskiem ramieniu, obejrzał się do koła na stopniu jeszcze stojąc i zawołał:
– Błądzikosiu!… książe!…
Błądzikiewicz nie zrozumiał, zdaje się, o co właściwie podkomorzemu chodzi, stanął bowiem i oglądał się.
– Skoczże, jołopie i podaj księciu ramie!… – odezwał się jaśnie wielmożny z przyciskiem.
Zlecenie to, tak wyraźne, komissarz wykonał z pośpiechem jak największym. Poskoczył do wózka na ressorach i podał rękę jegomości otyłemu, który razy parę próbował wysiąść o siłach własnych, za każdym atoli razem, zamiast na zewnątrz wózka znalazł się w siedzeniu napowrót. Przy pomocy komissarza, wydobył się z pojazdu, stanął na nogach własnych, dał na sobie poprawić torby, co mu się nabrzuch zsunęła, sam sobie poprawił na głowie czapki z futerkiem, wziął dziwirowaną strzelbę w rękę i, krechcąc, szedł naprzeciwko podkomorzego, który w kołpaku na bakier kroczył naprzeciwko księcia, wołając zdaleka:
– Cóż, wasza książęca mość!…
– Wyskoczyłem z kabryoletu i gotów jestem iść na zwierza…
– Waszą książęcą mość ożywia rycerski przodków animusz…
– A tak… tak… w rzeczy samej… Polowanie passyami lubię…
– Postawże, Błądzikosiu, jego książęcą mość nastanowisku… – rzekł podkomorzy, do komissarza mowę zwracając – na które zwierz będzie walił najbardziej…
– Na skrzydle prawem, jaśnie wielmożny panie… tam waga…
Książe posuwał się powoli i ciężko, był to bowiem mąż okazały, z tuszy i rozmiarów, równie jak i z rysów oblicza wielce do słonia podobny, mówiący jednak głosem szczebiotliwym, jakby miał fistułę w gardle. Minął podkomorzego i gdy się o kilka oddalił kroków, ten na komissarza kiwnął i mrugnął, w następujący, głosem bardzo zniżonym, odzywając się do niego sposób:
– Postaw-no obok księcia strzelca… rozumiesz?…
– Rozumiem, jaśnie wielmożny panie…
– Któregoż postawisz?…
– Jużci nie innego, jeno Mędzińskiego…
– Aha… dobrze… A niechno on się zemną rozmówi… Gdzie on?…
– Mędziński!… – krzyknął komissarz, kiwając ku gromadzie strzelców ręką. Sam tu!…
Szlachcic wynurzył się z grona czekającego na uboczu na rozkazy, zbliżył się, czapkę zdjął i podkomorzemu w pas się pokłonił.
– Słuchaj-no… – przemówił ten ostatni – chodzi ci o łaskę moją?…
– Jakżeby chodzić nie miało, jaśnie wielmożny panie… – odparł szlachcic głowę przechylając.
– Słuchajże… Błądzikiewicz postawi cię obok jaśnie oświeconego księcia… i ty będziesz odpowiadał, jeżeli jego książęca mość choć raz spudłuje, czyli, co na jedno wychodzi, jeżeli na stanowisku, na którem stać będziesz, kto inny, nie jego książęca mość, cokolwiek zabije…
tak szybko, że zdziwiony fenomenem tym myśliwskim Mędziński, nie skończył mówić "w imie ojca i syna i ducha świętego", aliści kot nasunął mu się pod cel. Wyraz "amen" na języku mu zamarł. Strzelbę rzucił do twarzy, wymierzył, cyngiel pod palec ujął; huknął wystrzał tuż obok niego, Mędziński wytrzymał nieco, cyngiel pocisnął, wystrzał ostatni się rozległ, zając koziołka wywrócił jednego i drugiego i skoki wyciągnął.
Cóż to się stało?
Stał się fenomen, godzien zaliczonym być do faktów owych nadzwyczajnych, nad wyjaśnieniem których ludzie mózgi sobie suszą. W kniei przesiadywał zając jeden jedyny. W tem nic jeszcze nie ma osobliwego. Osobliwość polegała natem, że zając ów, spłoszony przez huczków, wynosząc się z lasów, natknął się na strzelca lewoskrzydłowego, ten strzelił i chybił. Zając z najzimniejszą w świecie krwią, wziął w prawo i nie spiesząc się zbytecznie, przeszedł równolegle do całej strzelców linii, jakby umyślnie na to, ażeby ściągnąć na siebie pudeł pięćdziesiąt dziewięć i zginąć z ręki Mędzińskiego.
Był to zając pierwszy i ostatni.
Odezwała się trąba komissarska. Strzelcy się do Krąglaku ściągnęli. Podkomorzy na Mędzińskiego mrugnął:
– Kto zabił?…
– To jest… tego… jaśnie wielmożny panie… – bąknął szlachcic.
– Książe zabił…
– A tak… jego książęca mość…
– Przy księciu więc honor kniei!… – oznajmił podkomorzy wszem w obec.
– Więcej niż kniei!… – ktoś podchwycił. Książe uratował całego obywatelstwa honor, który ten kot przeklęty na pośmiewisko wystawił… Tyle pudeł!… Chryste Panie!…. Gdyby był uciekł, gdyby go był który z pospólstwa lub z chudaczków zgładził, nie śmielibyśmy ludziom w oczy prosto patrzeć… Księciu chwała!…
– Wiwat książe!…
Wydobyto z wózka, na którym śniadanie jechało, starki flaszę i wypito za zdrowie księcia z czarki srebrnej wewnątrz pozłacanej.
I rozprawiano o fenomenie, przywołując na świadectwo tradycye polowań najsławniejszych i nazwiska myśliwych najzawołańszych. Ktoś opowiadał o wilku, co z miną drwiącą przeszedł pod ogniem strzelb dwiestu, aż zginął w końcu od guzika poświęcanego i padając, krzyknął: "Jezus Marya!"
– Taki też to był i wilk!… – zauważył z myśliwych jeden.
– Któż zaręczy, że ten zając, co gdyby nie jego książęca mość, byłby cało i zdrowo uszedł, nie należy do tej samej co wilk ów familii!… – odezwał się inny.
– Książe przecie guzikiem poświęconym nie strzelał…
– Nie, ale strzelał książe, co za święcenie stanie…
– Prawda!… – odezwano się chórem zgodnym.
– Książe pan wart guzika, a guzik księcia pana… – wyrwał się jeden z gorliwszych wyznawców mistycznego znaczenia znakomitych rodów.
Książe z uśmiechem zadowolnienia pochwały przyjmował, zaręczając jeno, że polowanie lubi passyami i że pudłować zwyczaju nie ma.
– Błysnął mi, na cel schwyciłem i jest… Nie rozumiem tylko, dla czego po moim wystrzale odezwał się wystrzał jeszcze jeden…
Podkomorzy zagadał to niedyskretne odezwanie się, które zniweczyć mogło reputacyę, jaką książę uzyskał, gdyby się dowiedziano, że ów "wystrzał jeszcze jeden" danym został przez starego Mędzińskiego, który w okolicy całej, jako strzelec, posiadał opinię ustaloną.
Pojechano do kniei następnej, w tej ani omyka nie widziano. Obstawiono dalej brzezinę i wypłoszono cielę, które zginęło z ręki podkomorzego; w dębinie komissarz zastrzelił prosię. Próbowano oczeretów, w których się lisów spodziewano; próbowano darników i bodiaków, w których się wilki ukrywać lubią. Nie znaleziono nigdzie nic. Klątwa starego szlachcica sprawdziła się z naddatkiem. Były i pudła, które on życzeniem strzelistem z niebios sprowadził; było i niepowodzenie, rzec można, elementarne. Zwierzyna wyniosła się gdzieś z dóbr rozległych podkomorzego na dzień świętego Marcina i na szukaniu jej nadaremnie dzień cały spędzono, męcząc huczków, którzy pod przewództwem essaułów przebiegać musieli piechotą przestrzenie, przebywane przez panów na bryczkach, męcząc strzelców wiejskich, którzy los huczków podzielali. Pomiędzy strzelcami jednak, Mędziński wyjątek stanowił. Komissarz, dla księcia, woził go na bryczce swojej, pozwalając mu łaskawie siedzieć bokiem na półdrabku. Nie było to siedzenie wygodne; co się atoli na wygodzie traciło, to się na szybkości zyskiwało. Stary szlachcic wraz z jaśnie wielmożnymi i wielmożnymi na stanowiska przybywał, gawędkom się ich przysłuchiwał i obliczom przypatrywał.
Przypatrywał się też i śniadaniu, które o godzinie punkt jedenastej spożywać zaczęto na leśniczówce.
O śniadaniu tem wspominał często, dla tego i my wzmiankę o niem uczynimy. Woń onego pozostała mu we wspomnieniu na życie całe.
– Ach, jak pachło!… Ach, jak pachło!… – mawiał, opowiadając żonie lub sąsiadom.
Pachło, w rzeczy samej, przyjechał bowiem kucharz z gotowemi w rądlach i kociołkach przyrządzeniami, które na ogniu poustawiał i z których, gdy wieka podnosił, buchał opar aromatem zaprawny. W jednym kociołku odgrzewał się bigos, w drugim dusiły się zrazy zawijane, w trzecim gotowała się kasza na sosie grzybowym; na rożnie obracał się udziec sarni, do którego podlewa gotowała się w rądlu osobnym, na dziko zaprawiona; tam smażyły się jarząbki i kuropatwy, ówdzie przypiekały się pierożki, a dla rozgrzania zziębłych myśliwych, grzało się piwo ze śmietaną, z imbirem, z gałką muszkatołową, z serem w kostki i z grzankami z chleba.
Śniadanie to starczyło za obiad. Zastawiono je przed chatą leśniczego, na stołach improwizowanych, które bielizna stołowa i sprzęt kredensowy, przywiezione ze dworu, zmieniły w stoły najregularniejsze. Przywieziono też na furze osobnej i krzesła dla panów. Posiłek naprędce przeciągnął się godziny półtory, w ciągu której przybyła podkomorzyna, w odkrytym powozie, z synem wyrostkiem lat dziesięciu i z córeczką lat pięciu w towarzystwie guwernera, Francuza, człowieka niemłodego i tak dalece uczonego, że zdaniem podkomorzyny, które podkomorzy podzielał w zupełności, edukacya podkomorzyca ubezpieczoną była pod kierownictwem jego na przyszłość całą.
Przybycie podkomorzyny sprawiło wrażenie w towarzystwie. Panowie pozrywali się z miejsc, sunąc po kolei do ręki pani domu i składając pocałunki na takowej. Pani robiła sobie rum do księcia, który, próbując dwukrotnie nadaremnie udźwignięcia się z siedzenia, za trzecim dopiero razem zamiar swój do skutku przyprowadził i dla tego spóźnił się nieco z oddaniem damie hołdu należnego. Na spóźnieniu tem atoli nie wyszła źle podkomorzyna. Książe szarmancko się ukłonił, gębę serwetą utarł – czego nie czynili obywatele inni i odciskali na ręku podkomorzyny maczanych w sosach wąsów ślady – oczki przymrużył, oblicze w uśmiech ustroił i dyszkantem pisnął:
– Dzień dobry pani… Spodziewam się, że pani dobrodziejce dobrze się spało…
– Wybornie, mości książe… – była odpowiedź zapytanej. – Jakże się księciu poluje?…
Jego książęca mość uśmiechnąć się raczyła.
– Któż jest bohaterem popisów cynegietycznych?…
– O co baba pyta?… – obiegło śród szlachty zapytanie szeptane.
– Kto otrzymał palmę pierwszeństwa w łowczych zapędach?…
– Książe!… – odkrzyknięto chórem – zająca zabił!….
– Spodziewałam się tego…
– Uratował honor obywatelski!…
– Byłam tego pewną… Imaginez-vous (tu zwróciła się do guwernera), książe zająca zabił i honor obywatelski uratował…
– Mon prince!… jakże mnie to cieszy!… – przemówił Francuz.
– Ehę… ehę… – krechtał książe, szukając frazesu jakiegoś stosownego w głowie wielkiej, która, zdaje się, próżną była, niestety.
Pani odgadła snadź kłopot potomka rodu znakomitego, zmieniła bowiem treść konwersacyi, pytając:
– A młody książe Gotfryd?…
– Młody książe… ehm… bardzo dobrze…
– Zdrów?… wesół?…
– O, i zdrów i wesół…
– Czemuż wasza książęca mość nie był łaskaw zabrać go ze sobą?….
– O… bo… tego te… za młody jeszcze do polowań…
– Nie koniecznie na polowanie, ale możeby się rozerwał w towarzystwie mego Lola i mojej Ludki… Przecież jest Lola rówieśnikiem…
– A tak… tak… rówieśnikiem… Możeby się rozerwał… Nie pomyślałem o tem…
– Lolo, muszę waszej książęcej mości powiedzieć, kocha młodego księcia Godfryda… wyraźnie kocha…
– O?… Nie wiedziałem o tem… Książe Godfryd uszczęśliwionym będzie, gdy się dowie… Nie wątpię o tem, o! nie wątpię…
– Niechże książe siada… Panowie!… – przemówiła, zwracając się do grona myśliwych – zabierajcie się do przerwanego posiłku… Gdybym była wiedziała, że tyle ambarasu sprawię, byłabym wcale nie przyjeżdżała…
– Co za ambaras, pani podkomorzyno dobrodziejko!…… – odzywały się ze stron różnych głosy protestujące.
– Proszę panów!… bigos na stole!… – przemówił podkomorzy.
Bigos aromatem uderzył. Myśliwi, z pewnym skruchy rodzajem, pozdrowili słynne danie, każdy zajął miejsce swoje i zapanowało milczenie ogólne, przerwane nie pierwej, aż w olbrzymich salaterkach i na talerzach nie pozostało ani odrobiny. Przerwanem ono zostało słowami podkomorzego:
– Nie pij po rybie wody, po kapuście wina… Podajcie-no tu miodu!…
Wystąpiły na stół butelki omszone.
– Pierwszy kieliszek, za zdrowie jaśnie oświeconego księcia, który uratował honor obywatelski!…
– Wiwat!… – krzyknęła szlachta głosem jednym.
Okrzyk ten knieje kniejom, ostępy ostępom podały.
Wypito duszkiem, haustem jednym. W czasach onych, blizkich epoki owej pamiętnej, w której kapucyn pewien garniec miodu wychylił i mysz wraz z miodem połknął, pić jeszcze umiano. Lano w siebie wina i miody, jak my dziś wyrodni potomkowie, wody lać nie potrafimy. Po kieliszku pierwszym nastąpił drugi, po drugim trzeci i t… d. Książe wniósł zdrowie gospodarza domu, solenizanta jutrzejszego. Ktoś zaproponował zdrowie gospodyni domu. Francuz nie należał do bigosu, znajdując go par trop lourd na swój żołądek; należał jednak do toastów spełnianych miodem, który mu smakował wielce. Po czwartym czy piątym kieliszku, zabrał głos i wypalił przemowę, której z wyjątkiem podkomorzyny i księcia, nie zrozumiał nikt. Zakończył ją wezwaniem:
– Chantons l'amour.
Cisnął na podkomorzynę spojrzenie zabójcze i zaintonował piosnkę jakąś z trylami, piosnkę, która była może arcydziełem sztuki śpiewania, z powodu której jednak szlachcice odzywali się półgłosem:
– Beczy jak koza za ogon kręcona…
Szlachcice nie znali się na pięknościach tego rodzaju – i kiedy Francuz zakończył z przyciskiem dosadnym:
– Vice l'amour!…
Podochocony obywatel jakiś, wpadając w rym, krzyknął:
– Hur hur!…
Krzyknięcie to wywołało śmiech gromki a ogólny, od wzięcia w którym udziału powstrzymać się nie mogli, ani dostojny książe, ani poważny podkomorzy, ani wielkomiastowa Podkomorzyna, ani nawet zadąsany zrazu guwerner, który nie śmiechu a aplauzu się spodziewał.
Wyśmiało się obywatelstwo i o polowaniu sobie przy
– Na łów, na łów, na łowy!… do zielonej dąbrowy!… – zawołał jeden z grona.
Podkomorzyna odjechała, polowanie wznowiono, przenoszono się z kniei do kniei do samego wieczora i powrócono z niczem – przepraszam, z zającem jedynym, który stanowił całe łowcze trofea.
Stary Mędziński, podczas śniadania, stał sobie na uboczu wąchał, ślinkę połykał, przypatrywał się, przysłuchiwał i myślał o jedynaku swoim, który na chrzest czekał. Co on tam zresztą myślał, o tem i sam dokładnie nie wiedział. Zaczęło mu się w głowie rozjaśniać nieco, gdy przyjechała Podkomorzyna i przywiozła ze sobą dzieci dwoje. Widok podkomorzyca i podkomorzanki zafrapował go.
– Mój Boże!… – rzekł w duchu do siebie. – Oto dzieci pańskie… patrzcie no ich… Gzy to one inaczej jakoś na świat przyszły, jak mój chłopiec?… Ot, jednak… jak to wygląda!… niby malowanie… niby laleczki… A mój?… Eh!…
Łzawo się staremu koło serca zrobiło.
I znów rozmyślał.
Rozmyślał na stanowiskach wszystkich, na których daremnie strzelbę z odwiedzionem trzymał półkurczem.
Rozmyślając, na półdrabku komissarskim zajechał na podwórzec dworski, z bryczki zeskoczył i do ganku podbiegł, zastępując podkomorzemu drogę.
– A!…. to ty Mędzińsiu?… Szlachcic się do kolan panu pokłonił.
– Cóż mi powiesz?….
– Jaśnie oświecony książe zająca zabił…
– Cóż więc?…. To między nami…
– Między nami jest coś jeszcze, jaśnie wielmożny panie…
– Chcesz powiedzieć: Słowo się rzekło, kobyłka u płota… W tem tylko źle, że ja nie wiem co to za słowo…
– Udaję się do łaski jaśnie wielmożnego pana…
– No?…
– Bóg dał mi syna, który jak raz przed polowaniem na świat przyszedł… Polowanie się nie powiodło, może się powiedzie chłopiec, jeżeli jaśnie wielmożny pan ujmiesz go w sieć łaski swojej pańskiej… Spolujesz, jaśnie wielmożny panie, i ojca i matkę i syna… Będziemy za ciebie Boga błagali… Chciałbym chłopca mego na człowieka wykierować…
– Jak mu na imię?… – zapytał podkomorzy znienacka.
– Imienia nie ma jeszcze… Przybył na świat dziś przed dnia świtaniem… Zamiast wieść go do chrztu świętego, poszedłem za rozkazaniem pańskiem…
– I dobrześ zrobił, mój Mędzińsiu…
– Uratowałem honor obywatelski… Ten zając…
– Masz racyę… – przerwał podkomorzy. – Możesz być pewnym łaski mojej… Czyś szlachcic?…
– Z antenatów, jaśnie wielmożny panie… Za świętej pamięci ojca jaśnie wielmożnego pana, brałem na kobiercu i gardłowałem za starostą nieboszczykiem…
– To dobrze… Wiesz-że co… Daj chłopcu twemu na imię Kacper, jak na imie było świętej pamięci ojcu memu, i jak podrośnie, przyprowadź go do mnie, przypominając mi zająca…
Szlachcic w kolana się pokłonił. Podkomorzy odszedł w głąb domu.IV.
Sceny furiosissimo, jaka się odbyła, gdy akt piąty dramatu edukacyjnego na jawnię nagle wystąpił, nie zdołałbym opisać w sposób taki, ażeby się ona czytelnikom uprzytomniła. Nie posiadam talentu odpowiedniego. Należałoby ją i opisywać i malować i dramatyzować. Była to bowiem scena i malownicza i dramatyczna, a przytem wielce skomplikowana. Za teatr służyły jej kolejno apartamenta pani, pana i panny, salony, pokoje bawialne, pokój jadalny, korytarze, sienie i sionki. Podkomorzyna przebiegała dwór z końca w koniec w charakterze zaczepnym, napadając to na męża, to na córkę. Do pierwszego przemawiała:
– Tyranie!… niegodziwcze!… ojcze wyrodny!… człowieku czci i wiary pozbawiony!…
Do drugiej mówiła:
– Córko występna!… niewdzięcznico!… niegodna tego, ażeby cię ziemia nosiła!…
Podkomorzy kazał sobie konie do karyolki zaprządz, chcąc snadź usunąć się z oczów rozżalonej zbytecznie małżonki. Gdy się podkomorzyna o zamiarze tym dowiedziała, weszła do podkomorzego z królewską powagą, stanęła przed nim, wzrokiem go od stóp do głowy zmierzyła i rzekła:
– Tak?… Nie dość więc, że samą w zwykłym życia trybie jestem, samą jeszcze chcesz mnie pan zostawić w chwili rozpaczy?… Winszuję… Jest to czyn godny męża i obywatela…
– Klareczko… Ależ… Chciałem tylko, w pole pojechać, zobaczyć jak schodzi żyto jare….
– Che, hm… – zaśmiała się podkomorzyna ironicznie.
– Powróciłbym za pół godziny najdalej… Ale.. jeżeli…
– Proszę jechać… Proszę sobie dla mnie przymusu nie zadawać… Byłam samą, pozostanę samą ze smutkami swojemi i z rozpaczą… A! (tu się dłonią za głowę schwyciła).. W chwili takiej, nie mieć nawet z kim pomówić!…
– Ależ ja jechać nie myślę… Lewicki!… – krzyknął – każ konie z karyolki wyłożyć… Siadaj, Klaruńciu… Boleję głęboko nad tem, co się stało… Któżby się jednak spodziewać mógł!… Ludka, pod okiem twojem wychowana!… No… proszę…
Słowa te zawierały przymówkę w sobie. Podkomorzyna nie zrozumiała jej może, a może nie dosłyszała, wpadła bowiem w zamyślenie chwilowe, w którem usiadła na kanapie i rzekła:
– Nie ma rady innej…
– Co, życie moje?… – zapytał podkomorzy.
– Trzeba złemu zaradzić szybko, energicznie i radykalnie…
– Zaradziłaś już przecie…
– Co?… – zapytała pani z przyciskiem.
– Młodzik ten nie przestąpi już więcej progu domu naszego…
– Więc to ja… ja sama… sama jedna, robić mam wszystko!… Och! jakaż ja sama!…
Wyrazy ostatnie pełne były łez.
– Klaruńciu!… Klareczko!… Powiedz, coż robić mam ja?… Gotów jestem na wszystko… nawet, jeżeli chcesz, na strzelanie się z tym chłystkiem… Szlachcic dobry… Chcesz? wyzwanie mu poszlę…
Podkomorzyna wzrokiem niepewnym spojrzała na męża, który, w rzeczy samej, gotów był, za pomocą nadstawienia łba własnego, kupić sobie spokój domowy.
– Chcesz?…
– I do czegóż to doprowadzi?…
– Albo ja zginę, albo on zginie… Będzie to szybko, energicznie i radykalnie…
Podkomorzyna wyglądała przez chwilkę, jak wyglądać zwykł człowiek własną pobity bronią. Trwało to jednak bardzo krótko. Głową wstrząsnęła i odrzekła:
– Jest to sposób łatwy, niedorzeczność popełnić… Nie o pojedynek tu chodzi, a o to, żeby Ludwikę za mąż; jak najrychlej wydać…
– Przeciwko temu nie mam nic…
– To nie dosyć… Trzeba jeszcze, żebyś był zatem i żebyś się o to postarał…
– Niechże się kto zgłosi…
– Jeżelibyśmy na to czekali, to doczekaćbyśmy się mogli drugiego pana Gustawa…
– Więc?…
– Należy działać… Przekonawszy się, że Ludwika skłonną jest do wyboru jak najgorszego, obowiązek nasz rodzicielski nakazuje nam postarać się o znalezienie dla niej męża odpowiedniego…
Podkomorzy zrobił minę bardzo markotną, przeczuwając dla siebie pracę herkulesową.
– Dobrze… – rzekł kwaśnie. – Masz racyę, życie moje…
– Pochlebia mi to wielce, że mi racyę przyznawać raczysz… Nie natem atoli koniec…
– Oczywiście…
– Ty ojciec… Czyś ty pomyślał o losie dziecka twego?…
– Myśleć myślałem, ale, przyznam się, w przyszłości oddalonej nieco… Wydawało się mi, że się z Ludką spieszyć nie ma co, że należy czekać…
– Ażeby się panów Gustawów doczekać… – podchwyciła pani.
– To nieszczęście… wypadek…
– Będący czekania następstwem prostem i naturalnem… Ludwika lat ma szesnaście i głowę rozmarzoną…
– Rozmarzoną… – powtórzył podkomorzy, mając zamiar zapytać: dzięki czemu? – powstrzymał się jednak na myśl sceny, jakąby zapytanie to niezawodnie wywołało.
– Trzeba się więc spieszyć…
– Dobrze… Z czem jednak?…
– Z wydaniem jej za mąż…
– Za kogo?…
– Za księcia Godfryda Gamajdę… – odpowiedziała podkomorzyna tonem replikę wszelką z góry niweczącym.
Podkomorzy spojrzał tylko na żonę.
W spojrzeniu tem malował się wykrzyknik: czyś oszalała!…
Zamiast wydania atoli wykrzyknika tego, odpowiedział spokojnie:
– Dobrze… Nie mam przeciwko księciu Godfrydowi nic… Czy tylko on zechce, a raczej nie on, ale książe Norbert, bardziej zaś ojciec Korski?…
– To już rzecz twoja…
– Moja?… Jeżeli ojciec Korski nie zechce, cóż ja poradzę!…
– Nie do mnie należy rady tobie dawać… Powiadam tylko, że Ludwikę trzeba za księcia Godfryda wydać…
– I ja potrzebę tę uznaję… Pozwolę sobie tylko tę zrobić uwagę, że jest to wyciąganiem dziewczyny na wielką ofiarę…
– Na ofiarę!… – podchwyciła pani – Cóż to za ofiara, księżną zostać!…
– Dostać na męża niedołęgę i oddać posag cały na oczyszczenie go z długów.
Podkomorzyna nic na to nie odpowiedziała. Milczała przez chwilę i po chwili zaczęła:
– Przekonałam się, że pomysł wszelki odemnie pochodzący jest przez ciebie z góry potępiony… Co żona powie, wszystko złe… Żałuję mocno, żem ci pomysłu tego nie nasunęła przez kogoś trzeciego… Byłbyś go znalazł doskonałym… Ale, że pochodzi od żony, wnet więc i objekcye się znalazły, objekcye, pozwól to sobie powiedzieć, nacechowane brudną interesownością… Cóż to!… dla posagu więc, szczęście dziecka poświęcać mamy!… dla posagu los jej zagradzać!… Książe Godfryd nie bardziej aniżeli książe Norbert niedołężny, a przecież nie słyszałam, ażeby księżna nieboszczka nieszczęśliwą z mężem być miała… Ale, na co się to gadanie moje przyda!…. Wiem z góry, że nic z tego nie będzie…
Wstała i do odejścia się zabierała.
– Lewicki!… – krzyknął podkomorzy. – Każ zaprządz konie do kocza!…
– Słucham, jaśnie panie!… – odezwał się głos za drzwiami.
– Czy w pole, ażeby oglądać żyto jare?… – zapytała pani z przekąsem.
– Nie… do Krasiłowiec…
– Proszę pozdrowić odemnie księcia pana… Wyszła.
Podkomorzy, przy pomocy Lewickiego i drugiego jeszcze lokaja, przebrał się żywo. W pół godziny później wsiadał do kocza, a po upływie drugiej pół godziny wysiadał z takowego przed krużgankiem, wspartym na kolumnach sędziwej starości. Na spotkanie jego wyszło dwóch służących siwizną przypruszonych, odzianych w liberyę dawne pamiętającą czasy.
– Książe pan w domu?…
– W domu, jaśnie wielmożny panie… odpowiedział jeden z nich, poprzedzając gościa i otwierając przed nim podwoje. Niech jaśnie pan chwilkę zatrzymać się raczy, natychmiast zamelduję jaśnie oświeconemu księciu…
Zostawił podkomorzego w salonie, którego okna wychodziły na podwórzec, sarn zaś udał się w głąb pałacu.
Podkomorzy znał dobrze pałac krasiłowiecki, nie mniej jednak rozpatrywał się w nim w chwili obecnej z pewnym rodzajem zajęcia, zatrzymując wzrok, raz na meblach, wyszłych z mody oddawna, znów na okryciach i firankach spłowiałych, dalej na obrazach, przykrytych niby powłoką, pod którą domyślać się należało malowideł, wreszcie spoglądał przez okno, wodząc okiem po trawie porastającej na podwórcu. W pałacu i dokoła niego panowała cisza głucha. Podkomorzy czekał nie dłużej jak minut dwadzieścia. Stary lokaj wszedł, podwoje otworzył i gromkim głosem przemówił:
– Jaśnie oświecony książe prosi jaśnie wielmożnego pana…
Książe znajdował się w pokoju tuż obok. Siedział w krześle z poręczami, przy stoliczku, nieopodal od okna, z którego widok wychodził na park, rozwijając się w pejzaż wcale ponętny. Gruppy drzew, łączki, ruiny kiosków, kilka posągów, otwory grot i szkielety mostków na kanale, w którym wody nie było, stanowiły całość malowniczą. Książe dźwignął się z krzesła, opierając się dłoniami o poręcze, postąpił kroków kilka naprzeciw podkomorzego, i rękę do gościa wyciągając, zaczął:
– Witam sąsiada szanownego… Jakże mnie cieszy przybycie jego!… Spodziewam się, że pan dobrodziej w dobrem znajduje się zdrowiu…
– Dziękuję waszej książęcej mości… Jakże wasze zdrowie, mości książe?…
– A… – machnął książe ręką. – Proszę siadać… Ukazał gościowi krzesło i sam, osunąwszy się w swoję pomilczał przez chwilę z miną taką, jakby się zastanawiał nad zagadnieniem jakiem, i znów zaczął:
– Spodziewam się, że rodzina asana dobrodzieja, dostojna podkoinorzyna i piękna podkomorzanka, w dobrem znajdują się zdrowiu…
– Dziękuję księciu panu za pamięć łaskawą… Żona moja i córka zdrowe są, Bogu dzięki… zasyłają waszej książęcej mości pozdrowienia jak najserdeczniejsze…
Książe z uśmiechem poważnym głową na podziękowanie skinął. Znów pomilczał przez chwilę i znów zaczął:
– Spodziewam się, że asana dobrodzieja pomyślne od podkomorzyca dochodzą wieści…
– Dziękuję waszej książęcej mości za troskliwość łaskawą… Karol przebywa obecnie w Paryżu i bardzo tam sobie podoba.
– Karol?… – zapytał książe tonem takim, jakby nie wiedział o kim mowa.
– Syn mój… – dodał podkomorzy. – A… w Paryżu sobie podoba… Nastawił się, jakby dalej rzecz o Paryżu miał ciągnąć, pomilczał przez chwilkę i zaczął:
– Spodziewam się, że pogoda dobra… – Dobra, mości książe…
– Pozawczora… wszak tak? pozawczora?… deszcz padał…
– Padał, mości książe…
– Spodziewam się, że jutro nie będzie padał…
– Może sprawdzą się słowa waszej książęcej mości…
– Hm… – odparł książe i zamyślił się. – Spodziewam się, że droga jest dobrą…
– Wyborną, mości książe… jedzie się jak po stole i kurzawy wielkiej nie ma…
Odpowiedź ta, zdawało się, nie małą dostojnemu gospodarzowi przyjemność sprawiła.
– O!… widzi asan dobrodziej… droga dobra… hm.. Spodziewam się…
Spuścił głowę, oczy wlepił w punkt jeden na podłodze i zamyślił się. Mina jego wydawała człowieka pracującego głową. Widocznem było, że do ostatniego "spodziewam się" usiłował coś dodać i nie wiedział co. Myślał, myślał, oczy rozszerzał, brwiami mrugał, aż wymyślił nakoniec: – Spodziewam się, że asan dobrodziej spał dobrze tej nocy…
Podkomorzy uśmiechnął się sam do siebie i odparł:
– Nie najlepiej, mości książe… Miałem sen rodzaju osobliwego…
– O! proszę!… sen?… – z żywem zainteresowaniem się podchwycił książe. – I jakiż to?…