Ogień nad Otchłanią - ebook
Ogień nad Otchłanią - ebook
Grupa archeologów zaczyna badać tajemnicze archiwum. Mimo woli uaktywniają oni Plagę - siłę zdolną zniszczyć tysiące systemów gwiezdnych. Statek archeologów trafia na planetę zamieszkaną przez dziwną rasę wilkopodobnych stworzeń, prymitywnych, spiskujących i toczących nieustające wojny. Broni przeciw Pladze poszukują przedstawiciele wielu obdarzonych inteligencją gatunków. Przypadkowo zostaje odnaleziony mechanizm obronny przeciw Pladze. Czy antidotum wynalezione przez archeologów okaże się skuteczne w każdej sytuacji?
"Ogień nad Otchłanią", pierwsza część serii Stref myśli otrzymała w 1993 r. nagrodę Hugo za najlepsza powieść.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66712-67-6 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jak wyjaśnić? Jak opisać? Truchleje nawet wszechwiedzący obserwator.
Samotna gwiazda, czerwonawa i słaba. Chmara asteroid i tylko jedna planeta, bardziej podobna do księżyca. W tych czasach gwiazda unosiła się w pobliżu płaszczyzny galaktyki, tuż poza Poza. Z powierzchni planety znikły wszelkie widoczne dla zwykłego wzroku struktury, zmiecione przez eony w drobny pył. Skarb krył się głęboko pod powierzchnią, pod siecią korytarzy, w pojedynczym pomieszczeniu pełnym czerni. Nieuszkodzona informacja o gęstości kwantowej. Minęło może pięć miliardów lat, od kiedy archiwum straciło kontakt z sieciami.
Przekleństwo grobowca mumii, zabawny obrazek z prehistorii ludzkości, utracony przed nastaniem czasu. Śmiali się, mówiąc to, śmiali się z radości ze skarbu… i obiecali sobie mimo wszystko zachować ostrożność. Będą tu mieszkać przez rok czy pięć lat, mała grupa ze Straum: archeoprogramiści, ich rodziny i szkoły. Rok albo pięć lat wystarczy na napisanie protokołów, przejrzenie wierzchnich warstw oraz zidentyfikowanie pochodzenia skarbu w czasie i przestrzeni, poznanie tajemnicy czy dwóch, które wzbogacą Królestwo Straumli. A kiedy skończą, sprzedadzą lokalizację, być może budując też łącze sieciowe (choć to znacznie bardziej ryzykowne – to poza Poza, więc kto wie, jaka Potęga może przechwycić ich zdobycz).
Obecnie mieściło się tam małe osiedle nazwane Górnym Laboratorium. Tak naprawdę to tylko Ludzie grzebiący w starej bibliotece, co przy używaniu tylko własnych automatów powinno być bezpieczne, czyste i niegroźne. Biblioteka nie była świadoma ani nawet nie posiadała urządzeń (które tutaj mogły być dużo bardziej zaawansowane od ludzkich). Będą oglądać, wybierać i przebierać, uważając, żeby się nie oparzyć… Ludzie rozpalający ognie i bawiący się płomieniami.
Archiwum poinformowało urządzenia. Zbudowano struktury danych, postąpiono wedle przepisów. Stworzono lokalną sieć szybszą niż cokolwiek na Straum, ale z pewnością bezpieczną. Dodano węzły zmodyfikowane przez inne przepisy. Archiwum było przyjazne, z prowadzącymi ich w poszukiwaniach hierarchiami kluczy tłumaczeniowych. Dzięki niemu Straum stanie się sławne.
Minęło sześć miesięcy. Rok.
***
Wszechwiedzący obserwator. Tak naprawdę wcale nie świadomy. Świadomość jest zdecydowanie przereklamowana. Większość automatów działa dużo lepiej jako część większej całości i nawet jeśli możliwościami dorównują człowiekowi, nie potrzebują świadomości.
Jednak lokalna sieć w Górnym Laboratorium doznała transcendencji – w sposób niemal niezauważony dla Ludzi. Krążące w jej węzłach procesy były złożone, wykraczające poza wszystko, co mogło istnieć w komputerach sprowadzonych przez Ludzi. Te marne sprzęty były teraz tylko interfejsem urządzeń sugerowanych przez przepisy. Procesy dysponowały potencjałem samoświadomości… i czasami jej potrzebowały.
– Nie powinniśmy.
– Nie powinniśmy tu rozmawiać?
– W ogóle rozmawiać.
Łącze między nimi było nitką, niewiele więcej niż wąskim pasmem ludzkiej komunikacji. Jednak był to sposób na ucieczkę przed kompletnością lokalnej sieci, wymuszający przy tym na nich osobne świadomości. Dryfowali od węzła do węzła, wyglądając przez kamery zamontowane na lądowisku. Siedziała tam tylko uzbrojona fregata i pusta jednostka kontenerowa. Od ostatniej dostawy minęło sześć miesięcy. Był to jeden ze środków ostrożności dość wcześnie zasugerowany przez archiwum, podstęp umożliwiający Pułapkę. Cichcem, cichaczem. Jesteśmy dziką zwierzyną, której nie może dostrzec kompletność, nadchodząca już wkrótce Potęga. W niektórych węzłach kulili się do mikroskopijnych rozmiarów i prawie pamiętali bycie ludźmi, stawali się echami…
– Biedni Ludzie, wszyscy zginą.
– Biedni my, bo nie zginiemy.
– Chyba coś podejrzewają. Przynajmniej Sjana i Arne. – Kiedyś, dawno temu, byliśmy ich kopiami. Kiedyś, parę tygodni temu, gdy archeolodzy uruchomili programy na poziomie ego.
– Oczywiście, że podejrzewają. Ale co mogą zrobić? Obudzili bardzo stare zło. Będzie im podsuwać kłamstwa przez każdą kamerę i w każdej wiadomości z domu do czasu, aż będzie gotowe.
Myśli ustały na chwilę, gdy przez używane przez nie węzły przesunął się cień. Kompletność była już większa od wszystkiego co ludzkie, większa, niż ludzkie umysły mogły ogarnąć. Nawet jej cień przerastał człowieka, był bogiem szukającym irytujących szkodników.
Duchy wróciły, wyglądając na dziedziniec podziemnej szkoły. Ludzie byli tak pewni siebie, tak pewni swojej małej wioski.
– A jednak – pomyślała z nadzieją ta zawsze szukająca bardziej szalonych pomysłów – nie powinniśmy istnieć. Zło już dawno powinno nas znaleźć.
– Zło jest młode, nie ma nawet trzech dni.
– Mimo wszystko. Istniejemy. To czegoś dowodzi. Ludzie znaleźli w tym archiwum coś więcej niż tylko wielkie zło.
– Może znaleźli dwa.
– Albo antidotum. – Czymkolwiek jeszcze była, kompletności brakowało pewnych rzeczy i błędnie interpretowała inne. – Jak długo istniejemy, powinniśmy robić, co się da. – Duch rozciągnął się na liczne stacje robocze i pokazał swojemu towarzyszowi widok w głąb starego tunelu, z dala od ludzkich artefaktów. Przez pięć miliardów lat był opuszczony, bez powietrza i światła. W ciemności stało tam dwoje Ludzi, stykając się hełmami. – Widzisz? Sjana i Arne spiskują. My też możemy.
Drugi nie odpowiedział słowami. Ponurość. Owszem, Ludzie spiskowali, kryjąc się w ciemności, którą uważali za niekontrolowaną. Ale wszystkie ich słowa z pewnością trafiały do kompletności, choćby przenoszone przez pył pod ich stopami.
– Wiem, wiem. A jednak my istniejemy, a to też powinno być niemożliwe. Być może razem zdołamy urzeczywistnić jeszcze większą niemożliwość. Może zdołamy skrzywdzić zrodzone tu nowe zło.
Pragnienie i decyzja. Dwójka rozproszyła swoją świadomość w lokalnej sieci, zanikając do najlżejszej barwy świadomości. I w końcu zrodził się plan, oszustwo – bezużyteczne, jeśli nie zdołają niezależnie przekazać wiadomości na zewnątrz. Czy był jeszcze na to czas?
***
Mijały dni. Dla rosnącego w nowych maszynach zła każda godzina była dłuższa od całego uprzedniego czasu. Teraz nowo zrodzone dzieliły już tylko niecałe cztery godziny od wielkiego rozkwitu, bezpiecznego rozejścia się w przestrzeniach międzygwiezdnych.
Wkrótce będzie mogło się pozbyć miejscowych Ludzi. Nawet teraz byli niewygodą, choć zabawną. Niektórzy naprawdę myśleli o ucieczce. Przez wiele dni kładli swoje dzieci do hibernacji i ładowali je na pokład frachtowca. W swoich programach planujących opisywali to jako „przygotowania do zwykłego odlotu”. Przez wiele dni modyfikowali fregatę, próbując ukrywać to pod maską oczywistych kłamstw. Niektórzy z Ludzi rozumieli, że to, co obudzili, może być ich zgubą, może doprowadzić do końca Królestwa Straumli. Istniały precedensy takich katastrof, opowieści o rasach, które spłonęły, bawiąc się ogniem.
Nikt nie domyślił się prawdy. Nikt nie zgadł, jaki zaszczyt im przypadł, że zmienili przyszłość tysiąca milionów układów gwiezdnych.
***
Godziny zmieniły się w minuty, minuty w sekundy. Teraz każda sekunda trwała równie długo jak cały wcześniejszy czas. Rozkwit był już tak blisko, tak bardzo blisko. Dominium sprzed pięciu miliardów lat zostanie odzyskane i tym razem utrzymane. Brakowało tylko jednej rzeczy, która nie miała żadnego związku ze spiskami Ludzi. W archiwum, głęboko w przepisach, powinno być coś jeszcze. Przez miliardy lat coś mogło zostać utracone. Nowo zrodzone czuło wszystkie swoje moce z przeszłości, w potencjale… a jednak powinno tam być coś jeszcze, coś, czego nauczyło się podczas upadku, lub coś pozostawionego przez jego wrogów (jeśli tacy kiedyś istnieli).
Długie sekundy spędzone na przeszukiwaniu archiwów. Były tam dziury, uszkodzone sumy kontrolne. Część uszkodzeń wynikała z wieku…
Na zewnątrz statek kontenerowy i fregata wystartowały z lądowiska, unosząc się na bezdźwięcznych antygrawach ponad szarościami na szarościach, ruinami sprzed pięciu miliardów lat. Na pokładach tych jednostek znajdowała się prawie połowa Ludzi. Ich starannie zamaskowana próba ucieczki. Do tej pory te działania były tolerowane, nie nadszedł jeszcze właściwy czas rozkwitu, a Ludzie wciąż mogli być przydatni.
Poniżej poziomu najwyższej świadomości jej paranoidalne skłonności przetrząsały ludzkie bazy danych. Sprawdzając, dla pewności. Żeby się upewnić. Najstarsza ludzka sieć lokalna korzystała z połączeń z prędkością światła. Spędzono (zmarnowano) tysiące mikrosekund na obijanie się po niej, odsiewając błahostki… i w końcu odkrywając jedną wyjątkową pozycję:
Magazyn: kwantowy pojemnik danych, sztuk (1), załadowany na pokład fregaty sto godzin wcześniej!
I ku uciekającym jednostkom zwróciła się cała uwaga nowo zrodzonego. Mikroby, lecz nagle szkodliwe. Jak mogło do tego dojść? Nagle przyśpieszono milion harmonogramów. Nie było już mowy o uporządkowanym rozkwicie, więc Ludzie pozostali w Laboratorium nie byli już potrzebni.
Pomimo kosmicznego znaczenia sama zmiana była drobna. Dla pozostałych na dole Ludzi chwila przerażenia ze wzrokiem wbitym w ekrany, gdy uświadamiali sobie, że ich obawy były słuszne (nie zdając sobie sprawy, o ile gorsza jest prawda).
Pięć sekund, dziesięć: więcej zmian niż w dziesięć tysięcy lat ludzkiej cywilizacji. Miliard trylionów konstrukcji, pleśń wyrastająca z każdej ściany, przebudowująca to, co dotąd było ledwie nadludzkie. Proces był równie potężny jak poprawne rozkwitanie, choć nie aż tak precyzyjnie dostrojony.
I ani na chwilę nie zapomniał o powodzie tego pośpiechu: fregacie. Przełączyła się na silnik rakietowy, oddalając się gwałtownie od powolnego frachtowca. W jakiś sposób te mikroby wiedziały, że ratują coś więcej niż tylko siebie. Okręt bojowy miał najlepsze komputery nawigacyjne, jakie ich drobne umysły mogły stworzyć. Jednak upłyną jeszcze trzy sekundy, zanim zdoła wykonać swój pierwszy ultranapędowy skok.
Nowa Potęga nie miała na powierzchni żadnej broni, niczego poza laserem łącznościowym. A ten przy obecnej odległości fregaty nie mógł nawet stopić stali. Mimo wszystko laser został skierowany i wymierzony w odbiornik uciekającego okrętu. Brak potwierdzenia. Ludzie wiedzieli, co łączność sprowadzi. Promień lasera przemknął po kadłubie, oświetlając jego gładkość i nieaktywne czujniki, przesuwając się po ościach ultranapędu. Szukając, macając. Potęga nie zawracała sobie wcześniej głowy sabotażem zewnętrznego kadłuba, ale to nie był problem. Nawet tak prymitywna maszyna miała na powierzchni tysiące czujników zgłaszających status i zagrożenia, wspomagających programy techniczne. Większość była wyłączona, okręt leciał prawie na ślepo. Uważali, że zamknięcie oczu zapewni im bezpieczeństwo.
Jeszcze sekunda i fregata wykonałaby bezpieczny skok między gwiazdy.
Laser natknął się na czujnik uszkodzeń zgłaszający krytyczne zmiany w ościach ultranapędu. Jego przerwania nie można było zignorować, jeśli skok miał się udać. Przerwanie uhonorowano. Program obsługujący przerwania wyjrzał na zewnątrz, odebrał więcej światła z lasera daleko w dole… tylne drzwi do kodu statku, zainstalowane, gdy nowo zrodzone przejmowało sprzęt Ludzi…
…i Potęga znalazła się na pokładzie z marginesem milisekund. Jej agenty – na tym prymitywnym sprzęcie nawet niesięgające poziomu Ludzi – przemknęły przez automatykę statku, wyłączając i przerywając. Nie będzie żadnego skoku. Kamery na mostku okrętu pokazały rozszerzenie oczu, początek krzyku. Ludzie już wiedzieli, do jakiego poziomu przerażenie może zrodzić się w ułamku sekundy.
Nie będzie żadnego skoku. A jednak ultranapęd był już naładowany. Nastąpi próba skoku, bez automatycznego sterowania skazana na niepowodzenie. Poniżej pięciu milisekund do wyładowania skoku, mechaniczna kaskada, której nie mogło opanować żadne oprogramowanie. Agenty nowo zrodzonego przemknęły przez wszystkie komputery statku, bezskutecznie próbując wyłączenia. Odległa już o prawie sekundę świetlną, ukryta pod szarym pyłem Górnego Laboratorium Potęga mogła tylko obserwować. A więc tak. Fregata zostanie zniszczona.
Tak powoli i tak szybko. Ułamek sekundy. Ogień rozprzestrzenił się od serca okrętu, pochłaniając zarówno zagrożenie, jak i możliwość.
Dwieście tysięcy kilometrów dalej niezgrabny pojazd kontenerowy wykonał własny skok z ultranapędem i zniknął z widoku. Nowo zrodzone ledwie to zauważyło. Uciekło tak niewielu Ludzi, wszechświat mógł ich sobie mieć.
W kolejnych sekundach nowo urodzone czuło… emocje? …coś będącego czymś więcej i mniej, niż człowiek mógłby poczuć. Spróbujmy emocji:
Euforia. Nowo zrodzone wiedziało, że teraz przeżyje.
Przerażenie. Jak blisko ponownej śmierci się znalazło.
Frustracja. Być może to uczucie było najsilniejsze, najbliższe zwykłemu ludzkiemu echu. Wraz z fregatą zginęło coś istotnego, coś z archiwum. Wspomnienia zostały wydobyte z kontekstu, odtworzone. To, co zostało utracone, mogło uczynić nowo zrodzone jeszcze potężniejszym… ale bardziej prawdopodobne, że była to zabójcza trucizna. W końcu ta Potęga już kiedyś zginęła, została zmieniona w nicość. A powodem mogło być to, co przepadło.
Podejrzenie. Nowo zrodzone nie powinno dać się tak zwieść. Nie przez zwykłych Ludzi. Nowo zrodzone zwinęło się w samokontroli i panice. Owszem, były w nim ślepe plamki, ostrożnie zainstalowane na samym początku, i to nie przez marnych Ludzi. Zrodziło się tu dwoje. Ono… i trucizna, powód jego upadku. Nowo zrodzone skontrolowało się jak nigdy dotąd, teraz już wiedząc, czego szukać. Niszcząc, oczyszczając, ponownie sprawdzając, szukając oznak trucizny i ponownie niszcząc.
Ulga. Porażka była tak blisko, ale teraz…
***
Mijały minuty i godziny, bezkres czasu konieczny do fizycznej budowy: systemu łączności, transportu. Nastrój nowej Potęgi zmieniał się, uspokajał. Człowiek mógłby nazwać to uczucie triumfem, oczekiwaniem. Choć lepszym odpowiednikiem mógłby być zwykły głód. Czego więcej potrzeba, gdy nie ma wrogów?
Nowo zrodzone rozejrzało się pośród gwiazd, planując. Tym razem będzie inaczej.jeden
Hibernacja nie pozwalała na sny. Trzy dni temu szykowali się do wyjazdu, a teraz byli już tutaj. Mały Jefri narzekał na przespanie całej akcji, ale Johanna Olsndot cieszyła się, że spała – znała niektórych dorosłych na pokładzie drugiego statku.
Teraz dryfowała między rzędami śpiących. Ciepło emitowane przez chłodziarki sprawiało, że w ciemności było piekielnie gorąco. Na ścianach pojawiły się plamy szarej pleśni. Skrzynie hibernatorów zostały ciasno upakowane, z wąskimi korytarzami co dziesiąty rząd. Były takie miejsca, do których tylko Jefri mógł dotrzeć. Leżało tam trzysta dziewięcioro dzieci: wszystkie poza nią i jej bratem Jefrim.
Skrzynie do hibernacji były lekkimi modelami szpitalnymi. Przy zapewnieniu odpowiedniej wentylacji i konserwacji mogły pracować przez sto lat, ale… Johanna przetarła twarz i spojrzała na odczyt skrzyni. Jak większość w wewnętrznych rzędach, ta też była w kiepskim stanie. Bezpiecznie utrzymywała znajdującego się w środku chłopca na skraju życia, ale prawdopodobnie go zabije, jeśli zostanie w środku jeszcze jeden dzień. Otwory wentylacyjne skrzyni były czyste, ale odkurzyła je jeszcze raz, bardziej na szczęście niż dla lepszej konserwacji.
Mama i tata tu nie zawinili, choć Johanna podejrzewała, że sami się obwiniali. Ucieczka została przygotowana z użyciem dostępnych materiałów w ostatniej chwili, gdy eksperyment zmienił się w coś złego. Personel Górnego Laboratorium zrobił, co mógł, by uratować swoje dzieci i ochronić się przed jeszcze większą katastrofą, i może nawet wszystko by się udało, gdyby…
– Johanna! Tata mówi, że już nie ma czasu. Powiedział, żebyś tam skończyła i przyszła tutaj! – zawołał Jefri od włazu, z którego wystawała jego głowa.
– Dobrze! – I tak nie powinno jej tu być, tak naprawdę nie mogła zrobić nic więcej, by pomóc swoim przyjaciołom.
Tami, Giske i Magda… och proszę, bądźcie bezpieczni. Johanna przeciągnęła się na korytarz i prawie wpadła na lecącego z przeciwnej strony Jefriego. Chwycił ją za rękę i przytulił się mocno, dryfując z nią do włazu. Przez ostatnie dwa dni nie płakał, ale stracił dużo niezależności zdobytej w ostatnim roku. Teraz miał szeroko otwarte oczy.
– Lądujemy w pobliżu bieguna północnego, przy tych wszystkich wyspach i lodzie.
W kabinie po drugiej stronie włazu ich rodzice przypinali się do foteli. Kupiec Arne Olsndot obejrzał się na nią i uśmiechnął.
– Cześć, młoda. Siadaj. Za niecałą godzinę będziemy na ziemi.
Johanna odpowiedziała uśmiechem, prawie porwana jego entuzjazmem. Zignorowała plątaninę sprzętu i wonie dwudziestu dni zamknięcia. Tata wyglądał szykownie jak z plakatu reklamowego. Światła ekranów błyszczały na spojeniach jego skafandra próżniowego. Właśnie wrócił z wyjścia na zewnątrz.
Jefri odepchnął się przez kabinę, ciągnąc Johannę za sobą. Przypiął się do uprzęży między nią a ich mamą. Sjana Olsndot sprawdziła jego pasy, potem Johanny.
– To będzie ciekawe, Jefri. Czegoś się nauczysz.
– Tak, wszystkiego o lodzie. – Trzymał teraz rękę mamy.
Mama się uśmiechnęła.
– Nie dzisiaj. Mówię o lądowaniu. Nie będzie przypominać antygrawitacyjnego ani balistycznego. – Antygraw nie działał. Tata właśnie odłączył jego powłokę od kontenera. Nigdy nie zdołaliby wylądować całością na palniku.
Tata zrobił coś z miszmaszem urządzeń sterujących, które połączył programowo ze swoim terminalem. Ich ciała osiadły w uprzęży. Powłoka kontenera wokół nich zazgrzytała, a wsporniki utrzymujące skrzynie z dziećmi zajęczały i zatrzeszczały. Coś zagrzechotało i uderzyło, „spadając” przed kadłub. Johanna domyśliła się, że wyciągają około jednego g.
Spojrzenie Jefriego przeniosło się z ekranu przedstawiającego widok na zewnątrz na twarz mamy i z powrotem.
– To jak to będzie? – Wydawał się zaciekawiony, choć w jego głosie usłyszała lekkie drżenie.
Johanna prawie się uśmiechnęła: Jefri wiedział, że mama odwraca jego uwagę, i próbował się temu poddać.
– To będzie lądowanie czysto rakietowe, prawie całą drogę na ciągu. Widzisz to środkowe okno? Ta kamera patrzy prosto w dół. Nawet widać, że zwalniamy.
Faktycznie, było to widoczne. Johanna domyśliła się, że są najwyżej kilkaset kilometrów od powierzchni. Arne Olsndot używał rakiety przyklejonej do tyłu powłoki towarowej do wyhamowania prędkości orbitalnej. Nie mieli żadnych innych opcji. Odrzucili powłokę towarową z antygrawem i ultranapędem. Doprowadziła ich aż tutaj, lecz jej automatyka sterująca wysiadała. Unosiła się teraz martwa na orbicie kilkaset kilometrów za nimi.
Został im tylko kontener towarowy. Żadnych skrzydeł, antygrawu ani osłony aerodynamicznej. Siedzieli w środku stutonowego kartonu z jajkami ustawionego na dyszy palnika.
Mama niezupełnie tak to opisywała Jefriemu, choć mówiła prawdę. Jefri zdał się w jakiś sposób zapomnieć o niebezpieczeństwie. Zanim przenieśli się do Górnego Laboratorium, Sjana Olsndot była w Królestwie Straumli archeolożką i pisarką.
Tata wyłączył silnik i znowu znaleźli się w nieważkości. Johanna poczuła falę mdłości – zwykle nie czuła choroby kosmicznej, ale tym razem było inaczej. Obraz lądu i morza w oknie kamery z dołu powoli rósł. Widziała tylko kilka rozproszonych chmur. Wybrzeże było niekończącym się zbiorem wysp, przesmyków i zatoczek. Ciemna zieleń rozciągała się wzdłuż wybrzeży i w górę dolin, przechodząc w czerń i szarość w górach. Miejscami jarzyły się białe plamy śniegu… i zapewne lodu Jefriego. To wszystko było tak piękne… a oni spadali prosto na to!
Usłyszała metaliczne uderzenia w powłokę towarową, gdy silniczki manewrowe obróciły ich pojazd, ustawiając główny silnik w dół. Ziemia widoczna była teraz w oknie po prawej. Silnik znowu zadziałał, z przyśpieszeniem bliskim standardowego. Brzeg ekranu pociemniał w płomieniach.
– Rety – rzucił Jefri. – To jak jazda windą w dół i w dół, i w dół i… – Sto kilometrów w dół, dość powoli, by siła oporu powietrza ich nie rozerwała.
Sjana Olsndot miała rację: był to unikalny sposób schodzenia z orbity, niewątpliwie nie preferowany w żadnych zwyczajnych okolicznościach.
Zdecydowanie nie przewidziano go w oryginalnych planach ucieczki. Mieli się spotkać z fregatą z Górnego Laboratorium, ze wszystkimi dorosłymi, którzy zdołali uciec z bazy. Oczywiście do spotkania miało dojść w przestrzeni, co zapewniało łatwy transfer. Jednak fregata została zniszczona i byli zdani na siebie. Spojrzenie Johanny bezwiednie powędrowało do kawałka kadłuba za rodzicami. Zobaczyła tam znajome odbarwienie. Wyglądało jak szary grzyb… wyrastający z czystej ceramiki kadłuba. Rodzice nie rozmawiali o tym za wiele nawet teraz, poza odganianiem od niego Jefriego. Jednak Johanna kiedyś ich podsłuchała, gdy sądzili, że ona i brat są na drugim końcu kadłuba. Głos taty brzmiał prawie płaczliwie od gniewu.
– To wszystko na próżno – powiedział cicho. – Stworzyliśmy potwora i uciekliśmy, a teraz utknęliśmy na Dnie.
I jeszcze cichszy głos mamy:
– Powtarzam ci po raz setny, Arne, nie na próżno. Mamy dzieci. – Machnęła ręką na nierówności rozrastające się po ścianie. – A biorąc pod uwagę sny… otrzymane wskazówki… to chyba najlepsze, na co mogliśmy mieć nadzieję. W jakiś sposób przewozimy odpowiedź na całe obudzone przez nas zło.
A potem Jefri odbił się głośno od kadłuba, oznajmiając niezwłoczne przybycie, i rodzice skończyli rozmowę. Johanna nie umiała zebrać odwagi, by ich o to zapytać. W Górnym Laboratorium działy się dziwne rzeczy, a pod koniec również takie dość przerażające, zdarzali się nawet ludzie, którzy przestali być sobą.
Mijały minuty. Byli już głęboko w atmosferze. Kadłub wibrował od siły strumienia powietrza… a może turbulencji z odrzutu? Jednak wszystko działo się na tyle spokojnie, że Jefri zaczynał się wiercić. Większość widoku w dół została wypalona przez blask powietrza jarzącego się wokół smugi wylotowej, ale reszta była wyraźniejsza i bardziej szczegółowa niż cokolwiek, co widzieli z orbity. Johanna zastanawiała się, jak często zdarzało się, by ktoś lądował na nowo odkrytej planecie, przeprowadzając mniej zwiadu niż oni. Nie mieli żadnych kamer teleskopowych ani szperaczy.
Pod względem fizycznym planeta była bliska ludzkiego ideału – cudowne szczęście po całym pechu. Była niebem w porównaniu z pozbawionymi powietrza skałami systemu wyznaczonego pierwotnie na spotkanie.
Z drugiej strony było tu inteligentne życie: z orbity dostrzegli drogi i miasta. Jednak poza nimi żadnych dowodów na cywilizację techniczną: brak statków powietrznych, fal radiowych czy źródeł energii.
Lądowali na rzadko zasiedlonym skraju kontynentu. Jeśli im się poszczęści, nikt nie zobaczy ich lądowania pośród zielonych dolin oraz czarno-białych szczytów, a Arne Olsndot mógł dolecieć na odrzucie do samej ziemi bez obawy o skrzywdzenie czegoś więcej niż lasu i trawy.
Przez pole widzenia kamery przesunęły się wyspy blisko brzegu. Jefri krzyknął, wskazując. Teraz widok już zniknął, ale ona też to zobaczyła: nieregularny wielościan ścian i cieni na jednej z wysp. Skojarzył się jej z zamkiem Ery Księżniczek na Nyjorze.
Rozróżniała już poszczególne drzewa o długich cieniach w skośnych promieniach słońca. Ryk silnika był głośniejszy niż wszystko, co słyszała do tej pory: byli już głęboko w atmosferze i nie uciekali przed dźwiękiem.
– …robi się trudniej! – krzyknął tata. – I nie ma żadnych pomocnych programów. Gdzie teraz, kochanie?
Mama rozejrzała się po ekranach. Na ile Johanna wiedziała, nie mogli przesuwać kamer ani podłączyć żadnych nowych.
– To wzgórze nad linią drzew, ale… chyba widziałam stado zwierząt uciekających przed smugą od… zachodu.
– Tak! – krzyknął Jefri. – Wilki.
Johanna tylko przez moment widziała ruchome plamki.
Unosili się teraz w miejscu, może tysiąc metrów nad szczytami wzgórz. Hałas był bolesny i stały, rozmowa stała się niemożliwa. Dryfowali powoli nad okolicą, częściowo robiąc rozpoznanie, częściowo by pozostawać poza pióropuszem przegrzanego powietrza, które unosiło się wokół nich.
Teren był bardziej pofalowany niż górzysty, a „trawa” wyglądała jak mech. Mimo wszystko Arne Olsndot się wahał. Główny silnik rakietowy zaprojektowano do wyrównywania szybkości po skokach międzygwiezdnych, mogli więc tak wisieć całkiem długo, ale gdy wylądują, muszą to zrobić od razu dobrze. Johanna słyszała, jak rodzice o tym rozmawiali, gdy Jefri zajmował się skrzyniami hibernatorów, poza zasięgiem słuchu. Jeśli w glebie będzie za dużo wody, jej rozprysk będzie jak dysza parowa, przebijając się przez kadłub. Lądowanie między drzewami wiązało się z wątpliwymi korzyściami, być może oferowało nieco osłony przed rozpryskiem. Jednak teraz nadchodził bezpośredni kontakt. Przynajmniej widzieli, gdzie lądują.
Trzysta metrów. Tata przeciągnął smugą z dyszy przez podłoże. Miękki grunt eksplodował. Sekundę później ich statek zachwiał się w kolumnie pary. Kamera skierowana w dół wysiadła. Nie cofnęli się i po chwili atak pary osłabł – silnik przepalił się przez warstwę wody lub wiecznej zmarzliny bezpośrednio pod nimi. Powietrze w kabinie robiło się coraz cieplejsze.
Olsndot sprowadził ich powoli w dół, używając do nawigacji widoku z bocznych kamer i dźwięków odbicia. Wyłączył silnik. Nastąpił przerażający, trwający pół sekundy spadek, a potem odgłos wsporników uderzających w ziemię. Stanęli, potem jedna strona jęknęła, lekko się przechylając.
Cisza, poza trzaskaniem stygnącego kadłuba. Tata spojrzał na prowizoryczny czujnik ciśnienia. Uśmiechnął się do mamy.
– Żadnego przebicia. Założę się, że mógłbym tym nawet z powrotem wystartować!dwa
Gdyby trafił w to miejsce godzinę wcześniej lub później, życie Wędrowca Wickwrackruma potoczyłoby się zupełnie inaczej.
Trójka podróżnych kierowała się na zachód, schodząc z Lodowych Kłów w stronę zamku Rzezacza na Ukrytej Wyspie. Miał w życiu takie okresy, kiedy nie potrafił znieść innych, ale w ciągu ostatniej dekady Wędrowiec stał się dużo bardziej towarzyski. Obecnie lubił podróżować z innymi. Podczas ostatniej wyprawy przez Wielkie Piaski w jego grupie było pięć sfor. Częściowo wynikało to z potrzeby bezpieczeństwa: gdy odległości między oazami sięgają tysiąca mil, śmierć bywa niemal nieunikniona, zwłaszcza gdy oazy też czasami znikają. Jednak poza bezpieczeństwem dużo się nauczył z rozmów z innymi.
Nie był tak zadowolony z obecnych towarzyszy. Żadne z nich nie było pielgrzymem, oboje mieli tajemnice. Rysik Jaqueramaphan był przyjemnym, zabawnym przygłupem i źródłem mnóstwa niepowiązanych informacji… Choć niewykluczone, że był szpiegiem. Co było w porządku, jeśli tylko ludzie nie będą uważać, że Wędrowiec z nim pracuje. Tak naprawdę jednak niepokoiła go trzecia członkini ich grupy: Tyrathect była nowicjuszką, jeszcze nie do końca zintegrowaną, i nie miała przyjętego nazwiska. Twierdziła, że jest nauczycielką szkolną, jednak gdzieś w niej (w nim? preferencje płciowe nie były jeszcze wyraźne) krył się zabójca. Stworzenie było w oczywisty sposób fanatyczną rzezaczystką, trzymającą się na uboczu i większość czasu bardzo sztywną. Prawie na pewno uciekała przed czystką, którą prowadzono po nieudanej próbie przejęcia władzy na wschodzie przez Rzezacza.
Natknął się na nich przy Wschodniej Bramie, po republikańskiej stronie Lodowych Kłów. Oboje chcieli odwiedzić zamek na Ukrytej Wyspie. W sumie przecież to było zaledwie sześćdziesiąt mil w bok od głównego szlaku do Domeny Snycerza, wystarczyło tylko przekroczyć góry. Zresztą od lat chciał odwiedzić dziedzinę Rzezacza. Może któreś z tej dwójki zapewni mu wejście do środka. Tak duża część świata piętnowała rzezaczystów. Wędrowiec Wickwrackrum nie potrafił się zdecydować, co sądzi na temat ich zła: gdy złamie się dość zasad, czasem z jatki rodzi się coś dobrego.
Tego popołudnia wreszcie dotarli do miejsca, z którego zobaczyli przybrzeżne wyspy. Wędrowiec był tu zaledwie pięćdziesiąt lat temu, ale i tak nie był przygotowany na urodę okolic. Północno-zachodnie wybrzeże było najłagodniejszym rejonem arktycznym świata. W środku lata, podczas niekończącego się dnia, wycięte przez lodowce doliny pokrywały się zielenią. Bóg rzeźbiarz pochylił się nad tą ziemią ze swoimi lodowymi dłutami. Teraz po lodzie i śniegu zostały tylko mgliste łuki na wschodnim horyzoncie i łaty resztek rozproszone na pobliskich wzgórzach. Ten śnieg topił się przez całe lato, będąc źródłem małych strumyków łączących się ze sobą w kaskady spływające po stromych zboczach dolin. Z prawej Wędrowiec truchtał przez płaski kawałek ziemi przesiąknięty stojącą wodą. Chłód pod stopami był niezwykle przyjemny i nie przeszkadzały mu nawet zbierające się chmary muszek.
Tyrathect szła równolegle do niego, ale powyżej linii wrzosów. Była dość rozmowna do chwili, gdy dolina skręciła i w polu widzenia pojawiły się wyspy. Gdzieś tam wznosił się zamek Rzezacza, jej mroczny cel.
Rysik Jaqueramaphan był wszędzie wokół, bezmyślnie biegając po okolicy. Zbierał się w dwójki i trójki, wyprawiając jakieś figle wzbudzające śmiech nawet w poważnej Tyrathect, a potem wspinał się na wzgórza i opowiadał, co widzi w oddali. On pierwszy zobaczył wybrzeże, co trochę go otrzeźwiło. Jego wygłupy były dość niebezpieczne, nawet gdy nie robił ich w okolicach zajmowanych przez gwałcicieli.
Wickwrackrum zarządził przerwę i zebrał się na tyle, by poprawić sobie taśmy na plecakach. Reszta popołudnia będzie nerwowa. Będzie musiał zdecydować, czy naprawdę chce wejść do zamku z towarzyszami. Są pewne granice ducha przygody, nawet u pielgrzyma.
– Hej, słyszycie coś basowego?! – zawołała Tyrathect. Wędrowiec nastawił uszu. Faktycznie dotarł do niego grzmot – potężny, ale prawie poniżej zakresu słuchu. Na chwilę jego zdziwienie zmieniło się w strach. Stulecie temu przeżył potężne trzęsienie ziemi. Tamten dźwięk był podobny, choć tym razem ziemia nie ruszała mu się pod stopami. Czy to znaczyło, że teraz nie będzie lawin ani gwałtownych powodzi? Przypadł niżej, rozglądając się we wszystkie strony.
– To jest na niebie! – wskazał Jaqueramaphan.
Niemal nad ich głowami wisiało źródło blasku, mała kreska światła. W umyśle Wickwrackruma nie pojawiły się żadne wspomnienia, nawet legendy. Rozstawił się, kierując wszystkie oczy na powoli przesuwające się światło. Boży chór. To coś musi być całe mile w górze, a on mimo to słyszał jego dźwięk. Odwrócił wzrok od światła, czując bolesne powidoki w oczach.
– Robi się jaśniejsze i głośniejsze – rzucił Jaqueramaphan. – Chyba opada na tamte wzgórza, na wybrzeżu.
Wędrowiec zebrał się ciasno i pobiegł na zachód, krzycząc do pozostałych. Dotrze tak blisko, jak będzie to bezpieczne, i będzie obserwował. Nie spojrzał już w górę, było na to za jasno. To coś rzucało cienie w środku dnia!
Przebiegł kolejne pół mili. Gwiazda wciąż unosiła się w powietrzu. Nie potrafił sobie przypomnieć gwiazdy, która spadałaby tak powoli, choć niektóre z największych potwornie wybuchały. Właściwie… nie słyszał żadnych historii od ludzi, którzy znaleźli się blisko czegoś takiego. Ta myśl sprawiła, że jego dzika ciekawość pielgrzyma przygasła. Rozejrzał się na wszystkie strony. Nigdzie nie zobaczył Tyrathect, a Jaqueramaphan siedział skulony przy jakichś kamieniach z przodu.
Światło zaś było tak jasne, że tam, gdzie nie chroniło go ubranie, Wickwrackrum czuł żar na skórze. Hałas z nieba zrobił się boleśnie głośny. Wędrowiec przeskoczył przez brzeg doliny, przeturlał się, zachwiał i spadł po stromej kamiennej ścianie. Znalazł się w cieniu: padało na niego tylko światło słońca. Drugą stronę doliny rozświetlał blask i ostre cienie przemieszczały się z niewidocznym obiektem z tyłu. Hałas wciąż był basowym grzmotem, ale tak głośnym, że przytępiał umysł. Wędrowiec chwiejnie wkroczył między drzewa i szedł dalej, aż osłaniało go sto metrów lasu. To powinno zdecydowanie pomóc, a jednak hałas wciąż narastał, robił się ciągle głośniejszy…
Na chwilę stracił przytomność. Gdy doszedł do siebie, dźwięk gwiazdy ustał. Dzwonienie pozostawione po sobie w jego bębenkach powodowało oszołomienie. Zatoczył się otumaniony. Wyglądało na to, że pada… tylko że niektóre kropelki się jarzyły. Miejscami w lesie pojawiały się niewielkie ognie. Ukrył się pod drzewami o gęstej koronie do czasu, aż płonące kamienie przestały spadać. Ognie się nie rozprzestrzeniały, lato było stosunkowo wilgotne.
Wędrowiec leżał cicho, czekając na kolejne płonące kamienie lub nowy grzmot gwiazdy. Nic. Wiatr wśród szczytów drzew osłabł. Słyszał ptaki, świerszcze i kołatkowce. Poszedł do skraju lasu i wyjrzał w kilku miejscach. Jeśli nie liczyć plam wypalonych wrzosów, wszystko wyglądało normalnie, ale miał ograniczone pole widzenia – widział ściany głównej doliny i kilka szczytów wzgórz. Ha! Zauważył Rysika Jaqueramaphana trzysta metrów dalej, na wzgórzu. W większości siedział skulony w dziurach i zagłębieniach, ale parę elementów patrzyło w stronę, gdzie spadła gwiazda. Wędrowiec zmrużył oczy. Rysik przez większość czasu był strasznym bufonem, ale czasami wydawało się to przykrywką: jeśli naprawdę był głupi, miał też w sobie przebłyski geniuszu. Wick nie raz widział go z oddali, jak pracował w parach z jakimś dziwnym narzędziem… Tak jak teraz: tamten trzymał coś długiego, przystawionego do oka.
Wickwrackrum wyczołgał się z lasu, trzymając się blisko siebie i starając się nie hałasować. Wspinał się ostrożnie wokół skał, przemykając między kępami wrzosów, aż znalazł się tuż pod zwieńczeniem doliny, jakieś pięćdziesiąt metrów od Jaqueramaphana. Usłyszał jego myśli. Jeśli podejdzie bliżej, Rysik usłyszy jego, nawet jeśli pozostanie tak skulony i wyciszony.
– Pssst! – odezwał się Wickwrackrum.
Brzęczenie i mamrotanie ustało w chwili wstrząśniętego zaskoczenia. Jaqueramaphan schował tajemniczy przyrząd do patrzenia do plecaka i zebrał się razem, myśląc bardzo cicho. Przez chwilę patrzyli na siebie, a potem Rysik wykonał śmieszne spiralne gesty przy barkowych bębenkach. Słuchaj.
– Potrafisz tak rozmawiać? – Jego głos zabrzmiał bardzo wysoko, w zakresie, w którym niektórzy nie potrafili prowadzić rozmowy, bo ich uszy nie słyszały niskich dźwięków. Wysoka mowa mogła być trudna do zrozumienia, ale była też bardzo kierunkowa i szybko cichła wraz z odległością, więc nikt inny ich nie usłyszy. Wędrowiec przytaknął.
– Wysoka mowa to nie problem. – Sztuczka polegała na używaniu tonów dostatecznie czystych, by nie wywoływać zmieszania.
– Wyjrzyj nad grzbietem, przyjacielu pielgrzymie. Jest tam coś nowego pod słońcem.
Wędrowiec podszedł około trzydziestu jardów w górę, rozglądając się na wszystkie strony. Z tego miejsca było widać cieśniny, lśniące srebrem w promieniach popołudniowego słońca. Północna część doliny za jego plecami pogrążyła się już w cieniu. Wysłał jeden element do przodu, biegiem między wzgórkami, by popatrzył w dół na równinę, gdzie wylądowała gwiazda.
Boży chór, pomyślał do siebie (ale cicho). Podprowadził tam kolejny element, by uzyskać widok z paralaksą. To coś wyglądało jak duża ceglana szopa ustawiona na szczudłach. Jednak to była spadła gwiazda: ziemia wokół niej jarzyła się przygaszoną czerwienią, a z okolicznych mokrych wrzosów wokół wznosiła się mgła. Rozerwana ziemia została rozrzucona w długich liniach rozchodzących się od punktu pod obiektem.
Kiwnął głową Jaqueramaphanowi.
– Gdzie jest Tyrathect?
Rysik wzruszył ramionami.
– Założę się, że gdzieś daleko z tyłu. Rozglądam się za nią… Ale widzisz innych, żołnierzy z zamku Rzezacza?
– Nie! – Wędrowiec spojrzał na zachód od miejsca lądowania. Tam. Byli prawie milę dalej, w bluzach maskujących, czołgali się na brzuchach przez nierówny teren. Dostrzegł przynajmniej trzech żołnierzy. Byli duzi, wszyscy sześcioraczy. – Jak dotarli tu tak szybko? – Zerknął na słońce. – Od początku tego wszystkiego nie mogło upłynąć więcej niż pół godziny.
– Mieli szczęście. – Jaqueramaphan wrócił na grzbiet i się rozejrzał. – Założę się, że byli już w okolicy, gdy gwiazda zaczęła spadać. To wszystko terytorium Rzezacza, muszą tu mieć patrole. – Przysiadł tak, że z dołu można byłoby zobaczyć tylko dwie pary oczu. – Wiesz, to formacja zasadzkowa.
– Nie wydajesz się zadowolony na ich widok. Przecież to twoi przyjaciele, pamiętasz? Ludzie, których chciałeś spotkać.
Rysik sarkastycznie przekrzywił głowę.
– Dobra, dobra. Nie napawaj się. Chyba od początku wiedziałeś, że wcale nie jestem takim wielkim miłośnikiem Rzezacza.
– Domyśliłem się.
– No cóż, koniec gry. Cokolwiek tu spadło tego popołudnia, jest warte więcej dla, uch, moich przyjaciół niż wszystko, czego mógłbym się dowiedzieć na Ukrytej Wyspie.
– A co z Tyrathect?
– Ha, ha. Obawiam się, że nasza szacowna towarzyszka jest bardzo autentyczna. Założę się, że jest lordem Rzezaczystów, a nie prostą służką, jaką wydaje się na pierwszy rzut oka. Sądzę, że wielu jej podobnych przemyka się teraz przez góry, uciekając z Republiki Długich Jezior. Schowaj swoje tylne części, kolego. Jeśli nas zauważy, ci żołnierze z pewnością nas dopadną.
Wędrowiec zszedł niżej w zagłębienia i nory, których pełno było wśród wrzosów. Miał doskonały widok na dolinę. Jeśli Tyrathect nie było jeszcze na miejscu, zobaczy ją dużo wcześniej niż ona jego.
– Wędrowcze?
– Tak?
– Jesteś pielgrzymem. Podróżujesz po świecie… od początku czasu, a przynajmniej tak nas przekonujesz. Jak daleko naprawdę sięgają twoje wspomnienia?
Biorąc pod uwagę sytuację, Wickwrackrum skłonił się ku szczerości.
– Jak możesz się spodziewać: kilkaset lat. Potem dochodzą do tego legendy, wspomnienia rzeczy, które prawdopodobnie się wydarzyły, ale szczegóły są przemieszane i rozmyte.
– No cóż, ja nie podróżowałem wiele i jestem dość nowy. Ale za to czytam. Dużo. Nigdy wcześniej nie było niczego takiego. Tamto coś zostało zrobione. Zleciało z wysokości większej, niż mogę zmierzyć. Czytałeś Aramstriquesa albo Astrologa Belelele? Wiesz, co to może być?
Wickwrackrum nie rozpoznał imion. Jednak był pielgrzymem. Istniały lądy tak odległe, że nikt tam nie mówił żadnym znanym mu językiem. Na południowych morzach spotkał ludzi uważających, że nie ma żadnego świata poza ich wyspami, którzy uciekli od jego łodzi, gdy zszedł na brzeg. Co więcej, jedna jego część była wyspiarzem i obserwowała to lądowanie.
Wystawił głowę nad grzbiet i znowu spojrzał na spadłą gwiazdę, gościa z odległości większej, niż kiedykolwiek podróżował… i zaczął się zastanawiać, gdzie jego pielgrzymka może go zaprowadzić.siedem
„Przekaźnik” to bardzo częsta nazwa miejsca. Ma znaczenie w niemal każdym środowisku. Podobnie jak Nowe Miasto i Nowy Dom, pojawia się wciąż na nowo za każdym razem, gdy ludzie przenoszą się, kolonizują lub dołączają do sieci łączności. Można przelecieć miliard lat świetlnych lub miliard lat i wciąż znaleźć takie nazwy pośród ras, które naturalnie osiągnęły inteligencję.
Jednak współcześnie istniał jeden „Przekaźnik” znany ponad wszystkie inne. Ta instancja pojawiała się na listach trasowania dwóch procent całego ruchu przez Znaną Sieć. Znajdujący się dwadzieścia tysięcy lat nad płaszczyzną galaktyki Przekaźnik miał niczym nie przesłonięty widok na trzydzieści procent Poza, włącznie z wieloma układami gwiezdnymi aż na samym Dnie, gdzie statki międzygwiezdne mogą lecieć najwyżej rok świetlny na dzień. Niewiele układów gwiezdnych z metalem miało równie dobrą lokalizację, a istniała ostra konkurencja. Jednak gdy inne cywilizacje traciły zainteresowanie, kolonizowały Transcendencję lub ginęły w apokalipsie, Organizacja Vrinimi trwała. Po pięćdziesięciu tysiącach lat nie było w niej wielu cywilizacji, które pierwotnie utworzyły Organizację, a żadna z nich nie pełniła przywódczej roli… a jednak oryginalne założenia i polityka pozostały. Lokalizacja i trwałość: Przekaźnik był teraz głównym pośrednikiem do Obłoków Magellana i jednym z niewielu miejsc z łączem do Poza w galaktyce Rzeźbiarza.
W Sjandra Kei Przekaźnik miał niezwykłą reputację. Podczas dwóch lat spędzonych tu na stażu Ravna zrozumiała, że prawda dalece ją przewyższała. Przekaźnik znajdował się w Środkowym Poza, a jedynym towarem eksportowym Organizacji było przekazywanie informacji oraz dostęp do lokalnego archiwum. A mimo tego importowali najlepsze materiały biologiczne i sprzęt do przetwarzania z Górnego Poza. Doki Przekaźnika były ekstrawagancją, na jaką mogli sobie pozwolić tylko wyjątkowi bogacze. Rozciągały się na tysiąc kilometrów: przystanie, hangary naprawcze, centra tranzytowe, parki i place rozrywki. Samo w sobie nie było to dziwne – nawet Sjandra Kei miała dużo większe osiedla orbitalne. Tylko że Doki nie znajdowały się na orbicie: unosiły się tysiąc kilometrów nad planetą na największym antygrawie, jaki Ravna kiedykolwiek widziała. Na Sjandra Kei roczne dochody akademickie mogłyby pozwolić jej kupić metr kwadratowy tkaniny antygrawitacyjnej – coś, co nie przetrwałoby roku. Tutaj używano milionów hektarów tego materiału, utrzymującego miliardy ton. Sama wymiana zużytej tkaniny wymagała większego ruchu handlowego z Górnego Poza, niż większość skupisk gwiezdnych mogła osiągnąć.
_A teraz mam tu własne biuro_. Praca bezpośrednio dla Grondr Kalira miała swoje zalety. Ravna rozparła się w fotelu i zapatrzyła na środkowe morze. Na wysokości Doków ciążenie wynosiło około trzy czwarte standardowego. Fontanny powietrzne nad środkiem platformy rozprowadzały powietrze umożliwiające oddychanie. Poprzedniego dnia popłynęła żaglówką przez morze o przejrzystym dnie. Doświadczenie było bardzo dziwne: planetarne chmury pod stępką, w górze gwiazdy i niebo w kolorze indygo.
Dziś rano zwiększyła fale, co było prostą kwestią zmiany ustawień antygrawów zatoki. Woda uderzała regularnie w jej plażę. Nawet trzydzieści metrów od brzegu czuła zapach soli w powietrzu. W oddali przesuwały się rzędy białych grzyw.
Przyjrzała się postaci, która powoli szła w jej stronę przez piasek. Jeszcze kilka tygodni temu nie potrafiłaby sobie nawet wyśnić takiej sytuacji. Zaledwie przed paroma tygodniami przesiadywała w archiwum pochłonięta rozbudową, szczęśliwa z udziału w pracy nad jedną z największych baz danych w Znanej Sieci, a teraz… miała wrażenie, jakby przebyła pełny krąg, wróciła do dziecięcych snów o przygodzie. Jedyny problem polegał na tym, że chwilami czuła się jak jeden z czarnych charakterów. Pham Nuwen był żywym człowiekiem, nie towarem na sprzedaż.
Wstała i ruszyła na spotkanie rudowłosego gościa.
Nie miał przy sobie miecza ani pistoletu z fantazyjnej animacji Grondra, jednak jego strój był z wzorzystej tkaniny typowej dla starodawnych przygód, a z jego postawy biła pewność siebie. Od czasu spotkania z Grondrem uzupełniła swoje wiadomości na temat antropologii ze Starej Ziemi. Występowały tam rude włosy i fałdy skórne nad powiekami, choć rzadko u jednej osoby. Jego dymna skóra byłaby niezwykła dla mieszkańca Ziemi. W równym stopniu co ona był oczywistym produktem ewolucji już po opuszczeniu będącej ich kolebką planety.
Zatrzymał się na wyciągnięcie ręki od niej i posłał jej krzywy uśmiech.
– Wyglądasz całkiem jak człowiek. Ravna Bergsndot?
Uśmiechnęła się do niego i przytaknęła.
– Pham Nuwen?
– Owszem. Wygląda na to, że oboje potrafimy świetnie zgadywać. – Przeszedł obok niej, chowając się w cień biura. Pewny siebie.
Poszła za nim, niepewna, jak powinna się zachować. Można by pomyśleć, że z drugim człowiekiem nie będzie miała żadnych problemów…
Właściwie ich rozmowa przebiegła całkiem gładko. Minęło już ponad trzydzieści dni od ożywienia Phama Nuwena, który większość tego czasu spędził na intensywnym kursie językowym. Facet musiał być cholernie bystry, bo bardzo gładko radził sobie z mową handlową triskweline. Właściwie był dość uroczy. Ravna nie była na Sjandra Kei już od dwóch lat i czekał ją jeszcze rok stażu. Powodziło jej się całkiem dobrze. Miała tu wielu bliskich przyjaciół, na przykład Egravana czy Sarale, ale sam fakt rozmowy z tym mężczyzną obudził ukryte pokłady samotności. Na pewne sposoby był bardziej obcy niż cokolwiek w Przekaźniku… a na inne miała ochotę go chwycić i pocałunkiem zetrzeć z jego ust pewny siebie uśmiech.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki