- W empik go
Ognisko rodzinne: powieści dla młodzieży - ebook
Ognisko rodzinne: powieści dla młodzieży - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 309 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W pobliżu miasta Rz… leżała wieś Kalinówka, własność pana Andrzeja Kalinowskiego, czynnego bardzo człowieka, który nie tylko był rolnikiem, lecz i przemysłowcem: we wsi jego znajdowała się fabryka cukru, którą on sam prowadził. Nad wielkim stawem, wierzbami otoczonym, wznosił się z jednej strony dwór dziedzica Kalinówki, z drugiej fabryka, której wielki murowany komin zdawał się chcieć sięgać obłoków. Po prawej stronie fabryki widać było murowany budynek, w którym mieszkania urzędników się znajdowały: magazyniera, buchaltera, chemika i mechanika; po lewej stał samotnie, tuż pod lasem, drewniany domek pomocnika pana Andrzeja Kalinowskiego, czyli vice-dyrektora jego fabryki, pana Damiana Dolańskiego. Domek ten otaczał niewielki ogródek, w którym jednak niczego nie brakło. Były tam piękne kwiaty i drzewa cień dające, były zagony z jarzynami i trawniki, na których rosły wiśnie, grusze, jabłonie i śliwy, a wśród tych drzew stały ule, koło których roje pszczół brzęczały od rana do wieczora; były kanapki darniowe, stoły i ławy dębowe, altanki – czego tam nie było!
Ranek patrzał już jasno na ziemię, przed domem pana Damiana krzątała się młoda dziewczyna, najstarsza z jego dzieci – a sporą miał gromadkę do wyżywienia: aż ośmioro – pięć dziewczyn i trzech chłopaków; to chłopca, to dziewczynę niebo zsyłało panu Damianowi, raz tylko z kolei przyszły po sobie dwie dziewczyny. Najstarsza z tej gromadki, dorodna, bo zdrowa, Wacława, wysmukła, o czystem i wesołem spojrzeniu, krzątała się już czynnie, lubo wcześnie jeszcze było.
Opalona cera jej twarzy, ręce zgrabne, lecz szorstkie, świadczyły, iż jest to pracowita gosposia; ubiór jej był skromny: ciemna perkalowa suknia, fartuszek jasny – ot i wszystko; największą jej ozdobą były włosy złociste, miękkie, splecione w szeroki warkocz, upięty wysoko, by sukni nie smolił; kształtna główka dziewczęcia zdawała się uginać pod tym warkoczem. W domu vice-dyrektora fabryki cukru Kalinówki głęboka cisza panowała: pan Da – mian spał jeszcze; dzwonek fabryczny dopiero o szóstej budził urzędników, lecz Wacława o piątej wstawała, gdyż ojciec lubił, gdy zawoła: "Śniadanie!" aby w jednej sekundzie wszystko było gotowe. W altance, dzikiem winem oplecionej, a przylegającej do domu pana Damiana, cień i chłód panowały w najskwarniejsze południe, w niej też jadano obiad, śniadanie i wieczerzę. Wacława krzątała się właśnie koło przygotowania śniadania: na białym obrusem zasłanym stole stawiała różne przybory i przysmaki, służąca Marysia pomagała jej czynnie; obie chodziły na palcach, mówiły do siebie po cichu, najlżejszy hałas nie dochodził stąd do pokoju pana Damiana. Już samowar kipiał na stole i kłęby pary rzucał dokoła siebie, już Wacława naparzyła herbatę i w jedną szklankę nalała gorącej wody, by ostygła, bo ojciec latem pijał zawsze chłodną herbatę, – gdy w progu drzwi sieni, wiodącej do wnętrza domu pana Damiana, ukazało się dwoje dzieci: chłopiec i dziewczyna, oboje w koszulach, boso, oboje w ręku trzymali ubranie, oboje mieli włosy rozczochrane i zaspane oczy.
Zajęta krajaniem chleba dla ojca, Wacława nie spostrzegła ich zaraz; byli to najmłodsi z jej rodzeństwa: pięcioletni Zenuś i sześcioletnia Zosia. Dzieci spoglądały to na siostrę, to na siebie – zdawały się nie być zdecydowane, co począć z sobą; nareszcie Zosia zdobyła się na krok stanowczy: położyła paluszek na ustach, jakby komuś milczenie nakazywała, przebiegła cichutko z sieni do altanki i na jedną z ławek tam się znajdujących wskoczyła; Zenuś za nią podążył.
– A to co? – spytała Wacława, teraz dopiero dzieci spostrzegłszy, i surowo na oboje spojrzała.
– Moja Waciuniu, nie gniewaj się; my się tu ubierzemy prędziutko i cichutko – odparła Zosia, wdzięcząc się do siostry.
– Dlaczego nie w pokoju? – spytała Wacława.
– Mama nas wygnała, bośmy się śmieli – szepnęły dzieci nieśmiało.
– I tatkę obudzili. Tatko cały dzień pracuje ciężko dla nas, a wy mu sen przerywacie, nie pozwalacie wypocząć – z łagodną wymówką rzekła Wacława.
Dzieci spuściły oczy, uśmiech pustoty uleciał z ich ust; teraz widziały ogrom swego przestępstwa i nie dziwiły się matce, że je wygnała z domu.
– Nie przebudził się jeszcze; tylko mama bała się, byśmy go nie obudzili – tłómaczyła się Zosia.
– A może się obudził! Co ty wiesz… – dodał Zenuś.
– Ubierajcie się żwawo – rzekła Wacława z uśmiechem, rozbrojona ich pokorą; – włóżcie pończochy i trzewiczki, i przejdźcie na paluszkach do kuchni; tam się umyjecie i dokończycie ubierać.
Dzieci spełniły co do słowa rozkaz siostry, a Wacława krzątała się dalej przy śniadaniu; już dla ojca przygotowała kromki chleba z masłem, rzodkiewki i jajka, teraz krajała chleb dla innych członków rodziny.
– Przynieś jeszcze trzy szklanki – rzekła do Marysi: – siedm nie wystarczy.
– A bo to goście będą u nas dzisiaj? – spytała dziewczyna. – Przyniosłam tyle, co zawsze.
– Będą goście – odparła Wacia: – tylko ich patrzeć.
– Może panicze i panienka z Warszawy przyjadą?
– Nie kto inny.
Marysia pobiegła co żywo po szklanki do kuchni, gdzie właśnie Zenuś i Zosia pluskali się w wielkiej miednicy.
– Niech Zenuś i Zosia nie marudzą z ubraniem, bo pan Jakób wyśmieje, że śpiochy; panna Wacława mówi, że go ino patrzeć – rzekła do dzieci.
Zosia prędko twarz ręcznikiem otarła i skoczyła do okna, gdzie stało rozbite lusterko, leżały grzebienie i szczotka, i poczęła rozczesywać splątane włosy, drąc je niemiłosiernie. Zenuś pluskał się jeszcze, pewny, że i tak dogoni siostrę, bo jego przystrzyżone przy skórze włosy mniej czasu potrzebowały, by je doprowadzić do porządku.
– Nie chciałbym być dziewczyną. Toż to bieda z waszymi włosami. Ja dwa razy musnę szczotką po głowie, i dobrze – mówił tonem wyższości i spoglądał z politowaniem na siostrę.
Gdy Marysia przyniosła trzy brakujące szklanki, a Wacia wzięła chleb do ręki, aby dla młodszego rodzeństwa kromki pokrajać, na ulicy, wiodącej od bramy wjazdowej, coś zaturkotało. Żywe rumieńce wybiegły na twarz dziewczęcia, nie rzuciła jednak chleba.
– Marysiu, pobiegnij, zobacz, kto jedzie – rzekła tylko i krajała dalej; gdy porcye były gotowe dla wszystkich, dopiero wtedy podniosła oczy i zwróciła je w stronę, skąd hałas leciał.
Drogą, od cukrowni do domku pana Damiana wiodącą, pędziła bryczka, w niej dwóch studentów i dziewczynkę w ciemnofiołkowym mundurku widać było; przed bryczką biegła zdyszana Marysia, i wpadłszy do altanki, zawołała:
– Panicze i panienka przyjechali!
Wacława już widziała jadących. Otarła zawalane przy krajaniu chleba mąką ręce, otrzepała fartuszek i podążyła witać przybyłych. Wyprzedziły ją dwa psy: chudy chart, który imienia nie posiadał żadnego – chartem go zwali wszyscy – i kudłaty Borsuń.
Zapomniawszy, że pan Damian nie ukazał się jeszcze w progu drzwi i nie krzyknął: "Teraz sobie szczekajcie głośno, pan już nie śpi!" co czynił każdego ranka, – psy z radosnem skomleniem rzuciły się na przybywających, a wspiąwszy się na tylne łapy, przednie oparły na ramionach paniczów i panienki, i lizały im ręce i twarze.
Wacia nie mogła się dostać do braci i sióstr, lecz najstarszy z przybyłych, młodszy o rok od Waci Jakób, odepchnąwszy charta, wyciągnął ramiona do siostry.
– Jak zawsze, pierwsza w domu na nogach – rzekł, całując ją serdecznie. – Co tu słychać? Ojciec, matka, siostry, Zdzisio… czy zdrowi?
– Zdrowi wszyscy – odpowiedziała Wacia. – Ojciec jeszcze śpi, więc cicho się sprawujcie. Chodźcie do altanki, tam porozmawiamy swobodnie.
To powiedziawszy, zwróciła się do młodszej siostry, trzynastoletniej Edzi, i do brata Julka, który liczył lat jedenaście – i ucałowała oboje; potem poszli do altanki, siedli obok siebie, a Marysia, zdjąwszy z bryczki tłomoczki podróżnych, poniosła je do domu.
– Więc ty po dawnemu prawą ręką matki – mówił Jakób, patrząc z miłością na siostrę: – krajesz i smarujesz chleb, gotujesz obiad, siejesz kwiaty i jarzyny w ogrodzie, dzieci uczysz a b c, chwili czasu nie masz dla siebie. Szkoda mi cię, szkoda, siostrzyczko moja!
– Nie żałuj ty mnie, braciszku, bo tak, jak jest, być musi; bo inaczej być nie może – odparła Wacława z prostotą. – Mama nie dałaby sobie rady; od świtu do nocy pracuje, choć pomagam, jak mogę.
Jakób westchnął.
– Musi tak być, kiedy inaczej być nie może – powtórzył, całując siostrę. – Przywiozłem ci znowu stos książek. Zimą je czytać będziesz.
– Jakiś ty dobry, Kubusiu! zawsze o mnie pamiętasz – odparła Wacława. – Zima to moje wakacye, twoje książki to moje szczęście wówczas. Wieczory takie długie i ciche u nas.
– A we dworze bywasz czasami?
– W niedzielę prawie zawsze.
– Cóż panna Jadwiga porabia?
– Śliczna i dobra, jak zawsze. Wczoraj była u mnie, chciała mnie zabrać na spacer, lecz smażyłam poziomki, które ojciec tak lubi; czasu nie miałam. Złota dziewczyna! widząc, że mnie nie oderwie od zajęcia, siadła w tej altance i razem ze mną przebierała poziomki; powiedziała, że jej u nas dobrze, jak w domu.
Jakób się roześmiał, oczy mu szczęściem zabłysły.
– A Karol, czy przyjechał już? – zapytała Wacia.
– Dopiero za tydzień ujrzymy go tutaj – odparł Jakób.
– Nie pytam cię o promocyę, bom pewna, że jest – rzekła.
Jakób podniósł dumnie czoło.
– Pewno, że jest – odparł; – słucham ojca rady: co rok o jeden szczebel wdzieram się ku górze; już teraz wyżej niż ojciec stoję; ojciec na czwartej klasie skończył, jam już piątą przebył.
– Mój brat szóstoklasista! – z uśmiechem, w którym duma i radość się malowały, rzekła Wacia. – A pan Karol? – spytała następnie.
– Ten ukończył już gimnazyum, teraz do uniwersytetu pójdzie na wydział prawny; i ja tam z czasem dostać się muszę; poradzę sam sobie, już ojca pomocy nie chcę; wstyd byłoby dalej nadużywać łask jego; teraz kolej przyszła na młodsze rodzeństwo.
– A wy macie promocye? – spytała Wacława, zwracając się do Edy i Julka.
– Eda popisała się – wyręczył siostrę Jakób: – dostała nie tylko promocye do czwartej klasy, lecz i nagrodę. Julek fiasco urządził: promocyi nie dostał.
Jasne, pełne wesela oczy Waci posmutniały.
– Ciszej, Kubusiu; lękam się, by ojciec nie usłyszał; wolę mu sama później o tem powiedzieć; może nie zapyta zaraz na wstępie o promocye. Julek się poprawi na przyszły rok. Wszak prawda, braciszku? – dodała, spojrzawszy na młodszego z chłopców.
Julek nic nie odpowiedział, siedział ze spuszczonemi w ziemię oczami. Jakób popatrzał na niego surowo i ruszył ramionami.
– Ten wyżej iść nie chce – mruknął. – A gdzież nasza Frufru? – dodał głośniej, rozmowę zwracając na inny przedmiot.
– Frufru ma honor sama odpowiedzieć łaskawemu panu na zapytanie – odparł głos wesoły i dźwięczny.
Wszystkich spojrzenia zwróciły się w stronę, skąd szedł. U wnijścia altany stała śliczna postać piętnastoletniego dziewczęcia; jasno ubrana, przystrojona w polne kwiaty, wstążki i paciorki, oblana promieniami słońca, stanowiła bijące przeciwieństwo ze skromnie ubraną Wacią; była to Fruzia, druga z kolei córka pana Damiana. Bracia i siostry pobiegli ją witać, ona ucałowała każde z kolei.
– Odpoczynek po pracy pensyonarskiej wyszedł ci na korzyść: ślicznie wyglądasz! – rzekł Jakób, obejmując ją wzrokiem pełnym miłości.
Fruzia pocałunkiem podziękowała bratu za komplement; on ujął ją za rękę i posadził obok siebie na ławce; z drugiej strony miejsce zajęła Wacia.
– No, cóż teraz myślisz robić z sobą? – zapytał Jakób. – Skończyłaś trzy klasy, rok odpoczywałaś: wszystko według programu, zakreślonego przez szanownego pana Damiana Dolańskiego w sprawie wychowania córek. Wacia po takim odpoczynku stanęła obok matki, by pomódz jej w pracy, i stoi do dziś odważnie. A ty co będziesz robić?
– Ja? Pojadę do Warszawy i uczyć się będę kroju. Tak ojciec postanowił.
– To i po moich marzeniach! – odezwała się milcząca dotychczas Eda i westchnęła.
– A cóż ty miałaś za marzenia? – spytała ją Fruzia.
– Iść do czwartej klasy. Fruzia ruszyła ramionami.
– Ho! ho! czego to się jej zachciewa! A co ty lepszego od nas? My przeszłyśmy każda tylko trzy klasy, to i tobie dosyć nauki.
Edzia spuściła głowę i posmutniała.
– Pewno nie żałujesz, że ci się ojciec więcej nie kazał uczyć? – spytał Jakób Fruzię.
– Pewno, że nie – odparła z uśmiechem. – Wolę igłę niż książkę… wyznaję szczerze.
– A gdy się nauczysz mistrzowsko igłą władać, przyjedziesz tutaj i magazyn założysz; będziesz sama się stroić i szyć stroje dla pani buchalterowej i jej córek, dla żony magazyniera i t… d. Potem jaki ładny chłopiec na wronym koniku przyjedzie, konika służbie powierzy, sam pod dach pana Damiana wejdzie, pokłoni się rodzicom, pokłoni panience i o rączkę poprosi; ty oddasz mu ją z ochotą i zostaniesz panią chemikową, lub czem innem, i szyć będziesz dalej stroje, by podwoić niewielką pensyę męża.
Fruzia roześmiała się i pocałowała brata.
– To twoje marzenie; znam je – rzekł Jakób poważnie. – Rozumnie ojciec zrobi, jeśli cię każe szyć uczyć: każdy powinien mieć w ręku jakiś sposób zabezpieczenia się od nędzy; za przyszłość nikt ręczyć nie może. Co do Waci, zawsze żałuję, że jej ojciec nie pozwolił kończyć nauk; ona uczyłaby się z ochotą. Chciałbym, żeby choć Eda mogła iść wyżej.
Dziewczynka podniosła głowę i spojrzała z wdzięcznością na brata.
– A dlaczego, Edziu, chcesz iść do czwartej klasy? – spytała siostrę Wacia.
– Wszystkie moje koleżanki mają się dalej uczyć – szepnęła Eda.
Na twarzy Jakóba odmalowało się zdziwienie.
– Więc tylko dlatego chcesz się uczyć – rzekł z uśmiechem.
Eda podniosła żywo główkę, lecz odpowiedzi dać nie mogła, gdyż w drzwiach domu rozległ się donośny głos pana Damiana:
– Gdzieżeście się pochowali? – mówił tonem wesołym. – Siedzicie cicho, jak myszy w norze; a przecież ja już dawno nie śpię.
Dzieci zerwały się z ławek i wybiegły z altanki witać ojca. Otyły, czerwony, z twarzą promieniejącą radością, pan Damian toczył się zwolna ku nim; obok niego szła mała, garbata dziewczynka, o bladej twarzyczce i smutnych oczach. Była to Elżunia, pieszczocha ojca. Pan Damian roztworzył ramiona, uścisnął naprzód Jakóba, potem Julka i Edę, następnie skierował się do altany.
– No, cóż? Promocye są. Jestem tego pewien. Jakżeby być nie miały! Toż wiecie, że ojciec ciężko pracuje na was – rzekł wesoło. I nie czekając odpowiedzi, siadł do stołu przed przygotowanem dla niego śniadaniem, zamieszał w szklance łyżeczką, skosztował herbaty.
– Wyśmienita! – rzekł. – Gdzie moja stara? I wzrokiem począł szukać najstarszej córki. Wacia przybliżyła się do niego.
– Dzień dobry ojcu! – rzekła, całując go w rękę.
– Dzień dobry! – odparł, gładząc jasne jej włosy. – Pewno pierwsza ich przywitałaś? – dodał następnie.
– Pierwsza, ojczuniu – odparła z uśmiechem zadowolenia.
– Kto rano wstaje, temu Pan Bóg daje – rzekł pan Damian. – No, siadaj, Jakóbie, obok mnie – dodał, zwróciwszy się do gimnazisty: – miejsce najstarszego syna przy stole przy ojcu, bo jego następcą kiedyś będzie.
Jakób spełnił rozkaz mu dany.
– Siadaj i jedz. A ty z drugiej strony obok mnie, bo ty rodzeństwu drugą matką – ciągnął dalej pan Damian, przy ostatnich słowach zwróciwszy się ku Waci.
– Siądę zaraz, ojcze, tylko braci i siostry obdzielę – odparła Wacława.
– Malcy, do porządku! miejsca zajmować! – krzyknął pan Damian.
Dzieci zbliżyły się do stołu. Julek chciał siąść obok Jakóba, lecz ojciec go powstrzymał.
– Dalej, dalej, mosanie! – rzekł surowo: – jeszcześ do tego miejsca nie dorósł; dopiero do drugiej klasy się wdarłeś. To Fruzi miejsce; lecz ona dziś wyjątkowo ustępuje Elżuni, która patrzy w Jakóba jak w bóstwo. Wszak zrobisz to, Fruziu, dla naszego biedactwa?
– Z ochotą, ojcze – odparła Fruzia wesoło i usiadła na trzecim miejscu po prawej stronie ojca.
Na Julka skinęła Eda, siedli po lewej stronie – on zmieszany, z oczami spuszczonemi zajął trzecie miejsce, ona drugie; pierwsze obok ojca zostawili dla Waci, Elżunia usiadła obok Jakóba. Wacia poczęła rozlewać mleko rodzeństwu i chleb rozdawać. Pan Damian wzrokiem zadowolenia powiódł po dzieciach, zatrzymał go dłużej na Julku i rozśmiał się po chwili.
– Cóżeś tak skapcaniał? – spytał. – Czy tego, że siedzisz niżej od Elżuni? Naszym obowiązkiem jest słodzić temu biedactwu wszędzie i zawsze smutne jego życie.
I słodził je w istocie dobry ten ojciec rodziny. Elżunia nie znała , co łajanie ojca – nigdy na nią głosu nie podniósł, nigdy surowo rozkazu nie wydał; pieszczoty tylko znała w domu, bo za przykładem ojca bracia i siostry dogadzali jej, jak mogli i umieli; garbusek w tej rodzinie był Beniaminkiem mamy i taty, braci i sióstr.
Julek nie podniósł oczu na ojca, a pan Damian, nie zgadując dlaczego, zwrócił się do starszego syna.
– Cóż myślisz teraz robić, chłopcze? – zapytał. – Pięć klas skończyłeś.
– Dopiero pięć – odparł śpiesznie Jakób, lękając się, by ojciec tego nie wypowiedział, co domyślał się, że chce powiedzieć. – Jeszcze przede mną trzy lata nauki w gimnazyum – dodał.
Pan Damian chrząknął.
– Myślałem, że będziesz chciał się wziąć do pracy, któraby ci już utrzymanie zapewniła – rzekł poważnie. – Ja, gdy czwartą klasę skończyłem, wziąłem się do pracy praktycznej, chlebodajnej.
Jakób spuścił oczy.
– Mówisz nam, ojcze, zawsze, iż obowiązkiem synów wedrzeć się wyżej o jeden stopień, niż ojcowie ich stali – odparł nieśmiało.
– I tak będziesz stał już wyżej, boś pięć klas skończył – rzekł pan Damian. – Ot, powiem ci, jakie ja mam zamiary, a ty potem swoje mi przedstawisz… Dziś wieczorem chcę iść z tobą do pana Kalinowskiego; będę go prosił, by ci dał zajęcie w fabryce; praktycznie wyuczysz się fachu cukrowara, a ja z czasem ustąpię ci swego miejsca. Cóż ty na to?
To powiedziawszy, wzrok, w którym malowało się wielkie zadowolenie, zatrzymał na synu.
Jakób nic z razu nie odpowiedział – milczał, wahać się zdawał, co rzec; nareszcie odezwał się:
– Czem ja będę z czasem, przemysłowcem, czy czem innem, o tem za lat parę pomówimy; dziś to wiem tylko, że chcę, że muszę być z czasem pożytecznym człowiekiem; dziś pozwól mi, ojcze, dalej się uczyć.
Pan Damian ściągnął brew, poniósł szklankę do ust, a wychyliwszy haust herbaty, postawił ją potem z hałasem na spodku, chrząknął.
– Kochaneczku – odparł, wstrząsnąwszy głową, – nie pamiętasz o tem, żeś u mnie nie jedynakiem.
Głos jego, gdy mówił te wyrazy, był ostry, wzrok surowy.
– Przeciwnie, ojcze, nigdy o tem nie zapominam – odparł, rumieniąc się, Jakób. – Na dowód powiem ci, iż zapewniłem sobie w Warszawie zajęcie praktyczne u jednego z nauczycieli, który obiecał mi, że jeżeli przywiozę od ciebie, ojcze, pozwolenie, da mi u siebie stół i stancyę, dziesięć rubli płacić mi będzie miesięcznie, a ja za to będę dawać korepetycye trzem chłopcom, co u niego na stancyi stoją.
Pan Damian rozchmurzył czoło.
– A to mi zuch! – wykrzyknął. – Chodź-no, asińdźka, posłuchaj, jakiego to masz syna! Podnieś z dumą czoło i powiedz głośno: "Jam jego matką!"
Pani Damianowa weszła właśnie do altanki, z nią razem Zenuś i Zosia, oboje uczepieni u jej sukni, oboje z oczyma czerwonemi. Była to blada i drobna kobieta, skromnie ubrana, w szarej beżowej sukni, w czarnym fartuchu. Usłyszawszy męża, stanęła, uśmiechnęła się łagodnie, wyciągnęła ramiona do swego pierworodnego, – a gdy ten przybiegł do niej z pocałunkami, objęła go czułym uściskiem.
– Jakób od kolebki pociechą był mi zawsze! – szepnęła.
– Puść mnie do mamy! – zawołała Eda, zerwawszy się także z ławki – ija chlubą jej jestem!
– No, no, ustąp, stary, młodszym – wstawił się za dzieweczką ojciec.
Pani Damianowa puściła z objęć syna i Edę do serca przycisnęła, potem nieśmiałego Julka przywołała, a rodzeństwo witało się z sobą.
– Cóż to, płakaliście? – pytał Jakób brata i siostrę, i wziąwszy oboje za ręce, zaglądał im w oczy, lecz odpowiedzi nie otrzymał; wyrwali mu się z rąk, pospuszczali główki i stali w pośrodku altany zakłopotani.
Pan Damian śmiał się.
– Oj, było tam coś, było! – rzekł, patrząc na dzieci. – Matko, powiedz, co zbroili. Dziś święto uroczyste u nas, karać nie bedę; przytem czerwone oczy świadczą, iż grzesznicy żałują swego przewinienia; daję przeto absolucyę, z góry.
Pani Damianowa, puściwszy z objęć Julka, siadła naprzeciw męża – było to jej zwykłe miejsce przy stole; Zosia i Zenuś obok niej się umieścili.
– Marysia wpadła z tłomoczkami do kuchni, gdy dzieci kończyły się ubierać – poczęła opowiadać. – Dowiedziawszy się od niej, że bracia i siostry już przyjechali, Zenuś i Zosia, nie skończywszy się czesać, nie zmówiwszy pacierza, chcieli biedz tutaj; weszłam właśnie do kuchni i nie pozwoliłam; kazałam skończyć się ubierać, zmówić pacierz, za pokutę dłuższy niż zwykle, i dopiero iść pozwoliłam.
– Dobrze, bardzo dobrze zrobiła matka – rzekł pan Damian: – o Bogu nie zapominajcie. A od kogóż macie wszystko, co was otacza? nie od Boga? To brać chcecie, a dziękować nie?… Niewdzięcznik tak czyni, a niewdzięcznikiem brzydzi się każdy.
Malcy w milczeniu, pokornie przyjęli naukę. Wacia postawiła przed nimi filiżanki z mlekiem, kromki chleba położyła; przysunęli sobie śniadanie i zabrali się do jedzenia.
– No, Jakóbie, powiedz, jakie masz na przyszłość zamiary – odezwał się znowu pan Damian. – Ja kończyć będę śniadanie, gdyż dzwonek w fabryce niebawem się rozlegnie.
I począł pić i jeść z apetytem, a Jakób, który powrócił na swoje miejsce, powtórzył matce, co już ojcu powiedział.
– Tym sposobem nauka moja i pobyt mój w Warszawie nic ojca kosztować nie będą – mówił coraz śmielej. – Ojciec będzie mógł wysłać Fruzię do Warszawy, by się kroju nauczyła.
– Toś już zdążyła mu wyśpiewać o na szych projektach! Oj, kobiety, kobiety! jakie to gadatliwe stworzenia! – odezwał się pan Damian tonem żartobliwym.
– Projekt bardzo dobry – odparł Jakób: – Fruzia, tak zręczna do szycia, pewno wykieruje się na znakomitą krawczynią.
Pan Damian połknął ostatnią rzodkiewkę, odsunął filiżanki i talerze przed nim stojące, zapalił papierosa, i puściwszy duży kłąb dymu, odezwał się znowu:
– Sądzę, że dzieci moje skarżyć się nie będą, iż życie im dałem, a nie zabezpieczyłem tego życia od chłodu i głodu.
Jakób spojrzał ze smutkiem na Wacię. Spostrzegł to ojciec i rzekł:
– Wacia będzie drugą matką rodzeństwa swego, więc wy wszyscy, jak względem matki rodzonej, tak względem niej obowiązki mieć będziecie; jej przytułku na starość nie zbraknie: siedmioro was jest, ona jedna. Ty, Jakóbie, będziesz pomocnikiem dyrektora fabryki cukru, Fruzia magazyn strojów otworzy, z Julka księdza zrobię, bo ma taką minę potulną, Eda krawiecczyzny się nauczy i razem z Fruzią pracować będzie, Elżunia po wakacyach na pensyę pojedzie.
– Czy to nie za wcześnie, ojcze, dla niej? – rzuciła nieśmiało pytanie Wacia.
Pan Damian popatrzał na bladego garbuska – oczy jego powlokły się wyrazem smutku, westchnął.
– Lubi książki, uczyć się pragnie, nauka dać jej może szczęście – rzekł zwolna.
– Toć może ze mną więcej się uczyć, niż się uczy; skończyłam przecie trzy klasy – odezwała się Wacia.
– "Ja mogę to zrobić, ja to zrobię!" to zawsze na twych ustach – sarknęła matka.
– Tak, tak, za wiele bierzesz na swe młode barki – potwierdził słowa żony pan Damian.
W tej chwili rozległy się dźwięki dzwonu, które leciały od dziedzińca fabryki. Pan Damian podniósł się
– Dzwon woła do pracy, trzeba iść – rzekł, skinął głową wszystkim i ruszył wolnym krokiem.
Wacia pobiegła po jego czapkę i po laskę, przyniosła mu oboje; on pocałował ją w czoło – ją jedną… alboż na to nie zasługiwała? – i poszedł do fabryki.
W altanie zawrzało.
– Kubusiu! – wołały dzieci – co teraz będziemy robić?
– Róbcie, co chcecie; ja z Wacią muszę porozmawiać – odparł Jakób.
– Weź dzieci ze sobą, idźcie gdzie na spacer, póki nie bardzo gorąco – odezwała się Wacia. – Ja mam przed obiadem dużo zajęcia i z Julkiem chcę dziś pogadać. My ze sobą wieczorem porozmawiamy.
– Zgoda! – zawołał Jakób. – No, dzieci, bierzcie kapelusze. Pójdziemy do lasu. Ja ze strzelbą, wy z czem chcecie.
Dziatwa z okrzykami radości do domu pośpieszyła, za niemi Jakób poważnie. Niebawem ścieżyną, wiodącą z domu pana Damiana do lasu, dążyła gromadka dzieci. Prowadził ją student piętnastoletni, ze strzelbą na ramieniu; za nim szedł Zenuś z łukiem i dziewczęta z koszykami – tym przodowała Fruzia.
BESTSELLERY
- EBOOK16,99 zł
- EBOOK16,99 zł
- Wydawnictwo: Liber ElectronicusFormat: EPUB MOBIZabezpieczenie: Watermark VirtualoKategoria: Klasyka"Jądro Ciemności" Josepha Conrada (Józefa Teodora Korzeniowskiego) odsłania mroczną twarz kolonializmu, uosabianą przez postać bezwzględnego i całkowicie wyzutego z człowieczeństwa handlarza Kurtza...2,99 złEBOOK2,99 zł
- EBOOK16,99 zł
- EBOOK3,84 zł