- W empik go
Ogniwa - ebook
Ogniwa - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 160 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przed bramą stało kilka powozów z pięknymi zaprzęgami 3 stangretami w liberiach, którzy zwiesiwszy głowy drzemali lub uderzali się zziębłymi ramionami po plecach i bokach. Ale z bramy wybiegł lokaj we fraku i wydał stangretom rozkaz odjechania do domów. Koła zaskrzypiały na śniegu, karety, porwane przez spragnione już ruchu konie, sznurem potoczyły się w głąb ulicy, nad którą teraz właśnie pomiędzy śniegiem szarzejącym a niebem jeszcze błękitnawym zapalać się poczęły dwa rzędy latarni. Potem ulica przycichła; czasem tylko jednokonne sanki przelatywały ze słabym dzwonieniem; na białe chodniki padały z okien magazynów nieruchome płachty świateł, w których pojedynczo lub rojnie przesuwały się profile przechodniów.
Wówczas z bramy oświetlonego domu wyszedł mężczyzna, którego broda siwa wydawała się płatkiem śniegu położonym mu na piersi. Paltot futrzany z kosztownym kołnierzem szczelnie okrywał postać dość wysoką, z plecami trochę przygarbionymi; brzeg czapki futrzanej dotykał złotej oprawy okularów.
Ubranie, ruchy, sam sposób, w jaki naciągał rękawiczki, znamionowały człowieka należącego do wyższych warstw społecznych. Miał brodę siwą, plecy przygarbione i okulary na oczach, ale z tymi oznakami starości nie zgadzał się krok przyśpieszony, jakim szedł po białym chodniku. W tym kroku, jako też w paru gestach, które uczulił, malowało się zniecierpliwienie, coś na kształt chęci zostawienia za sobą jak najdalej domu, który opuścił.
Bo też ilekroć salony jego córki napełniały się gwarem rozmów błyskotliwych, lekkich, pustych, a w apartamencie zięcia rozkładano stoliki kartowe, uczuwał on zawsze niesmak, smutek, nudę i o ile było podobnym, opuszczał dom ich, będący także jego domem. Czy postarzawszy stracił serce do świata albo świat odwrócił się od niego? W obu zarazem przypuszczeniach było wiele prawdy. Dla niego, dziadka wnuków dorosłych, nawet ojcowie i matki rodzin byli młodzieżą. To bardzo dobrze; można przecież kochać młodzież i być przez nią kochanym. Tylko że on niedobrze już rozumie życie tych pokoleń młodych.
Miał niegdyś ideały ukochane, które były mu miarą sądu o ludziach i rzeczach. Do, tej miary przyłożeni: córka, zięć, wnuki objawiają wzrost nadzwyczaj mały. Nie chce być niesprawiedliwym i odzywa się w nim przywiązanie ojcowskie. Ani córka i zięć, ani wnuczki i wnukowie nie są znowu – plamami atramentu. Mają swoje zalety, wdzięki, zdolności, tylko że on rzadko może zgodzić się z nimi w czymkolwiek. Inne zdania i upodobania, inne wspomnienia.. Pousypialiby ze znudzenia, gdyby zaczął im prawić o tym, co dniem… i nocą napełnia jego pamięć. Mieszka przy córce i zięciu w zbytku i blasku, a dnie spycha z życia, jak z pleców wory jałowego żwiru, i wlecze się ku końcowi tak prawie powoli, jak teraz idzie chodnikiem ulicy. Bo wyszedłszy z bramy domu krokiem pośpiesznym, teraz zaledwie porusza stopami.
Kiedy przebywa miejsca, na które pada z okien magazynów światło rozpłomienione, u szyi jego połyskuje kołnierz bobrowy, u oczu złota oprawa okularów, w ręku rzeźbiona gałka od laski. Lecz kiedy wchodzi na przestrzenie pogrążone w półzmroku, nie ma już na sobie połysków żadnych i rozmija się z przechodniami wyprostowanymi, jak cień przygarbiony, z płatkiem śniegu położonym na piersi i drugim dobywającym się spod czapki, nad karkiem zwieszonym.
Lecz miejsca oświetlone stają się coraz rzadszymi, a zanurzone w półzmroku coraz obszerniejszymi. Ruch uliczny słabnie, turkotu kół nie słychać wcale i dzwonki u sanek ożywają się tylko kiedy niekiedy. Nawet latarnie zdają się płonąć słabiej za szkłam – mętniejszymi; chodniki też węższe, pustsze, mniej gładkie, u ścian niższych, za których oknami są wprawdzie światła, ale nieduże i nieliczne, a nie ma wcale lamp wysmukłych „ waz wspaniałych ani dźwięków muzycznych. Jest to dzieln'ca miasta znacznie uboższa od tej, w której znajduje się wspaniałe mieszkanie jego dzieci i jego.
Nie nędza tu jeszcze mieszka, lecz ubóstwo bardzo jej bliskie, i jeżeli dostatek, to bardzo skromny. Skromne też sklepiki zastąpiły magazyny z wystawami świetnymi, szyldy jaskrawe migocą w słabym świetle u bram starych i okien niewielkich; niektóre z nich kołysząc się z powiewem wiatru, skrzypią nad głowami przechodniów. Kołysze się niekiedy i poskrzypuje deska z tłem ciemnym i wymalowaną na nim tarczą zegara, wielką, białą, podobną do twarzy starej i zapłakanej. Spłowiałe cyfry i wskaźniki wyglądają jak zmarszczki przez czas wyryte, a kurzawy letnie i deszcze jesienne złożyły na nią mnóstwo czarnych kropek, jak zeschłych łez.
Wzrok starego pana w futrze bobrowym wypadkiem spotkał się z malowaną twarzą zegara, która w powiewie wiatru z lekka zakołysała się i zaskrzypiała. Było to coś na kształt zaproszenia wymówionego tonem żałosnym. Zegar na szyldzie!
Zegarmistrz! to bardzo dobrze! Właśnie zegarek jego potrzebuje naprawy. Od pewnego czasu opóźnia się wciąż i opóźnia, po parę minut co dzień. Sam go już ciągle nastawia, naprawia, posuwa, cofa – nic nie pomaga. A przecież zna się na zegarkach wyśmienicie i wszystkie, jakie są w domu, zostają pod jego dozorem wyłącznym i bezpośrednim. Upokarza go trochę, że temu samodzielnie rady dać nie może. Skoro przecież tak jest, trzeba dla przyjaciela starego wezwać porady lekarza. Wstąpił na parę starych wschodków, otworzył niskie drzwi sklepiku, lecz gdy zamknął je za sobą, nie od razu oddalił się od progu; przez minut parę stał słuchając i patrząc.
Izdebka była mała, niska, od sufitu do podłogi napełniona szmerem dziwnym, zgiełkliwym, stukotliwym, monotonnym i zarazem niespokojnym, spiesznym. Nie był to hałas, tylko szmer gwarliwy, nie wzdymający się ani opadający nigdy, lecz ciągle jednostajnie, bez sekundy przerwy napełniający izbę od dołu do góry. Nic tu więcej słychać nie było: ani ruchu ulicznego, ani skrzypienia szyldów, ani żadnego dźwięku ze świata żyjących. Nic, tylko od sufitu do podłogi i od ściany do ściany ta rozmowa czy narada zegarów wiszących na ścianach i mówiących jeden za drugim, jeden za drugim, wielu głosami suchymi i stukotliwymi: "Taktak…" "Takto-tak.." "Takto-tak…" A w tym szmerze rozmowy czy narady, zda się wiekuistej, u okna jedynego, przy stoliku, na którym paliła się lampa z długim kominkiem, nad mnóstwem błyszczących kółek, sprężynek, haczyków siedział człowiek w ubraniu długim i wyszarzanym, z dwoma płatami śnieżnymi, jednym na piersiach, drugim nad karkiem zgiętym.
Była to broda siwa i siwe włosy dobywające się spod jarmułki aksamitnej. W wielkich okularach, z narzędziem delikatnym w ręku siedział i pracował około błyszczących drobiazgów. Czoło miał zmarszczone, wargi odęte i uwagę głęboką w oczach, połyskujących iskrą srebrną spod brwi siwych i powiek zaczerwienionych. Może ucho jego tak przywykło do stukotliwej rozmowy zegarów i tak się z nią zżyło, że dźwięki inne przebijały się doń z trudnością; nie słyszał otworzenia się drzwi i wejścia człowieka obcego. Ale w minutę po tym wejściu ze szmeru tej rozmowy wytrysnął głos donośny, dźwięczny, dziwnie żywy i świeży, który na całą izbę zawołał: "Kuku!" i potem już dalej miarowo powtarzał: "Kuku! kuku!", aż za ósmym razem umilkł, a izdebkę napełniła znowu gwarliwa i pomimo miarowości doskonałej spieszna, niespokojna narada zegarów. Stary Żyd z dwoma płatami śniegu starości podniósł głowę, wydęte od skupienia wielkiego wargi jego rozciągnęły się w błogim uśmiechu, spojrzeniem pełnym zadowolenia powiódł dokoła i spotkał się nim z twarzą przybysza, na której także rozlewał się uśmiech. Powstał nieco ze stołka, jarmułki palcami dotknął i zaczął:
– Czego wielmożny pan…
Ale spostrzegłszy futro kosztowne, złotą oprawę okularów, postawę przygarbioną, lecz jeszcze wyniosłą, poprawił się:
– Czego jasny pan żąda?
Ale jasny pan zamiast odpowiedzieć na zapytanie szedł wprost ku ścianie z szemrzącymi zegarkami i stanął przed tym, który wydał był z siebie głos kukawki.
– Skąd masz ten zegar? Staroświecki… śliczny… cyferblat osobliwy!… Skąd go masz? Czyj on jest?
Żyda jakby sprężyna podrzuciła znad stołka, zerwał się i dwoma spiesznymi krokami stanął obok starego pana przed szafką hebanową, wysoką, z otworem, przez który wyglądało na świat oblicze zegara z kukułką.
– Czyj ten zegar? A czyj ma być? On mój! Jak syn jest swego ojca, jak przyjaciel jest swego przyjaciela, tak on mój! A jasny pan myślał, że może ten zegar jest u mnie w reperacji? że zaraz kto przyjdzie i jego stąd zabierze? Aj, aj! Ja by kijem tego, kto by mnie ten zegar zabrać chciał!
Żeby mnie kto jego zabierał, to ja by takiego hałasu narobił, że ludzie by zbiegli się i musieli przepędzić tego, kto by mnie ten zegar zabierał… bo on jest mój…