Ogień w moim sercu - ebook
Ogień w moim sercu - ebook
Rozpal w sobie ogień modlitwy
Czy na myśl o modlitwie czujesz pustkę? Kojarzy ci się z nudą i obowiązkiem? A czy wierzysz, że może się to zmienić w palącą, miłosną tęsknotę za Bogiem i szczere wołanie do Niego? Czasem wystarczy jedna iskra, która padnie na nas i doprowadzi do eksplozji Ducha. A to zawsze jest początkiem zmian…
Popularny na całym świecie mówca chrześcijański, Johannes Hartl, opowiada osobistą historię odkrywania pasji bycia z Bogiem, która doprowadziła go do założenia Domu Modlitwy – miejsca, w którym odbywa się nieustanne uwielbienie. Pokazuje też, co zrobić, żeby marzenia o wprowadzaniu królestwa Bożego na ziemi stawały się rzeczywistością.
Daj się porwać Duchowi w najbardziej szaloną przygodę na świecie!
Kategoria: | Wiara i religia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66061-34-7 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wszędzie rozpływa się czerń. Wszędzie góry gruzu. Zburzone mury sterczą ponuro ku niebu. Zbombardowane miasto. Ruiny spowite dymem. Spalona ziemia. A nad tym wszystkim niebo okryte ciężką zasłoną chmur i krążące po nim czarne ptaki. W powietrzu unosi się zapach gnijących i rozkładających się zwłok. Tragiczny obraz, który nie pozostawia żadnej nadziei. Obraz śmierci.
W pewnej chwili dostrzegam małą grupkę młodych ludzi. Nie jest ich wielu. Może siedmiu, może dwunastu. Stoją w kręgu. Pośrodku szarych od dymu ruin. Pośrodku pustyni gruzu. Wydają się słabi i naiwni. Młodzi, niedoświadczeni, nic nieznaczący. A jednak w pewnym momencie zaczynają śpiewać. Stoją wśród gruzów tego zniszczonego miasta i śpiewają. Ich pieśń jest cicha… Z początku nic się nie zmienia, nie porusza. Ale w końcu na dźwięk tej cichej pieśni wiatr zaczyna kołować. Łagodny powiew unosi się i przepędza zapach rozkładających się ciał. Odlatują sępy. Atmosfera zaczyna się zmieniać. I choć wszystko wciąż jest w ruinie, to widok stopniowo się przeobraża. Powoli, ale nieustępliwie… Gdzieś z tyłu, w dali, rozdziera się niebo. Snop jasnego pomarańczowego światła przedziera się przez ciemne ołowiane chmury. W środku tej nocy… płynie pieśń. Cicha, ale niekończąca się pieśń, która chociaż wydaje się tak mało znacząca, odmienia wszystko wokół…PYTANIE CZYM JEST MODLITWA?
O CO TAK NAPRAWDĘ CHODZI?
Gdzieś w Rumunii, październik 2012
Przed moimi oczami przesuwają się pola. A w moim sercu płonie ogień.
Pola i wsie pędem przesuwają się obok mnie. A ten ogień jest mi bliski. Już od dawna. Zdaje się przychodzić i odchodzić. A przecież zawsze był i jest.
Czy minęliśmy właśnie furmankę, którą ciągnie osioł?
Jak mam się skupić w tym samochodzie?
Wróćmy do tematu. Wróćmy do podstawowego pytania.
O co tak naprawdę chodzi? Chodzi o modlitwę – czyli o to, co zawsze. We wszystkim ostatecznie chodzi tak naprawdę o modlitwę. O pytanie, które zajmuje mnie już od wielu lat. Co to jest modlitwa? Wejście w kontakt z transcendentnym Bogiem… Czy coś takiego w ogóle istnieje? Jak to się odbywa? W jaki sposób człowiek jest do tego zdolny? Czy może on w ogóle wchodzić w tę rzeczywistość? Co mu to daje? Gdzie to się zaczyna? Gdzie kończy? Te pytania towarzyszą mi od młodości. Z każdym rokiem znajduję na nie nowe odpowiedzi. Głębsze. Te odpowiedzi otwierają się przede mną najczęściej nie przez naukowe tezy, ale bardziej przez spotkania i doświadczenia, nierzadko w podróży.
Jeszcze raz. Chodzi więc o modlitwę.
Stary samochód z huśtającym się zawieszeniem terkocze hałaśliwie po lokalnych rumuńskich drogach. Tak. To była furmanka ciągnięta przez osła, wioząca świeże siano. Jeszcze kilka godzin i będę musiał odpowiedzieć na to pytanie przed audytorium prawie tysiąca osób. Spotkanie zorganizował Cotiso. W zeszłym roku wraz ze swoją małą rodziną przyjechał do naszego Domu Modlitwy w Augsburgu, aby po powrocie do kraju zapoczątkować w swojej ojczyźnie ruch promujący modlitwę i pasję spotkania z Bogiem. Teraz Cotiso siedzi za kierownicą i mknie sto dwadzieścia kilometrów na godzinę po krętych drogach bezludnej Transylwanii. Jeszcze tylko dwie godziny. Moje kieszenie pełne kartek z notatkami. Moje serce pełne ognia oraz zdziwienia, jak do tego wszystkiego doszło.
Już wiem, jak zacznę moje wystąpienie przed tysiącem ludzi. Opowiem im historię. Historię, która tylko przypadkiem stała się udziałem moim i moich przyjaciół. W tej historii wcale nie chodzi o mnie.
Dlaczego w ogóle przemawiam do ludzi? Dlaczego podróżuję w tym celu do Rumunii? Ja, człowiek wychowany w latach osiemdziesiątych w Dolnej Bawarii. Dlaczego mówię o modlitwie?
Kto lub co dało mi do tego prawo? Historie, spotkania i doświadczenia pierwszych trzydziestu czterech lat mojego życia. Historie, które zawsze krążą wokół tego, co niewiarygodne, fascynujące, szokujące, przedziwne, inne, oczarowujące, umykające wszelkim definicjom i podziałom. To jest jak wybryk egzystencji. To jest jak początek czegoś większego niż świat. Rozbłysk płomieni jeszcze przed stworzeniem ziemskiego światła. Wielka tajemnica. Spotkanie z Bogiem. Modlitwa. O tym jest ta książka.
HISTORIE I ŻYCIE
Nasze życie jest utkane z historii, które opowiadamy. Na początku wydaje nam się, że to są nasze historie o naszym własnym życiu. A potem, z biegiem czasu, z perspektywy lat uświadamiamy sobie, że tak naprawdę chodzi o zupełnie inną historię. Poznajemy, że w istocie nie opowiadamy n a s z e j historii, bo to Ktoś inny gra tę historię na instrumencie życia. To jest J e g o historia. Wielka, prastara historia Jego miłości i wierności odbija się w moich historiach jak kolory dostrzegalne w wiązce światła.
Historia Boga dzieje się nieustannie. Nie da się jej spisać w encyklopedii ani omówić w naukowej rozprawie. Ona jest dramatem i historią miłości pełną napięć, rozwijających się wydarzeń, nagłych zmian i nieoczekiwanych zwrotów akcji. Właśnie w takiej historii Bóg objawił się swojemu ludowi. I dokładnie w tych historiach śpiewa On nieustannie swoją pieśń. Pieśń pełną durowych i molowych akordów, pozornych dysonansów i nieoczekiwanych rozwiązań akcji. Swoją piękną pieśń.
CAŁKIEM INNA RZECZYWISTOŚĆ
Metten, późne lato 1988
Pomarańczowe promienie słońca zerkają przez liście kasztanowca. Jasne popołudnie oddycha sjestą. Brzęczy trzmiel. Podobną melodię nucą dwa przejeżdżające samochody. Słucham w domu Michaela Jacksona i Beatlesów. Właśnie wróciłem ze szkoły.
„To, co mistyczne, uwidacznia się” – napisał Ludwig Wittgenstein w przedostatniej tezie swojego Traktatu logiczno-filozoficznego. Zadziwienie samym faktem, że c o ś istnieje, a przecież mogłoby nie istnieć, towarzyszyło mi od wczesnych lat mojego życia. Czułem je też tamtego popołudnia, kiedy wracałem do domu z plecakiem. Nagle i nieoczekiwanie, z całą wielkością i mocą, w przestrzeni mojego serca pojawia się ono: zdziwienie istnieniem.
Patrzę na moją rękę. Ona naprawdę j e s t. I ja w istocie j e s t e m. Ten powoli płynący czas, w którym wydarza się rzeczywistość. To wszystko naprawdę istnieje.
Wciąż brzęczą owady. Wciąż od czasu do czasu słychać szum przejeżdżającego samochodu. Przystaję w bezruchu na minutę i nie mogę tego pojąć. Naprawdę coś istnieje, dzieje się. Jakie to cudowne! Jakie absolutnie nieoczywiste! Ogarnia mnie obezwładniające zdziwienie, że ja jestem, a wokół mnie istnieje świat. Komuś, kto tego nie odczuł, takie doświadczenie pozostanie obce. Jest dostępne tylko dla człowieka, który nie potrafi uwierzyć w bajkę o tym, że nie ma nic poza stworzeniem, poza tym, co widzimy.
Od tamtej pory świat nie stał się dla mnie ani trochę mniej zagadkowy. Wciąż niezmiennie go odkrywam. Ale czy jeśli nadamy nazwę danemu zjawisku, to bardziej je przez to zrozumiemy? Czy z n a m y i p o j m u j e m y zjawisko grzmotów i błyskawic tylko dlatego, że odkryliśmy ich związek z wyładowaniami elektrycznymi? Ogromny błąd myślenia naszych czasów – mylimy dwie rzeczywistości: „znać nazwę jakiejś rzeczy” i „naprawdę poznać tę rzecz”. Moje serce od dawna było dotknięte wielką tajemnicą i nie dawało się oczarować doczesnym, zewnętrznym „tu i teraz”.
Ten, kto się modli, nieustannie odkrywa coraz większą głębię świata i coraz potężniejszą wielkość Boga.
COŚ WIĘCEJ: DOM MODLITWY
Opactwo Cystersów w Oberschönenfeld, 16 marca 2013
To tutaj siedzę i piszę tę książkę. Patrzę na deszczowy poranek. I na żółtoczerwony domek furtiana dokładnie naprzeciwko mojego okna. Ilekroć przekraczam mury klasztoru, przechodzi mnie dreszcz. To dreszcz szacunku i podziwu. „Przecież prowadzi pan dom modlitwy”, mówi do mnie z uśmiechem starsza siostra zakonna, kiedy mijam furtę. Tak. To prawda. Prowadzę dom modlitwy, w którym prawie od dwóch lat w dzień i w nocy nieprzerwanie trwa modlitwa. Chwilę wcześniej krótko rozmawiałem z Raphaelem. Raphael jest muzykiem, młodym ojcem i kierownikiem naszej nocnej zmiany. Zaczęło się od jego pamiętnej deklaracji: „Od północy do czwartej to ja trzymam wartę”. Latem 2011 roku zobowiązał się, że będzie dbać o nieustanną modlitwę każdej nocy między północą a czwartą nad ranem. Dzięki temu nasza modlitwa może trwać nieprzerwanie – dwadzieścia cztery godziny na dobę, trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku.
Jestem pełen uznania dla miejsc, w których nieustanna modlitwa nie jest niczym nowym. Nasz dom modlitwy wpisuje się w wielką, wielowiekową tradycję. A mimo to uważam, że właśnie w naszych czasach w młodych ludziach rodzi się nowy zapał do modlitwy. Możemy mówić o „ruchu modlitewnym” gromadzącym ludzi, z których każdy wyrusza w swoją własną, niepowtarzalną podróż w modlitwę. Oni wyruszają, aby uczyć się modlitwy. Tak. Myślę, że wielu z nich wyrusza, pozostawiając swoje przyzwyczajenia i wygody, którym hołduje świat, aby na nowo skonfrontować się z fundamentalnymi pytaniami: kim jest Bóg? Jak mogę Go spotkać? Co to zmieni w moim życiu? A ja wszystkie te pytania streszczam w tym jednym, najważniejszym: czym jest modlitwa?
ZAPACH
Jestem głęboko przekonany, że powrót do modlitwy i odkrycie jej na nowo jest najpilniejszym, a zarazem najważniejszym zadaniem dla świata w XXI wieku. Wydaje mi się, że nieustanna modlitwa – w dzień i w nocy – jest radykalnym, prorockim znakiem, którego bardzo potrzebuje dzisiejszy świat.
W obliczu nędzy współczesnej rzeczywistości i różnego rodzaju niesprawiedliwości w naszym społeczeństwie, które domagają się konkretnego działania, powyższe stwierdzenie może wydawać się absurdalne, a nawet szalone.
I może faktycznie jest ono absurdalne i szalone. Wprawdzie uważam, że nawoływanie do modlitwy dwadzieścia cztery godziny na dobę ma swoje uzasadnienie w Biblii, w Kościele i w duchowej tradycji, ale dla mnie osobiście główną motywacją i inspiracją nie są wcale argumenty teologiczne. Motywuje mnie świadomość, że inaczej nie potrafiłbym prowadzić normalnego życia. Albo, mówiąc trochę mniej radykalnie, On uwiódł mnie swoim pięknem i zanim się obejrzałem, wybrałem taki styl życia, w którym chodzi właściwie tylko o jedno: aby we wszystkim rozpoznać Jego i w Nim zakorzenić swoją codzienność. Wszystko, co wydarzyło się później i jeszcze się wydarzy, wyrosło z tego korzenia – jest tylko komentarzem do tego prostego faktu: dotknęło mnie Piękno i musiałem za Nim podążyć. Jezu. To Twoje piękno mnie dotknęło. Od tamtej chwili podążam za Tobą.
Kiedy byłem nastolatkiem, uwielbiałem zapachy. Kolekcjonowałem olejki zapachowe, perfumy i herbaty. Komponowałem własne mieszanki zapachowe i odurzałem się niesamowitymi kompozycjami aromatów. Aż w końcu ogarnął mnie nowy zapach: „Woń twych pachnideł słodka . Jakże słusznie cię miłują”¹. W ten sposób Pieśń nad Pieśniami (Pnp 1, 3–4) opowiada o Jezusie. I wielka to prawda. Nic nie może się równać bliskiemu spotkaniu z Bogiem. Jego miłość jest lepsza niż wino (Pnp 1, 2), lepsza niż wszystkie przyjemności tego świata. Dla człowieka zakochanego, który naprawdę spotkał Jezusa, ta prawda nie jest martwym dogmatem, ale wielokrotnym doświadczeniem. Jezu, odczułem Twój zapach.
Tak jak On wypełnił moje wnętrze wtedy, gdy późnym wieczorem jechałem po wybojach rumuńskich dróg i brakowało mi słów, aby opisać moje szczęście, tak wypełnia mnie również dzisiaj. Jezu. Podążam za Twoim zapachem ku wielkiej przygodzie. Przygodzie, która czeka mnie w podróży do tajemniczej krainy zwanej modlitwą. Czym więc jest modlitwa? Liczne doświadczenia, jakie były moim udziałem w różnych miejscach na całym świecie, składają się na obraz modlitwy. Nabiera on coraz wyraźniejszych kształtów. O tych doświadczeniach chcę teraz opowiedzieć.PIORUN POCZĄTEK MOJEJ PODRÓŻY KU MODLITWIE
JEJ UŚMIECH
Saulkrasti, Łotwa, sierpień 2010
Uśmiecha się od ucha do ucha. Stopami napisała na piasku imię „Jezus”. Ma trzynaście lat i mówi łamanym angielskim.
Nigdy nie zapomnę tej bałtyckiej plaży. Żadnych świateł. Morze dochodziło do granicy lasu. Siedzieliśmy w saunie. Ponad sto stopni. Szkła moich okularów niemalże wyskakiwały z oprawek. A potem wybiegliśmy w noc. Nad głowami wciąż drzewa, a pod stopami już piasek. Zimny piasek. Ale bardziej niż zimno przeszywała nas ciemność. Łotewska noc. Zaledwie kilka gwiazd oświetlało morską zatokę. Czarny las przechodził w czarną plażę, a ta stawała się czarnym morzem. Wskoczyliśmy do lodowatej wody. Czarna toń morza i czarne niebo zlewały się ze sobą. To surrealistyczne uczucie, pływać pośrodku przejmująco zimnej próżni, w której to, co na dole, wygląda dokładnie tak samo jak to, co w górze.
W ostatnich dniach dużo mówiłem o Jezusie. Pierwszy wieczór w ryskiej szkole był przerażająco chłodny. Owiewało mnie zimno kamiennych spojrzeń. Nieufność, wyrosła tu przez dziesiątki lat komunizmu, patrzyła nam prosto w oczy. Ale już następnego dnia tu i tam ktoś śmiał się niepewnie z naszych anegdot, tu i tam ktoś śpiewał z nami niektóre piosenki. A w końcu wydarzyło się to, czego tak często doświadczaliśmy podczas takich spotkań. Łzy. Łzy radości. Łzy tak długo tłumionego bólu. Śmiech, a zarazem płacz. Dotyk Boga.
Byliśmy przeszczęśliwi, ale i bardzo zmęczeni. Wraz z żoną Juttą i naszym małym synkiem Davidem dotarliśmy do wioski w otoczonej lasami zatoce. Spacerujemy wzdłuż brzegu. Morze jest tu dzikie i romantyczne. Różowe, żółte i fioletowe barwy grają na niebie wieczorny spektakl. Słońce zachodzi majestatycznie pomiędzy burzowymi chmurami.
I tu właśnie ją spotkaliśmy. Tę, która swoimi małymi, trzynastoletnimi stópkami wypisała na piasku imię „Jezus”. Z ożywionym uśmiechem, takim, jakim może uśmiechać się tylko trzynastolatka, opowiada mi szkolnym angielskim, że dzisiaj jest szczególny dzień. Dzień, w którym oddała swoje życie Jezusowi. Przed kilkoma laty napisałem dla naszej lokalnej grupy młodzieżowej książeczkę z sześćdziesięcioma inspiracjami na sześćdziesiąt dni. Później ktoś przetłumaczył ją na łotewski. Dziewczynka pokazuje mi z uśmiechem swój egzemplarz Jezusowego elementarza² i obrazki, które przerysowała z książeczki. Wiernie stawiała kroki proponowane na każdy kolejny dzień. Dziś oddała swoje życie Jezusowi. W wieku trzynastu lat. Na Łotwie. Pełen wdzięczności, zdziwienia i zachwytu wspominam też moment, kiedy Bóg zawołał mnie po raz pierwszy…
PIERWSZE ZAWOŁANIE
Po raz pierwszy w życiu głos Boga usłyszałem bardzo wcześnie. Po burzliwych wydarzeniach roku 1968 moi rodzice zapisali się na kurs biblijny. Tam odrodziła się ich wiara. Ojciec i matka wprowadzali do naszej rodzinnej codzienności coraz to nowe elementy życia duchowego. Ale prawdziwy wzór chrześcijańskiego życia w myśl zasad zapisanych w słowie Bożym pozostawał przed nami ukryty – w sąsiedztwie, za murami, gdzie wznosił się kompleks wielkich budowli. Kryło się tam życie chrześcijańskie prowadzone przez braci benedyktynów z opactwa Metten. W cieniu tego klasztoru dorastałem. I chociaż nie wszystko było tam pełne świętości i blasku tak jak barokowe zdobienia klasztoru, to właśnie monastyczne środowisko wychowało we mnie wrażliwość na to, co święte, sakralne i nadprzyrodzone. Tej wrażliwości nigdy już nie zatracę.
Bóg zawołał do mnie poprzez obezwładniające doświadczenie piękna i radości, które jakiś czas później nazwałem moim nawróceniem. W istocie nie było to nawrócenie, ale spotkanie ze Wspaniałością nie do ogarnięcia.
Miałem czternaście lat i chciałem się dobrze bawić. Wychowałem się w dobrej katolickiej rodzinie. Uczyłem się w szkole klasztornej. Nie byłem nawet w żaden sposób negatywnie nastawiony do wiary i Kościoła – z jednym wyjątkiem. To, co święte, nudziło mnie, a to, co grzeszne – tak bardzo fascynowało.
Muzyka, jakiej słuchamy, ma w sobie coś, co nas kształtuje. Zespół Nirvana dopiero zaczynał swoją karierę. Kiedy pierwszy raz poszedłem na dyskotekę, z głośników leciały hity takich kapel jak 2 Unlimited czy Ace of Base. Mnie jednak najbardziej podobały się stare szlagiery Beatlesów i Cata Stevensa. Ten zapach rewolucji, to marzenie o zupełnie innym życiu…
Tego rodzaju myśli towarzyszyły mi już bardzo długo. Od wczesnego dzieciństwa próbowałem wychodzić poza ramy i kręcić film o świecie według własnego scenariusza. Już w szkole podstawowej, po kryjomu w lesie, paliłem papierosy. Kiedy miałem trzynaście lat, wszedłem w nowe towarzystwo i przyjąłem nową tożsamość. Nauczyłem się grać na perkusji i nazwałem się Joey. Wtedy liczyło się dla mnie, żeby być „innym” – począwszy od stroju. Najpierw ubierałem się po hipisowsku, ale z czasem stworzyłem swój własny, ekstrawagancki, kontrowersyjny styl: zacząłem nosić wiele koszul w różnych odcieniach, jedna pod drugą, luźne spodnie o najbardziej nietypowych wzorach i krojach, kolorowe oldskulowe trampki i najdziwniejsze kapelusze. Wraz z moim kumplem Stephenem jeździliśmy autostopem, szukaliśmy spontanicznie miejsca do spania tam, gdzie akurat dojechaliśmy, i dużo przy tym piliśmy. W pubach udawaliśmy starszych, aby dostać alkohol. Nocami wymykałem się z domu, aby chodzić na imprezy. Dziewczyn też nie brakowało. Dosyć szybko spróbowałem narkotyków. Pierwsze listki marihuany, które sam wyhodowałem, nie podziałały na mnie jakoś szczególnie. Próbowałem innych sposobów, żeby poczuć „haj”, ale nic nie działało tak, jak chciałem. Potem, kiedy część mojej paczki zaczęła sięgać po coraz cięższe narkotyki, Bóg zdołał mnie już z tego wyciągnąć…
W tamtym okresie popełniałem wiele głupstw i niedojrzałych decyzji. Ale kierunek mojej drogi w gruncie rzeczy się nie zmienił, bo wówczas raz na zawsze zdecydowałem się prowadzić „inne” życie. Chciałem robić rewolucję, nie patrzeć na konwenanse i nie przejmować się, co myślą inni. Ta moja otwartość na nieznane doświadczenia (wtedy zacząłem się też interesować mądrościami Wschodu i zen) i obsesja na punkcie próbowania nowych rzeczy doprowadziły mnie w pewien sposób do przygody radykalnego podążenia za Jezusem.
Od wczesnych lat kiełkowało we mnie pewnego rodzaju rozczarowanie „tym światem”. Budzenie się po nocy suto zakrapianej alkoholem i infantylizm w obchodzeniu się z dziewczynami przynosiły mi coraz większe poczucie pustki. Jedna z moich ulubionych piosenek Beatlesów, być może najbardziej niekonwencjonalna, to psychodeliczny utwór Tomorrow Never Knows. John Lennon śpiewa tam: „Lay down all thoughts, surrender to the void”³. Void – czyli pustka, próżnia. Pośród łomoczących bitów, brzęczących pisków, które mnożą się jak tysiące skrzeczących ptaków, i głosu Johna Lennona, który bardziej recytuje niż śpiewa – próżnia. I faktycznie, wygłupy ze Stephenem i wesołe imprezy z dziewczynami pozostawiały po sobie coraz większą pustkę i niesmak. Przecież musi być coś więcej…
OBEZWŁADNIONY MIŁOŚCIĄ
To się wydarzyło w letni wieczór. To, co dostrzegalne, można by opowiedzieć raptem w kilku słowach. Rzecz niespektakularna, tak jak opowiadanie zakochanego o pierwszym pocałunku. Ot, po prostu, pocałunek. Ale dla zakochanego ten pocałunek jest wszystkim.
Moje „wszystko” wydarzyło się wieczorem podczas kongresu ruchów odnowy charyzmatycznej. Nie. Nie przyjechałem tam z entuzjazmem. Nie. Nie przybyłem tam szukać Boga. W końcu – myślałem – jestem już chrześcijaninem. Ale przy tym byłem nastolatkiem, który robi, co mu się podoba.
Przyszedł taki dzień kongresu, kiedy nie chciałem już niczego słuchać ani w niczym uczestniczyć. Podczas konferencji i śpiewów rzucałem na zewnątrz z moim kolegą, Franzem Josefem, frisbee. W najlepszym razie siedziałem w ostatnim rzędzie i po prostu obserwowałem. Tak było i tamtego wieczoru.
Wyglądali całkiem nieźle. Szczególnie dziewczyny. Zadziwiająco normalnie, a jednak przedziwnie. Wzniesione ręce, rozpromienione twarze. Płynęła pieśń uwielbienia. Padła zachęta, aby podejść do przodu. Podszedłem. Nie tylko z nudów. Każdy, kto chciał przyjąć Ducha Świętego, mógł podejść do osób stojących z przodu, żeby się nad nim pomodliły. Pomyślałem: „Skoro siedzę tu bezczynnie cały wieczór, to mogę przecież w tym czasie pójść i poprosić o modlitwę. Czemu by nie?”.
To, co nastąpiło później, może brzmieć tak mało fascynująco, jak dla osoby, która nie doświadczyła pocałunku, brzmi stwierdzenie: „otrzymałem pocałunek”.
To, co nastąpiło, nieodwracalnie podzieliło moje życie na dwie części.
To, co nastąpiło, jest rzeczywistością, w którą nie umiem i nie będę umiał zwątpić.
To, co nastąpiło, jest rzeczywistością, o której świadczę do dziś.
Bóg mnie pocałował.
Sama modlitwa nie była spektakularna. Młody mężczyzna położył mi rękę na ramieniu i wypowiedział spontanicznie kilka zdań. Na koniec powiedział „amen” i mogłem odejść. Zrobiłem kilka kroków i poczułem, że teraz wszystko jest inne. Nie doświadczyłem żadnych wizji, uniesienia ani ekstazy. Przez moje myśli przepływało proste przekonanie: „To jest Duch Święty – niewyobrażalna słodycz i szczęście – w którym można się zatapiać godzinami”. Czułem się jak człowiek zakochany po uszy, z tą różnicą, że o wiele spokojniej i głębiej. Miałem absolutną pewność, że doświadczyłem spotkania z Osobą, z Pięknem nie z tego świata. Nie mogłem tego pojąć. Franz Josef doświadczył tego samego. Padliśmy sobie w objęcia. „To musi być Duch Święty” – wydusiłem z siebie, zanurzony w wielkiej miłości, którą właśnie odczuwałem.
COŚ ZUPEŁNIE NOWEGO
To doświadczenie Boga było zupełnie różne od religii, którą do tej pory znałem; tak nowe, że nie potrafiłem jeszcze zrozumieć swoich własnych reakcji. To był niewymuszony i niezasłużony prezent, który nie miał nic wspólnego z nagrodą z nieba za pobożność ani szczególne chrześcijańskie uczynki (nic szczególnego nie uczyniłem). Nowy, piękny dar. Otrzymany bez okazji.
Moje doświadczenie było tak nowe, że nie wiedziałem, co mogę zrobić, aby je w sobie „zakonserwować”. Od tamtej pory towarzyszyło mi pytanie: „Co zrobić, aby Duch Święty już zawsze był przy mnie?”.
Mijały miesiące.
Stałem na samotnym wzgórzu nieopodal miasteczka Peel i patrzyłem na mewy, które kołowały nad dzikim morzem wokół wyspy Man. Leżeliśmy z Martinem na wrzosowisku, filozofując o wieczności. Nad nami hulał wiatr irlandzkiego morza. Kupowaliśmy sobie kultowe papierosy Benson & Hedges i sączyliśmy włoski wermut na imprezach, które stawały się coraz nudniejsze. Ekstaza, w jaką wpadała koleżanka po zażyciu LSD, dostarczała coraz słabszych wrażeń. Inni chowali się w ustronne miejsca na szybki seks. Te wszystkie wrażenia nie zatarły we mnie pamięci tamtego Piękna, które mnie dotknęło. W moim sercu pozostała tęsknota, której nie mogłem się pozbyć. Ta świadomość, że jest coś więcej. Świadomość, że zostałem trafiony Piorunem.
Minęło jednak pół roku, zanim przypadkiem usłyszałem, że można „oddać swoje życie Jezusowi”. Tak. Chciałem to zrobić. Może właśnie w tym tkwi tajemnica?
Nigdy tego nie żałowałem. Tego paktu, który zawarłem w tamto niedzielne przedpołudnie w moim pokoju. Zapisałem wtedy w pamiętniku: „Oddaję Ci moje życie. W całości, w pełni. Ty dajesz mi w zamian swojego Świętego Ducha. Na zawsze, w całości i w pełni”. Może to było trochę chytre, ale płynęło prosto z serca.
Dopiero tamten listopadowy dzień najtrwalej przemienił moje życie. Nie był wprawdzie tak pełen emocji jak majowe spotkanie na kongresie, ale to właśnie ten dzień nadał mojemu życiu kierunek, w którym, jak ufam, już zawsze będzie podążać. Dopiero po pewnym czasie dowiedziałem się, że moje wiosenne doświadczenie jest udziałem wielu ludzi. To nic nadzwyczajnego. Wielu ludzi doświadcza Boga w podobny sposób, ale nie wie, co z tym dalej robić. Z czasem zrozumiałem, że świadoma decyzja pójścia za Jezusem i codzienne życie modlitwą najbardziej podsycają ogień rozpalony w sercu. Za ten ogień, który nie wygasł we mnie do dziś, jestem ogromnie wdzięczny. Ogień, który na początku płonął maleńkim płomieniem, przynosi teraz owoce poza granicami mojej ojczyzny, jak choćby w życiu tej małej Łotyszki o blond włosach. Również ona oddała swoje życie Jezusowi – po tylu latach i w tak odległym miejscu.
LIKIER WIŚNIOWY I NIERZĄDNICA Z BABILONU
Karlstein, 29 grudnia 1993
Miesiące, które następowały po tym, jak wybrałem Jezusa, były jedną wielką przygodą. Wiele rzeczy, które wcześniej mnie nudziły, teraz mnie fascynują, podczas gdy wiele innych straciło nagle swój urok. Zaczytuję się w Biblii. Uczę się grać na gitarze pierwsze pieśni uwielbienia. Zaczynam układać swoje własne. A co najważniejsze, nie mogę się doczekać, kiedy będę mógł opowiedzieć znajomym z paczki o moim nowym doświadczeniu. Wszystko to dzieje się trochę spontanicznie, bo sam jeszcze niezbyt wiele z tego wszystkiego rozumiem. Po nocach przesiadujemy w młodzieżowej świetlicy i wygłupiamy się. Niezapomniane upojenie likierem wiśniowym i to przyjemne uczucie, że niczego więcej nie brakuje do szczęścia, jak tylko pójść i kupić paczkę Lucky Strike’ów (takie rzeczy cieszą chyba tylko w wieku czternastu lat…). Zabawa przy dźwiękach Bad Religion i Counting Crows. Ale z czasem tematy rozmów coraz częściej dotyczą wiary. W końcu zaczynamy czytać Biblię. Otwieram Apokalipsę św. Jana. Jestem świeżo po lekturze Władcy Pierścieni i mam wrażenie, że ta księga jest napisana w dość podobnym stylu. Siedzimy na podłodze. Czytamy o nierządnicy z Babilonu i zupełnie nic z tego nie rozumiemy. Mimo to pierwsze miesiące, kiedy zaczynam nosić duże drewniane krzyże i chrześcijańskie koszulki (chociaż moje ubranie nie stało się przez to bardziej prowokacyjne niż wcześniej), są wspaniałe. Jestem świadkiem, jak czworo moich najbliższych przyjaciół jeden po drugim oddaje swoje życie Jezusowi. Zawiązujemy krąg modlitewny. Podczas lekcji wymieniamy mnóstwo liścików, w których coraz częściej jest mowa tylko o Jezusie. W marzeniach widzę salę kinową naszej szkoły wypełnioną młodymi ludźmi, którzy doświadczyli Boga podobnie radykalnie jak my…
To wszystko jest takie nowe, świeże i żywe. Wydaje się mieć tak niewiele wspólnego ze wszystkim, co wcześniej kojarzyłem z wiarą. Potrzebuję jeszcze kilku lat, aby odkryć, jakimi skarbami już dużo wcześniej zostałem obdarowany…
ROZPAL OGIEŃ
Istnieje ogromna różnica pomiędzy tym, kiedy kogoś znamy, a tym, kiedy jesteśmy w nim zakochani. Zakochanemu osoba, którą uwielbia, jawi się jako pełna szczególnego blasku. Podobna wydaje mi się różnica pomiędzy sercem człowieka, który po prostu wierzy w Boga, a sercem tego, który ma z Nim osobistą relację.
A jak jest w twoim życiu wiary? Czy jest to jedynie oswojona rodzinna tradycja, tak jak to było w moim przypadku? Czy podjąłeś już w życiu świadomą decyzję wyboru Jezusa? A jeśli tak, to czy czasem nie nadeszła chwila, aby odnowić to postanowienie? Daj sobie chwilę na zastanowienie. Odłóż tę książkę i porozmawiaj z Bogiem. Możesz Go poprosić, aby znowu dotknął twojego serca, aby na nowo ci się objawił. Możesz Mu świadomie oddać swoje troski, osobiste problemy i pragnienia. Jeśli chcesz, to możesz, podobnie jak ja, zawrzeć taki mały pakt z Bogiem. W Jego rękach nasze życie zawsze jest bezpieczne. Spróbuj!WYBRYK EGZYSTENCJI MODLITWA W CZASIE I PRZESTRZENI
DOMUM TUAM, DOMINE, DECET SANCTITUDO
Opactwo w Metten, marzec 1987, godz. 7:42
Świętość mieszka za rogiem. Sacrum wydaje się przez to oswojone. Mój wzrok znów przyzwyczaja się do ciemności, a odgłos moich kroków znów rozbrzmiewa na starej marmurowej posadzce. Dopiero na końcu długiego pomieszczenia z żebrowym sklepieniem płonie światełko. Tam, gdzie wąskie schody, a potem ciasny korytarz prowadzą do innego świata. Wstałem wcześnie, aby służyć do porannej mszy. Jestem jednym z niewielu dzieci, które noszą jeszcze w sobie doświadczenie spotkania z sacrum i to nie w formie kolorowych Biblii dla najmłodszych ani słodkich obrazków Jezusa, ale potężnych, starych budynków nieopodal mojego domu – budynków, których historii i tajemnic nikt do końca nie zna. Nikt z zewnątrz nie wie, co kryje się w środku i gdzie są ukryte przejścia tylko dla wtajemniczonych, gdzie są schowane boczne ołtarze ze szczątkami dawnych męczenników, i wreszcie gdzie są ukryte stare izby, w których codzienna krzątanina i rytuały dawno zatrzymały się w czasie, podczas gdy czas nieprzerwanie płynie od wieków. Na całej długości korytarza wiszą czarno-białe portrety niezliczonych pokoleń brodatych twarzy, które posyłają przechodzącym zagadkowe, groźne, milczące spojrzenia. Dzieci odartego z tajemnic postmodernizmu mogą już w wieku dziesięciu lat znaleźć w internecie odpowiedzi na wszystko, co dla nich w życiu ważne. Tymczasem moje marznące z zimna kroki rozbrzmiewają głucho, gdy idę pośród wciąż zbyt wielkich, zbyt obszernych sal. Te wnętrza pachną tym, czym może pachnieć tylko klasztor – dymem kadzidła, wapnem, wilgotnym powietrzem i świecami. Domum tuam, Domine, decet sanctitudo – Domowi Twojemu przystoi świętość (Ps 93, 5). Taki napis wita przychodzących do klasztornego kościoła w Metten. Dla katolików ważne jest, aby tę świętość widzieć i czuć.
MISTRZ CEREMONII
W podziemiach roztacza się inny świat. Żywa krzątanina w wielkiej kuchni. Zapach świeżego chleba i kawy. Przed lekcjami ministranci dostają małe śniadanie. Za chwilę w klasztornej szkole rozlegnie się pierwszy dzwonek.
Czas, gdy służyłem jako ministrant, a później pracowałem społecznie na rzecz klasztoru, szczególnie zapisał się w pamięci mojego dzieciństwa. Mogłem trochę podpatrzeć, jak wygląda tajemniczy świat za klauzurą – z jego cudownością i ekscentrycznością zarazem.
Wśród mnichów wyróżniał się chociażby ojciec Notker. Zgarbiona postać o nadludzkim spojrzeniu maga rodem z komiksu o Asteriksie i Obeliksie, spoglądająca groźnym, przeszywającym wzrokiem spod krzaczastych brwi. Z biegiem lat jednak spojrzenie łagodniało. Ojciec Notker jest mistrzem ceremonii. Funkcja, która podczas niedzielnej liturgii, kierowanej do określonej grupy wiernych, a stanowiącej spontaniczny zbiór pomysłów duszpasterskich celebransa – staje się zbędna. Funkcja, którą trudno sobie wyobrazić podczas widowiskowej Mszy Świętej wspomaganej materiałami audiowizualnymi. A jednak funkcja, która nauczyła mnie czegoś ważnego. Mistrz ceremonii, jak sama nazwa wskazuje, nadaje kształt celebracjom liturgicznym. To on wybiera i przygotowuje szaty, koordynuje działania poszczególnych osób zaangażowanych w nabożeństwo i udziela instrukcji ministrantom. Poucza zawsze z zapałem, czasem zgani, ale cała jego postawa wskazuje na to, że chodzi o coś szalenie ważnego. Wszystko inne schodzi na dalszy plan. Dlatego jest absolutnie ważne, w jakim tempie kroczy ministrant i jaką postawę przyjmuje. Trzeba kroczyć, nie chodzić. Jest różnica. Trzeba wiedzieć, ile użyć kadzidła, by dym odpowiednio się rozprzestrzeniał. Trzeba dokładnie wiedzieć, w którym momencie ręka ma wykonać dany gest. A gestów jest wiele. Ministrant pastorału musi go – w odpowiednim momencie (!) – odebrać od opata (oczywiście przez rękawiczki i przy pomocy specjalnego liturgicznego welonu), aby później – znowu dokładnie wtedy, kiedy trzeba – ukłonić się i podać go opatowi, tak samo jak mitrę. Akolici, ministranci księgi i turyferarze – każdy ma konkretne zadanie. Wszędzie ma panować święty porządek. Adidasy nie wchodzą w grę. Szacunek dla niewidzialnego ma się wyrażać w tym, co widzialne. Przez niewielkie okienko ojciec Notker surowo przygląda się temu, co dzieje się wokół ołtarza, aby po świętej służbie pochwalić i zganić swoich ministrantów.
W pamięci pozostają wściekłe reprymendy tego niewielkiego mnicha. Każdy ministrant choć raz dostał od niego po uszach. Za to, jak stał. Za to, że złożone ręce trzymał luźno spuszczone w dół, zamiast dostojnie lekko je wznieść: „To tak, jakbyś w dół do diabła się modlił. A przecież modlisz się do Tego na górze”, grzmiał ceremoniarz w swoim dolnobawarskim dialekcie.
A mimo to ojciec Notker jest w głębi serca bardzo czuły. Jemu chodzi jedynie o to, by właściwie służyć Bogu. Tę misję trzeba wypełniać starannie. Chorał gregoriański był wybierany w zależności od okresu liturgicznego. Nie zapomnę tego potrójnego hodie z antyfony do Pieśni Maryi podczas nieszporów w pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia. Przed rozpoczęciem liturgii w sali kapituły leżą wyłożone szaty. Na każdej z szat znajduje się karteczka. Czerwone lub czarne maszynowe pismo zdradza, do jakiej roli został przeznaczony dany strój liturgiczny. Jeżeli podczas samej liturgii padają jakieś polecenia, to tylko szeptem – oczywiście po łacinie. I chociaż od reformy liturgicznej minęło już dwadzieścia lat, to wciąż można tu usłyszeć: „Genoflex” zamiast prozaicznego: „Uklęknij”.
Ojciec Notker ma naprawdę miękkie serce. Kiedyś po niedzielnych nieszporach zostaliśmy sami w stallach dla chóru. W taki dzień mnich nie nosi swojego codziennego habitu, ale szeroką, zdobioną kulullę, którą otrzymał podczas ślubów wieczystych. Zapytałem go o ten strój. Uśmiechnął się, wskazał na swoją tunikę i odrzekł: „To jest moja szata ślubna”. W ustach tego wątłego, jakby kruchego, starego bawarskiego benedyktyna lubiącego czasem dobrze zjeść i wypić ciemne piwo to zdanie brzmiało tak prawdziwie, bez cienia obłudy…
KAMIENNY WYBRYK EGZYSTENCJI
Uwielbiam klasztory. Odwiedzam je, gdzie tylko mogę. Te we Włoszech, z prastarymi malowidłami. We Francji, samotnie schowane przed światem. W Niemczech, niezmiennie surowe. W Grecji, pachnące kadzidłem i oliwą w lampach. W Irlandii, na wpół niewidoczne spoza okalającej je zieleni. I wreszcie te w Egipcie, proste i surowe jak pustynia. Tradycje monastyczne tych dwóch ostatnich krajów od niepamiętnych czasów, jeszcze sprzed okresu wędrówek ludów, łączą się ze sobą w przedziwny sposób. Miejsca pełne tajemnic. Kamienie pełne milczenia…
Uwielbiam klasztory, bo stanowią dla mnie przeciwwagę nie tylko dla społeczeństwa, które kręci się wokół własnej osi, ale także dla Kościoła, również na swój sposób skupionego na sobie. Klasztor stanowi jakiś niezrozumiały wybryk cywilizacji. Mężczyźni i kobiety, którzy decydują się wyzbyć swojego majątku i żyć w celibacie. Żadnej własności. Żadnego potomstwa. Rytm ich dnia wyznacza modlitwa. Podporządkowują swoją codzienność regule życia wspólnotowego, która została stworzona, aby uwolnić człowieka od ciasnoty jego serca.
Może właśnie tak wyglądało jedno z moich pierwszych doświadczeń modlitwy, kiedy poczułem, że ona jest jakimś wybrykiem, że „nie ma konkretnego sensu” i odwraca do góry nogami codzienne zasady, według których żyjemy. Nie doświadczyłem tego wybryku modlitwy teoretycznie, ale realnie, w kamiennej formie stojącej w moim sąsiedztwie. Klasztor sam w sobie jest nieustanną modlitwą, która przyjęła zarówno żywą formę, jak i materialną postać w przestrzeni. Klasztor przedstawia to, w czym niezmiennie tkwi istota modlitwy: przekonanie, że nasz świat nie powstał sam z siebie. Że nasze życie nie musi kręcić się wokół własnej osi. Że ono zostało stworzone do czegoś większego. Dla Kogoś większego. Każda godzina modlitwy świadczy o tym, że potrafimy podać w wątpliwość naszą ludzką „doskonałość”.
JAK ZDOBYWANO EUROPĘ DLA WIARY
Klasztor w Metten został założony w VIII wieku. Już wówczas tereny byłego Imperium Rzymskiego pokrywała gęsta sieć klasztorów. To właśnie one zdobywały Europę dla wiary. Ta myśl nieustannie mi towarzyszy. Tam, gdzie za czasów rzymskich powstawały choćby pojedyncze wspólnoty chrześcijan; tam, gdzie wędrowni mnisi ze Szkocji i Irlandii zasiewali ziarno Ewangelii – wszędzie tam stały klasztory, które przez wieki kształtowały duchowe, kulturalne i gospodarcze oblicze chrześcijańskiej Europy.
W naszych czasach kościoły nie oddychają życiem jak kiedyś. Próby przyciągania ludzi do Kościoła skrojone na miarę współczesnego świata stają się albo banalne, albo nieudolnie naśladują to, co współczesny świat i tak potrafi lepiej. Gdzie w tym świecie szukać ludzi, którzy są realnymi świadkami? Ludzi, którzy nie żyją tylko abstrakcyjnymi ideami, ale świadczą swoim stylem życia? Ludzi, których życie uchyla rąbka wielkiej tajemnicy – tajemnicy ludzkiego życia, które jest czymś o wiele więcej niż tym, co można zobaczyć i udowodnić?