Ogień sprawiedliwości - ebook
Ogień sprawiedliwości - ebook
Nierozstrzygnięte wojny należy dokończyć i... wygrać.
Zimna wojna wybuchnie z siłą gradowej burzy!
Piotr Langenfeld rozpoczyna nową opowieść w zmienionej przez siebie historii opisanej w cyklu Czerwona ofensywa(Czerwona ofensywa, Kontrrewolucja, Plan Andersa, Ci szaleni Polacy).
Minęło prawie dwadzieścia lat, odkąd dowodzone przez Andersa Wojsko Polskie i zbuntowane przeciw Sowietom odddziały ludowe z wielkim wysiłkiem wywalczyły wolność dla swojego państwa. Polska objęta planem Marshalla rozkwita kulturowo i gospodarczo.
Skryty za żelazną kurtyną Związek Sowiecki tłumi bunty i zbroi się kosztem obywateli, odzyskując stopniowo silną pozycję. Na dalekim Uralu powstaje ogromna pancerna armia. Przywódcy Kremla dobrze wykorzystali dwie dekady, szykując się do nowej wojny...
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64523-96-0 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wojna się skończyła. Działa umilkły, a mimo to cmentarze się rozrastały. Nadeszły bieda i niepewność, które jednak wielkim wysiłkiem udało się przezwyciężyć.
Wielu miało problemy z nazwaniem wojny. Czy inwazja Sowietów była ciągle drugą światową? Czy raczej jakimś nowym, zupełnie innym konfliktem, zwanym często wojną wschodnią?
Mapa Starego Kontynentu wróciła nieomal do kształtów z lat 1918 i 1920. Nieomal, bo zaistniało kilka zasadniczych różnic. Obok pobitych, wykrwawionych Niemiec odrodziła się Rzeczpospolita w nowych granicach. Zwycięska jednak tylko połowicznie. Choć wolna, rozbudowana terytorialnie, jak wieki wcześniej znów musiała stawiać czoła zagrożeniom ze wschodu. Osamotnione w roku 1946 Wojsko Polskie, jedynie z niewielką pomocą sił generała Pattona, wyrwało z czerwonych szponów to, co można było odzyskać.
Przynajmniej świat, Europa w szczególności, nauczył się czegoś, i dawna ufność wobec „rosyjskiej duszy” uleciała w niebyt.
Wypadki powojennych lat dały kolejne dowody na to, że trzeba być gotowym. Że kiedyś, za czas jakiś, to wszystko może się powtórzyć.
Utworzono sojusz obronny zwany Północnoatlantyckim, a na jego wschodniej, najniebezpieczniejszej flance trwała Rzeczpospolita. Ona i jej rozbudowane jak chyba nigdy, bez przerwy wypatrujące nadchodzącego zagrożenia i gotowe na jego zażegnanie Wojsko Polskie.Prolog
Na wschód od Lwowa | 20 lutego 1946
Wszystko w tym miejscu emanowało czystym surrealizmem. Jakby nieduży skrawek ziemi oddzielono niewidzialną, ale nieprzekraczalną granicą od nieodległego chaosu. Tam gdzieś została wojna, front, orany gorącym metalem step. Dziesiątki zastygłych w upiornych pozach, zamarzniętych ciał i pokrytych bielą wraków.
Błyski, co rusz wykwitające na szarzejącym niebie, nie niepokoiły i wydawały się zupełnie nierealne.
Zresztą całe obejście, cała wieś była jak zapomniana od lat. Chyba nie spadł tu żaden pocisk. Nieprawdopodobne, ale chyba nawet i za Niemca było tu spokojnie. Nic nie spłonęło, nie zostało roztrzaskane.
Ukryci po budynkach ludzie snuli domysły, czy to cud, niedopatrzenie, a może jakaś cicha umowa między wojującymi stronami a miejscowymi.
Oficer z szyją opatuloną szalikiem, w czapce z długimi nausznikami, która krojem bardzo przypominała rosyjską papachę, odziany w gruby brązowy płaszcz, wyciągnął głowę, przyglądając się niebu przez zamarzniętą szybkę izby.
– Znów, cholera, zaczyna sypać – westchnął niezadowolony. Marzł w nieogrzanej chatynce. Sięgnął do kieszeni i wydobył papierosa. – Do rana zawali wszystko…
Znów westchnął, śledząc kilka wielkich płatków leniwie opadających ku ziemi.
– Chcesz? – Odwrócił się z paczką wyciągniętą do swojego gościa.
Mężczyzna miał dobrze ponad trzydzieści lat. Wychudł, jak wielu jego kolegów, stracił dawną atletyczną sylwetkę, a jedyną pamiątką lepszych czasów w jego fizyczności były szerokie ramiona. Siedział za wiejskim stołem, w obszernym, grubym kożuchu, którego gospodarz po cichu mu zazdrościł.
– A, daj – rzucił. Zapalili obaj.
– No i jak? Podjąłeś decyzję? – Gospodarz przeszedł do konkretów. Teraz był moment, żeby wszystko sobie wyjaśnić.
– Nie. Dziękuję. – Gość zrozumiał, że nie ma co przeciągać.
Zastygł w bezruchu, z papierosem między palcami, wpatrzony uważnie, spokojnie w faceta w płaszczu. Zielone oczy świdrowały, zdawały się badać, szukać jakiegoś szczegółu.
Gospodarz spiął się cały. Wiedział, że nie rozmawia z byle chłystkiem. Zachowanie spokoju, brak choćby jednego tiku, mrugnięcia powieki, które zdradziłoby wzbierającą w nim irytację, wiele go kosztowało.
Zmarnował tyle dni… „Starzejesz się?” Myśl, która przemknęła przez umysł, zdawała się mu przytykiem od kogoś obcego.
Przecież jeszcze się nie starzał. Na pewno był przemęczony. Jeszcze może tego nie przyznawał przed sobą, ale taki był fakt. Miesiące walk, pracy i tylko krótki urlop, w samym wirze historii. Tyle co nic.
– Skoro tak uważasz. – Gospodarz wzruszył ramionami, udając obojętność.
Wdusił papierosa w brudny stół i postawił kołnierz płaszcza.
– Wielka szkoda – westchnął jeszcze i poprawił pas z kaburą.
– Tłumaczyłem… Nie mogę… tam… – Gość próbował jeszcze kilku frazesów, ale uniesiona dłoń wyzwoliła go od konieczności dalszych wyjaśnień. Gospodarz nie wysilał się dłużej na udawanie miłego jegomościa.
– Wszystko jasne. – Uczucie klęski, cholernej klęski rozsadzało umysł, ale wytrzymał. – Zabierzemy cię stąd tak, żeby się nikt nie zorientował. Będzie mniej pytań, jak wrócisz. – Odwrócił głowę od okna i obrzucił gościa długim spojrzeniem, jakby chciał wyryć sobie ten widok w pamięci.
Doskonale wiedział, że kogoś takiego jak ten człowiek w kożuchu będą dociskali kilka tygodni. Tak czy inaczej, na wszystkie sposoby. Był świadom, że jego osoba będzie dokładnie opisana. Nie powiodło mu się i powinien tego wychudzonego posłać do stu diabłów. Gdyby wyszło jak należy, trzeba by się martwić o co innego. Podejrzliwe spojrzenia, jakieś pytania w transporcie. Trzeba by się przygotować, przegadać. Teraz miał to głęboko w poważaniu. Zgubiła go pycha, a może i to cholerne zmęczenie? Nie przewidział porażki. Bardzo poważny błąd.
– Strażnik – rzucił mężczyzna w płaszczu.
Drewniane drzwi skrzypnęły i do środka wszedł istny klon gospodarza. Czapa, płaszcz. I tylko w rękach trzymał pistolet maszynowy.
– Jak? Przygotowane? – spytał gospodarz.
– Tak jest – odpowiedź była krótka.
– Zabierzecie go… – Mężczyzna w płaszczu wskazał gościa. Potem postąpił krok i wyciągnął dłoń. – Mimo wszystko… miło było poznać. Kolegę po fachu – dodał tak, by zabrzmiało szczerze. Uścisnęli sobie ręce.
Wnętrze nie było ogrzewane, ale na zewnątrz panowało mroźne pandemonium. Od progu owiał ich lodowaty wiatr, przenikający na wskroś każdą chyba warstwę ubrania. Policzki zaszczypały od mrozu. Pomruk odległych eksplozji mieszał się z wyciem wichru.
Jakaś wielka ołowiana chmura przywlokła się nad obejście, akurat kiedy wychodzili na podwórko. Jak na tajemny znak, z nieba sypnęło gęstą garścią jeszcze większych lodowych płatów.
Z ogromnej stodoły wytoczyło się auto i zaparkowało przed wejściem. Zmarznięty kierowca łypał to na swojego pasażera i jego obstawę, to na błyskające w obłokach odbicia eksplozji. Rozległ się głośniejszy pomruk.
Wszyscy spojrzeli tam, skąd doleciał odgłos.
– Za kilka godzin nas tu nie będzie – bąknął gospodarz.
Popatrzył na gościa. Może tylko mu się zdawało, może tylko chciał to widzieć, bo nie godził się z porażką, ale uznał, że dostrzegł wahanie.
– Więc jak? – spróbował ostatni raz.
Gość zastygł, wpatrzony w łuny na niebie. Chyba trawił pytanie, bił się w myślach sam ze sobą.
– Nie, nie mogę – wyszeptał ledwo słyszalnie po długiej chwili i spuścił wzrok na świeży śnieg pod nogami.
Po chwili znów spojrzał na gospodarza.
– Robią pokaz na koniec… – prędko zmienił temat, widząc zmieszanie i wyraz ostatecznej klęski rysujący się na twarzy drugiego mężczyzny.
– Tak… – ten tylko westchnął. Owładnęło nim totalne zmęczenie, nieomal fizycznie bolesne.
– Szkoda… – Gość zrobił krok do terenowej półciężarówki. – Szkoda ludzi… Na sam koniec.
Władował się na pakę razem z wartownikiem.
Zgrzytnął bieg i samochód ruszył do bramy, wypluwając chmurę spalin.
Gospodarz patrzył, póki auto nie zniknęło, i pozwalał smagać się wichrowi. Śnieg oprószył płaszcz, wzorzyście układał się na czapce. Ale mężczyzna przestał odczuwać mróz, kłucie na skórze. Analizował ostatnie dni, godziny, cały ten wysiłek, grę, jaką podjął. Zaufanie, jakim go obdarzono.
Nie cieszył się na opinie o raporcie, jaki będzie musiał przedstawić, ani na następstwa. Pytania, wątpliwości, niepewność co do reakcji tych, co byli nad nim. Dopadło go to naraz jednym wielkim strumieniem. Gdzieś bliżej po szarym niebie rozlał się czerwony cień ognia. Mężczyzna otrzeźwiał.
To nie był czas na odpoczywanie.
Człowiek w płaszczu wyprostował się, przetarł twarz, nabrał głęboko powietrza.
Jeszcze wróciło do niego ostatnie słowo człowieka, którego gościł.
Koniec, wymówił bezgłośnie.
– Koniec? – powtórzył. „Może i tak. A może to znów… początek” – zatrwożył się i jeszcze bardziej opadł z sił. Powłócząc nogami, ruszył ku stodole, gdzie czekała reszta.
Powinni wiedzieć, czy są nowe wiadomości. Dobre, a może, sądząc po feerii barw połyskujących po chmurach, złe?
Nie bardzo go to obchodziło i nie miał zamiaru się z tym kryć. Chciał stąd jechać. Zostawić to wszystko za sobą. Zapomnieć o tym, co dla niego i wielu innych było porażką.
Może kiedyś ktoś inny będzie mógł naprawić wszystko, czego cholerny los nie pozwolił dokończyć. ■Rozdział 1
Placówka „Gwóźdź”, strefa zdemilitaryzowana, Korea | 6 maja 1963
Jedyne, co przychodziło na myśl, to mrówki. Stado mrówek, oszalałych, bezmyślnych stworzeń, pełznących na nieomal pewną śmierć. Ale to nie były zwierzęta, a żywi ludzie.
Gnali ku szczytowi, czołgali się, drobili na kolanach, raniąc się o ostre skały, mozolnie wspinając po głębokich kraterach. Widok – z gatunku tych, które wywracają wnętrzności – nie dawał im do myślenia. Zdawali się robotami, zaprogramowanymi maszynami nieczującymi strachu.
Ci na górze kiedyś pewnie gotowi byli określić ich mianem odważnych, ale teraz nie mogli nazwać tej ludzkiej fali, która nie zamierzała się zatrzymać, inaczej jak szaloną. Tamci szli po zwycięstwo, gotowi zabijać, gdy dotrą na miejsce. Wierzyli, że sukces jest w zasięgu ręki.
Poprzednie krwawo odparte fale, z których zostały sterty trupów, nie uczyły niczego. Pewnie ta wojskowa tłuszcza sądziła, że wróg pęknie, odpuści przerażony tak potwornym poświęceniem, i odstąpi. Albo choć skończy mu się amunicja.
Ta jednak leciała po zboczach, kreśląc kolorowe wstęgi, wyrywając dziury w ludzkiej masie, krzesząc ogniki rozżarzonych odłamków.
Na tym skalistym pustkowiu, gdzie nawet chwasty nie chciały rosnąć, skupiał się ogień haubic, moździerzy i ukrytych pod skałami betonowych bunkrów.
Załogi pruły krótkimi seriami, modląc się, by nie przegrzać broni. Choć wróg był jeszcze daleko w dole, mocując się za linią zasieków, min, pod gradem szrapneli, wyobrażali sobie, że ruszy, gdy tylko wyczuje najmniejszą słabość.
Miarowy ostrzał przerzedzał szeregi, tnąc w brutalnym starciu każdego szaleńca, który podniósł się z ziemi. Padali dziesiątkami, poganiani przez dowódców szukających szczęścia i wyrwy w zaporze.
Nad górami poszedł pomruk, głośniejszy niż wszystko inne. Przebił się przez muzykę bitwy jak ostrzeżenie z niebios. Powietrze się zagotowało i w linię atakującej piechoty wpadł istny grad pocisków. Dziesiątki luf bluznęły ołowiem w jednej chwili w jednym miejscu.
Gęsty jak noc obłok zakrył zbocze, leniwe pnąc się ku górze. Kolejna salwa. Wstrząs, smród i krwawe szczątki fruwające we wszystkich kierunkach.
Kilka grzmotów. W nieziemskim huku dopełniała się masakra. Ktoś się ulitował. Ci w dole zaczęli odchodzić pojedynczo albo grupkami, czasem tylko ciągnąc rannych. Ci, którzy nie mogli chodzić, zostawali, cicho jęcząc i gasnąc.
Zgiełk cichł, zanosiło się na antrakt. Ale krótki, jak zwykle w ostatnich godzinach. Zaraz tamci zaczęli łupać z ciężkich kalibrów, i to z niezwykłą zajadłością, jakby chcieli pomścić trzy ataki swojej piechoty.
Głuchy, bezlitosny pomruk rozchodził się pomiędzy górami, rozpływał w dolinach i drażnił postrzępione nerwy.
Echo eksplozji pomieszało się naraz z dzwonkiem telefonu, który zaczął uporczywie domagać się uwagi.
Porucznik Bartłomiej Karpacki, dwudziestotrzyletni, wysoki, żylasty brunet o pociągłej twarzy, dygotał, nie wierząc chyba własnym uszom. Ogłuszony wybuchami, czekał tego jednego, najgłośniejszego, ostrzegającego świstu, który miał oznaczać przeznaczony dla niego pocisk.
Popadł w otępienie, prawie paraliż, i nie potrafił tego przemóc. On, który uważał siebie za gotowego na wszystko. Sądził, że jest odważny, opanowany. Próbował nie myśleć o tym, co działo się wokoło. Uciec we wspomnienia kilku wolnych dni, uśmiechów pielęgniarek, barów w Seulu i Phenianie.
Na tym też się znał. Ludzie go lubili. Kobiety szczególnie… Bawiła go ta łatwość pozyskiwania uwagi. Dar po tatusiu.
Ale szpanowanie przy dzierlatkach, po raz pierwszy w życiu marnujących czas daleko od domu, było czym innym niż to. A i wytapianie potów z własnych ludzi na treningach zdawało się wesołą zabawą.
Góra, doliny wokoło, ich mały świat pierwszy raz od roku zagotował się na poważnie.
Bartek wcisnął głębiej na głowę stalową „salamandrę”, okrytą maskującym pokrowcem, i dopiero odwrócił się do telefonu.
– Matylda. Drugi pluton. – Starał się mówić spokojnie, rzeczowo, ale już strach oplatał mu krtań. Udał, że kaszle. – Tak jest – rzucił rutynowo. – Wiem, tak, słyszę – to nie brzmiało już służbowo. – Rozumiem. Tak jest. – Odłożył słuchawkę.
Przełknął ślinę i popatrzył na chłopaka ślęczącego przy radiu w rogu ich bunkra.
– Mamy czekać.
Młody patrzył na szefa wielkimi oczami, gotów łapać każde słowo i polecenie, jakby mogło to dodać otuchy.
– Ładnie wyszło. Bądź gotów do powtórki. Potrzeba wszystkich. Wszystkie, jakie są w okolicy – nakazał Karpacki i ostrożnie, pochylony, podszedł do niewielkiego otworu obserwacyjnego osłoniętego workami z piaskiem.
Bunkier był usadowiony pośrodku pozycji, która dawno temu została nazwana „Gwoździem”. Otóż „Gwóźdź” ten wbijał się głęboko w pozycje Chińczyków i nie puszczał, co bardzo denerwowało tamtą stronę. Pod sam koniec wojny z czerwonymi Chinami uchwycenie tego wzgórza, tak daleko za rzeką Jalu, dało asumpt do przekonania tamtych, że czas kończyć.
Mimo iż minęło kilka ładnych lat, ludzie Mao próbowali odpychać kapitalistów od swoich granic. Albo przynajmniej udawali. Ten konflikt był jak paliwo, które propagandowo rozpalano co jakiś czas dla zamaskowania dziesiątków wewnętrznych problemów.
Siły, które działały na skrawku chińskiej ziemi pod auspicjami ONZ-etu, nie miały ochoty ani możliwości ustąpić pola. Gotowe były trzymać się, wgryzać w ziemię, pomne faktu, ile kosztowała niespodziewana wojna, która spadła na Azję zaledwie kilka lat po tym, jak ukonstytuowały się czerwone Chiny. Rzecz dziwna i przerażająca, bo mało kto wierzył, że po tak ciężkim konflikcie, zakończonym w roku czterdziestym szóstym, Sowieci będą mieli chęć i możliwość wyhodować w dalekiej Azji kraj, swego satelitę, który ogarnie biedną, skorumpowaną tkankę Chin i wyrwie spory skrawek terytorium u granicy Mongolii i ZSRS, zajmując lukę po rozbrojonej japońskiej armii, której tu nikt nie pobił.
„Gwóźdź” atakowano do samego końca „oficjalnej wojny”, albo raczej interludium. Potem były podjazdy patroli, kilkadziesiąt mniejszych i większych ostrzałów, ataków i pozoracji.
Dopiero teraz nagrzane słońcem powietrze pachniało czymś poważniejszym.
Stanowiska były siecią bunkrów, z zewnątrz przypominających polowe umocnienia, albo raczej obsypane ziemią i kamieniami nory. Jednak tak naprawdę latami umacniano je betonem, tunelami albo choć krytymi transzejami. Małe Verdun, jak mówili o nim ci, którzy tu służyli. Stanowiska broni maszynowej, moździerze, bateria haubic, i to połączone szeroką, wykutą w skale drogą o stromych zboczach, chronionych posterunkami. A to wszystko opasane wielką wstęgą pola minowego, zasieków i potykaczy.
– Wszyscy na pozycjach. Aż dziw, ale mamy tylko dwóch zabitych… może dziesięciu rannych – w schronie rozległ się głos chorążego Jagiełły. Spokojny, opanowany i mocny. Jak zawsze. Jakby nic nie było. Człowiek ulepiony ze starego, lepszego materiału.
Karpacki obrzucił go zdziwionym spojrzeniem wystraszonych oczu, ale prędko się pohamował. Musiał coś udowodnić, pierwszy raz tak naprawdę, i nie miał zamiaru skrewić. Było mu ciężko, ale tłumaczył sobie gorączkowo, że to na takie sytuacje go szkolili. Musiał się wykazać. Dla ojca, dla Jagiełły, dla kariery.
– Bardzo dobrze, chorąży. – Karpacki skinął głową. Jakimś cudem mówił pewnym głosem, a na jego twarzy gościł spokój. – W brygadzie kazali czekać. Tłuką po nas i po Turkach. Może tamtym przejdzie.
Jagiełło, wielki drągal, z wyglądu zapaśnik na wczesnej emeryturze, zupełne fizyczne przeciwieństwo dowódcy, skrzywił usta gotów na kpinę.
– Panie poruczniku. – Cmoknął, złapał lornetkę i podszedł do szczeliny obserwacyjnej. – Ja tych franców znam.
Ton wiarusa drażnił oficera. Chorąży był weteranem z ostatnich miesięcy tej wojny, kiedy była jeszcze prawdziwym konfliktem i nad głową dudniło co dzień.
– Za silnie tłuką, ludzi tracą. Nie odpuszczą. Jak pokaz siły, to pokaz siły. Do końca. – Spojrzał na obu wystraszonych młodzieńców.
– Pan sądzi, że to… przez to, że my mamy jutro… To oni… – Radiooperator łykał ślinę, coraz mocniej wybałuszając oczy.
– Kto wie, może i tak? – Jagiełło wydął usta, wzruszył ramionami i znów zaczął lustrować brunatnoszare wzgórza przed sobą.
Po chwili odezwał się znowu.
– Pewnie wiedzą, że nas luzują – ciągnął z wyższością. – Głupi nie są. Patrzą na nas, słuchają i liczą. Wiedzą, kiedyśmy przyjechali, kiedy mniej więcej nas zwiną. No i wiosna… – popisał się czarnym humorem – trzeba światu dać popis…
Szarpiący zmysły terkot przerwał mu w pół zdania. Odruchowo przyklęknęli, zaciskając zęby, napinając mięśnie. Najpierw był ułamek sekundy pauzy. Potem wstrząs, jakby we wzgórze władował się pociąg. Później przyszedł jazgot wybuchu. Ciśnienie zwariowało, w uszach zakłuło i na moment zabrakło tchu. Padli na ziemię. Szumiało, dzwoniło, nie potrafili zebrać myśli. Jakby kto z pięści przyłożył w sam nos.
Kiedy Karpacki zdążył pomyśleć, że jest cały, okazało się, że to nie koniec. To nawet nie był początek. Znów wstrząs, jakby ziemia miała się zapaść. Kurz i tynk zaczęły sypać się z sufitu, wdzierać szczeliną i wejściem od korytarzy.
Nie liczyli eksplozji, nie było sensu. Było jasne, że tłuką po nich, i to wszystkim, co mają.
Radiowiec padł pod stół, zwinął się w kłębek z rękami na odzianej w słuchawki głowie i podskakiwał przy każdym ciosie zadawanym pociskiem tej górze.
Karpacki wcisnął się w kąt, zaciskał zęby i oczy, chyba nie chcąc w to wszystko wierzyć. Ściskał i chronił od kurzu lufę KBS 62, czegoś na kształt połączenia karabinka Maroszka i M-16. Była to broń polskiej produkcji, lubiana i chwalona przez sojuszników.
Telefon zadzwonił, podskakując na polowym stoliku przytwierdzonym do ściany.
Jagiełło był bardziej opanowany. Zareagował szybciej.
– Co? Ilu? – sapał w mikrofon. – Ewakuować teraz przecież nie możemy… Głusi jesteście?! – Łomot wybuchu rozszedł się po całym „Gwoździu” i nad górą wyrosła wielka kula płomienia, zaraz przeistaczając się w majestatyczny obłok dymu. Smród wdarł się każdą szczeliną.
– Amunicja?! – Karpacki otworzył oczy, otrzeźwiony.
– Może, i…? – Jagiełło udał, że nie wie, o co chodzi.
– Muszę iść, sprawdzić.
Porucznik poderwał się na klęczki i zdawało się przez moment, że oczekuje, aż ktoś go powstrzyma, ale Jagiełło tylko przytaknął. Minę miał taką, jakby zaraz miał rzucić: „Co patrzysz? Sprawdź, co u ludzi”. Zamiast tego wykrzyczał w huku:
– Przypilnuję!
Bartłomiej Karpacki jeszcze się wahał, jeszcze patrzył na wiarusa, sądząc może, że żartuje, że powstrzyma od głupoty, na którą nie wiedzieć czemu się wyrwał. Ale nic z tego. „Chciałeś wojowania… Masz jak ojciec” – dziwaczny, nieznany głos zadudnił pod czaszką niemal jak artyleria.
Wreszcie porucznik zebrał się na odwagę. Podskoczył, uniósł karabinek bliżej ciała. Poprawił hełm, parciany pas z kaburą Visa A1. Lekko skinął głową, jak na pożegnanie, i ruszył w ciemny korytarz.
Nad cienkim stropem z betonowych płyt co raz rozlegał się ogłuszający huk, który rzucał Karpackiego na ziemię. Serce zamarło porucznikowi, kiedy za którymś razem dźwigał się na nogi. Wyobraźnia podpowiedziała potworną wizję tego, co by się stało, gdyby ten strop się zawalił. Zaraz pocieszył się na siłę, że ktoś mądrzejszy to wymyślił, a przynajmniej odłamki nie lecą na czerep.
Bunkry rozmieszczono w dwóch liniach wkoło zbocza wychodzącego na północ, tam gdzie nieprzyjaciel. Było ich tyle, by dało się wszystkie obsadzić drużynami wzmocnionego plutonu piechoty, choć aż tylu ludzi nie było potrzeba na pierwszej linii. W chwili spokoju, jak zawsze w takich sytuacjach, wszystkich dzielono na trzy zmiany, a w momentach takich jak ten instrukcja zakładała trzymanie minimalnych obsad na pozycjach. Resztę ludzi przewidziano jako odwód dla uzupełniania strat czy odgruzowywania i ewakuacji rannych. Zresztą ta kropka na mapie, ta grupa ludzi była tu nie po to, by odpędzać hordy, bo na to nie było szansy. Ich zadanie polegało na tym, by bronić obserwatorów artylerii i lotnictwa, którzy w wypadku wznowienia działań mieli wezwać wszystko to, co czyhało na tyłach, i wybić z głów czerwonych generałów myśl o korekcie linii.
Nawet gdyby miało być źle, mieli połączenie z resztą brygady, drogę, którą można było przerzucić posiłki. Istniało też lądowisko, gdzie dało się posadzić dwa, trzy śmigłowce z ludźmi albo zaopatrzeniem, więc generalnie nikt nie przejmował się zbytnio atakami wroga. Ale teraz…
Porucznik Karpacki wszedł do schronu, gdzie siedziała czwórka ludzi z jego pierwszej drużyny. Ciągle unosił się tu smród prochu i nagrzanego metalu. Pod nogami chrzęściły gorące jeszcze łuski.
Żołnierze poderwali się na widok dowódcy. Ich niegdyś zielone bawełniane mundury zrobiły się szarożółte od kurzu. Na hełmach nie było widać wzoru maskowania, twarze zmieniły się w cienką maskę brudu. Karpacki pomyślał, że jeśli wygląda tak samo, nie jest dobrze.
Pozapinali przeciwodłamkowe kamizelki, jakby były najpewniejszą ochroną. Trzymali w dłoniach broń, gotowi strzelać do każdego, kto podejdzie, ale porucznikowi zadudniło w głowie pytanie, czy byli jeszcze w stanie. Tam, gdzieś w dole, kłębiły się dziesiątki zwłok, w ziemię wsiąkała krew. Wielu z tych ludzi sami zabili. To było widać, wyzierało z ich półdzikich, szklących się oczu.
Zadrżało. Potężny kawał betonu opadł na ziemię. Ludzie mimo to stali wyprostowani jak na paradzie, chyba zupełnie pogubieni, przerażeni.
– Panie poruczniku… Co to będzie? Idą znowu? Co się dzieje? – poleciała naraz lawina pytań i zakamuflowanych błagań o jedno słowo pocieszenia.
Oficer nie dziwił się ludziom. Przecież, do cholery, byli tu już rok. Dosyć. Mieli wracać do domu. Nabrali doświadczenia, on sam wprawił się jako dowódca. Gdyby w kraju coś szło nie tak, wiedzieliby, jak się walczy. Taka była polityka. Jeśli istniała szansa, kadra Wojska Polskiego, jak i mniejszych armii regionu, miała być utrzymywana w zdolności bojowej i nabierać doświadczenia, oczywiście wtedy, kiedy łączyło się to jako tako z interesem państwa.
Wojsko. Silne jak chyba nigdy w dziejach. Kosztowne, nowoczesne i na wpół zawodowe. W permanentnej gotowości, wysysając soki witalne z państwa, stało nad granicą, jak tama przed mającą nadejść kiedyś powodzią. Potrzebowało wielu doświadczonych ludzi.
Tyle że teraz porucznik Karpacki nie był zupełnie pewien, jak to będzie z tym doświadczeniem. Jak walczyć, co ma robić i czy dotrwa do końca tego… czegoś?
Popatrzył po ludziach, zasypujących go pytaniami, i przez chwilę pożałował, że sam nie przyodział kamizelki, ale zaraz uznał, że to wyszło na dobre. Myśleli może, że wie więcej. Że twardy jest, opanowany.
– Cisza! – Nie spodziewał się, że potrafi przekrzyczeć taki harmider. W żołądku mu się przewalało, sam wcisnąłby się w jakąś dziurę, ale nie mógł. Musiał być ponad to. Wrzask poskutkował. Umilkli i tylko patrzyli zaciekawieni. Tego im było trzeba.
Porucznik otaksował wybetonowane pomieszczenie. Zrobili jak należało. Worki z piaskiem w szczelinie strzeleckiej, dwa karabiny maszynowe i granatnik zakryte płachtą, żeby nie nabierały brudu i nie uszkodził ich gruz. Skrzynki amunicji gotowe do użycia i wielka sterta łusek zepchnięta w kąt.
– Dobrze jest. – Właściwie nie wiedział, co ma mówić. Kłamał. – Trzymać się ścian, pilnować, żeby broń była sprawna. Zaraz pewno ucichnie – wyrzucał z siebie szybko, żeby głos mu nie zadrżał.
Telefon w stalowej obudowie wiszący u wejścia zawibrował od cichego dzwonka.
Dowodzący placówką barczysty, wielkoręki sierżant Fedak Kamyłew dopadł aparatu. Odebrał, chrząknął.
– Dwójka. Tak, cali. Jest, jest. – Wyciągnął dłoń ze słuchawką ku dowódcy.
– Chorąży Jagiełło – rozległo się z drugiej strony.
– Co tam? – Porucznik musiał przykryć drugie ucho, bo znów zaczęli grzmocić, jakby wiedzieli, że przeszkadzają. – Mhm – stęknął, by nie powiedzieć czegoś, co pokazałoby, jak przeraziła go nowina. Spiął się, wstrzymał oddech. Na chwilę pomogło. – Spróbuję sprawdzić, co w trójce i dalej. Do haubic zdążę? – chciał wiedzieć. – Mocno? Ach tak… Psiamać! – Potrząsnął karabinkiem. – Dalmierz… Dobra. – Odłożył słuchawkę do pudełka.
Zanim zdołał rzucić kilka zdawkowych pocieszeń i ruszyć do wyjścia, aparat znowu zadzwonił. Oficer odebrał, nie czekając na Kamyłewa.
– Co? Jak?! – Źrenice zrobiły się wielkie, twarz pobladła tak, że było to widać nawet pod warstwą kurzu.
Reszta popatrzyła po sobie. Niespokojny nastrój jeszcze się pogłębił.
– Lecą – wystękał Karpacki, zanim odłożył słuchawkę.
– Co? – Szeregowy Ziomko jakby nie słyszał. Zagrzmiało, jak gdyby piorun przetoczył się nad górą, ale w pobliżu nic nie wybuchło. Poszło daleko, tam gdzie droga.
– Odcinają – wyszeptał Kamyłew i przeżegnał się trzy razy, jak nakazywała prawosławna wiara.
– Co? – porucznik nie zrozumiał – Lecą. Samoloty lecą! – wydarł się bliski już zupełnej paniki.
– Nasze? – któryś zapytał, ale nikt się nie odezwał. Nie zdążył. Odpowiedź przyszła prędko.
Walnął grzmot, potem drugi. Krótki trzask w uszach, aż zabolało. Potem świst i znów rąbnęło, bliżej wierzchołka, gdzie rozłożyła się bateria stupięciomilimetrowych haubic, teraz podziurawiona sterta gruzów.
Znowu to samo. Rzut kilku bomb. Kurz, gorący podmuch i powtórka. Umykający ryk silników. I nagle… niemal cisza. Spokój.
Tylko dym pomieszany z kurzem unosił się wszędzie, wdzierał każdym otworem. Gryzł w oczy i gardło. Nawet odległy ostrzał jedynego szlaku ustał, choć w uszach jeszcze grało odbijane od wzgórz echo.
– No, po wszystkim. – Karpacki wstał i otrzepał mundur. – Sukinsyny… Bombardują. – Wyraźnie mu ulżyło. Nawet zdobył się na krótki, nerwowy uśmiech. W ustach zaschło. Dopiero wtedy to poczuł. I przyszedł strach, co z innymi.
Pojął, że właśnie został obrzucony bombami, pierwszy raz w dorosłym życiu. Wojny w domu wszak nie pamiętał dobrze.
– Idę sprawdzić, co u reszty… Jakby dzwonili, to mówcie – rozkazał.
– Tak jest. – Sierżant wyprężył się.
Bartłomiej Karpacki ruszył wysokim, osłoniętym korytarzem prowadzącym w głąb pozycji. Nie miał na to ochoty i błagał Boga, żeby wytrzymać. Wiedział, że na stanowisku artylerii dostali najmocniej. Na samym końcu, a do tego jeszcze te samoloty. Coś, czego nikt nie widział tu chyba od zawieszenia broni.
Wdrapał się na szczyt betonowych schodów, do stalowego włazu, który zakrywał wejście do lichego systemu tuneli. Nozdrza natychmiast wypełnił przykry zapach, pomieszanie spalenizny, kordytu i jeszcze czegoś potworniejszego. Oczy długo musiały przywykać do jasności dnia.
Było bardzo ciepło, a może tylko mu się zdawało.
Może zadziałał tak widok, który ujrzał Bartek.
Nagie, szare wzgórze z kilkoma zaledwie kępami niskich badyli, teraz osnute leniwie wznoszącym się obłokiem.
Oficer poruszył nogami, jakby nie był pewien, czy chce iść dalej, albo jakby strach go powstrzymywał. Przemógł się.
Tam za wierzchołkiem, na kawałku płaskiej przestrzeni, gdzie było stanowisko obserwacyjne, gdzie w betonowych komorach ustawiono zamaskowane haubice, buchały płomienie.
Leje rozsypały się gęstą siecią, a ziemię zakryły kawałki skał i metalu.
Oficer przeszedł kilkadziesiąt metrów. Wieża dalmierza, cudu elektroniki, wygięła się ku ziemi. Działa rozniosło jak zabawki, łamiąc łoża i ogony. Wszystko było strzaskane i pomieszane. Dalej, tam gdzie wejście do składu amunicji, ział czarny smolisty otwór buchający językami płomieni. Ktoś krzyczał. Paru ludzi snuło się jak w transie. Jakiś sanitariusz ganiał od jednego do drugiego, sprawdzając, czy są w szoku, czy ranni.
Nie było widać wielu. Bartkowi przychodziło na myśl jedno. Straty. Duże straty. Zaczął się pocić. Miewali ostrzały, rannych, zabitych, ale teraz…
– Żołnierzu. – Złapał za ramię pierwszego, który się nawinął, kucającego nieboraka bez hełmu, w podartym mundurze, o osmalonej twarzy i nieprzytomnym spojrzeniu. Krew sączyła mu się z uszu. Karpacki chciał pomóc, złapał za pokrowiec opatrunku przy pasie, ale kiedy przyjrzał się dokładnie, pojął, że człowiek raczej nie jest ranny.
– Dowódca gdzie? – Potrząsnął żołnierzem. – Rozumiesz? Porucznik Rymkowski?
– Rym… – chłopak przełknął ślinę – pan porucznik… – Skinął przez ramię, wytrzeszczył oczy. – Prosto w nas… Prosto… – Zakrył twarz dłońmi.
Karpacki wstał. Poczuł, jak ogarnia go wściekłość. Popędził do wejścia, gdzie znajdował się schron artylerzystów, ale nic nie mógł poradzić. Spadło blisko. Kupa gruzów. Tych kilku jakoś wylazło albo byli gdzie indziej.
– Wygrzebać – powiedział do siebie. Zaczął kręcić się w koło, szukać pomocy i zrozumiał, że prócz rannych, medyków i jego samego nie ma nikogo. On dowodził. Nie dał rozkazu, żeby opuścić stanowiska. Wojsko miał zdyscyplinowane. To był fakt.
Rzucił się na powrót w stronę tunelu, do telefonu, ogłaszać, że trzeba odgruzować nieszczęśników za wierzchołkiem, kiedy od północy stęknęły głuche puknięcia.
Karpacki wiedział, co to. Znał ten dźwięk. Mniejsze kalibry włączały się do koncertu. Moździerze. Chińczycy lubili je podprowadzać za nieodległe szczyty i prać co jakiś czas, prawie na oślep, tak dla zabawy i poszarpania nerwów.
– Jeszcze się wam nie znudziło – syknął z nienawiścią oficer. Parę granatów poleciało w niebo i po długiej ciszy poszybowało ku ziemi, tam gdzie pola minowe, z głośnym terkotem.
Rwały się jeden przy drugim. Potem doszły dźwięki eksplodujących min. Polak padł na ziemię. Znów górę otoczyła chmura nieprzeniknionego dymu. Na przedpiersiu zagotowało się od odłamków i hałasu. I jakimś cudem przez ten nieopisany harmider przedarł się odgłos zupełnie tutaj niepasujący.
Coś jakby… Tak, to była trąbka. Jagiełło i ludzie, którzy walczyli tu dziesięć lat temu i wcześniej, chwalili się, że słyszeli ten sygnał. Dziś już wszyscy wiedzieli, co to oznacza. Sygnał, okropny, teraz wręcz surrealistyczny, jak odgłos z innych czasów. Sygnał do kolejnego ataku. Chwilę później wszystko zawirowało, zwariowało.
Dallas, Teksas, Stany Zjednoczone | 22 listopada 1963
Dzień był piękny, słoneczny. Dlatego też wzdłuż ulic zebrały się całkiem spore tłumy. Choć miasto było dominium republikańskim, ludzie chcieli zobaczyć swojego młodego prezydenta i jego małżonkę, która chyba po raz pierwszy w historii przyciągała taką samą uwagę jak głowa państwa.
Na odcinku pustawej Ross Avenue tłum był rzadszy. Zdawał się przypadkowy, jak gdyby przechodnie właśnie dowiedzieli się, że nadjeżdża prezydent, więc przystanęli na chwilę. Jednak wielu było gotowych i wiedziało, po co przyszli. Mieli szesnastomilimetrowe kamery, aparaty fotograficzne.
Około jedenastej czterdzieści sześć do zebranych doleciał odgłos syren policyjnych motocykli i radiowozów, które eskortowały czarnego lincolna i pozostałe auta.
Lekko opalony blondyn o wysportowanej sylwetce, którą maskował luźniejszym ubiorem, popatrzył na okolicę poprzez szkło celownika.
Przyjrzał się paru osobom po drugiej stronie. Kilku emerytów, jakiś mężczyzna w kowbojskim kapeluszu i spora grupa dzieciaków, szczerzących zęby w podnieceniu, że ujrzą prezydenta. Tłumek robił się gęstszy, jakby narastający dźwięk syren przyciągał. Ludzie podbiegali do krawężników, wyciągając szyje, chyba bojąc się, że ciekawych widoków dla nich zabraknie.
Ulicą przemknął biało-czarny radiowóz. Nie jechał za szybko, a siedzący wewnątrz funkcjonariusze zdawali się strofować ludność. Znów na kilka chwil zrobiło się pusto i po kolejnej minucie zza rogu błysnęły w słońcu chromy pierwszych motocykli eskorty.
Tłum się zakołysał, ożył niespodzianie. Zaczął krzyczeć, machać. Każdy chciał być zauważony przez parę prezydencką. John i Jackie robili, co mogli, odwzajemniając pozdrowienia i uśmiechy, ale kolumna jechała dość szybko i to wiekopomne dla wielu spotkanie trwało ułamek sekundy.
Blondyn przycisnął oko do wizjera. Napiął mięśnie, celując tam, gdzie planował. Ustawiał odległość, obliczał czas opóźnienia bardzo precyzyjnie. Przygotowywał się.
Motocykle przemknęły. Wstrzymał oddech. Czarna, długa limuzyna. Krzyżyk, wycelowany idealnie w sam środek sylwetki. Kciuk się zacisnął.
Tak, blondyn był pewien, że wykonał wszystko idealnie.
Opuścił aparat i uśmiechnął się sam do siebie, wodząc wzrokiem za odjeżdżającą kolumną. Nie po to go wysłano, ale i tak z trudem opanował nerwy. Wziął kilka oddechów, schował aparat do futerału, próbując zapanować nad drżeniem rąk, i jak inni, nieśpiesznie ruszył w stronę centrum. Przedstawienie się skończyło.
Przystanął. Coś go tknęło. Uniósł wzrok na kwadratowy żółty budynek, składnicę książek. Tam też, według nieaktualnego planu, ktoś miał obserwować kolumnę.
Przeszedł go dreszcz. „Gdyby to wyszło?” – zapytał sam siebie, wgapiając się w wysokie okna, gdzie miał być ten drugi.
„Gdyby wyszło?” – powtórzył w myśli, nawet chyba zawiedzony, że wszystko odwołano. A przecież plan był dopięty wprost idealnie.
Kubinka, ZSRS | 25 lutego 1964
Trybunę honorową dla obserwatorów osłonięto od wiatru, który tam dalej, na płaskim jak step poligonie, hulał do woli. Zmrożona już ziemia drżała pod gąsienicami dziesiątków czołgów, które z rykiem motorów, w obłokach spalin pędziły przed gośćmi.
Zgrupowane w robiącą najlepsze wrażenie formację w klin czołgi T-55 bluznęły salwą jak na jakiś rozkaz, kiedy tylko zrównały się z trybuną.
W górę trysnęły grudki ziemi i śniegu, wozy przyśpieszyły i poszły dalej, zaraz znów dając ognia.
Zebrani pod zadaszeniem oficerowie, kilku wizytatorów z partii i dyplomaci z paru zaprzyjaźnionych krajów, choć zmarznięci, byli zadowoleni, kiwali głowami z uznaniem dla widowiska. Jednak każdy ukradkiem, niby przypadkiem, zerkał w miejsce, gdzie za drewnianym stołem obitym zielonym materiałem zasiadał wraz z dowódcami okręgów wojskowych marszałek.
Fiodor Kuzniecow postarzał się wyraźnie ostatnimi czasy. Zupełnie już posiwiał, twarz pokryły głębokie bruzdy zmarszczek, wychudł znacznie. Choć to akurat była zwykła przypadłość w tym kraju.
Coś wyraźnie trapiło go, i to nie od wczoraj. Kilka ostatnich lat przyniosło zmartwienia największe chyba od końca wojny. Zawieruchy w Azji, wiele innych spraw w świecie.
Teraz obserwował paradę bez specjalnego zainteresowania, wodząc zmęczonym wzrokiem za czołgami. Nagle twarz starego marszałka nabrała rumieńców i oficer wyprostował się na krześle. Przystawił do oczu lornetkę. Coś przykuło jego uwagę.
Reszta zebranych szybko powtórzyła ruch, szukając tego, co tak zaciekawiło weterana.
Tylko dowódcy poligonu i ci, którzy szykowali to przedstawienie, wiedzieli, co się wydarzy. Stepem, porośniętym tylko kępkami krzaków, gdzieś z ukrytego parowu nadjeżdżała kompania czołgów.
Były inne, nowe. Najnowocześniejsze w całej armii. Pędziły z gracją, pokonując nierówności dzięki lepszej amortyzacji podwozi.
Kuzniecow nie spuszczał oczu z tej kawalkady. Imponowały mu, były jak jego dzieci. Nowe, potężniej uzbrojone… T-62. I nie miało znaczenia, że tych kilkanaście wozów nie stanowi żadnej przewagi, jest niczym na współczesnym polu walki, zwłaszcza kiedy idzie o siły i środki drugiej strony.
Huknął wystrzał, idealnie zgrany, potem drugi. Zaszumiały niesione w dal pociski. Marszałek uśmiechnął się szeroko. Odłożył lornetkę i nabrał głęboko powietrza. Może było ich niewiele, może teraz wszystko zależało od mocy atomu, ale to był oręż, który dawał najwięcej wrażeń. Ten łoskot, szybkość, strach u wrogów. Wiedział też, że polecenia poszły, fundusze się znalazły. Wyciskali na te pancerne kolosy wszystko, co mieli. Nie minie rok, a będzie ich więcej, znacznie więcej…
– Towarzyszu marszałku – Kuzniecowa z rozmyślań o wielkich planach wyrwał głos jego przybocznego, Aloszy Darijewa.
Niespełna czterdziestosiedmioletni generał, postawny, prosty jak struna, dawny dowódca pułku powietrznodesantowego, pochylał się nad uchem ministra obrony.
– Czeka. Mamy piętnaście minut – oznajmił szeptem, bacząc, czy nikt nie podsłuchuje.
Kuzniecow tylko skinął nieznacznie.
Teraz liczył się każdy gest albo raczej ich brak. Absolutne opanowanie.
Marszałek odczekał, aż pokaz się skończy. Głos z głośnika oznajmił, że czas na poczęstunek w nieodległym kasynie. Kuzniecow wstał, bijąc brawo. Potem zamienił kilka słów z generalicją, ale przede wszystkim z dyplomatami. Kuba, Syria czy inne dość egzotyczne państwa gotowe były jeszcze kupować ich broń i zasilić budżet tak potrzebnymi dewizami. Po to głównie był ten pokaz.
Rozmawiając i dowcipkując, wszyscy udali się do aut. Marszałek zasiadł w terenowym GAZ-ie i kazał się wieźć prędko, przed resztą kolumny.
Liczył, że w tym tłumie nikt nie będzie miał za złe pośpiechu. W końcu miał czynić honory gospodarza.
Kasyno, zwykły polowy barak w niedużym kompleksie podobnych budowli zaplecza wizytacyjnego, stało na uboczu, w szarym zagajniku nagich drzew.
W pobliżu nie było innych wozów.
Kuzniecow nakazał szoferowi zaparkować i czekać na wezwanie.
Wysiadł. Poprawił polową kurtkę przepasaną oficerskim pasem i ruszył ku drzwiom prowadzącym na zaplecze.
Wartownik był jeden. Kuzniecow go znał, ufał mu. Nikomu innemu nie pozwoliłby brać w tym udziału. Podał wspaniałomyślnie dłoń.
– Bez problemów? – zapytał z przyzwyczajenia.
– Tak jest – odparł młody, chudziutki porucznik. – Czeka w składziku… – Wskazał drugie drzwi w ciemnym, pachnącym stęchlizną korytarzyku.
Marszałek przeszedł kilka metrów i…
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej