Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Ogniem i mieczem. Tom I - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ogniem i mieczem. Tom I - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 607 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I

Rok 1647 był to dziw­ny rok, w któ­rym roz­ma­ite zna­ki na nie­bie i zie­mi zwia­sto­wa­ły ja­ko­weś klę­ski i nad­zwy­czaj­ne zda­rze­nia.

Współ­cze­śni kro­ni­ka­rze wspo­mi­na­ją, iż z wio­sny sza­rań­cza w nie­sły­cha­nej ilo­ści wy­ro­iła się z Dzi­kich Pól i znisz­czy­ła za­sie­wy i tra­wy, co było prze­po­wied­nią na­pa­dów ta­tar­skich. La­tem zda­rzy­ło się wiel­kie za­ćmie­nie słoń­ca, a wkrót­ce po­tem ko­me­ta po­ja­wi­ła się na nie­bie. W War­sza­wie wi­dy­wa­no też nad mia­stem mo­gi­łę i krzyż ogni­sty w ob­ło­kach; od­pra­wia­no więc po­sty i da­wa­no jał­muż­ny, gdyż nie­któ­rzy twier­dzi­li, że za­ra­za spad­nie na kraj i wy­gu­bi ro­dzaj ludz­ki. Na­resz­cie zima na­sta­ła tak lek­ka, że naj­star­si lu­dzie nie pa­mię­ta­li po­dob­nej. W po­łu­dnio­wych wo­je­wódz­twach lody nie po­pę­ta­ły wca­le wód, któ­re pod­sy­ca­ne top­nie­ją­cym każ­de­go ran­ka śnie­giem wy­stą­pi­ły z ło­żysk i po­za­le­wa­ły brze­gi. Pa­da­ły czę­ste desz­cze. Step roz­mókł i zmie­nił się w wiel­ką ka­łu­żę, słoń­ce zaś w po­łu­dnie do­grze­wa­ło tak moc­no, że – dziw nad dzi­wy! – w wo­je­wódz­twie bra­cław­skim i na Dzi­kich Po­lach zie­lo­na ruń okry­ła ste­py i roz­ło­gi już w po­ło­wie grud­nia. Roje po pa­sie­kach po­czę­ły się bu­rzyć i hu­czeć, by­dło ry­cza­ło po za­gro­dach. Gdy więc tak po­rzą­dek przy­ro­dze­nia zda­wał się być wca­le od­wró­co­nym, wszy­scy na Rusi ocze­ku­jąc nie­zwy­kłych zda­rzeń zwra­ca­li nie­spo­koj­ny umysł i oczy szcze­gól­niej ku Dzi­kim Po­lom, od któ­rych ła­twiej niź­li ską­di­nąd mo­gło się uka­zać nie­bez­pie­czeń­stwo.

Tym­cza­sem na Po­lach nie dzia­ło się nic nad­zwy­czaj­ne­go i nie było in­nych walk i po­ty­czek jak te, któ­re się od­pra­wia­ły tam zwy­kle, a o któ­rych wie­dzia­ły tyl­ko orły, ja­strzę­bie, kru­ki i zwierz po­lny.

Bo ta­kie to już były te Pola. Ostat­nie śla­dy osia­dłe­go ży­cia koń­czy­ły się, idąc ku po­łu­dnio­wi, nie­da­le­ko za Czeh­ry­nem ode Dnie­pru, a od Dnie­stru – nie­da­le­ko za Hu­ma­niem, a po­tem już hen, ku li­ma­nom i mo­rzu, step i step, w dwie rze­ki jak­by w ramę uję­ty. Na łuku Dnie­pro­wym, na Niżu, wrza­ło jesz­cze ko­za­cze ży­cie za po­ro­ha­mi, ale w sa­mych Po­lach nikt nie miesz­kał i chy­ba po brze­gach tkwi­ły gdzie­nieg­dzie "po­lan­ki" ja­ko­by wy­spy wśród mo­rza. Zie­mia była de no­mi­ne Rze­czy­po­spo­li­tej, ale pu­styn­na, na któ­rej pa­stwisk Rzecz­po­spo­li­ta Ta­ta­rom po­zwa­la­ła, wszak­że gdy Ko­za­cy czę­sto bro­ni­li, więc to pa­stwi­sko było i po­bo­jo­wi­skiem za­ra­zem.

Ile tam walk sto­czo­no, ilu lu­dzi le­gło, nikt nie zli­czył, nikt nie spa­mię­tał. Orły, ja­strzę­bie i kru­ki jed­ne wie­dzia­ły, a kto z da­le­ka do­sły­szał szum skrzy­deł i kra­ka­nie, kto uj­rzał wiry pta­sie nad jed­nym ko­łu­ją­ce miej­scem, to wie­dział, że tam tru­py lub ko­ści nie po­grze­bio­ne leżą… Po­lo­wa­no w tra­wach na lu­dzi jak­by na wil­ki lub su­ha­ki. Po­lo­wał, kto chciał. Człek pra­wem ści­gan chro­nił się w dzi­kie ste­py, oręż­ny pa­sterz trzód strzegł, ry­cerz przy­gód tam szu­kał, ło­trzyk łupu. Ko­zak Ta­ta­ra, Ta­tar Ko­za­ka. By­wa­ło, że i całe wa­ta­hy bro­ni­ły trzód przed tłu­ma­mi na­past­ni­ków. Step to był pu­sty i peł­ny za­ra­zem, ci­chy i groź­ny, spo­koj­ny i pe­łen za­sa­dzek, dzi­ki od Dzi­kich Pól, ale i od dzi­kich dusz.

Cza­sem też na­peł­nia­ła go wiel­ka woj­na. Wów­czas pły­nę­ły po nim jak fale czam­bu­ły ta­tar­skie, puł­ki ko­zac­kie, to cho­rą­gwie pol­skie lub wo­ło­skie; no­ca­mi rże­nie koni wtó­ro­wa­ło wy­ciom wil­ków, głos ko­tłów i trąb mo­sięż­nych le­ciał aż do Owi­do­we­go je­zio­ra i ku mo­rzu, a na Czar­nym Szla­ku, na Kucz­mań­skim – rzekł­byś: po­wódź ludz­ka. Gra­nic Rze­czy­po­spo­li­tej strze­gły od Ka­mień­ca aż do Dnie­pru sta­ni­ce i "po­lan­ki" i - gdy szla­ki mia­ły się za­ro­ić, po­zna­wa­no wła­śnie po nie­zli­czo­nych sta­dach ptac­twa, któ­re, pło­szo­ne przez czam­bu­ły, le­cia­ły na pół­noc. Ale­Ta­tar, byle wy­chy­lił się z Czar­ne­go Lasu lub Dniestr prze­był od stro­ny wo­ło­skiej, to ste­pem rów­no z pta­ka­mi sta­wał w po­łu­dnio­wych wo­je­wódz­twach.

Wsze­la­ko zimy owej pta­stwo nie cią­gnę­ło zwrza­skiem ku Rze­czy­po­spo­li­tej. Na ste­pie było ci­szej niż zwy­kle. W chwi­li gdy roz­po­czy­na się po­wieść na­sza,słoń­ce za­cho­dzi­ło wła­śnie, a czer­wo­na­we jego pro­mie­nie roz­świe­ca­ły oko­li­cę pu­stą zu­peł­nie. Na pół­noc­nym krań­cu Dzi­kich Pól, nad Omel­nicz­kiem, aż do jego uj­ścia, naj­by­strzej­szy wzrok nie mógł­by od­kryć jed­nej ży­wej du­szy ani na­wet żad­ne­go ru­chu w ciem­nych, za­schnię­tych i zwię­dłych bu­rza­nach. Słoń­ce po­ło­wą tyl­ko tar­czy wy­glą­da­ło jesz­cze zza wid­no­krę­gu. Nie­bo było już ciem­ne, a po­tem i step z wol­na mro­czył się co­raz bar­dziej. Na le­wym brze­gu, na nie­wiel­kiej wy­nio­sło­ści po­dob­niej­szej do mo­gi­ły niż do wzgó­rza, świe­ci­ły tyl­ko reszt­ki mu­ro­wa­nej sta­ni­cy, któ­rą nie­gdyś jesz­cze Teo­do­ryk Bu­czac­ki wy­sta­wił, a któ­rą po­tem na­pa­dy star­ły. Od ru­iny owej pa­dał dłu­gi cień. Opo­dal świe­ci­ły wody sze­ro­ko roz­la­ne­go Omel­nicz­ka, któ­ry w tym miej­scu skrę­ca się ku Dnie­pro­wi. Ale bla­ski ga­sły co­raz bar­dziej na nie­bie i na zie­mi. Z nie­ba do­cho­dzi­ły tyl­ko klan­go­ry żu­ra­wi cią­gną­cych ku mo­rzu; zresz­ta ci­szy nie prze­ry­wał ża­den głos.

Noc za­pa­dła nad pu­sty­nią, a z nią na­sta­ła go­dzi­na du­chów. Czu­wa­ją­cy w sta­ni­cach ry­ce­rze opo­wia­da­li so­bie w owych cza­sach, że no­ca­mi wsta­ją na Dzi­kich Po­lach cie­nie po­le­głych, któ­rzy ze­szli tam na­głą śmier­cią w grze­chu, i od­pra­wu­ją swo­je ko­ro­wo­dy, w czym im ża­den krzyż ani ko­ściół nie prze­szka­dza. To­też gdy sznu­ry wska­zu­ją­ce pół­noc po­czy­na­ły się do­pa­lać, od­ma­wia­no po sta­ni­cach mo­dli­twy za umar­łych. Mó­wio­no tak­że, że one cie­nie jeźdź­ców snu­jąc się po pu­sty­ni za­stę­pu­ją dro­gę po­dróż­nym ję­cząc i pro­sząc o znak krzy­ża świę­te­go. Mię­dzy nimi tra­fia­ły się upio­ry, któ­re go­ni­ły za ludź­mi wy­jąc. Wpraw­ne ucho z da­le­ka już ro­ze­zna­wa­ło wy­cie upio­rów od wil­cze­go. Wi­dy­wa­no rów­nież całe woj­ska cie­niów, któ­re cza­sem przy­bli­ża­ły się tak do sta­nic, że stra­że gra­ły la­rum. Za­po­wia­da­ło to zwy­kle wiel­ką woj­nę. Spo­tka­nie po­je­dyn­czych cie­niów nie zna­czy­ło rów­nież nic do­bre­go, ale nie za­wsze na­le­ża­ło so­bie źle wró­żyć, bo i człek żywy zja­wiał się nie­raz i nik­nął jak cień przed po­dróż­ny­mi, dla­te­go czę­sto i snad­nie za du­cha mógł być po­czy­ta­nym.

Sko­ro więc noc za­pa­dła nad Omel­nicz­kiem, nie było w tym nic dziw­ne­go, że za­raz koło opu­sto­sza­łej sta­ni­cy po­ja­wił się duch czy czło­wiek. Mie­siąc wy­chy­nął wła­śnie zza Dnie­pru i obie­åił pust­kę, gło­wy bo­dia­ków i dal ste­po­wą. Wtem ni­żej na ste­pie uka­za­ły się inne ja­kieś noc­ne isto­ty. Prze­la­tu­ją­ce chmur­ki prze­sła­nia­ły co chwi­la blask księ­ży­ca, więc owe po­sta­cie to wy­bły­ski­wa­ły z cie­nia, to zno­wu ga­sły. Chwi­la­mi ni­kły zu­peł­nie i zda­wa­ły się top­nieć w cie­niu. Po­su­wa­jąc się ku wy­nio­sło­ści, na któ­rej stał pierw­szy jeź­dziec, skra­da­ły się ci­cho, ostroż­nie, z wol­na, za­trzy­mu­jąc się co chwi­la.

W ru­chach ich było coś prze­ra­ża­ją­ce­go, jak i w ca­łym tym ste­pie, tak spo­koj­nym na po­zór. Wiatr chwi­la­mi po­dmu­chi­wał ode Dnie­pru spra­wu­jąc ża­ło­sny sze­lest w ze­schłych bo­dia­kach, któ­re po­chy­la­ły się i trzę­sły, jak­by prze­ra­żo­ne. Na ko­niec po­sta­cie zni­kły, schro­ni­ły się w cień ru­iny. W bla­dym świe­tle nocy wi­dać było tyl­ko jed­ne­go jeźdź­ca sto­ją­ce­go na wy­nio­sło­ści.

Wresz­cie sze­lest ów zwró­cił jego uwa­gę. Zbli­żyw­szy się do skra­ju wzgó­rza po­czął wpa­try­wać się w step uważ­nie. W tej chwi­li wiatr prze­stał wiać, sze­lest ustał i zro­bi­ła się ci­sza zu­peł­na.

Na­gle dał się sły­szeć prze­raź­li­wy świst. Zmie­sza­ne gło­sy po­czę­ły wrzesz­czeć prze­raź­li­wie: "Hał­ła! Hał­ła! Jezu Chry­ste! ra­tuj! bij!" Roz­legł się huk sa­mo­pa­łów, czer­wo­ne świa­tła roz­dar­ły ciem­no­ści. Tę­tent koni zmie­szał się z szczę­kiem że­la­za. Nowi ja­cyś jeźdź­ce wy­ro­śli jak­by spod zie­mi na ste­pie. Rzekł­byś: bu­rza za­wrza­ła na­gle w tej ci­chej, zło­wro­giej pu­sty­ni. Po­tem jęki ludz­kie za­wtó­ro­wa­ły wrza­skom strasz­nym, wresz­cie uci­chło wszyst­ko: wal­ka była skoń­czo­na.

Wi­docz­nie ro­ze­gry­wa­ła się jed­na ze zwy­kłych scen na Dzi­kich Po­lach.

Jeźdź­cy zgru­po­wa­li się na wy­nio­sło­ści; nie­któ­rzy po­zsia­da­li z koni, przy­pa­tru­jąc się cze­muś pil­nie.

Wtem w ciem­no­ściach ozwał się sil­ny i roz­ka­zu­ją­cy głos:

– Hej tam! skrze­sać ognia i za­pa­lić!

Po chwi­li po­sy­pa­ły się na­przód iskry, a po­tem buch­nął pło­mień su­chych ocze­re­tów i łu­czy­wa, któ­re po­dró­żu­ją­cy przez Dzi­kie Pola wo­zi­li za­wsze ze sobą.

Wnet wbi­to w zie­mię drąg od ka­gan­ka i ja­skra­we, pa­da­ja­ce, z góry świa­tło oświe­ci­ło wy­raź­nie kil­ku­na­stu lu­dzi po­chy­lo­nych nad ja­kąś po­sta­cią le­żą­cą bez ru­chu na zie­mi.

Byli to żoł­nie­rze ubra­ni w bar­wę czer­wo­ną, dwor­ską, i w wil­cze ka­pu­zy. Z tych je­den, sie­dzą­cy na dziel­nym ko­niu, zda­wał się resz­cie przy­wo­dzić. Zsiadł­szy z ko­nia zbli­żył się do owej Ie­żą­cej po­sta­ci i spy­tał:

– A co, wach­mi­strzu? żyje czy nie żyje?

– Żyje, pa­nie na­miest­ni­ku, ale char­cze; ar­kan go zdła­wił.

– Co zacz jest?

– Nie Ta­tar, znacz­ny ktoś.

– To i Bogu dzię­ko­wać.

Tu na­miest­nik po­pa­trzył uważ­nie na le­żą­ce­go męża.

– Coś jak­by het­man – rzekł.

– I koń pod nim ta­tar za­cny, jak lep­sze­go u cha­na nie zna­leźć – od­po­wie­dział wach­mistrz. – A ot, tam go trzy­ma­ją.

Po­rucz­nik spoj­rzał i twarz mu się roz­ja­śni­ła. Obok dwóch sze­re­go­wych trzy­ma­ło rze­czy­wi­ście dziel­ne­go ru­ma­ka, któ­ry tu­ląc uszy i roz­dy­ma­jąc chra­py wy­cią­gał gło­wę i po­glą­dał prze­ra­żo­ny­mi oczy­ma na swe­go pana.

– Ale koń, pa­nie na­miest­ni­ku, bę­dzie nasz? – wtrą­cił to­nem py­ta­nia wach­mistrz.

– A ty, psia­wia­ro, chciał­byś chrze­ści­ja­no­wi ko­nia w ste­pie od­jąć?

– Bo zdo­bycz­ny…

Dal­szą roz­mo­wę prze­rwa­ło sil­niej­sze chra­pa­nie zdu­szo­ne­go męża.

– Wlać mu go­rzał­ki w gębę – rzekł pan na­miest­nik – pas od­piąć.

– Czy zo­sta­nie­my tu na noc­leg?

– Tak jest, ko­nie roz­kul­ba­czyć, stos za­pa­lić.

Żoł­nie­rze sko­czy­li co żywo. Jed­ni po­czę­li cu­cić i roz­cie­rać le­żą­ce­go, dru­dzy ru­szy­li po ocze­re­ty, inni ro­ze­sła­li na zie­mi skó­ry wiel­błą­dzie i niedź­wie­dzie na noc­leg.

Pan na­miest­nik, nie trosz­cząc się wię­cej o zdu­szo­ne­go męża, od­piął pas i roz­cią­gnął się na bur­ce przy ogni­sku. Był to mło­dy jesz­cze bar­dzo czło­wiek, su­chy, czar­nia­wy, wiel­ce przy­stoj­ny, ze szczu­płą twa­rzą i wy­dat­nym or­lim no­sem. W oczach jego ma­lo­wa­ła się okrut­na fan­ta­zja i za­dzier­ży­stość, ale w ob­li­czu miał wy­raz uczci­wy. Wąs dość ob­fi­ty i nie go­lo­na wi­docz­nie od daw­na bro­da do­da­wa­ły mu nad wiek po­wa­gi.

Tym­cza­sem dwaj pa­choł­ko­wie za­ję­li się przy­rzą­dza­niem wie­cze­rzy. Po­ło­żo­no na ogniu go­to­we ćwier­ci ba­ra­nie; zdję­to też z koni kil­ka dro­piów upo­lo­wa­nych w cza­sie dnia, kil­ka par­dew i jed­ne­go su­ha­ka, któ­re­go pa­choł wnet za­czął ob­łu­py­wać ze skó­ry. Stos pło­nął rzu­ca­jąc na step ogrom­ne, czer­wo­ne koło świa­tła. Zdu­szo­ny czło­wiek po­czął z wol­na przy­cho­dzić do sie­bie. Przez czas ja­kiś wo­dził na­bie­gły­mi krwią oczy­ma po ob­cych ba­da­jąc ich twa­rze; na­stęp­nie usi­ło­wał po­wstać. Żoł­nierz, któ­ry po­przed­nio roz­ma­wiał z na­miest­ni­kiem, dźwi­gnął go w górę pod pa­chy; dru­gi wło­żył mu obu­szek w dłoń, na któ­rym nie­zna­jo­my wsparł się z ca­łej siły. Twarz jego była jesz­cze czer­wo­na, żyły jej na­brzmia­łe. Na ko­niec przy­du­szo­nym gło­sem wy­krztu­sił pierw­szy wy­raz:

– Wody?

Po­da­no mu go­rzał­ki, któ­rą pił i pił, co mu wi­docz­nie do­brze zro­bi­ło, bo od­jąw­szy wresz­cie fla­szę od ust, czyst­szym już gło­sem spy­tał:

– W czy­ich je­stem ręku?

Na­miest­nik po­wstał i zbli­żył się ku nie­mu.

– W ręku tych, co wa­ści sal­wo­wa­li.

– Prze­to nie wasz­mo­ścio­wie schwy­ci­li mnie na ar­kan?

– Mo­sa­nie, na­sza rzecz sza­bla, nie ar­kan. Krzyw­dzisz waść do­brych żoł­nie­rzów po­dej­rze­niem. Zła­pa­li cię ja­ko­wiś ło­trzy­ko­wie uda­ją­cy Ta­ta­rów, któ­rych je­śliś cie­kaw, oglą­dać mo­żesz, bo oto leżą tam po­rż­nię­ci jak ba­ra­ny. To mó­wiąc wska­zał ręką na kil­ka ciem­nych ciał le­żą­cych po­ni­żej wy­nio­sło­ści.

A nie­zna­jo­my na to:

– To po­zwól­cie mi spo­cząć.

Pod­ło­żo­no mu woj­ło­ko­wą kul­ba­kę, na któ­rej siadł i po­grą­żył się w mil­cze­niu.

Był to mąż w sile wie­ku, śred­nie­go wzro­stu, sze­ro­kich ra­mion, pra­wie ol­brzy­mej bu­do­wy cia­ła i ude­rza­ją­cych ry­sów. Gło­wę miał ogrom­ną, cerę za­wię­dłą, bar­dzo ogo­rza­łą, oczy czar­ne i nie­co uko­śne jak u Ta­ta­ra, a nad wą­ski­mi usta­mi zwie­szał mu się cien­ki wąs roz­cho­dzą­cy się do­pie­ro przy koń­cach w dwie sze­ro­kie ki­ście. Twarz jego po­tęż­na zwia­sto­wa­ła po­wa­gę i dumę. Było w niej coś po­cią­ga­ją­ce­go i od­py­cha­ją­ce­go za­ra­zem – po­wa­ga het­mań­ska oże­nio­na z ta­tar­ską chy­tro­ścią, do­bro­tli­wość i dzi­kość.

Po­sie­dziaw­szy nie­co na kul­ba­ce, wstał i nad wszel­kie spo­dzie­wa­nie, za­miast dzię­ko­wać, po­szedł oglą­dać tru­py.

– Pro­stak! – mruk­nął na­miest­nik.

Nie­zna­jo­my tym­cza­sem przy­pa­try­wał się uważ­nie każ­dej twa­rzy ki­wa­jąc gło­wą jak czło­wiek, któ­ry od­gadł wszyst­ko, po czym wra­cał z wol­na do na­miest­ni­ka, kle­piąc się po bo­kach i szu­ka­jąc mi­mo­wol­nie pasa, za któ­ry­wi­docz­nie chciał za­tknąć rękę.

Nie po­do­ba­ła się mło­de­mu na­miest­ni­ko­wi ta po­wa­ga w człe­ku ode­rżnię­tym przed chwi­lą od po­wro­za, więc rzekł z prze­ką­sem:

– Rzekł­by kto, że wa­sze zna­jo­mych szu­kasz mię­dzy owy­mi ło­trzy­ka­mi albo że pa­cierz za ich du­szę od­ma­wiasz.

Nie­zna­jo­my od­parł z po­wa­gą:

– I nie my­lisz się waść, i my­lisz: nie my­lisz się, bom szu­kał zna­jo­mych, a my­lisz się, bo to nie ło­trzy­ko­wie, jeno słu­dzy pew­ne­go szlach­ci­ca, mego są­sia­da.

– Tedy wi­docz­nie nie z jed­nej stud­ni pi­ja­cie z onym są­sia­dem.

Dziw­ny ja­kiś uśmiech prze­le­ciał po cien­kich war­gach nie­zna­jo­me­go.

– I w tym się waść my­lisz – mruk­nął przez zęby.

Po chwi­li do­dał gło­śniej:

– Ale wy­bacz wasz­mość pan, żem mu na­przód po­win­nej nie zło­żył dzię­ki za au­xi­lium i sku­tecz­ny ra­tu­nek, któ­ry mnie od tak na­głej śmier­ci wy­ba­wił. Wa­ści mę­stwo sta­nę­ło za moją nie­ostroż­ność, bom się od lu­dzi swo­ich odłą­czył, ale też wdzięcz­ność moja do­rów­ny­wa wasz­mo­ści­nej ocho­cie.

To rze­kł­szy wy­cią­gnął ku na­miest­ni­ko­wi rękę.

Ale but­ny mło­dzień­czyk nie ru­szył się z miej­sca i nie spie­szył z po­da­niem swo­jej; na­to­miast rzekł:

– Chciał­bym na­przód wie­dzieć, je­że­li ze szlach­ci­cem mam spra­wę, bo cho­ciaż o tym nie wąt­pię, jed­nak­że bez­i­mien­nych po­dzię­ków przyj­mo­wać mi się nie go­dzi.

– Wi­dzę w wasz­mo­ści praw­dzi­wie ka­wa­ler­ską fan­ta­zję – i słusz­nie mó­wisz. Po­wi­nie­nem był za­cząć od na­zwi­ska mój dys­kurs i moją po­dzię­kę.Je­stem Ze­no­bi Ab­dank, her­bu Ab­dank z krzy­ży­kiem, szlach­cic z wo­je­wódz­twa ki­jow­skie­go, osia­dły i puł­kow­nik ko­zac­kiej cho­rą­gwi księ­cia Do­mi­ni­ka Za­sław­skie­go.

– A ja Jan Skrze­tu­ski, na­miest­nik cho­rą­gwi pan­cer­nej J.O. księ­cia Je­re­mie­go Wi­śnio­wiec­kie­go.

– Pod sław­nym wo­jow­ni­kiem waść słu­żysz. Przyjm­że te­raz moją wdzięcz­ność i rękę.

Na­miest­nik nie wa­hał się dłu­żej. To­wa­rzy­sze pan­cer­ni z góry wpraw­dzie pa­trzy­li na żoł­nie­rzów spod in­nych cho­rą­gwi, ale pan Skrze­tu­ski był na ste­pie, na Dzi­kich Po­lach, gdzie ta­kie rze­czy mniej szły pod uwa­gę. Zresz­tą miał do czy­nie­nia z puł­kow­ni­kiem, o czym za­raz na­ocz­nie się prze­ko­nał, bo gdy jego żoł­nie­rze przy­nie­śli panu Ab­dan­ko­wi pas i sza­blę, i krót­ki buz­dy­gan, z któ­rych go roz­pa­sa­no dla cu­ce­nia, po­da­li mu za­ra­zem i krót­ką bu­ła­wę o osa­dzie z ko­ści, o gło­wie ze śli­no­wa­te­go rogu, ja­kich za­ży­wa­li zwy­kle puł­kow­ni­cy ko­zac­cy. Przy tym ubiór imci Ze­no­bie­go Ab­dan­ka był do­stat­ni, a mowa kształt­na zna­mio­no­wa­ła umysł by­stry i otar­cie się w świe­cie.

Więc pan Skrze­tu­ski za­pro­sił go do kom­pa­nii. Za­pach pie­czo­nych mięs jął wła­śnie roz­cho­dzić się od sto­su, łech­cąc noz­drza i pod­nie­bie­nie. Pa­choł wy­do­był je z żaru i po­dał na la­ter­cy­no­wej mi­sie. Po­czę­li jeść, a gdy przy­nie­sio­no spo­ry wo­rek moł­daw­skie­go wina uszy­ty z koź­lej skó­ry, wnet za­wią­za­ła się żywa roz­mo­wa.

– Oby nam się szczę­śli­wie do domu wró­ci­ło! – rzekł pan Skrze­tu­ski.

– To wasz­mość wra­casz? skąd­że, pro­szę? – spy­tał Ab­dank.

– Z da­le­ka, bo z Kry­mu.

– A có­żeś wasz­mość tam ro­bił? z wy­kup­nem jeź­dzi­łeś?

– Nie, mo­ści puł­kow­ni­ku; jeź­dzi­łem do sa­me­go cha­na.

Ab­dank na­sta­wił cie­ka­wie ucha.

– Ano to, pro­szę, w pięk­ną waść wsze­dłeś ko­mi­ty­wę! I z czym­że do cha­na jeź­dzi­łeś?

– Z li­stem J. O. księ­cia Je­re­mie­go.

– To waść po­sło­wał! O cóż je­go­mość ksią­żę do cha­na pi­sał?

Na­miest­nik po­pa­trzył by­stro na to­wa­rzy­sza.

– Mo­ści puł­kow­ni­ku – rzekł – za­glą­da­łeś w oczy ło­trzy­kom, któ­rzy cię na ar­kan uję­li – to two­ja spra­wa; ale co ksią­żę do cha­na pi­sał, to ani two­ja, ani moja, jeno ich oby­dwóch.

– Dzi­wi­łem się przed chwi­lą – od­parł chy­trze Ab­dank – że je­go­mość ksią­żę tak mło­de­go czło­wie­ka po­słem so­bie do cha­na ob­rał, ale po wa­ści­nej od­po­wie­dzi już się nie dzi­wię, bo wi­dzę, żeś mło­dy laty, ale sta­ry eks­pe­rien­cją i ro­zu­mem.

Na­miest­nik po­łknął gład­ko po­chleb­ne słów­ko, po­krę­cił tyl­ko mło­de­go wąsa i py­tał:

– A po­wiedz­że mi wasz­mość, co po­ra­biasz nad Omel­nicz­kiem i ja­keś się tu wziął sam je­den?

– Nie je­stem sam je­den, je­nom lu­dzi zo­sta­wił po dro­dze, a jadę do Ku­da­ku, do pana Gro­dzic­kie­go, któ­ren tam jest prze­ło­żo­nym nad pre­zy­dium i do któ­re­go je­go­mość het­man wiel­ki wy­słał mnie z li­sta­mi.

– A cze­mu waść nie baj­da­kiem, wodą?

– Taki był or­dy­nans, od któ­re­go od­stą­pić mi się nie go­dzi.

– To dziw, że je­go­mość het­man taki wy­dał or­dy­nans, gdyż wła­śnie na ste­pie w tak cięż­kie po­pa­dłeś ter­mi­ny, któ­rych wodą ja­dąc pew­no był­byś unik­nął.

– Mo­sa­nie, ste­py te­raz spo­koj­ne; znam ja się z nimi nie od dziś, a to, co mnie spo­tka­ło, to jest złość ludz­ka i in­vi­dia.

– I któż to na je­go­mo­ści tak na­sta­je?

– Dłu­go by ga­dać. Są­siad to zły, mo­ści na­miest­ni­ku, któ­ry sub­stan­cję mi znisz­czył, z wło­ści mnie ru­gu­je, syna mi zbił – i ot – wi­dzia­łeś waść, tu jesz­cze na szy­ję moją na­sta­wał.

– A to waść nie no­sisz sza­bli przy boku?

W po­tęż­nej twa­rzy Ab­dan­ka za­bły­sła nie­na­wiść, oczy za­świe­ci­ły mu po­sęp­nie i od­rzekł z wol­na a do­bit­nie:

– No­szę, i tak mi do­po­móż Bóg, jako in­nych re­kur­sów prze­ciw wro­gom moim szu­kać już nie będę.

Po­rucz­nik chciał coś mó­wić, gdy na­gle na ste­pie roz­legł się tę­tent koni, a ra­czej po­śpiesz­ne chlu­po­ta­nie koń­skich nóg po roz­mię­kłej tra­wie. Wnet też i cze­lad­nik na­miest­ni­ka, trzy­ma­ją­cy straż, nad­biegł z wie­ścią, że ja­ko­wiś lu­dzie się zbli­ża­ją.

– To pew­nie moi – rzekł Ab­dank – któ­rzy za­raz za Ta­śmi­ną zo­sta­li. Jam też, nie spo­dzie­wa­jąc się zdra­dy, tu na nich cze­kać obie­cał.

Ja­koż po chwi­li gro­ma­da jeźdź­ców oto­czy­ła pół­okrę­giem wzgó­rze. Przy bla­sku ognia uka­za­ły się gło­wy koń­skie z otwar­ty­mi chra­pa­mi, pry­cha­ją­ce ze zmę­cze­nia, a nad nimi po­chy­lo­ne twa­rze jeźdź­ców, któ­rzy przy­sła­nia­jąc rę­ko­ma od bla­sku oczy pa­trzy­li by­stro w świa­tło.

– Hej, lu­dzie! kto wy? – spy­tał Ab­dank.

– Raby boże! – od­po­wie­dzia­ły gło­sy z ciem­no­ści.

– Tak, to moi mo­łoj­ce – po­wtó­rzył Ab­dank zwra­ca­jąc się do na­miest­ni­ka.

– By­waj­cie! by­waj­cie!

Nie­któ­rzy ze­szli z koni i zbli­ży­li się do ognia.

– A my śpie­szy­li, śpie­szy­li, bat'ku. Szczo z to­bo­ju?

– Za­sadz­ka była. Chwed­ko, zdraj­ca, wie­dział o miej­scu i tu już cze­kał z in­ny­mi. Mu­siał po­dą­żyć do­brze przede mną. Na ar­kan mnie uję­li!

– Spa­si Bih! spa­si Bih! A to co za La­szek koło cie­bie?

Tak mó­wiąc spo­glą­da­li groź­nie na pana Skrze­tu­skie­go i jego to­wa­rzy­szów.

– To dru­hy do­bre – rzekł Ab­dank. – Sła­wa Bogu, ca­łym i żyw. Za­raz bę­dzie­my ru­szać da­lej.

– Sła­wa Bogu! my go­to­wi.

Nowo przy­by­li po­czę­li roz­grze­wać dło­nie nad ogniem, bo noc była zim­na, choć po­god­na. Było ich do czter­dzie­stu lu­dzi ro­słych i do­brze zbroj­nych. Nie wy­glą­da­li wca­le na Ko­za­ków re­ge­stro­wych, co nie po­ma­łu zdzi­wi­ło pana Skrze­tu­skie­go, zwłasz­cza że była ich garść tak spo­ra. Wszyst­ko to wy­da­ło się na­miest­ni­ko­wi moc­no po­dej­rza­nym. Gdy­by het­man wiel­ki wy­słał imci Ab­dan­ka do Ku­da­ku, dał­by mu prze­cie stra­żę z re­ge­stro­wych, a po wtó­re, z ja­kiej­że by ra­cji ka­zał mu iść ste­pem od Czeh­ry­na, nie wodą? Ko­niecz­ność prze­pra­wia­nia się przez wszyst­kie rze­ki idą­ce Dzi­ki­mi Po­la­mi do Dnie­pru mo­gła tyl­ko po­chód opóź­nić. Wy­glą­da­ło to ra­czej tak, jak­by imć pan Ab­dank chciał wła­śnie Ku­dak omi­nąć.

Ale za­rów­no i sama oso­ba pana Ab­dan­ka za­sta­na­wia­ła wiel­ce mło­de­go na­miest­ni­ka. Za­uwa­żył wraz, że Ko­za­cy, któ­rzy ze swy­mi puł­kow­ni­ka­miob­cho­dzi­li się dość po­ufa­le, jego ota­cza­li czcią nie­zwy­czaj­ną, jak­by pra­we­go het­ma­na. Mu­siał to być ja­kiś ry­cerz du­żej ręki, co tym dziw­niej­sze było panu Skrze­tu­skie­mu, że zna­jąc Ukra­inę i z tej, i z tam­tej stro­ny Dnie­pru, o ta­kim prze­sław­nym Ab­dan­ku nic nie sły­szał. Było przy tym w twa­rzy tego męża coś szcze­gól­ne­go – ja­kaś moc uta­jo­na, któ­ra tak biła z ob­li­cza, jak żar od pło­mie­nia, ja­kaś wola nie­ugię­ta, zna­mio­nu­ją­ca, że człek ten przed ni­kim i ni­czym się nie cof­nie. Taką wła­śnie wolę w ob­li­czu miał ksią­żę Je­re­mi Wi­śnio­wiec­ki, ale co w księ­ciu było przy­ro­dzo­nym na­tu­ry da­rem, wła­ści­wym wiel­kie­mu uro­dze­niu i wła­dzy, to mo­gło za­sta­no­wić w mężu nie­zna­ne­go na­zwi­ska, za­błą­ka­nym w głu­chym ste­pie.

Pan Skrze­tu­ski dłu­go de­li­be­ro­wał. Cho­dzi­ło mu po gło­wie, że to może jaki po­tęż­ny ba­ni­ta, któ­ry, wy­ro­kiem ści­gan, chro­nił się w Dzi­kie Pola – to znów, że to wa­taż­ka wa­ta­hy zbó­jec­kiej; ale to ostat­nie nie było praw­do­po­dob­ne. I ubiór, i mowa tego czło­wie­ka po­ka­zy­wa­ły co in­ne­go. Zgo­ła więc nie wie­dział na­miest­nik, cze­go się trzy­mać, miał się tyl­ko na bacz­no­ści, a tym cza­sem Ab­dank ka­zał ko­nia so­bie po­da­wać.

– Mo­ści na­miest­ni­ku – rzekł – komu w dro­gę, temu czas. Po­zwól­że po­dzię­ko­wać so­bie raz jesz­cze za ra­tu­nek. Oby Bóg po­zwo­lił mi od­pła­cić ci rów­ną usłu­gą!

– Nie wie­dzia­łem, kogo ra­tu­ję, prze­tom i na wdzięcz­ność nie za­słu­żył.

– Mo­de­stia to two­ja tak mówi, któ­ra jest mę­stwu rów­na. Przyj­mij­że ode mnie ten pier­ścień.

Na­miest­nik zmarsz­czył się i krok w tył od­stą­pił mie­rząc oczy­ma Ab­dan­ka, ten zaś mó­wił da­lej z oj­cow­ską nie­mal po­wa­gą w gło­sie i po­sta­wie:

– Spoj­rzyj jeno. Nie bo­gac­two tego pier­ście­nia, ale inne cno­ty ci za­le­cam. Za mło­dych jesz­cze lat w bi­sur­mań­skiej nie­wo­li bę­dąc do­sta­łem go od pąt­ni­ka, któ­ry z Zie­mi Świę­tej po­wra­cał. W tym oczku za­mknię­ty jest proch z gro­bu Chry­stu­sa. Ta­kie­go daru od­ma­wiać się nie go­dzi, choć­by i z osą­dzo­nych rąk po­cho­dził. Je­steś waść mło­dym czło­wie­kiem i żoł­nie­rzem, a gdy na­wet i sta­rość bli­ska gro­bu nie wie, co ją przed osta­tecz­ną go­dzi­ną spo­tkać może, cóż do­pie­ro ado­le­scen­cja, któ­ra ma­jąc przed sobą wiek dłu­gi, na więk­sza licz­bę przy­gód tra­fić musi! Pier­ścień ten ustrze­że cię od przy­go­dy i obro­ni, gdy dzień sądu na­dej­dzie, a to ci po­wia­dam, że dzień ten idzie już przez Dzi­kie Pola.

Na­sta­ła chwi­la ci­szy; sły­chać było tyl­ko sy­cze­nie pło­mie­nia i par­ska­nie koni. Z da­le­kich ocze­re­tów do­cho­dzi­ło ża­ło­sne wy­cie wil­ków. Na­gle Ab­dank po­wtó­rzył raz jesz­cze, jak­by do sie­bie:

– Dzień sądu idzie już przez Dzi­kie Pola, a gdy na­dej­dzie – za­dy­wyt­sia wsij swit bo­żyj…

Na­miest­nik przy­jął pier­ścień ma­chi­nal­nie, tak był zdu­mio­ny sło­wa­mi tego dziw­ne­go męża.

A ten za­pa­trzył się w dal ste­po­wą, ciem­ną.

Po­tem zwró­cił się z wol­na i siadł na koń. Mo­łoj­cy jego cze­ka­li już u stóp wzgó­rza.

– W dro­gę! w dro­gę!…. By­waj zdrów, dru­hu żoł­nie­rzu! – rzekł do na­miest­ni­ka. – Cza­sy te­raz ta­kie, że brat bra­tu nie ufa, prze­to i nie wiesz, ko­goś oca­lił, bom ci na­zwi­ska swe­go nie po­wie­dział.

– Więc waść nie Ab­dank?

– To klej­not mój…

– A na­zwi­sko?

– Boh­dan Ze­no­bi Chmiel­nic­ki.

To rze­kł­szy zje­chał ze wzgó­rza, a za nim ru­szy­li mo­łoj­cy. Wkrót­ce okry­ły ich tu­man i noc. Do­pie­ro gdy od­je­cha­li już z pół sta­ja­nia, wiatr przy­niósł od nich sło­wa ko­zac­kiej pie­śni:

Oj wy­zwo­ły, Boże, nas wsich, bid­nych ne­wil­ny­kiw,

Z tiaż­koj ne­wo­li,

Z wiry bi­sur­man­skoj -

Na ja­sni zori,

Na ty­chi wody,

U kraj we­se­łyj,

U mir chresz­czen­nyj -

Wy­słu­chaj, Boże, u proś­bach na­szych.

U nesz­cza­snych mo­ły­twach,

Nas bid­nych ne­wil­ny­kiw.

Gło­sy ci­chły z wol­na, po­tem sto­pi­ły się z po­wie­wem szu­mią­cym po ocze­re­tach.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: