- W empik go
Ognista miłość - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
1 grudnia 2017
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Ognista miłość - ebook
"Ognista miłość" to historia, która przenosi w całkiem inne światy. Poruszająca opowieść o miłości, poświęceniu i walce o własne szczęście.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8126-373-3 |
Rozmiar pliku: | 2,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Rozdział 1. Egzamin dyplomowy
Tess podniosła oczy znad fortepianu, głęboko wciągnęła powietrze i za moment wypuściła je z siebie. Dłonie subtelnie podniosła do góry nad klawiaturą, a potem delikatnie opuściła na kolana i przytrzymała czarną, długą spódnicę. Odsunęła taboret kilka centymetrów i ostrożnie wstała. Odwróciła się w stronę widowni i lekko dygnęła, spuszczając nisko głowę. W uszach miała niesamowity huk braw, a w oczach światła reflektorów. Ponownie westchnęła i zadowolona z siebie zrobiła krok do przodu. Jeszcze jeden niski ukłon i kolejne westchnienie. „Już po stresach, koniec, teraz wakacje” — pomyślała z zadowoleniem, a potem ostrożnie wyszła za czarną kurtynę. Dopiero tam poczuła ulgę po ciężkiej pracy i nerwach związanych z obroną pracy oraz koncertem dyplomowym.
Zrobiła kilka kroków w bok i przed jej oczami wyłonił się jak duch z ciemności wysoki mężczyzna w czarnym smokingu. W jednej ręce trzymał skrzypce, a w drugiej wiązankę czerwonych róż.
— Gratuluję, Tess. Piękne wykonanie.
— Dziękuję, Alex — wyszeptała, przyjęła kwiaty i nastawiła policzek do pocałunku. W uszach dalej dudniły jej brawa, a za chwilę jakaś nieznana ręka pociągnęła ją z powrotem na scenę. Kolejne ukłony i następna fala braw. Szum odsuwanych krzeseł i owacja na stojąco. Wszystko dosłownie zatykało ją ze wzruszenia. Oczy nabiegały łzami, więc tylko się skłoniła nisko i zasłoniła bukietem.
Kiedy ponownie znalazła się za kurtyną w ciemnych kulisach, poczuła zapach babcinych perfum. Rozejrzała się i wyciągnęła ręce do zbliżającej się starszej kobiety.
— Babciu, jak było?
— Cudownie, Tess, naprawdę cudownie, dziecinko. Jestem z ciebie taka dumna.
Kolejne kwiaty i uścisk najukochańszej na świecie osoby. Wtulona w jej ramiona, otoczona ciemnością, mogła wreszcie upuścić łzę i pociągnąć nieelegancko nosem, bo napięte nerwy w końcu znalazły ujście swoich emocji.
— Płacz, dziecinko, płacz. Jesteś wielka. Koncert był wspaniały. Muzyka Wagnera w twoim wykonaniu jest największą przyjemnością dla moich starych uszu.
— To było dla ciebie, babciu, bo wiem, że kochasz Wagnera — Tess jeszcze raz objęła babcię, a potem siorbnęła nosem.
— Oczywiście nie masz chusteczki? — bardziej stwierdziła, niż zapytała starsza pani, ubrana w czarną długą suknię, prawie do ziemi. Otworzyła torebkę i podała wnuczce białą chusteczkę z haftowanym monogramem MLW, co oznaczało Maria Ludwika Wittelsbach.
— Babciu, a higienicznych chusteczek nie masz? Szkoda takich arcydzieł na mój nos.
— Dwa wieczory i wyhaftuję nową.
Starsza pani wzięła wnuczkę pod rękę i delikatnie odciągnęła w głąb kulis sali koncertowej, bo na scenie rozpoczął się następny koncert. Tym razem miał swój występ Alex. Tess chciała popatrzeć na niego choć zza bocznej kurtyny, ale babcia dość zaborczo trzymała ją za łokieć i coś niewyraźnie szeptała na ucho. W chwili przerwy między solówkami Alexa Tess odwracała się, wychylała, żeby chociaż zerknąć na jego sylwetkę. Nie tyle z ciekawości, ale chciała mu wtórować swoją obecnością.
— Ty mnie, dziecinko, w ogóle nie słuchasz? — babcia delikatnie szarpnęła Tess za nadgarstek.
— Babciu, odprowadzę cię na widownię, bo tutaj jest ciemno i za chwilę przyjdę. Muszę pogratulować Alexowi.
Przekazała babci bukiet kwiatów, jaki dostała od Alexa, i podtrzymując ją za rękę, sprowadziła z kilku schodków prosto do jasnego korytarza, a potem na widownię. Posadziła babcię na pierwszym wolnym miejscu i wróciła na scenę za boczną kotarę. Alex właśnie skończył grać i kłaniał się nisko. Kątem oka zerkał na Tess, a potem prawie w podskokach dopadł do niej i mocno pocałował w usta.
— Na scenę, szybko! — głośny szept przerwał romantyczny pocałunek i Alex zmieszany wypadł jeszcze na scenę. Ukłonił się dwa razy i zniecierpliwiony szybko powrócił za kotarę, ale w tym miejscu stała już inna osoba zaciskająca nerwowo palce na metalowym flecie. Ruszył natychmiast w głąb ciemnych kulis, ale nigdzie nie znalazł Tess. Za to kilka innych osób nerwowo chodziło na palcach, zaglądało na scenę albo chowało się po kątach kulis sali koncertowej. Wszyscy skupieni i przejęci swoimi występami. Czasem ktoś szepnął: „Gratuluję” i zamykał się, znikał w ciemnościach, koncentrował się, żeby jak najlepiej wypaść na swoim występie w trakcie koncertu, jaki wieńczył studia w Muzycznym Konserwatorium w San Francisco.
Kiedy Alex wyszedł na widownię, zobaczył Tess siedzącą obok babci. Była wyprostowana, głowę miała wysoko podniesioną, oczy przymknięte i w skupieniu słuchała utworu Chopina, jaki wydobywał się spod palców Marcela. Jej ogniste włosy wymyślnie spięte w kok połyskiwały w promieniu reflektora, który czasem przeczesywał widownię. „Znów ten Marcel. Szlak by go trafił” — pomyślał i usiadł na krześle obok Tess. Nie odzywał się. Patrzył na scenę w wielkim skupieniu, ale centymetr po centymetrze przysuwał się do ramienia Tess, aż poczuł jej ciepło. Wtedy odwróciła głowę i uśmiechnęła się. Jej chabrowoniebieskie oczy dosłownie przeszyły mu serce. „Jaka ona jest piękna” — Alex jęknął i mocniej ścisnął skrzypce, a Tess znów odwróciła się w kierunku sceny. Marcel właśnie kończył wspaniałego mazurka. Kłaniał się i odchodził za kotarę. „Pewnie zaraz do niego poleci” — wkurzony przesunął się lekko do przodu, żeby zasłonić Tess możliwość wyjścia z rzędu siedzeń. Ona jednak nawet nie drgnęła. Przechyliła się do swojej babci i coś szeptała, a potem znów zamarła w skupieniu. Słuchała kolegów i koleżanki. Biła brawa i co chwilę uśmiechała się do Alexa.
W przerwie Tess pozwoliła zaprosić się z babcią na filiżankę herbaty do wystawnej sali w foyer, ale po zakończeniu koncertu spokojnie pożegnała się i pojechała do domu. To całkiem rozbiło Alexa i przed wieczornym balem nieproszony zjawił się w jej domu. Kolejne róże i nadzieja na wspólne wyjście. Czterogodzinny bal, delikatny pocałunek na odchodne i Tess na chwilę zachwyciła się kolegą. Potem za zamkniętymi drzwiami oprzytomniała i westchnęła. „Niby fajny, ale nic mnie do niego nie kręci. Nic nie ściska w dołku. Czy ja się kiedyś zakocham tak do szaleństwa, tak na zabój? Czy taka miłość istnieje?” — pomyślała i zrezygnowana pokręciła nosem. Jedną ręką zdjęła pantofle, a drugą podniosła suknię i na palcach poszła na górę do swojego pokoju. Rzuciła się na łóżko i patrzyła na sufit. „Teraz wakacje, a za miesiąc będę w Nowym Jorku, a co z babcią?” — usiadła wystraszona na łóżku. „Przecież nie zostawię jej samej, a czy ona będzie chciała jechać ze mną? San Fracisco to wielkie miasto i Nowy Jork też, ale czy babcia się tam przystosuje? Trzeba będzie jutro na poważnie porozmawiać” — wstała, rozebrała się z sukienki i na palcach poszła do łazienki. Odkręciła wodę nad wanną, ale prawie natychmiast ją zakręciła. „Za dużo hałasu. Babcia się obudzi” — umyła się ostrożnie pod kranem umywalki i wytarła ręcznikiem. Ubrała nocną koszulę i na palcach przeszła do sypialni. Usiadła przed toaletką i zaskoczona popatrzyła na białą, podłużną kopertę ze znaczkiem Lufthansy. Wzięła ją do rąk i wyjęła lotniczy bilet. „Monachium, Teresa Ludwika Wittelsbach. A po co ja mam tam lecieć, co to za niespodzianka?” — zerknęła jeszcze na datę, potem na kalendarz i wybałuszyła oczy. „Za dziesięć dni, w poniedziałek? Babcia chyba zapomniała, że mam lecieć z koleżankami do Kanady na dwa tygodnie. Po co do Monachium, chyba że język poćwiczyć, bo przecież babcia ma fioła z niemieckim” — jęknęła oburzona i położyła bilet na toaletce. Wyjęła spinki z koka, rozpuściła włosy i uśmiechnęła się do odbicia w lustrze. „Ale błyszczą” — włosy same pod ciężarem loków opadły jej na ramiona i plecy. Wzięła szczotkę i kilka minut szczotkowała je, potem splotła w luźny warkocz i zmęczona położyła się spać.
Noc i cały poranek przespała nieprzytomnie, bo emocje poprzedniego dnia i zabawa bardzo zmęczyły Tess. Około dziesiątej podniosła się z łóżka całkiem zaskoczona, a nawet wystraszona. Zawsze babcia dokładna i punktualna jak szwajcarski zegarek budziła ją o szóstej trzydzieści. Po toalecie, jaką była nauczona robić starannie, ubrana w jedwabny, błękitny szlafrok sięgający do samej ziemi schodziła do jadalni. Tam czekało na nią przygotowane śniadanie i kawa, aromatyczna, świeżo mielona i parzona według starego zwyczaju bezpośrednio w dzbanku. Przy stole poza przywitaniem nie rozmawiało się, dopiero przy kawie wymieniały spostrzeżenia o pogodzie i planowały dzień, choć babcia dokładnie znała rozkład zajęć wnuczki.
Tego dnia Tess od razu założyła szlafrok i zbiegła na parter domu. Zajrzała do kuchni, jadalni i babcinej sypialni, ale nigdzie nie zastała nadobnej kobiety. Wystraszona usiadła na kanapie i zastanawiała się, gdzie to jej kochana babcia mogła się podziać. Niepokoiła się bardzo, bo oprócz niej nie miała nikogo na tym świecie. Rodzice zginęli w wypadku samochodowym, kiedy Tess skończyła szkołę podstawową i od tamtej pory mogły liczyć tylko na siebie. Od roku babcia była na emeryturze, a na dostatnie ich zdaniem życie dorabiała, nauczając gry na fortepianie rozkapryszone dzieci z bogatych domów. Teraz były już wakacje i babcia nie miała żadnych obowiązków, więc powinna o tej porze być w domu.
Tess jeszcze raz zajrzała do babcinej sypialni na parterze i wróciła do siebie na poddasze. Weszła do łazienki, wzięła prysznic, a kiedy kończyła się wycierać, usłyszała przez niedomknięte drzwi głos babci przeplatający się z nieznanym męskim. Zawinęła się w ręcznik i wyszła na niewielki korytarz. Nachyliła się nad barierką i nasłuchiwała z zaciekawieniem, bo babcia jak nigdy dotąd zwracała się do mężczyzny, zaczynając za każdym razem od „sir”. Kiedy usłyszała przyciszonym głosem, że historię trzeba w końcu wyprostować, to całkiem ją zaciekawiło, bo babcia zawsze tajemnicza i powściągliwa, raptem chciała coś wyjaśniać. Szybko się ubrała w białe, lekkie spodnie, chabrową, bawełnianą bluzeczkę i chyba pierwszy raz odkąd pamięta, nie spięła włosów, tylko je przeczesała palcami i machnęła do tyłu na plecy. Wsunęła stopy w białe klapki i stukając obcasami, zbiegła na parter. Przed wejściem do salonu na chwilę przystanęła i nastawiła uszu, bo babcia opowiadała coś o cesarskiej rodzinie. Teraz Tess poznała męski głos, który należał do ich starego mecenasa, który od pokoleń reprezentował rodzinę.
— Sir Martin, zastanawiam się tylko, czy aby nie wyśmieją naszej Tess? Z arystokracją nigdy nic nie wiadomo. Zadzierali i zadzierają nosa, a przecież historia bardzo starannie ukryła informacje o tym małżeństwie.
— Och, proszę pani. Są dokumenty legalne i z tego, co wiem, księżna Gloria bardzo ciepło odniosła się do spotkania, a nawet sama zaproponowała gościnę u siebie.
— Oczywiście, ale to są obiecanki przez ocean, a gdy przyjdzie do konfrontacji, nie wiadomo, jak potraktują moje biedne dziecko.
— Proszę być dobrej myśli, przecież my nie domagamy się rehabilitacji ani majątku.
— Nie. Chcę żeby Tess poznała historię swojej rodziny i żeby chociaż w księgach rodowych odnotowali małżeństwo mojej prababki.
Tess stała za drzwiami i słuchała dziwnej rozmowy. Nic z tego nie rozumiała, a ponieważ ciągle wspominano jej nietypowe imię, postanowiła wejść i odważnie zapytać o temat rozmowy. Zapukała ostrożnie i nacisnęła na klamkę bez czekania na zaproszenie. Kiedy weszła do salonu, mecenas dość szybko jak na swój wiek podniósł się z fotela i na przywitanie pokłonił bardzo nisko głowę.
— Witam panienkę — dodał kurtuazyjnie.
— Przepraszam, ale co nieco usłyszałam. Mam nadzieję, że mnie nie swatacie z jakimś nadętym arystokratą?
— Panienka wybaczy, ale nie te czasy — dodał mecenas.
— Więc o jakie małżeństwo chodzi? — wesoło, od niechcenia zapytała i usiadła obok babci na szerokiej kanapie. — Co trzeba ujawnić i właśnie, babciu! Po co mam lecieć do Monachium, miałam lecieć na wakacje do Kanady!
Na te słowa w salonie zapanowała cisza. Mecenas wstał, podszedł do babci i wręczył jej kiedyś białą, a teraz dość mocno pożółkłą, wypchaną dużą kopertę. Zrobił krok do tyłu, nisko się ukłonił babci, potem Tess i jakby zawstydzony czy wystraszony, na podkurczonych nogach wyszedł z salonu.
Babcia z kopertą w ręku usiadła na swoim miejscu i jeszcze chwilę siedziała w zamyśleniu.
— Jakaś straszna tajemnica? — Tess przerwała ciszę swoim pytaniem.
— Tak — babcia krótko odparła, położyła kopertę na stole i odwróciła się w stronę wnuczki. — Jadłaś śniadanie? — zmieniła temat, ale nie ruszała się z miejsca.
Tess dokładnie znała babcię i wiedziała, że skoro nie ma zamiaru sama z siebie opowiedzieć czegokolwiek, to nie ma sensu nawet pytać. Podniosła się więc i poszła do jadalni, gdzie na kuchennym kredensie pod metalowym kloszem było przygotowane śniadanie. Wzięła talerz i przeniosła się z nim do stołu. Nalała sobie do szklanki chłodnej wody, jaka stała zawsze na stole, i powoli przeżuwała kawałki wędliny na przemian z żółtym serem i oliwkami, które uwielbiała. Potem przygotowała kawę dla siebie i babci. Dopiero z tacą w rękach przyszła z powrotem do salonu. Rozstawiła filiżanki i usiadła wygodnie w fotelu naprzeciwko babci. Patrzyła na nią i zastanawiała się, czy i kiedy dowie się wszystkiego o planowanym wyjeździe, a babcia nadal siedziała milcząca. Patrzyła w okno i była jakby całkiem nieobecna, zanurzona w swoich myślach.
Tess popukała łyżeczką o brzeg filiżanki i wesoło, głośno powiedziała:
— Hello, babciu. Tu jestem.
Starsza pani ciężko westchnęła, odwróciła głowę w jej stronę i dziwnie wydęła usta. Pokiwała głową i sięgnęła po filiżankę kawy. Wypiła dwa łyki i spokojnie postawiła ją na stole.
— Moja droga, jesteś dorosła, skończyłaś studia, jesteś wspaniałą pianistką, piękną kobietą, więc czas poznać prawdę.
— Jaką prawdę babciu? — Tess była zaintrygowana, bo babcia wyglądała bardzo poważnie.
— Prawdę o twoim pochodzeniu, o europejskich rodach i potajemnym małżeństwie.
— I dlatego lecę do Monachium?
— Tak, ale najpierw opowiem ci wszystko po kolei, tak jak mnie opowiedziała mama, a jej opowiedziała też mama, twoja praprababcia.
— A koperta? — Tess zerknęła na stół.
— To potwierdza autentyczność mojej opowieści, ale nie przeszkadzaj. Wszystko po kolei. Przypomnij sobie co nieco z historii Europy — babcia ciężko oparła się na kanapie. Ręce splotła na kolanach i zaczęła: — Był rok 1864.Rozdział 2. Pierwsza prezentacja
Siarczysty mróz igiełkami szronu otulał wszystkie gałęzie drzew. Barwił na biało płoty i ubierał pomniki w niesamowite szaty szklące się śnieżnymi mikrogwiazdkami. Pociąg właśnie zwolnił i majestatycznie wtoczył się na peron. Buchnął parą na boki i ostro gwizdnął przed zatrzymaniem się, oznajmiając punktualne przybycie do miasta Drezna.
Młodziutka, zaledwie siedemnastoletnia Maria Teresa podskoczyła z przejęcia, a później z podniecenia prawie tupała stopami w podłogę salonki. Od wczesnej jesieni podróżowała po Europie w towarzystwie swojej przyrodniej siostry, oficjalnej księżniczki, córki króla Belgii Leopolda I Koburga i francuskiej księżniczki Ludwiki Marii Orleańskiej. Pod jej bacznym okiem Maria Teresa była wprowadzana na dwory, choć jej matka nie należała do arystokracji. Była tylko nielegalnie poślubioną aktoreczką, ale córka została najbardziej kochaną ze wszystkich dzieci, jakie król Leopold miał z legalną żoną, zapewne dlatego, że do złudzenia przypominała swoją matkę.
Maria Teresa była nad wyraz wysoka i prawie o głowę przerosła wszystkie panienki na belgijskim dworze. Do tego miała ostro czerwone, ogniste, mocne włosy, niesamowicie chabrowe oczy, śnieżnobiałą cerę oraz liczne piegi na ramionach i nosie. To, oprócz wzrostu, było dosłownie utrapieniem młodziutkiej panienki. Pudrowała się co chwilę na twarzy, a ramion prawie wcale nie wystawiała, choć najnowsza moda, która przyszła kilka lat temu z Paryża, nakazywała odsłaniać głęboki dekolt i ramiona. Maria Teresa na co dzień nie dawała się ubrać w nowe suknie, a na oficjalnych przyjęciach bardzo starannie pilnowała, żeby szal muślinowy lub koronkowy przykrywał wszystko, co ją krępowało. Teraz, w pociągu, nie miała problemu, bo zimowa suknia podróżna była wysoko zapięta pod samą brodą. Na to, ze względu na chłodne powietrze w salonce, miała jeszcze wełnianą narzutkę. Nosa też już nie pudrowała, bo była bardzo zmęczona długą, dwudniową podróżą i nikt poza Charlottą i damą dworu, baronową Luizą, oraz pokojowymi jej nie oglądał.
Obie z arcyksiężną Marią Charlottą, którą została po ślubie dwudziestego siódmego lipca 1857 roku z bratem cesarza Franciszka Józefa, Maksymilianem, jechały z Wiednia na ślub Zofii Marii, córki Jana Wettyna króla Saksonii i Amalii Augustyny Bawarskiej, z bratem cesarzowej Sissi — Karolem Teodorem Wittelsbachem. Sama cesarzowa nie mogła zaszczycić tak ważnej, rodzinnej uroczystości, gdyż spodziewała się kolejnego dziecka, a każdy liczył w końcu na męskiego potomka i nikt nie odważył się narażać zdrowia Elżbiety.
W zastępstwie cesarzowej wszechpanująca na cesarskim dworze, nadobna arcyksiężna Zofia, wysłała na ślub w Dreźnie synową Charlottę. Nie lubiła jej, ale ceniła, w odróżnieniu od Elżbiety, która ciągle się buntowała i łamała sztywną etykietę dworską. Charlotta za to była bardzo ambitna i z przemyślanym wyrachowaniem ulegała wpływom swojej teściowej. Na miesiąc przed wspaniałymi wieściami o błogosławionym stanie cesarzowej, Charlotta wraz z Marią Teresą zjechała na zamek w Schönbrunn i, jak zwykle, przypochlebiała się teściowej, jak tylko umiała. Towarzyszyła jej we wszystkich spacerach. Pomagała w doborze garderoby, obsypywała komplementami, ale Zofia jak nigdy dotąd, z dziwnym dystansem odnosiła się do bezdzietnej wciąż Charlotty. Dla spokoju na dworze wraz z Marią Teresą wysłała ją jako reprezentację rodziny cesarskiej na ślub do Drezna.
Obie damy zainstalowano w cesarskim wagonie, w którym były dwie sypialnie obok siebie, a przy nich małe pomieszczenie z muszlą klozetową szczelnie zamykaną w formie kufra i porcelanowa misa do mycia z dzbanem pełnym wody. Między sypialniami a salonem znajdowała się również niewielka garderoba, a raczej skład na drobny bagaż. W niej trzymano nocne ubiory i wierzchnie okrycia oraz pantofle na zmianę. Kufry jechały w sąsiednim wagonie, gdzie podróżowała baronowa Luiza Caperbe, Charlotty dama do towarzystwa. Tam również jechały dwie pokojowe i oficer cesarskiej straży, który spełniał rolę kamerdynera, ale przede wszystkim miał dbać o bezpieczeństwo arcyksiężnej Marii Charlotty Habsburg. W cesarskim wagonie był oczywiście salon z pianinem i w nim obie damy spędzały większość czasu. Maria Teresa co chwilę usiłowała grać na pianinie, ale monotonny rytm kół mącił wszelkie melodie. Panienka denerwowała się swoją niedoskonałością w graniu i ciągle powtarzała nieudane fragmenty po kilka razy. Charlotta natomiast czytała nieznany romans, ale tylko za widnego, a po zmroku przy lampach naftowych zaczęły się szeptane rozmowy.
Dobrze po dziesiątej wieczorem, kiedy Luiza dygnęła w niskim ukłonie i opuściła salon, Charlotta z subtelnym uśmiechem podsunęła sobie krzesło do fotela Marii Teresy. Delikatnie usiadła, przytrzymując suknię, głowę przysunęła jeszcze bliżej i zaczęła szeptem snuć plany. Wymieniała imiona mężczyzn, a tym samym wybierała spośród wielkich tego świata zacnego kandydata na męża dla swojej przyrodniej siostry. Po kolei omawiała co zacniejszych kawalerów, dokładnie ich opisywała, łącznie ze wszystkimi tytułami rodziców, przywarami i stanem majątkowym. Co chwilę patrzyła na Marię Teresę uważnie, kręciła głową z dezaprobatą i przechodziła do opisu kolejnego kandydata. Chyba po czwartym czy szóstym załamała prawie ręce i ciężko wzdychając, oparła je na sztywnym stelażu sukni.
— Tak mi przykro, Tereso, ale ten twój wybujały wzrost. Jak dobrać ci męża? Może trzeba dalej po świecie szukać, może carewicze Mikołaja są stosownego wzrostu?
Maria Teresa ścisnęła dłonie w jedną wielką piąstkę, aż palce jej pobladły. Opuściła nisko głowę i nic nie mówiła, ale oczy się zaszkliły, a po chwili dwie łzy spadły na ciemną suknię podróżną. Charlotta podała jej haftowaną chusteczkę jedną ręką, a drugą poklepała po zaciśniętych dłoniach.
— Zamówimy ci pantofelki bez obcasików. Takie całkiem płaskie, ale nie płacz proszę. Oprócz kropek będziesz miała cały nosek czerwony, a jutro w Dreźnie musimy pięknie wyglądać.
Charlotta jeszcze raz delikatnie poklepała Marię Teresę po ręce, wstała i podeszła do drzwi swojej sypialni. Pociągnęła za szarfę od dzwonka i spokojnie powiedziała:
— Będzie dobrze, Tereso. Zobaczymy jutro, może kogoś nie wymieniłam z naszej sfery, może ze Szwecji będzie młody książę, a nic o nim nie słyszałam.
Charlotta skończyła mówić, bo na szczycie wagonu drzwi się rozsunęły i do salonu weszły pokojówki. Z nimi obie damy w ciszy zagłuszanej miarowym stukiem kół zniknęły w swoich sypialniach, gdzie musiały być rozebrane z ciężkich zimowych sukien podróżnych. Teresa jak nigdy stała niespokojnie. Nerwowo przestępowała z nogi na nogę, a w końcu zaczęła pomagać pokojówce rozsupłać kokardy przy ciasnym gorsecie, który wybitnie dziś ją męczył. Załamana słowami Charlotty, która miała tak uznanego męża, bardzo ciężko oddychała, a ciasne metalowe pałąki gorsetu dosłownie wrzynały się w jej żebra. Z każdym haczykiem, z jakiego spadała mocna, jedwabna sznurówka, jej oddech się pogłębiał, a serce bardziej porywczo biło.
Jeszcze bardziej łomotało, kiedy następnego dnia zakrytym powozem zaprzęgniętym w czarne konie przykryte granatowymi derkami ze złoto haftowanym herbem Wettynów wjeżdżała przez najwspanialszą bramę prowadzącą na dziedziniec pałacu Zwinger. Jej barokowe ozdoby dosłownie kłuły w oczy swoimi wymyślnymi sztukateriami, a wysoko zwieńczona nad nią korona jakby się unosiła w powietrzu na czterech kolumnach w narożnikach. Te zaś składały się z kilku wąskich kolumn, a z ich głowic wylewały z się liczne rzeźby ludzkich postaci splecionych z unikalną, nieznaną roślinnością. Dopiero z tego wyłaniała się czarna kopuła objęta złotymi ramionami królewskiej korony. Na szczycie kopuły umieszczono rozstawione na cztery strony świata złote orły ze skrzydłami na wpół rozpostartymi, gotowymi do wzlotu. Wyżej, nad nimi, kolejna, siedmioramienna, tym razem ażurowa korona z czystego złota.
Na boki od bramy zwanej Kronentorem rozchodziły się krużganki również bogato zdobione i wsparte na lekkich kolumnach. Otwory między nimi tworzyły symetryczne łuki, a całość po bokach łączyła się z dużymi, piętrowymi budynkami.
Powóz objechał dziedziniec i zatrzymał się przed samym wejściem do pałacu tak innym niż jej rodzinnym w Belgii czy pałacami w Austrii. Do tamtych wjeżdżało się do środka potężnej sieni i suchą stopą przechodziło do bocznych korytarzy. Tu niestety trzeba było otulić się szczelnie w ciepłe płaszcze, naciągnąć na głowę kaptury i wystawić się choć na chwilę, na kilka kroków, na zimny powiew mroźnego wiatru.
Pierwsza wysiadła Luiza, bo jak zawsze siedziała przy samych drzwiach zwrócona tyłem do kierunku jazdy. Za nią ostrożnie Charlotta wystawiła głowę, wzdrygnęła się, mocniej zaciągnęła kaptur prawie na czoło i ostrożnie zeszła po chwiejnym stopniu powozu. Od razu ostro ruszyła do wejścia i nie oglądała się za Teresą, która wolno wysiadała i patrzyła na rozległy dziedziniec. Zachwycała się bogactwem i lekkością nowo odbudowanego pałacu, który kilkanaście lat wcześniej był dość mocno zniszczony w czasie Wiosny Ludów. Nawet na progu drzwi jeszcze się odwróciła popatrzyła na dziedziniec ze wspaniałą bramą.
Mroźne promienie słoneczne delikatną, siną poświatą rozświetlały złocenia i blado iskrzyły się na śnieżnych czapach, jakimi były naturalnie udekorowane wszystkie figury krużganków. Westchnęła, potupała nogami i weszła do dużej sieni, która była wysoka na dwa piętra, a na boki tuż przy wejściu ciągnęły się w głąb dwa korytarze. Były bardzo jasne, bo z jednej strony prawie całą ścianę zajmowały wysokie okna. Wkoło nich wiło się mnóstwo rzeźbionych zawijasów, a one z daleka wydawały się przeplatać jak węże w dzikiej roślinności. Natomiast z sufitu dosłownie kapało złoto, a kryształowe kandelabry dopełniały wystroju.
Maria Teresa dyskretnie, choć z wielkim zaciekawieniem, rozglądała się po wszystkich pomieszczeniach, jakie mijali. Na szczęście nikt na nią nie zwracał uwagi, bo według hierarchii, jaka zawsze i wszędzie obowiązywała, szła ostatnia. Przez to nikt na nią nie patrzył, a mijana służba stawała po bokach i kiedy Maria Teresa ją mijała, wszyscy akurat byli w głębokim ukłonie.
Przed wejściem do poczekalni, gdzie musiały spędzić kilka minut, a potem przejść do sali, w której miało nastąpić oficjalne powitanie, wszystkie panie zdjęły wierzchnie okrycia. Każda delikatnie poprawiła uczesanie, skontrolowały się w lustrach, bo tych było wszędzie pełno. Zaakceptowały nawzajem swój wygląd i weszły do środka. Charlotta od razu usiadła w dużym fotelu przy stole i nalała sobie szklankę wody. Obok niej miejsce zajęła Luiza, a Maria Teresa zaś obeszła cały salon, oglądając portrety na ścianie. Dłużej postała przy jednym z okien i patrzyła na piętrowy budynek z niezliczoną ilością okien, których w pałacu Zwinger było znacznie więcej niż w każdym innym zamku czy pałacu.
— Jak tu pięknie, Charlotto. Tak lekko i bardzo wystawnie. Nasz zamek jest przy tym pałacu strasznie ponury i ciemny.
— Bo tu jest barok, a nasz?
— Nie wiem, Charlotto. Stary jest. Tatko zawsze powtarzał, że ma ponad pół tysiąca lat — Maria Teresa przeszła do następnego okna i mocno pochyliła się do przodu. Nos prawie przystawiła do samej szyby.
— Tereso, proszę się zachować — delikatnie skarciła ją Charlotta. — Proszę usiąść przy stole, dłonie proszę złożyć, jedna nad drugą na kolanach i cierpliwie czekamy na wezwanie.
— Och, Charlotto, ja już nie mogę siedzieć, bo mnie wszystko boli — tłumaczyła się, ale posłusznie usiadła i splotła dłonie. Całkiem spokojnie, ze spuszczoną głową patrzyła na misternie zdobiony blat stołu. W poczekalni zapanowała absolutna cisza i dzięki temu słychać było zawczasu zbliżającą się osobę. Dynamiczne kroki natychmiast wzbudziły kolejne emocje w sercu młodziutkiej Marii Teresy. Wraz z otwarciem drzwi pierwsza wstała i ruszyła na środek, ale Charlotta szybko podążyła za nią i ostro pociągnęła za bufiasty rękawa przy nadgarstku. Nic jednak nie mówiła, bo do poczekalni wszedł majordomus i zaprosił damy do Francuskiej Sali, gdzie oczekiwał sam król Saksonii. Po otwarciu drzwi okazało się, że na sali oprócz króla zgromadzona była większa grupa mężczyzn odświętnie ubranych.
Przywitalna audiencja trwała krótko i przejęta wszystkim Maria Teresa nawet nie zdążyła się zorientować w zawiłych koligacjach. Prezentacja rozpoczęła się od Charlotty, później było wszystko o niej samej.
— Maria Teresa Ludwika Leopoldyna, córka króla Belgii Leopolda I Koburga i hrabiny Montgomery Caroline Bauer — powoli i dokładnie wypowiadał słowa sekretarz stojący przy tronie króla Saksonii Jana Wettyna.
Maria Teresa zerknęła na króla i na bok, na wysokiego mężczyznę ubranego w ciemne obcisłe rajtuzy i granatowy surdut ciasno przylegający do szczupłego torsu. Zauważyła jeszcze biało czerwoną szarfę, jaką był przepasany i wystraszona skłoniła się głęboko, aż poczuła, że metalowe pręty gorsetu wchodzą jej w brzuch. Wstrzymała oddech, podniosła się i na wszelki wypadek ponownie dygnęła. Nie patrzyła na nikogo, kiedy wymieniano męskie osobistości. Przejęta jak automat łapała za brzegi szerokiej sukni, dygała, pochylała głowę i przesuwała się kilka kroków za Charlottą. Jej wzrok lustrował tylko kolorową posadzkę wystawnego Francuskiego Salonu, w którym odbywała się audiencja.
— Książę Ludwik II Wittelsbach, książę Karol Wittelsbach, książę Janusz Koniecpolski, książę Maksymilian Thurn und Taxis.
W dalszej kolejności po lewej stronie od tronu byli niżsi rangą arystokraci i przy nich nie było już dokładnych rodowych tytułów. Wymieniano jedynie hrabiego Saksońskiego, Bawarskiego, Czeskiego i Galicyjskiego. Przy kolejnych nazwiskach Maria Teresa słyszała tylko głośne strzelanie męskich trzewików, a nazwiska zlewały się z tytułami.
Po obejściu całego ciągu oficjeli trzy damy zawróciły na środek, jeszcze raz się nisko ukłoniły i wyszły na zewnątrz Francuskiego Salonu. Tam przejął je majordomus i poprowadził do wyznaczonego miejsca zamieszkania, a był nim położony w północnej części kompleksu pałacowego przepiękny Wallpavillon. Dochodziło się do niego korytarzami, które wiły się w nieskończoność, aż wreszcie w jednym z okien Maria Teresa zobaczyła piętrowy półkolisty pałacyk z jednej strony wkomponowany w korytarze z krużgankami, którymi właśnie szły, a z drugiej wystawał ponad dziedziniec. Jego piętro było wsparte na czterech zespołach podpór, z których każda miała trzy kolumny połączone ze sobą w jedną, bardzo lekką całość. Nad kolumnami kłębiące się ozdoby z roślin przechodziły na bokach w kamienne tralki. Nad nimi zaś były wielkie białe okna, które nadawały pawilonowi niespotykanej lekkości. Między oknami, niczym przedłużenie podpór podtrzymujących od dołu cały pawilon, znów wspinały się tym razem dużo węższe kolumny. Te zaś pod samym dachem łączyły się betonowymi sztukateriami w jedną całość skłębionych postaci i roślin. Tylko nad frontowym oknem pięła się jeszcze wyżej wspaniała attyka z kartuszem i herbem rodowym właściciela pałacu. Na rogach attyki wznosiły się betonowe gazony i dalej było tylko niebo.
Maria Teresa nie mogła oderwać oczu od tak wzniosłej budowli, bo pałac jej ojca był zdecydowanie bardziej ponurym i wizualnie ciężkim gmachem niż ten bajkowy, koronkowy pałac Zwinger. Zatrzymała się na moment, a potem ostrożnie, małymi kroczkami podbiegła do Charlotty i do samego pawilonu szła krok w krok za swoją siostrą i opiekunką.
Przed drzwiami wszyscy się zatrzymali, bo ze środka dobiegał ich wesoły kobiecy śmiech. Charlotta przyłożyła sobie palce do ust i z zaciekawieniem lekko przekręciła głowę, nastawiając w ten sposób ucho. Niestety nie rozpoznawała głosów, więc zapytała:
— Z kim będziemy dzieliły kwaterę?
— Wczoraj przyjechali księstwo Thurn und Taxis z najmłodszą z Wittelsbachów, Zofią. Księżna Nene z księżniczką Zofią tutaj rezydują.
Majordomus skłonił się nisko i potem otworzył drzwi. Oczom ukazał się duży, rozświetlony promieniami południowego słońca ośmioboczny salon, a na środku niego dwie piękne kobiety w domowych sukniach. Pierwsza zorientowała się Nene i zawstydzona zaciągnęła szczelnie wkoło siebie poły szerokiej, zewnętrznej, domowej sukni. Natomiast młodziutka Zofia niczym jeszcze nie skrępowana podbiegła do Charlotty, dygnęła przed nią i wesoło się przywitała:
— Witaj, cioteczko. Wczoraj, kiedy nam powiedziano, że będziemy dzieliły kwaterę, to bardzo się ucieszyłam.
— Z mojego powodu? — zapytała zaskoczona Charlotta, ale Zofia wcale tego nie słuchała. Ominęła Charlottę i rzuciła się Marii Teresie na szyję, aż tą cofnęło do tyłu i gdyby nie Luiza, pewnie obie runęłyby na posadzkę.
Zamężne damy natychmiast ruszyły ze stosownym, umoralniającym kazaniem, ale najpierw doprowadziły zawstydzoną Zofię do stołu. Potem dla przykładu czy wyrównania zasad wychowawczych niczemu niewinną Marię Teresę posadziły naprzeciwko i zamknęły drzwi, żeby nikt z postronnych nie miał wglądu. Zaczęły na zmianę chodzić wkoło nich i jedna przez drugą powtarzały utarte kanony sztywnej dworskiej etykiety.
Za karę obie panienki musiały natychmiast udać się do swoich pokoi i tam w samotności doczekać do kolacji. Maria Teresa była zaskoczona karą, ale z wielkim zadowoleniem przyjęła chwilowe odosobnienie. Zaraz po zamknięciu drzwi sama zaczęła szarpać się z odzieniem, żeby zrzucić z siebie ciężki stelaż sukni i poluźnić ciasno zasznurowany gorset. Kiedy do sypialni weszła pokojówka, Maria Teresa stała tylko w pantalonach, ale dalej szarpała się z gorsetem, bo sznurówki dziwnie się zaplątały. Po omacku wykręcając ręce do tyłu, nie była w stanie rozsupłać plątaniny. Sama szybko podeszła do pokojówki i stanęła do niej plecami.
— Pośpiesz się. Oddychać mi trudno, a suknię domową mi przyniosłaś, bo muszę na sikanie przykucnąć?
— Przepraszam, ale kufrów jeszcze nie dowieźli.
— To przynieś mi naczynie nocne. Musi być gdzieś w pawilonie — Maria Teresa zaczęła coraz bardziej odczuwać parcie na dół brzucha. Nie pomagało przestępowanie z nogi na nogę i ściskanie kolan. Po rozsznurowaniu gorsetu Maria Teresa szybko usiadła na krześle i głęboko oddychała, a kiedy pokojówka wyszła z sypialni, grzeczna panienka ścisnęła jedną rękę w piąstkę i wcisnęła sobie między nogi.
— Okropność — jęknęła szeptem. — Od rana nie siusiałam, aż mnie wszystko boli — drugą dłonią pomasowała sobie dół brzucha, ale gdy do sypialni weszła ponownie pokojówka, obie ręce natychmiast położyła sobie na kolanach. Ostrożnie wstała i weszła za parawan, jaki oddzielał łóżko od pozostałej części niedużej sypialni.
Pokojówka postawiła na podłodze porcelanowy, biały nocnik ze złoconą obramówką i wyszła, a Maria Teresa rozchyliła szerokie pantalony na boki. Rozcięcie się rozsunęło, więc teraz mogła spokojnie przykucnąć nad nocnikiem i wreszcie ulżyć swoim potrzebom. Popatrzyła jeszcze do naczynia i odstawiła go daleko od łóżka, bo zapach drażnił jej nozdrza. Rozmasowała sobie brzuch i ostrożnie położyła się na łóżku. Naciągnęła cienką, ale dość ciężką kapę na siebie i zachwycona patrzyła na malowany sufit. Anioły z gołymi bobaskami zaczęły jej się zlewać i rozmywać, aż na moment przysnęła. Gdyby nie zawsze punktualne i obowiązkowe pokojówki, na pewno nie wstałaby na kolację, bo procedura ubierania w zależności od okoliczności zajmowała czasem całe dwie godziny.
Pod szykowną suknię wieczorową najpierw zakładano krótką koszulkę na wąskich ramiączkach, sięgającą w dół jedynie do bioder tak, żeby sztywne fiszbiny nie drażniły skóry. W dolnej części zawsze były pantalony i na tym etapie ubierania panienka czy dama mogła jeszcze skorzystać z naczynia nocnego. Po założeniu i zasznurowaniu odpowiedniego gorsetu trudno było już się pochylić, dlatego kobiety powstrzymywały się od picia, a często cierpiały i wstrzymywały wszelkie czynności fizjologiczne. Przed zasznurowaniem gorsetu zakładano również pończoszki zapięte pod kolanem na gumowane podwiązki, a na to pantofle płaskie albo sznurowane do pół łydki. Później taka praca była znacznie utrudniona i kobieta sama nie była w stanie założyć butów. Stworzono do tej czynności specjalne haczyki na długiej rękojeści, ale te raczej pomagały rozsznurować buty niż je zawiązywać. Damy pokroju Marii Teresy zawsze miały od tego służbę.
Każda panienka, więc i Maria Teresa od kilku lat jako dorastająca panienka, była już systematycznie szkolona do tego typu estetycznych damskich tortur. Teraz tylko stała, podnosiła ręce, obracała się i nastawiała w potrzebną stronę. Po ubraniu butów, zasznurowaniu gorsetu, obciągnięciu koszulki, przyszła kolej na założenie odpowiedniej halki, jaka pasuje do planowanej sukni. Halka musiała zatuszować stelaż zbudowany z kilku lub kilkunastu obręczy w zależności od stopnia formalności sukni. Obręcze były połączone ze sobą taśmami i przybierały różne kształty, ale zawsze bardziej lub mniej stożkowate i rozłożyste. Lżejsze suknie z przeznaczeniem na zabawy taneczne miały inną budowę. Kilkanaście kół było zeszytych ze sobą skórą i zwisało do ziemi na długich paskach przymocowanych do gorsetu w pasie. Zwiększano wtedy ilość falbaniastych halek. Dzięki temu suknia była lekka i pięknie chodziła, dosłownie pływała za tancerką.
Inne gorsety były do jazdy konnej, inne do podróży, a jedynie w domowych sukniach kobiety nie nosiły wcale gorsetów, pantalonów ani opasek podtrzymujących piersi. W takich strojach nikt oprócz najbliższych domowników i służby pokojowej nie mógł oglądać damy.
Do wystawnej kolacji, w czasie której kobiety i tak prawie nic nie jadły, mało piły, sznurowano je w gorsety ściskające mocno w pasie, co uwydatniało cienką talię. Właśnie w taki gorset sznurowała teraz Marię Teresę pokojowa. Na bezdechu prawie kolanem naciągała sznurówki na wysokości pasa, a kiedy brzegi gorsetu się nie schodziły do siebie, trzeba było odsznurować prawie całość i od początku bardzo ciasno, haftka po haftce ściągać. Na to dopiero zakładano ozdobną suknię, a na koniec było czesanie albo poprawianie wcześniej upiętej fryzury w zależności od tego, czy fryzjer akurat teraz miał czas, bo przecież zawsze była kolejka i, jak zwykle, przy wszystkim stosowna kolejność arystokratycznych dam.
Przed samym wyjściem jeszcze pudrowanie, szczypanie policzków dla ubarwienia i gotowa panienka musiała najpierw przejść krytyczny egzamin opiekującej się nią damy. W wypadku Marii Teresy i Zofii były nimi aż dwie zamężne niewiasty. Pomimo starań one zawsze miały jakieś uwagi, bo takie zachowanie podkreślało ich rangę. Maria Teresa była przeważnie upominana za zbytnio okryte ramiona. Tym razem pod presją Charlotty i Nene musiała się poddać i pozostawić szal w pawilonie. Zofia zaś musiała poprawić zbyt mocno przekolorowane usta, które raziły przy jej śnieżnobiałej sukni. Na koniec pokojowe poprawiły ułożenie falban z tyłu i cała kawalkada ruszyła w stronę jadalni.
Pierwsze szły Nene w kremowej, rozłożystej sukni z brązowymi wypustkami na końcach falban oraz Charlotta w jasnozielonej, bogato haftowanej srebrem na całym gorsecie i na dole krynoliny. Tuż za nimi szła Zofia w białej i Maria Teresa w błękitnej sukni haftowanej srebrem. Kawalkadę zamykała baronowa Luiza w bardzo odważnej sukni w dziwną kratę niczym ze szkockich klanów. Wszystkie sztywno wyprostowane, ufryzowane i całkiem spokojne, jak na damy przystało. Jedynie Zofia co chwilę zerkała na wyższą o głowę Marię Teresę i uśmiechała się dyskretnie. Przed samym wejściem do jadalni panienki uścisnęły sobie dłonie i dalej znów bardzo spokojnie zostały poprowadzone do środka. Tam rozsadzono je po dwóch stronach stołu. Zofia wraz z Nene siedziały bliżej pary królewskiej, obok księcia Ludwika II Wittelsbacha. Charlottę ze swoją podopieczną usadzono prawie na przeciwno zaręczonej pary i dzięki temu Maria Teresa mogła swobodnie obserwować Marię, śliczną i dumną królewnę saksońską. Patrzyła również na inne kobiety. Porównywała ich uczesania, dekolty i wymyślną biżuterię. Wodziła dyskretnie oczami po wszystkich biesiadnikach. Nie ominęła również mężczyzn, w tym wysokiego, czarnowłosego księcia Ludwika II Wittelsbacha, który siedział ramię w ramię z Zofią, swoją kuzynką z linii matki.Rozdział 4. Rodowa historia
Tess miała rozpromienione policzki, bo babcia bardzo obrazowo opowiadała dawne czasy. Nie pomijała ani koloru sukien, ani kokard na gorsetach, ani też dziewczęcych opowieści o westchnieniach i marzeniach. Wprowadziła swoją wnuczkę w nastrój tak dokładnie, że Tess chwilami czuła się, jakby właśnie tańczyła z przystojnym wysokim księciem z czarną czupryną starannie ułożoną w głębokie fale.
Nigdy dotąd nie zauroczyła się żadnym mężczyzną, a teraz babcine opowieści o Ludwiku jakoś dziwnie nastroiły ją sympatią do nieznanego jej człowieka. Dlatego po krótkiej przerwie na kolacje i domowych czynnościach z tym związanymi sama poprosiła o dalszą opowieść. Tym razem usiadła obok babci na dużej kanapie, podparła się poduszką, nogi podkurczyła i sprytnie zadała pytanie, na które właściwie znała już odpowiedź.
— Maria Teresa to nasza pra, pra jakaś babcia?
— Tak i jesteś do niej bardzo podobna, aż dziwne — starsza pani delikatnie się przekręciła w jej stronę, popatrzyła na Tess i pokiwała głową.
Ona nie opierała się nigdy swobodnie na żadnym oparciu. Zawsze niczym najbardziej szlachetnie ułożona dama siedziała sztywna, wyprostowana z głową wysoko podniesioną i unieruchomioną, jakby zablokowaną na pięknie wyrzeźbionym karku. Starannie upięte włosy, delikatny, ale obowiązkowy makijaż i korale na szyi dawały obraz klasycznego, marmurowego popiersia na jeszcze bardziej majestatycznym cokole. Czasem, kiedy się do kogoś zwracała, to delikatnie i wolno obracała cały tors jakby na dziwnym, niewidocznym zawiasie w środku tułowia. Nigdy Tess nie widziała u babci gwałtownych ruchów i nawet najbardziej brudne albo ciężkie prace w ogrodzie czy garażu wykonywała wolno, dokładnie z niesamowitą gracją. Ona zaś miała problem z opanowaniem płynnych, subtelnych ruchów dłońmi na klawiaturze fortepianu. Nie miała również w sobie tyle spokoju, ciągle coś ją goniło i drażniło. Nawet w partyturach klasyki usiłowała czasem coś dołożyć, urozmaicić, kliknąć w inny klawisz o pół tonu wyżej lub niżej, a babcia zawsze stabilna i układna. Zazdrościła jej czasem tego i podziwiała. Teraz jeszcze raz Tess zmieniła pozycję. Obie nogi przełożyła w drugą stronę i podciągnęła pod siebie.
— Ale jak my się tutaj znalazłyśmy? Bawarskie korzenie w Kalifornii to rzadkość.
— Do wszystkiego dojdziemy. Nie można zacząć i zakończyć opowieści z pominięciem środka, chociaż znając historię Bawarii, Meksyku i Stanów Zjednoczonych, wiele spraw widzi się inaczej, ale oni wtedy żyli dniem, jaki następował, chwilą i tak należy podchodzić do opowieści, żeby zrozumieć.
— Więc opowiadaj, babciu, bo to jest takie ciekawe.
— Tak poza kolejnością mogę ci jedynie powiedzieć, że ta świeżo poślubiona królewna w niespełna rok zejdzie z tego świata i książę Wittelsbach znów będzie wolny i do wzięcia.
— I Maria Teresa się w nim zakocha?
— Nie, ale posłuchaj albo poczytaj, co się wtedy działo w Europie i na świecie.
— No co? Balowali, gościli się, wojen nie było. Żyć nie umierać.
— Nie tak za bardzo. Ty i większość amerykańskich laików słyszała o dwóch wielkich wojnach światowych, które miały miejsce ponad pół wieku później. Tamten czas był równie burzliwy. Właśnie wtedy zwykłe monarchie pod naporem strajków i buntów zaczynały przekształcać się w monarchie konstytucyjne. To umniejszało dochody panów, budziło grozę i zamieszanie szczególnie w główkach arystokratycznych panienek.
— Babciu, czy one były takie puste, jak opisują w starych romansach?
— Raczej były wykształcone, ale inaczej. Znały języki, znały podstawy wszelkich nauk, taniec, a przede wszystkim znały heraldykę i genealogię rodów.
— Ja nawet nie wiem, co to jest heraldyka?
— O nie, moja panno. Wiedzę trzeba samemu zdobywać. Podana jak tabletka przeciwbólowa skutkuje natychmiast, ale po kilku godzinach wraz z ustaniem bólu głowy zapomina się o wszystkim.
— Wiem, wiem, babciu. Tylko ciężką pracą dochodzi się do sukcesów — Tess powtórzyła znany slogan i żwawo podniosła się z kanapy. Poszła do biblioteki, która znajdowała się w sąsiednim pokoju i przeleciała palcem po szeregu książek równo ustawionych na jednej z wyższych półek. Wyjęła odpowiedni tom encyklopedii i położyła otwarty na fortepianie. Przekręciła kilka kartek i zaczęła od góry czytać słowa. Na moment zatrzymała się przy definicji samego herbu, a dopiero potem dokładnie przeczytała wszystko o heraldyce. Na chwilę się zastanowiła i wyjęła następny tom encyklopedii. Pierwszy raz w życiu zaciekawiło ją własne nazwisko niepasujące do kalifornijskich, ani meksykańskich. Poruszona opowieścią babci dosłownie chłonęła historię sięgającą dwunastego wieku, bo wtedy jakiś pra-niewiadomo-który otrzymał księstwo Bawarii i jako Otto I zasiadł na tronie koronowany na króla Bawarii. Później jego syn rozszerzył swój kraj o Palatynat Reński i dlatego ród kilka wieków nawet zasiadał na węgierskim tronie.
Tess aż jęknęła z wrażenia i z opasłym tomem encyklopedii przeniosła się do biurka. Usiadła i dalej czytała o niby swojej, a tak bardzo obcej i nieznanej, historii rodzinnej. Dowiedziała się, że jej praprzodek Krzysztof III panował w Danii, Norwegii i Szwecji, które w piętnastym wieku były połączone Unią Kalmarską. Przeczytała również o Fryderyku V, który był w siedemnastym wieku królem Czech, i wreszcie dotarła do Maksymiliana I sojusznika cesarza Napoleona I. Właśnie od niego zaczęła się linia bawarskich książąt i królów, choć jeszcze trafiła do plejady rodzinnych tytułów: korona grecka i najbardziej orientalna jak na Europę, meksykańska.
Kiedy Tess doczytała do cesarza Franciszka Józefa, Sissi oraz Elżbiety, żony króla Belgów Alberta I, wzięła encyklopedię do ręki i poszła do babci, która czytała w salonie jakąś starą książkę.
— Czy mogę ci przerwać, bo chyba się pogubiłam w tych królewsko książęcych koligacjach. Linia reńska, bawarska, francuska, palatynaty? Czy to się da jakoś pozbierać do kupy? Nic nie łapię.
— Nic nie rozumiem. Trzeba mówić poprawnym językiem. Te wasze skrótowce, wulgaryzmy to jakaś paranoja, brak poszanowania dla siebie i kraju, w jakim się żyje.
— No właśnie, babciu. Żyję w Ameryce, a moje korzenie sięgają, nie wiem gdzie.
— Bo jak każdy młody usiłujesz coś obejść, przeskoczyć zamiast po kolei i systematycznie dojść do wszystkiego. Tym bardziej że ród twój jest światowy, dalekosiężny i wiele zasług wniósł w jego rozwój.
— Tak. Maksymilian któryś tam zaliczył powstanie w Meksyku i go rozstrzelali. Ten w Pradze, nawet już nie wiem, który król z rodu, przeciwstawił się Habsburgom i też powstanie. Franciszek Józef skumał się z Napoleonem i ten go wyregacił.
— To jeszcze ci powiem, że Karol Gustaw ze Szwecji, który usiłował zdobyć Polskę i historia nazwała to potopem, też jest z Wittelsbachów, ale na tym kończy się cały limit wojennych poczynań naszych przodków. Raczej byli władcami dość rozsądnie panującymi w swoich krajach. Do dziś szeroko w świecie wspomina się tylko jednego, ale o nim będzie później.
— Jednego, a myślałam że Sissi była rodową gwiazdą.
— Oczywiście, ale chyba przez filmy, jakie nakręcili. Naprawdę i najwięcej zostało po Ludwiku II. Jak chcesz, to opowiem ci dalej, ale systematycznie i po kolei.
— Wiem, babciu.
— W takim razie zrób dobrą herbatę i siadamy.
Tess podniosła oczy znad fortepianu, głęboko wciągnęła powietrze i za moment wypuściła je z siebie. Dłonie subtelnie podniosła do góry nad klawiaturą, a potem delikatnie opuściła na kolana i przytrzymała czarną, długą spódnicę. Odsunęła taboret kilka centymetrów i ostrożnie wstała. Odwróciła się w stronę widowni i lekko dygnęła, spuszczając nisko głowę. W uszach miała niesamowity huk braw, a w oczach światła reflektorów. Ponownie westchnęła i zadowolona z siebie zrobiła krok do przodu. Jeszcze jeden niski ukłon i kolejne westchnienie. „Już po stresach, koniec, teraz wakacje” — pomyślała z zadowoleniem, a potem ostrożnie wyszła za czarną kurtynę. Dopiero tam poczuła ulgę po ciężkiej pracy i nerwach związanych z obroną pracy oraz koncertem dyplomowym.
Zrobiła kilka kroków w bok i przed jej oczami wyłonił się jak duch z ciemności wysoki mężczyzna w czarnym smokingu. W jednej ręce trzymał skrzypce, a w drugiej wiązankę czerwonych róż.
— Gratuluję, Tess. Piękne wykonanie.
— Dziękuję, Alex — wyszeptała, przyjęła kwiaty i nastawiła policzek do pocałunku. W uszach dalej dudniły jej brawa, a za chwilę jakaś nieznana ręka pociągnęła ją z powrotem na scenę. Kolejne ukłony i następna fala braw. Szum odsuwanych krzeseł i owacja na stojąco. Wszystko dosłownie zatykało ją ze wzruszenia. Oczy nabiegały łzami, więc tylko się skłoniła nisko i zasłoniła bukietem.
Kiedy ponownie znalazła się za kurtyną w ciemnych kulisach, poczuła zapach babcinych perfum. Rozejrzała się i wyciągnęła ręce do zbliżającej się starszej kobiety.
— Babciu, jak było?
— Cudownie, Tess, naprawdę cudownie, dziecinko. Jestem z ciebie taka dumna.
Kolejne kwiaty i uścisk najukochańszej na świecie osoby. Wtulona w jej ramiona, otoczona ciemnością, mogła wreszcie upuścić łzę i pociągnąć nieelegancko nosem, bo napięte nerwy w końcu znalazły ujście swoich emocji.
— Płacz, dziecinko, płacz. Jesteś wielka. Koncert był wspaniały. Muzyka Wagnera w twoim wykonaniu jest największą przyjemnością dla moich starych uszu.
— To było dla ciebie, babciu, bo wiem, że kochasz Wagnera — Tess jeszcze raz objęła babcię, a potem siorbnęła nosem.
— Oczywiście nie masz chusteczki? — bardziej stwierdziła, niż zapytała starsza pani, ubrana w czarną długą suknię, prawie do ziemi. Otworzyła torebkę i podała wnuczce białą chusteczkę z haftowanym monogramem MLW, co oznaczało Maria Ludwika Wittelsbach.
— Babciu, a higienicznych chusteczek nie masz? Szkoda takich arcydzieł na mój nos.
— Dwa wieczory i wyhaftuję nową.
Starsza pani wzięła wnuczkę pod rękę i delikatnie odciągnęła w głąb kulis sali koncertowej, bo na scenie rozpoczął się następny koncert. Tym razem miał swój występ Alex. Tess chciała popatrzeć na niego choć zza bocznej kurtyny, ale babcia dość zaborczo trzymała ją za łokieć i coś niewyraźnie szeptała na ucho. W chwili przerwy między solówkami Alexa Tess odwracała się, wychylała, żeby chociaż zerknąć na jego sylwetkę. Nie tyle z ciekawości, ale chciała mu wtórować swoją obecnością.
— Ty mnie, dziecinko, w ogóle nie słuchasz? — babcia delikatnie szarpnęła Tess za nadgarstek.
— Babciu, odprowadzę cię na widownię, bo tutaj jest ciemno i za chwilę przyjdę. Muszę pogratulować Alexowi.
Przekazała babci bukiet kwiatów, jaki dostała od Alexa, i podtrzymując ją za rękę, sprowadziła z kilku schodków prosto do jasnego korytarza, a potem na widownię. Posadziła babcię na pierwszym wolnym miejscu i wróciła na scenę za boczną kotarę. Alex właśnie skończył grać i kłaniał się nisko. Kątem oka zerkał na Tess, a potem prawie w podskokach dopadł do niej i mocno pocałował w usta.
— Na scenę, szybko! — głośny szept przerwał romantyczny pocałunek i Alex zmieszany wypadł jeszcze na scenę. Ukłonił się dwa razy i zniecierpliwiony szybko powrócił za kotarę, ale w tym miejscu stała już inna osoba zaciskająca nerwowo palce na metalowym flecie. Ruszył natychmiast w głąb ciemnych kulis, ale nigdzie nie znalazł Tess. Za to kilka innych osób nerwowo chodziło na palcach, zaglądało na scenę albo chowało się po kątach kulis sali koncertowej. Wszyscy skupieni i przejęci swoimi występami. Czasem ktoś szepnął: „Gratuluję” i zamykał się, znikał w ciemnościach, koncentrował się, żeby jak najlepiej wypaść na swoim występie w trakcie koncertu, jaki wieńczył studia w Muzycznym Konserwatorium w San Francisco.
Kiedy Alex wyszedł na widownię, zobaczył Tess siedzącą obok babci. Była wyprostowana, głowę miała wysoko podniesioną, oczy przymknięte i w skupieniu słuchała utworu Chopina, jaki wydobywał się spod palców Marcela. Jej ogniste włosy wymyślnie spięte w kok połyskiwały w promieniu reflektora, który czasem przeczesywał widownię. „Znów ten Marcel. Szlak by go trafił” — pomyślał i usiadł na krześle obok Tess. Nie odzywał się. Patrzył na scenę w wielkim skupieniu, ale centymetr po centymetrze przysuwał się do ramienia Tess, aż poczuł jej ciepło. Wtedy odwróciła głowę i uśmiechnęła się. Jej chabrowoniebieskie oczy dosłownie przeszyły mu serce. „Jaka ona jest piękna” — Alex jęknął i mocniej ścisnął skrzypce, a Tess znów odwróciła się w kierunku sceny. Marcel właśnie kończył wspaniałego mazurka. Kłaniał się i odchodził za kotarę. „Pewnie zaraz do niego poleci” — wkurzony przesunął się lekko do przodu, żeby zasłonić Tess możliwość wyjścia z rzędu siedzeń. Ona jednak nawet nie drgnęła. Przechyliła się do swojej babci i coś szeptała, a potem znów zamarła w skupieniu. Słuchała kolegów i koleżanki. Biła brawa i co chwilę uśmiechała się do Alexa.
W przerwie Tess pozwoliła zaprosić się z babcią na filiżankę herbaty do wystawnej sali w foyer, ale po zakończeniu koncertu spokojnie pożegnała się i pojechała do domu. To całkiem rozbiło Alexa i przed wieczornym balem nieproszony zjawił się w jej domu. Kolejne róże i nadzieja na wspólne wyjście. Czterogodzinny bal, delikatny pocałunek na odchodne i Tess na chwilę zachwyciła się kolegą. Potem za zamkniętymi drzwiami oprzytomniała i westchnęła. „Niby fajny, ale nic mnie do niego nie kręci. Nic nie ściska w dołku. Czy ja się kiedyś zakocham tak do szaleństwa, tak na zabój? Czy taka miłość istnieje?” — pomyślała i zrezygnowana pokręciła nosem. Jedną ręką zdjęła pantofle, a drugą podniosła suknię i na palcach poszła na górę do swojego pokoju. Rzuciła się na łóżko i patrzyła na sufit. „Teraz wakacje, a za miesiąc będę w Nowym Jorku, a co z babcią?” — usiadła wystraszona na łóżku. „Przecież nie zostawię jej samej, a czy ona będzie chciała jechać ze mną? San Fracisco to wielkie miasto i Nowy Jork też, ale czy babcia się tam przystosuje? Trzeba będzie jutro na poważnie porozmawiać” — wstała, rozebrała się z sukienki i na palcach poszła do łazienki. Odkręciła wodę nad wanną, ale prawie natychmiast ją zakręciła. „Za dużo hałasu. Babcia się obudzi” — umyła się ostrożnie pod kranem umywalki i wytarła ręcznikiem. Ubrała nocną koszulę i na palcach przeszła do sypialni. Usiadła przed toaletką i zaskoczona popatrzyła na białą, podłużną kopertę ze znaczkiem Lufthansy. Wzięła ją do rąk i wyjęła lotniczy bilet. „Monachium, Teresa Ludwika Wittelsbach. A po co ja mam tam lecieć, co to za niespodzianka?” — zerknęła jeszcze na datę, potem na kalendarz i wybałuszyła oczy. „Za dziesięć dni, w poniedziałek? Babcia chyba zapomniała, że mam lecieć z koleżankami do Kanady na dwa tygodnie. Po co do Monachium, chyba że język poćwiczyć, bo przecież babcia ma fioła z niemieckim” — jęknęła oburzona i położyła bilet na toaletce. Wyjęła spinki z koka, rozpuściła włosy i uśmiechnęła się do odbicia w lustrze. „Ale błyszczą” — włosy same pod ciężarem loków opadły jej na ramiona i plecy. Wzięła szczotkę i kilka minut szczotkowała je, potem splotła w luźny warkocz i zmęczona położyła się spać.
Noc i cały poranek przespała nieprzytomnie, bo emocje poprzedniego dnia i zabawa bardzo zmęczyły Tess. Około dziesiątej podniosła się z łóżka całkiem zaskoczona, a nawet wystraszona. Zawsze babcia dokładna i punktualna jak szwajcarski zegarek budziła ją o szóstej trzydzieści. Po toalecie, jaką była nauczona robić starannie, ubrana w jedwabny, błękitny szlafrok sięgający do samej ziemi schodziła do jadalni. Tam czekało na nią przygotowane śniadanie i kawa, aromatyczna, świeżo mielona i parzona według starego zwyczaju bezpośrednio w dzbanku. Przy stole poza przywitaniem nie rozmawiało się, dopiero przy kawie wymieniały spostrzeżenia o pogodzie i planowały dzień, choć babcia dokładnie znała rozkład zajęć wnuczki.
Tego dnia Tess od razu założyła szlafrok i zbiegła na parter domu. Zajrzała do kuchni, jadalni i babcinej sypialni, ale nigdzie nie zastała nadobnej kobiety. Wystraszona usiadła na kanapie i zastanawiała się, gdzie to jej kochana babcia mogła się podziać. Niepokoiła się bardzo, bo oprócz niej nie miała nikogo na tym świecie. Rodzice zginęli w wypadku samochodowym, kiedy Tess skończyła szkołę podstawową i od tamtej pory mogły liczyć tylko na siebie. Od roku babcia była na emeryturze, a na dostatnie ich zdaniem życie dorabiała, nauczając gry na fortepianie rozkapryszone dzieci z bogatych domów. Teraz były już wakacje i babcia nie miała żadnych obowiązków, więc powinna o tej porze być w domu.
Tess jeszcze raz zajrzała do babcinej sypialni na parterze i wróciła do siebie na poddasze. Weszła do łazienki, wzięła prysznic, a kiedy kończyła się wycierać, usłyszała przez niedomknięte drzwi głos babci przeplatający się z nieznanym męskim. Zawinęła się w ręcznik i wyszła na niewielki korytarz. Nachyliła się nad barierką i nasłuchiwała z zaciekawieniem, bo babcia jak nigdy dotąd zwracała się do mężczyzny, zaczynając za każdym razem od „sir”. Kiedy usłyszała przyciszonym głosem, że historię trzeba w końcu wyprostować, to całkiem ją zaciekawiło, bo babcia zawsze tajemnicza i powściągliwa, raptem chciała coś wyjaśniać. Szybko się ubrała w białe, lekkie spodnie, chabrową, bawełnianą bluzeczkę i chyba pierwszy raz odkąd pamięta, nie spięła włosów, tylko je przeczesała palcami i machnęła do tyłu na plecy. Wsunęła stopy w białe klapki i stukając obcasami, zbiegła na parter. Przed wejściem do salonu na chwilę przystanęła i nastawiła uszu, bo babcia opowiadała coś o cesarskiej rodzinie. Teraz Tess poznała męski głos, który należał do ich starego mecenasa, który od pokoleń reprezentował rodzinę.
— Sir Martin, zastanawiam się tylko, czy aby nie wyśmieją naszej Tess? Z arystokracją nigdy nic nie wiadomo. Zadzierali i zadzierają nosa, a przecież historia bardzo starannie ukryła informacje o tym małżeństwie.
— Och, proszę pani. Są dokumenty legalne i z tego, co wiem, księżna Gloria bardzo ciepło odniosła się do spotkania, a nawet sama zaproponowała gościnę u siebie.
— Oczywiście, ale to są obiecanki przez ocean, a gdy przyjdzie do konfrontacji, nie wiadomo, jak potraktują moje biedne dziecko.
— Proszę być dobrej myśli, przecież my nie domagamy się rehabilitacji ani majątku.
— Nie. Chcę żeby Tess poznała historię swojej rodziny i żeby chociaż w księgach rodowych odnotowali małżeństwo mojej prababki.
Tess stała za drzwiami i słuchała dziwnej rozmowy. Nic z tego nie rozumiała, a ponieważ ciągle wspominano jej nietypowe imię, postanowiła wejść i odważnie zapytać o temat rozmowy. Zapukała ostrożnie i nacisnęła na klamkę bez czekania na zaproszenie. Kiedy weszła do salonu, mecenas dość szybko jak na swój wiek podniósł się z fotela i na przywitanie pokłonił bardzo nisko głowę.
— Witam panienkę — dodał kurtuazyjnie.
— Przepraszam, ale co nieco usłyszałam. Mam nadzieję, że mnie nie swatacie z jakimś nadętym arystokratą?
— Panienka wybaczy, ale nie te czasy — dodał mecenas.
— Więc o jakie małżeństwo chodzi? — wesoło, od niechcenia zapytała i usiadła obok babci na szerokiej kanapie. — Co trzeba ujawnić i właśnie, babciu! Po co mam lecieć do Monachium, miałam lecieć na wakacje do Kanady!
Na te słowa w salonie zapanowała cisza. Mecenas wstał, podszedł do babci i wręczył jej kiedyś białą, a teraz dość mocno pożółkłą, wypchaną dużą kopertę. Zrobił krok do tyłu, nisko się ukłonił babci, potem Tess i jakby zawstydzony czy wystraszony, na podkurczonych nogach wyszedł z salonu.
Babcia z kopertą w ręku usiadła na swoim miejscu i jeszcze chwilę siedziała w zamyśleniu.
— Jakaś straszna tajemnica? — Tess przerwała ciszę swoim pytaniem.
— Tak — babcia krótko odparła, położyła kopertę na stole i odwróciła się w stronę wnuczki. — Jadłaś śniadanie? — zmieniła temat, ale nie ruszała się z miejsca.
Tess dokładnie znała babcię i wiedziała, że skoro nie ma zamiaru sama z siebie opowiedzieć czegokolwiek, to nie ma sensu nawet pytać. Podniosła się więc i poszła do jadalni, gdzie na kuchennym kredensie pod metalowym kloszem było przygotowane śniadanie. Wzięła talerz i przeniosła się z nim do stołu. Nalała sobie do szklanki chłodnej wody, jaka stała zawsze na stole, i powoli przeżuwała kawałki wędliny na przemian z żółtym serem i oliwkami, które uwielbiała. Potem przygotowała kawę dla siebie i babci. Dopiero z tacą w rękach przyszła z powrotem do salonu. Rozstawiła filiżanki i usiadła wygodnie w fotelu naprzeciwko babci. Patrzyła na nią i zastanawiała się, czy i kiedy dowie się wszystkiego o planowanym wyjeździe, a babcia nadal siedziała milcząca. Patrzyła w okno i była jakby całkiem nieobecna, zanurzona w swoich myślach.
Tess popukała łyżeczką o brzeg filiżanki i wesoło, głośno powiedziała:
— Hello, babciu. Tu jestem.
Starsza pani ciężko westchnęła, odwróciła głowę w jej stronę i dziwnie wydęła usta. Pokiwała głową i sięgnęła po filiżankę kawy. Wypiła dwa łyki i spokojnie postawiła ją na stole.
— Moja droga, jesteś dorosła, skończyłaś studia, jesteś wspaniałą pianistką, piękną kobietą, więc czas poznać prawdę.
— Jaką prawdę babciu? — Tess była zaintrygowana, bo babcia wyglądała bardzo poważnie.
— Prawdę o twoim pochodzeniu, o europejskich rodach i potajemnym małżeństwie.
— I dlatego lecę do Monachium?
— Tak, ale najpierw opowiem ci wszystko po kolei, tak jak mnie opowiedziała mama, a jej opowiedziała też mama, twoja praprababcia.
— A koperta? — Tess zerknęła na stół.
— To potwierdza autentyczność mojej opowieści, ale nie przeszkadzaj. Wszystko po kolei. Przypomnij sobie co nieco z historii Europy — babcia ciężko oparła się na kanapie. Ręce splotła na kolanach i zaczęła: — Był rok 1864.Rozdział 2. Pierwsza prezentacja
Siarczysty mróz igiełkami szronu otulał wszystkie gałęzie drzew. Barwił na biało płoty i ubierał pomniki w niesamowite szaty szklące się śnieżnymi mikrogwiazdkami. Pociąg właśnie zwolnił i majestatycznie wtoczył się na peron. Buchnął parą na boki i ostro gwizdnął przed zatrzymaniem się, oznajmiając punktualne przybycie do miasta Drezna.
Młodziutka, zaledwie siedemnastoletnia Maria Teresa podskoczyła z przejęcia, a później z podniecenia prawie tupała stopami w podłogę salonki. Od wczesnej jesieni podróżowała po Europie w towarzystwie swojej przyrodniej siostry, oficjalnej księżniczki, córki króla Belgii Leopolda I Koburga i francuskiej księżniczki Ludwiki Marii Orleańskiej. Pod jej bacznym okiem Maria Teresa była wprowadzana na dwory, choć jej matka nie należała do arystokracji. Była tylko nielegalnie poślubioną aktoreczką, ale córka została najbardziej kochaną ze wszystkich dzieci, jakie król Leopold miał z legalną żoną, zapewne dlatego, że do złudzenia przypominała swoją matkę.
Maria Teresa była nad wyraz wysoka i prawie o głowę przerosła wszystkie panienki na belgijskim dworze. Do tego miała ostro czerwone, ogniste, mocne włosy, niesamowicie chabrowe oczy, śnieżnobiałą cerę oraz liczne piegi na ramionach i nosie. To, oprócz wzrostu, było dosłownie utrapieniem młodziutkiej panienki. Pudrowała się co chwilę na twarzy, a ramion prawie wcale nie wystawiała, choć najnowsza moda, która przyszła kilka lat temu z Paryża, nakazywała odsłaniać głęboki dekolt i ramiona. Maria Teresa na co dzień nie dawała się ubrać w nowe suknie, a na oficjalnych przyjęciach bardzo starannie pilnowała, żeby szal muślinowy lub koronkowy przykrywał wszystko, co ją krępowało. Teraz, w pociągu, nie miała problemu, bo zimowa suknia podróżna była wysoko zapięta pod samą brodą. Na to, ze względu na chłodne powietrze w salonce, miała jeszcze wełnianą narzutkę. Nosa też już nie pudrowała, bo była bardzo zmęczona długą, dwudniową podróżą i nikt poza Charlottą i damą dworu, baronową Luizą, oraz pokojowymi jej nie oglądał.
Obie z arcyksiężną Marią Charlottą, którą została po ślubie dwudziestego siódmego lipca 1857 roku z bratem cesarza Franciszka Józefa, Maksymilianem, jechały z Wiednia na ślub Zofii Marii, córki Jana Wettyna króla Saksonii i Amalii Augustyny Bawarskiej, z bratem cesarzowej Sissi — Karolem Teodorem Wittelsbachem. Sama cesarzowa nie mogła zaszczycić tak ważnej, rodzinnej uroczystości, gdyż spodziewała się kolejnego dziecka, a każdy liczył w końcu na męskiego potomka i nikt nie odważył się narażać zdrowia Elżbiety.
W zastępstwie cesarzowej wszechpanująca na cesarskim dworze, nadobna arcyksiężna Zofia, wysłała na ślub w Dreźnie synową Charlottę. Nie lubiła jej, ale ceniła, w odróżnieniu od Elżbiety, która ciągle się buntowała i łamała sztywną etykietę dworską. Charlotta za to była bardzo ambitna i z przemyślanym wyrachowaniem ulegała wpływom swojej teściowej. Na miesiąc przed wspaniałymi wieściami o błogosławionym stanie cesarzowej, Charlotta wraz z Marią Teresą zjechała na zamek w Schönbrunn i, jak zwykle, przypochlebiała się teściowej, jak tylko umiała. Towarzyszyła jej we wszystkich spacerach. Pomagała w doborze garderoby, obsypywała komplementami, ale Zofia jak nigdy dotąd, z dziwnym dystansem odnosiła się do bezdzietnej wciąż Charlotty. Dla spokoju na dworze wraz z Marią Teresą wysłała ją jako reprezentację rodziny cesarskiej na ślub do Drezna.
Obie damy zainstalowano w cesarskim wagonie, w którym były dwie sypialnie obok siebie, a przy nich małe pomieszczenie z muszlą klozetową szczelnie zamykaną w formie kufra i porcelanowa misa do mycia z dzbanem pełnym wody. Między sypialniami a salonem znajdowała się również niewielka garderoba, a raczej skład na drobny bagaż. W niej trzymano nocne ubiory i wierzchnie okrycia oraz pantofle na zmianę. Kufry jechały w sąsiednim wagonie, gdzie podróżowała baronowa Luiza Caperbe, Charlotty dama do towarzystwa. Tam również jechały dwie pokojowe i oficer cesarskiej straży, który spełniał rolę kamerdynera, ale przede wszystkim miał dbać o bezpieczeństwo arcyksiężnej Marii Charlotty Habsburg. W cesarskim wagonie był oczywiście salon z pianinem i w nim obie damy spędzały większość czasu. Maria Teresa co chwilę usiłowała grać na pianinie, ale monotonny rytm kół mącił wszelkie melodie. Panienka denerwowała się swoją niedoskonałością w graniu i ciągle powtarzała nieudane fragmenty po kilka razy. Charlotta natomiast czytała nieznany romans, ale tylko za widnego, a po zmroku przy lampach naftowych zaczęły się szeptane rozmowy.
Dobrze po dziesiątej wieczorem, kiedy Luiza dygnęła w niskim ukłonie i opuściła salon, Charlotta z subtelnym uśmiechem podsunęła sobie krzesło do fotela Marii Teresy. Delikatnie usiadła, przytrzymując suknię, głowę przysunęła jeszcze bliżej i zaczęła szeptem snuć plany. Wymieniała imiona mężczyzn, a tym samym wybierała spośród wielkich tego świata zacnego kandydata na męża dla swojej przyrodniej siostry. Po kolei omawiała co zacniejszych kawalerów, dokładnie ich opisywała, łącznie ze wszystkimi tytułami rodziców, przywarami i stanem majątkowym. Co chwilę patrzyła na Marię Teresę uważnie, kręciła głową z dezaprobatą i przechodziła do opisu kolejnego kandydata. Chyba po czwartym czy szóstym załamała prawie ręce i ciężko wzdychając, oparła je na sztywnym stelażu sukni.
— Tak mi przykro, Tereso, ale ten twój wybujały wzrost. Jak dobrać ci męża? Może trzeba dalej po świecie szukać, może carewicze Mikołaja są stosownego wzrostu?
Maria Teresa ścisnęła dłonie w jedną wielką piąstkę, aż palce jej pobladły. Opuściła nisko głowę i nic nie mówiła, ale oczy się zaszkliły, a po chwili dwie łzy spadły na ciemną suknię podróżną. Charlotta podała jej haftowaną chusteczkę jedną ręką, a drugą poklepała po zaciśniętych dłoniach.
— Zamówimy ci pantofelki bez obcasików. Takie całkiem płaskie, ale nie płacz proszę. Oprócz kropek będziesz miała cały nosek czerwony, a jutro w Dreźnie musimy pięknie wyglądać.
Charlotta jeszcze raz delikatnie poklepała Marię Teresę po ręce, wstała i podeszła do drzwi swojej sypialni. Pociągnęła za szarfę od dzwonka i spokojnie powiedziała:
— Będzie dobrze, Tereso. Zobaczymy jutro, może kogoś nie wymieniłam z naszej sfery, może ze Szwecji będzie młody książę, a nic o nim nie słyszałam.
Charlotta skończyła mówić, bo na szczycie wagonu drzwi się rozsunęły i do salonu weszły pokojówki. Z nimi obie damy w ciszy zagłuszanej miarowym stukiem kół zniknęły w swoich sypialniach, gdzie musiały być rozebrane z ciężkich zimowych sukien podróżnych. Teresa jak nigdy stała niespokojnie. Nerwowo przestępowała z nogi na nogę, a w końcu zaczęła pomagać pokojówce rozsupłać kokardy przy ciasnym gorsecie, który wybitnie dziś ją męczył. Załamana słowami Charlotty, która miała tak uznanego męża, bardzo ciężko oddychała, a ciasne metalowe pałąki gorsetu dosłownie wrzynały się w jej żebra. Z każdym haczykiem, z jakiego spadała mocna, jedwabna sznurówka, jej oddech się pogłębiał, a serce bardziej porywczo biło.
Jeszcze bardziej łomotało, kiedy następnego dnia zakrytym powozem zaprzęgniętym w czarne konie przykryte granatowymi derkami ze złoto haftowanym herbem Wettynów wjeżdżała przez najwspanialszą bramę prowadzącą na dziedziniec pałacu Zwinger. Jej barokowe ozdoby dosłownie kłuły w oczy swoimi wymyślnymi sztukateriami, a wysoko zwieńczona nad nią korona jakby się unosiła w powietrzu na czterech kolumnach w narożnikach. Te zaś składały się z kilku wąskich kolumn, a z ich głowic wylewały z się liczne rzeźby ludzkich postaci splecionych z unikalną, nieznaną roślinnością. Dopiero z tego wyłaniała się czarna kopuła objęta złotymi ramionami królewskiej korony. Na szczycie kopuły umieszczono rozstawione na cztery strony świata złote orły ze skrzydłami na wpół rozpostartymi, gotowymi do wzlotu. Wyżej, nad nimi, kolejna, siedmioramienna, tym razem ażurowa korona z czystego złota.
Na boki od bramy zwanej Kronentorem rozchodziły się krużganki również bogato zdobione i wsparte na lekkich kolumnach. Otwory między nimi tworzyły symetryczne łuki, a całość po bokach łączyła się z dużymi, piętrowymi budynkami.
Powóz objechał dziedziniec i zatrzymał się przed samym wejściem do pałacu tak innym niż jej rodzinnym w Belgii czy pałacami w Austrii. Do tamtych wjeżdżało się do środka potężnej sieni i suchą stopą przechodziło do bocznych korytarzy. Tu niestety trzeba było otulić się szczelnie w ciepłe płaszcze, naciągnąć na głowę kaptury i wystawić się choć na chwilę, na kilka kroków, na zimny powiew mroźnego wiatru.
Pierwsza wysiadła Luiza, bo jak zawsze siedziała przy samych drzwiach zwrócona tyłem do kierunku jazdy. Za nią ostrożnie Charlotta wystawiła głowę, wzdrygnęła się, mocniej zaciągnęła kaptur prawie na czoło i ostrożnie zeszła po chwiejnym stopniu powozu. Od razu ostro ruszyła do wejścia i nie oglądała się za Teresą, która wolno wysiadała i patrzyła na rozległy dziedziniec. Zachwycała się bogactwem i lekkością nowo odbudowanego pałacu, który kilkanaście lat wcześniej był dość mocno zniszczony w czasie Wiosny Ludów. Nawet na progu drzwi jeszcze się odwróciła popatrzyła na dziedziniec ze wspaniałą bramą.
Mroźne promienie słoneczne delikatną, siną poświatą rozświetlały złocenia i blado iskrzyły się na śnieżnych czapach, jakimi były naturalnie udekorowane wszystkie figury krużganków. Westchnęła, potupała nogami i weszła do dużej sieni, która była wysoka na dwa piętra, a na boki tuż przy wejściu ciągnęły się w głąb dwa korytarze. Były bardzo jasne, bo z jednej strony prawie całą ścianę zajmowały wysokie okna. Wkoło nich wiło się mnóstwo rzeźbionych zawijasów, a one z daleka wydawały się przeplatać jak węże w dzikiej roślinności. Natomiast z sufitu dosłownie kapało złoto, a kryształowe kandelabry dopełniały wystroju.
Maria Teresa dyskretnie, choć z wielkim zaciekawieniem, rozglądała się po wszystkich pomieszczeniach, jakie mijali. Na szczęście nikt na nią nie zwracał uwagi, bo według hierarchii, jaka zawsze i wszędzie obowiązywała, szła ostatnia. Przez to nikt na nią nie patrzył, a mijana służba stawała po bokach i kiedy Maria Teresa ją mijała, wszyscy akurat byli w głębokim ukłonie.
Przed wejściem do poczekalni, gdzie musiały spędzić kilka minut, a potem przejść do sali, w której miało nastąpić oficjalne powitanie, wszystkie panie zdjęły wierzchnie okrycia. Każda delikatnie poprawiła uczesanie, skontrolowały się w lustrach, bo tych było wszędzie pełno. Zaakceptowały nawzajem swój wygląd i weszły do środka. Charlotta od razu usiadła w dużym fotelu przy stole i nalała sobie szklankę wody. Obok niej miejsce zajęła Luiza, a Maria Teresa zaś obeszła cały salon, oglądając portrety na ścianie. Dłużej postała przy jednym z okien i patrzyła na piętrowy budynek z niezliczoną ilością okien, których w pałacu Zwinger było znacznie więcej niż w każdym innym zamku czy pałacu.
— Jak tu pięknie, Charlotto. Tak lekko i bardzo wystawnie. Nasz zamek jest przy tym pałacu strasznie ponury i ciemny.
— Bo tu jest barok, a nasz?
— Nie wiem, Charlotto. Stary jest. Tatko zawsze powtarzał, że ma ponad pół tysiąca lat — Maria Teresa przeszła do następnego okna i mocno pochyliła się do przodu. Nos prawie przystawiła do samej szyby.
— Tereso, proszę się zachować — delikatnie skarciła ją Charlotta. — Proszę usiąść przy stole, dłonie proszę złożyć, jedna nad drugą na kolanach i cierpliwie czekamy na wezwanie.
— Och, Charlotto, ja już nie mogę siedzieć, bo mnie wszystko boli — tłumaczyła się, ale posłusznie usiadła i splotła dłonie. Całkiem spokojnie, ze spuszczoną głową patrzyła na misternie zdobiony blat stołu. W poczekalni zapanowała absolutna cisza i dzięki temu słychać było zawczasu zbliżającą się osobę. Dynamiczne kroki natychmiast wzbudziły kolejne emocje w sercu młodziutkiej Marii Teresy. Wraz z otwarciem drzwi pierwsza wstała i ruszyła na środek, ale Charlotta szybko podążyła za nią i ostro pociągnęła za bufiasty rękawa przy nadgarstku. Nic jednak nie mówiła, bo do poczekalni wszedł majordomus i zaprosił damy do Francuskiej Sali, gdzie oczekiwał sam król Saksonii. Po otwarciu drzwi okazało się, że na sali oprócz króla zgromadzona była większa grupa mężczyzn odświętnie ubranych.
Przywitalna audiencja trwała krótko i przejęta wszystkim Maria Teresa nawet nie zdążyła się zorientować w zawiłych koligacjach. Prezentacja rozpoczęła się od Charlotty, później było wszystko o niej samej.
— Maria Teresa Ludwika Leopoldyna, córka króla Belgii Leopolda I Koburga i hrabiny Montgomery Caroline Bauer — powoli i dokładnie wypowiadał słowa sekretarz stojący przy tronie króla Saksonii Jana Wettyna.
Maria Teresa zerknęła na króla i na bok, na wysokiego mężczyznę ubranego w ciemne obcisłe rajtuzy i granatowy surdut ciasno przylegający do szczupłego torsu. Zauważyła jeszcze biało czerwoną szarfę, jaką był przepasany i wystraszona skłoniła się głęboko, aż poczuła, że metalowe pręty gorsetu wchodzą jej w brzuch. Wstrzymała oddech, podniosła się i na wszelki wypadek ponownie dygnęła. Nie patrzyła na nikogo, kiedy wymieniano męskie osobistości. Przejęta jak automat łapała za brzegi szerokiej sukni, dygała, pochylała głowę i przesuwała się kilka kroków za Charlottą. Jej wzrok lustrował tylko kolorową posadzkę wystawnego Francuskiego Salonu, w którym odbywała się audiencja.
— Książę Ludwik II Wittelsbach, książę Karol Wittelsbach, książę Janusz Koniecpolski, książę Maksymilian Thurn und Taxis.
W dalszej kolejności po lewej stronie od tronu byli niżsi rangą arystokraci i przy nich nie było już dokładnych rodowych tytułów. Wymieniano jedynie hrabiego Saksońskiego, Bawarskiego, Czeskiego i Galicyjskiego. Przy kolejnych nazwiskach Maria Teresa słyszała tylko głośne strzelanie męskich trzewików, a nazwiska zlewały się z tytułami.
Po obejściu całego ciągu oficjeli trzy damy zawróciły na środek, jeszcze raz się nisko ukłoniły i wyszły na zewnątrz Francuskiego Salonu. Tam przejął je majordomus i poprowadził do wyznaczonego miejsca zamieszkania, a był nim położony w północnej części kompleksu pałacowego przepiękny Wallpavillon. Dochodziło się do niego korytarzami, które wiły się w nieskończoność, aż wreszcie w jednym z okien Maria Teresa zobaczyła piętrowy półkolisty pałacyk z jednej strony wkomponowany w korytarze z krużgankami, którymi właśnie szły, a z drugiej wystawał ponad dziedziniec. Jego piętro było wsparte na czterech zespołach podpór, z których każda miała trzy kolumny połączone ze sobą w jedną, bardzo lekką całość. Nad kolumnami kłębiące się ozdoby z roślin przechodziły na bokach w kamienne tralki. Nad nimi zaś były wielkie białe okna, które nadawały pawilonowi niespotykanej lekkości. Między oknami, niczym przedłużenie podpór podtrzymujących od dołu cały pawilon, znów wspinały się tym razem dużo węższe kolumny. Te zaś pod samym dachem łączyły się betonowymi sztukateriami w jedną całość skłębionych postaci i roślin. Tylko nad frontowym oknem pięła się jeszcze wyżej wspaniała attyka z kartuszem i herbem rodowym właściciela pałacu. Na rogach attyki wznosiły się betonowe gazony i dalej było tylko niebo.
Maria Teresa nie mogła oderwać oczu od tak wzniosłej budowli, bo pałac jej ojca był zdecydowanie bardziej ponurym i wizualnie ciężkim gmachem niż ten bajkowy, koronkowy pałac Zwinger. Zatrzymała się na moment, a potem ostrożnie, małymi kroczkami podbiegła do Charlotty i do samego pawilonu szła krok w krok za swoją siostrą i opiekunką.
Przed drzwiami wszyscy się zatrzymali, bo ze środka dobiegał ich wesoły kobiecy śmiech. Charlotta przyłożyła sobie palce do ust i z zaciekawieniem lekko przekręciła głowę, nastawiając w ten sposób ucho. Niestety nie rozpoznawała głosów, więc zapytała:
— Z kim będziemy dzieliły kwaterę?
— Wczoraj przyjechali księstwo Thurn und Taxis z najmłodszą z Wittelsbachów, Zofią. Księżna Nene z księżniczką Zofią tutaj rezydują.
Majordomus skłonił się nisko i potem otworzył drzwi. Oczom ukazał się duży, rozświetlony promieniami południowego słońca ośmioboczny salon, a na środku niego dwie piękne kobiety w domowych sukniach. Pierwsza zorientowała się Nene i zawstydzona zaciągnęła szczelnie wkoło siebie poły szerokiej, zewnętrznej, domowej sukni. Natomiast młodziutka Zofia niczym jeszcze nie skrępowana podbiegła do Charlotty, dygnęła przed nią i wesoło się przywitała:
— Witaj, cioteczko. Wczoraj, kiedy nam powiedziano, że będziemy dzieliły kwaterę, to bardzo się ucieszyłam.
— Z mojego powodu? — zapytała zaskoczona Charlotta, ale Zofia wcale tego nie słuchała. Ominęła Charlottę i rzuciła się Marii Teresie na szyję, aż tą cofnęło do tyłu i gdyby nie Luiza, pewnie obie runęłyby na posadzkę.
Zamężne damy natychmiast ruszyły ze stosownym, umoralniającym kazaniem, ale najpierw doprowadziły zawstydzoną Zofię do stołu. Potem dla przykładu czy wyrównania zasad wychowawczych niczemu niewinną Marię Teresę posadziły naprzeciwko i zamknęły drzwi, żeby nikt z postronnych nie miał wglądu. Zaczęły na zmianę chodzić wkoło nich i jedna przez drugą powtarzały utarte kanony sztywnej dworskiej etykiety.
Za karę obie panienki musiały natychmiast udać się do swoich pokoi i tam w samotności doczekać do kolacji. Maria Teresa była zaskoczona karą, ale z wielkim zadowoleniem przyjęła chwilowe odosobnienie. Zaraz po zamknięciu drzwi sama zaczęła szarpać się z odzieniem, żeby zrzucić z siebie ciężki stelaż sukni i poluźnić ciasno zasznurowany gorset. Kiedy do sypialni weszła pokojówka, Maria Teresa stała tylko w pantalonach, ale dalej szarpała się z gorsetem, bo sznurówki dziwnie się zaplątały. Po omacku wykręcając ręce do tyłu, nie była w stanie rozsupłać plątaniny. Sama szybko podeszła do pokojówki i stanęła do niej plecami.
— Pośpiesz się. Oddychać mi trudno, a suknię domową mi przyniosłaś, bo muszę na sikanie przykucnąć?
— Przepraszam, ale kufrów jeszcze nie dowieźli.
— To przynieś mi naczynie nocne. Musi być gdzieś w pawilonie — Maria Teresa zaczęła coraz bardziej odczuwać parcie na dół brzucha. Nie pomagało przestępowanie z nogi na nogę i ściskanie kolan. Po rozsznurowaniu gorsetu Maria Teresa szybko usiadła na krześle i głęboko oddychała, a kiedy pokojówka wyszła z sypialni, grzeczna panienka ścisnęła jedną rękę w piąstkę i wcisnęła sobie między nogi.
— Okropność — jęknęła szeptem. — Od rana nie siusiałam, aż mnie wszystko boli — drugą dłonią pomasowała sobie dół brzucha, ale gdy do sypialni weszła ponownie pokojówka, obie ręce natychmiast położyła sobie na kolanach. Ostrożnie wstała i weszła za parawan, jaki oddzielał łóżko od pozostałej części niedużej sypialni.
Pokojówka postawiła na podłodze porcelanowy, biały nocnik ze złoconą obramówką i wyszła, a Maria Teresa rozchyliła szerokie pantalony na boki. Rozcięcie się rozsunęło, więc teraz mogła spokojnie przykucnąć nad nocnikiem i wreszcie ulżyć swoim potrzebom. Popatrzyła jeszcze do naczynia i odstawiła go daleko od łóżka, bo zapach drażnił jej nozdrza. Rozmasowała sobie brzuch i ostrożnie położyła się na łóżku. Naciągnęła cienką, ale dość ciężką kapę na siebie i zachwycona patrzyła na malowany sufit. Anioły z gołymi bobaskami zaczęły jej się zlewać i rozmywać, aż na moment przysnęła. Gdyby nie zawsze punktualne i obowiązkowe pokojówki, na pewno nie wstałaby na kolację, bo procedura ubierania w zależności od okoliczności zajmowała czasem całe dwie godziny.
Pod szykowną suknię wieczorową najpierw zakładano krótką koszulkę na wąskich ramiączkach, sięgającą w dół jedynie do bioder tak, żeby sztywne fiszbiny nie drażniły skóry. W dolnej części zawsze były pantalony i na tym etapie ubierania panienka czy dama mogła jeszcze skorzystać z naczynia nocnego. Po założeniu i zasznurowaniu odpowiedniego gorsetu trudno było już się pochylić, dlatego kobiety powstrzymywały się od picia, a często cierpiały i wstrzymywały wszelkie czynności fizjologiczne. Przed zasznurowaniem gorsetu zakładano również pończoszki zapięte pod kolanem na gumowane podwiązki, a na to pantofle płaskie albo sznurowane do pół łydki. Później taka praca była znacznie utrudniona i kobieta sama nie była w stanie założyć butów. Stworzono do tej czynności specjalne haczyki na długiej rękojeści, ale te raczej pomagały rozsznurować buty niż je zawiązywać. Damy pokroju Marii Teresy zawsze miały od tego służbę.
Każda panienka, więc i Maria Teresa od kilku lat jako dorastająca panienka, była już systematycznie szkolona do tego typu estetycznych damskich tortur. Teraz tylko stała, podnosiła ręce, obracała się i nastawiała w potrzebną stronę. Po ubraniu butów, zasznurowaniu gorsetu, obciągnięciu koszulki, przyszła kolej na założenie odpowiedniej halki, jaka pasuje do planowanej sukni. Halka musiała zatuszować stelaż zbudowany z kilku lub kilkunastu obręczy w zależności od stopnia formalności sukni. Obręcze były połączone ze sobą taśmami i przybierały różne kształty, ale zawsze bardziej lub mniej stożkowate i rozłożyste. Lżejsze suknie z przeznaczeniem na zabawy taneczne miały inną budowę. Kilkanaście kół było zeszytych ze sobą skórą i zwisało do ziemi na długich paskach przymocowanych do gorsetu w pasie. Zwiększano wtedy ilość falbaniastych halek. Dzięki temu suknia była lekka i pięknie chodziła, dosłownie pływała za tancerką.
Inne gorsety były do jazdy konnej, inne do podróży, a jedynie w domowych sukniach kobiety nie nosiły wcale gorsetów, pantalonów ani opasek podtrzymujących piersi. W takich strojach nikt oprócz najbliższych domowników i służby pokojowej nie mógł oglądać damy.
Do wystawnej kolacji, w czasie której kobiety i tak prawie nic nie jadły, mało piły, sznurowano je w gorsety ściskające mocno w pasie, co uwydatniało cienką talię. Właśnie w taki gorset sznurowała teraz Marię Teresę pokojowa. Na bezdechu prawie kolanem naciągała sznurówki na wysokości pasa, a kiedy brzegi gorsetu się nie schodziły do siebie, trzeba było odsznurować prawie całość i od początku bardzo ciasno, haftka po haftce ściągać. Na to dopiero zakładano ozdobną suknię, a na koniec było czesanie albo poprawianie wcześniej upiętej fryzury w zależności od tego, czy fryzjer akurat teraz miał czas, bo przecież zawsze była kolejka i, jak zwykle, przy wszystkim stosowna kolejność arystokratycznych dam.
Przed samym wyjściem jeszcze pudrowanie, szczypanie policzków dla ubarwienia i gotowa panienka musiała najpierw przejść krytyczny egzamin opiekującej się nią damy. W wypadku Marii Teresy i Zofii były nimi aż dwie zamężne niewiasty. Pomimo starań one zawsze miały jakieś uwagi, bo takie zachowanie podkreślało ich rangę. Maria Teresa była przeważnie upominana za zbytnio okryte ramiona. Tym razem pod presją Charlotty i Nene musiała się poddać i pozostawić szal w pawilonie. Zofia zaś musiała poprawić zbyt mocno przekolorowane usta, które raziły przy jej śnieżnobiałej sukni. Na koniec pokojowe poprawiły ułożenie falban z tyłu i cała kawalkada ruszyła w stronę jadalni.
Pierwsze szły Nene w kremowej, rozłożystej sukni z brązowymi wypustkami na końcach falban oraz Charlotta w jasnozielonej, bogato haftowanej srebrem na całym gorsecie i na dole krynoliny. Tuż za nimi szła Zofia w białej i Maria Teresa w błękitnej sukni haftowanej srebrem. Kawalkadę zamykała baronowa Luiza w bardzo odważnej sukni w dziwną kratę niczym ze szkockich klanów. Wszystkie sztywno wyprostowane, ufryzowane i całkiem spokojne, jak na damy przystało. Jedynie Zofia co chwilę zerkała na wyższą o głowę Marię Teresę i uśmiechała się dyskretnie. Przed samym wejściem do jadalni panienki uścisnęły sobie dłonie i dalej znów bardzo spokojnie zostały poprowadzone do środka. Tam rozsadzono je po dwóch stronach stołu. Zofia wraz z Nene siedziały bliżej pary królewskiej, obok księcia Ludwika II Wittelsbacha. Charlottę ze swoją podopieczną usadzono prawie na przeciwno zaręczonej pary i dzięki temu Maria Teresa mogła swobodnie obserwować Marię, śliczną i dumną królewnę saksońską. Patrzyła również na inne kobiety. Porównywała ich uczesania, dekolty i wymyślną biżuterię. Wodziła dyskretnie oczami po wszystkich biesiadnikach. Nie ominęła również mężczyzn, w tym wysokiego, czarnowłosego księcia Ludwika II Wittelsbacha, który siedział ramię w ramię z Zofią, swoją kuzynką z linii matki.Rozdział 4. Rodowa historia
Tess miała rozpromienione policzki, bo babcia bardzo obrazowo opowiadała dawne czasy. Nie pomijała ani koloru sukien, ani kokard na gorsetach, ani też dziewczęcych opowieści o westchnieniach i marzeniach. Wprowadziła swoją wnuczkę w nastrój tak dokładnie, że Tess chwilami czuła się, jakby właśnie tańczyła z przystojnym wysokim księciem z czarną czupryną starannie ułożoną w głębokie fale.
Nigdy dotąd nie zauroczyła się żadnym mężczyzną, a teraz babcine opowieści o Ludwiku jakoś dziwnie nastroiły ją sympatią do nieznanego jej człowieka. Dlatego po krótkiej przerwie na kolacje i domowych czynnościach z tym związanymi sama poprosiła o dalszą opowieść. Tym razem usiadła obok babci na dużej kanapie, podparła się poduszką, nogi podkurczyła i sprytnie zadała pytanie, na które właściwie znała już odpowiedź.
— Maria Teresa to nasza pra, pra jakaś babcia?
— Tak i jesteś do niej bardzo podobna, aż dziwne — starsza pani delikatnie się przekręciła w jej stronę, popatrzyła na Tess i pokiwała głową.
Ona nie opierała się nigdy swobodnie na żadnym oparciu. Zawsze niczym najbardziej szlachetnie ułożona dama siedziała sztywna, wyprostowana z głową wysoko podniesioną i unieruchomioną, jakby zablokowaną na pięknie wyrzeźbionym karku. Starannie upięte włosy, delikatny, ale obowiązkowy makijaż i korale na szyi dawały obraz klasycznego, marmurowego popiersia na jeszcze bardziej majestatycznym cokole. Czasem, kiedy się do kogoś zwracała, to delikatnie i wolno obracała cały tors jakby na dziwnym, niewidocznym zawiasie w środku tułowia. Nigdy Tess nie widziała u babci gwałtownych ruchów i nawet najbardziej brudne albo ciężkie prace w ogrodzie czy garażu wykonywała wolno, dokładnie z niesamowitą gracją. Ona zaś miała problem z opanowaniem płynnych, subtelnych ruchów dłońmi na klawiaturze fortepianu. Nie miała również w sobie tyle spokoju, ciągle coś ją goniło i drażniło. Nawet w partyturach klasyki usiłowała czasem coś dołożyć, urozmaicić, kliknąć w inny klawisz o pół tonu wyżej lub niżej, a babcia zawsze stabilna i układna. Zazdrościła jej czasem tego i podziwiała. Teraz jeszcze raz Tess zmieniła pozycję. Obie nogi przełożyła w drugą stronę i podciągnęła pod siebie.
— Ale jak my się tutaj znalazłyśmy? Bawarskie korzenie w Kalifornii to rzadkość.
— Do wszystkiego dojdziemy. Nie można zacząć i zakończyć opowieści z pominięciem środka, chociaż znając historię Bawarii, Meksyku i Stanów Zjednoczonych, wiele spraw widzi się inaczej, ale oni wtedy żyli dniem, jaki następował, chwilą i tak należy podchodzić do opowieści, żeby zrozumieć.
— Więc opowiadaj, babciu, bo to jest takie ciekawe.
— Tak poza kolejnością mogę ci jedynie powiedzieć, że ta świeżo poślubiona królewna w niespełna rok zejdzie z tego świata i książę Wittelsbach znów będzie wolny i do wzięcia.
— I Maria Teresa się w nim zakocha?
— Nie, ale posłuchaj albo poczytaj, co się wtedy działo w Europie i na świecie.
— No co? Balowali, gościli się, wojen nie było. Żyć nie umierać.
— Nie tak za bardzo. Ty i większość amerykańskich laików słyszała o dwóch wielkich wojnach światowych, które miały miejsce ponad pół wieku później. Tamten czas był równie burzliwy. Właśnie wtedy zwykłe monarchie pod naporem strajków i buntów zaczynały przekształcać się w monarchie konstytucyjne. To umniejszało dochody panów, budziło grozę i zamieszanie szczególnie w główkach arystokratycznych panienek.
— Babciu, czy one były takie puste, jak opisują w starych romansach?
— Raczej były wykształcone, ale inaczej. Znały języki, znały podstawy wszelkich nauk, taniec, a przede wszystkim znały heraldykę i genealogię rodów.
— Ja nawet nie wiem, co to jest heraldyka?
— O nie, moja panno. Wiedzę trzeba samemu zdobywać. Podana jak tabletka przeciwbólowa skutkuje natychmiast, ale po kilku godzinach wraz z ustaniem bólu głowy zapomina się o wszystkim.
— Wiem, wiem, babciu. Tylko ciężką pracą dochodzi się do sukcesów — Tess powtórzyła znany slogan i żwawo podniosła się z kanapy. Poszła do biblioteki, która znajdowała się w sąsiednim pokoju i przeleciała palcem po szeregu książek równo ustawionych na jednej z wyższych półek. Wyjęła odpowiedni tom encyklopedii i położyła otwarty na fortepianie. Przekręciła kilka kartek i zaczęła od góry czytać słowa. Na moment zatrzymała się przy definicji samego herbu, a dopiero potem dokładnie przeczytała wszystko o heraldyce. Na chwilę się zastanowiła i wyjęła następny tom encyklopedii. Pierwszy raz w życiu zaciekawiło ją własne nazwisko niepasujące do kalifornijskich, ani meksykańskich. Poruszona opowieścią babci dosłownie chłonęła historię sięgającą dwunastego wieku, bo wtedy jakiś pra-niewiadomo-który otrzymał księstwo Bawarii i jako Otto I zasiadł na tronie koronowany na króla Bawarii. Później jego syn rozszerzył swój kraj o Palatynat Reński i dlatego ród kilka wieków nawet zasiadał na węgierskim tronie.
Tess aż jęknęła z wrażenia i z opasłym tomem encyklopedii przeniosła się do biurka. Usiadła i dalej czytała o niby swojej, a tak bardzo obcej i nieznanej, historii rodzinnej. Dowiedziała się, że jej praprzodek Krzysztof III panował w Danii, Norwegii i Szwecji, które w piętnastym wieku były połączone Unią Kalmarską. Przeczytała również o Fryderyku V, który był w siedemnastym wieku królem Czech, i wreszcie dotarła do Maksymiliana I sojusznika cesarza Napoleona I. Właśnie od niego zaczęła się linia bawarskich książąt i królów, choć jeszcze trafiła do plejady rodzinnych tytułów: korona grecka i najbardziej orientalna jak na Europę, meksykańska.
Kiedy Tess doczytała do cesarza Franciszka Józefa, Sissi oraz Elżbiety, żony króla Belgów Alberta I, wzięła encyklopedię do ręki i poszła do babci, która czytała w salonie jakąś starą książkę.
— Czy mogę ci przerwać, bo chyba się pogubiłam w tych królewsko książęcych koligacjach. Linia reńska, bawarska, francuska, palatynaty? Czy to się da jakoś pozbierać do kupy? Nic nie łapię.
— Nic nie rozumiem. Trzeba mówić poprawnym językiem. Te wasze skrótowce, wulgaryzmy to jakaś paranoja, brak poszanowania dla siebie i kraju, w jakim się żyje.
— No właśnie, babciu. Żyję w Ameryce, a moje korzenie sięgają, nie wiem gdzie.
— Bo jak każdy młody usiłujesz coś obejść, przeskoczyć zamiast po kolei i systematycznie dojść do wszystkiego. Tym bardziej że ród twój jest światowy, dalekosiężny i wiele zasług wniósł w jego rozwój.
— Tak. Maksymilian któryś tam zaliczył powstanie w Meksyku i go rozstrzelali. Ten w Pradze, nawet już nie wiem, który król z rodu, przeciwstawił się Habsburgom i też powstanie. Franciszek Józef skumał się z Napoleonem i ten go wyregacił.
— To jeszcze ci powiem, że Karol Gustaw ze Szwecji, który usiłował zdobyć Polskę i historia nazwała to potopem, też jest z Wittelsbachów, ale na tym kończy się cały limit wojennych poczynań naszych przodków. Raczej byli władcami dość rozsądnie panującymi w swoich krajach. Do dziś szeroko w świecie wspomina się tylko jednego, ale o nim będzie później.
— Jednego, a myślałam że Sissi była rodową gwiazdą.
— Oczywiście, ale chyba przez filmy, jakie nakręcili. Naprawdę i najwięcej zostało po Ludwiku II. Jak chcesz, to opowiem ci dalej, ale systematycznie i po kolei.
— Wiem, babciu.
— W takim razie zrób dobrą herbatę i siadamy.
więcej..