- W empik go
Ogniwa. Powieść współczesna - ebook
Ogniwa. Powieść współczesna - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 398 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Słońce, chylące się ku zachodowi, siało dokoła złote blaski. Powietrze, przepojone nimi, a nieporuszane najlżejszym powiewem, roztaczało atmosferę półsenną, dyszącą jeszcze żarem minionogo południowego upału. Liście drzew odwiecznych nie śmiały dotąd szeptać poufnie, lecz, obezwładnione gorącem, tuliły się do siebie w milczeniu, jakby omdlałe od bezlitosnego skwaru, po którym, stopniowo dopiero, przychodziły do siebie. Słońce bowiem, nie piekąc już ogniem, całowało je z lekka tylko i, w powolnej swej ku zachodowi wędrówce, słało na ziemię całą gamę… barw i tonów.
Korzystając z tej ulgi chwilowej, przyroda oddychała głęboko, a z każdem jej tchnieniem nietylko promieniował żar, jakim była przepojona, lecz i roztaczał się w przestworzu cały subtelny obłok woni, cały odurzający czar zapachów, płynący z kielichów kwiatowych, które teraz dopiero, rozchylając swe usta różnobarwne, chciwie piły powietrze. Rosa nie orzeźwiła ich jeszcze; a jednak podniósłszy dumnie korony, zdawały się słońcu, wzamian za siłę życiodajną, słać hymn dziękczynny.
W przyrodzie głęboka panowała cisza. Na lekki poszept układającej się do snu natury za wcześnie było jeszcze. Ptaki nawet nie śmiały się trzepotać; ludzie zaś i zwierzęta domowe zatrzymywała w polu poobiednia robota. Zresztą ani gwar uznojonych żniwiarzy, ani ryk trzód pędzonych, lub pomruk ludzkiego mrowiska, nie byłby doszedł do tej części borowskiego parku, którą gęste szpalery lip stuletnich zdawały się odoinad od zwykłej prozy życiowej. Staroszlachecka, na pańską stopę urządzona siedziba stanowiła istną oazę zieleni wśród pól, skwarem spieczonych, a dojrzałymi falujących kłosami.
U końca szpalerów chłodnych, zacienionych, tchnących świeżością i ciszą, ładny w tej chwili rysował się obrazek. Na foteliku wśród dwóch potężnych lip zawieszonym, a stanowiącym zazwyczaj huśtawkę, odcinającą się żywo od tła ciemnej zieleni, przykuwała oko ślicznymi kształtami gibka postać niewieścia. Nad poziom trochę wzniesiona i jakby zawisła w powietrzu, mogła, w bujnej wyobraźni, wydawać się zdaleka zaczarowaną królewną, czy boginią, spływającą po promieniu słonecznym na ziemię.
Zblizka pierzchało złudzenie legendowego zjawiska, lecz w zamian pozostawała lepsza nad nie rzeczywistość, przybrana w kształty ślicznej kobiety.
Strojna w jasną, skromną sukienkę, z pękiem szkarłatnych gwoździków u paska, odrzuciła w tył główkę, ciemnemi splotami uwieńczoną i oczy głębokie, rozmarzone w przestrzeń utkwiła. Jakaś myśl wewnętrzna zajmowała ją widać żywo, szafir bowiem zrenic tych skrzył się i błyskał tak silnie, że aż go pod długie ukryła rzęsy, usta w prześlicznym rozchylając uśmiechu.
U stóp jej słońce, przedzierające przez boczne, rzadsze lip konary, rzucało na ziemię całe pęki ruchomych, świetlanych arabesek.
Wzrok kobiety, spocząwszy na nich, spoważniał natychmiast.
– To obraz życia – wyszeptała. – Światła i cienie, walczące z sobą na przemian. Co w mojem zwycięży, czy światło?
Półuśmiech zniknął, pozostawiając tylko wyraz słodyczy na różowych, delikatnie zarysowanych ustach; oczy znów głębokie i poważne, w ciemnej oprawie, a pod silnie zarysowanym łukiem brwi czarnych, czyniły ją starszą, niż była w rzeczywistości. Młodzieńcza wysmukłość postaci i delikatny owal twarzy, o rysach niezmiernie regularnych, jakby dłonią Stwórcy wypieszczonych, mówiły o pierwszej wiośnie życia; wskazywały ją również: czoło nizkie z alabastru wykute i cera u lilji zapożyczona. Wielka za to powaga oczu, świadcząc o myśli nad wiek rozwiniętej, nadawała dziewczęcej tej twarzyczce cechę dojrzałej kobiety.
Raz jeszcze podniosła oczy w przestrzeń i, chcąc snać oderwać się silą woli od pytania, co w jej życiu zwycięży: czy światło? podjęła tomik, złożony przedtem na kolanach. Słowa przeczytane dziwnie się zdawały zgadzać z chwilowym nastrojem jej ducha.
O Bożo, czegoż do pieśni trzeba?
Tak mało!
Spójrz tylko na kwiat i w stronę nieba,
By się twe Serce zaśmiało!
Spojrzyj w twe wnętrze, by ci boleśniej
Załkało, łkało i łkało,
By się na rubin ścięła krew pieśni –
Tak mało (1).
– Tak mało! chciała powtórzyć, gdy w tem dwie silne ręce przysłoniły jej oczy – (1) Jarosław Vrchlicky, przekład Grabowskiego.
i przechyliwszy w tył główkę, oparły ją o ramię poważnego, niemłodego mężczyzny, który z tkliwością ucałował jej czoło.
– Wuj Tadeusz – zabrzmiał radośnie i serdecznie głos dziewczęcia.
Przybyły odsłonił jej powieki.
– A, widzisz, maleńka, wuj Tadeusz, który umyślnie zaszedł od tyłu, by zaskoczywszy znienacka marzycielkę, wziąć ją w niewolę i w jasyr zagnać.
Dziewczę chciało rękę jego, z powiek swych zdjętą, do ust przycisnąć. Mężczyzna wszakże cofnął dłoń szybko, a w zamian całą kibić jej serdecznie do piersi przygarnął.
Wysoki i silnie zbudowany, równał się on, stojąc za fotelikiem huśtawki, z ramionami siedzącej na nim kobiety.
Przechyliwszy też bardziej jeszcze w tył główkę, przytuliła ją do klapy jego surduta a patrząc z wdzięcznością w oczy, siwemi brwiami ocienione, wyrzekła słodko:
– Dziękuję, wujaszku
– Za co?
– Za pieszczotę i dobroć twą dla mnie. Wtem lica jej nagła oblała purpura. W tył bowiem przechylona, podniósłszy oczy, spostrzegła dopiero, iż za panem Tadeuszem Boreckim, cofnięty o kilka kroków, stał wykwintnie ubrany młody mężczyzna.
– A zarumieniliśmy się – żartował Borecki – zostaliśmy bowiem złapani na gorącym uczynku marzeń o niebieskich migdałach i gonieniu chmur po niebie. Na szczęście chmur tych niema – dodał – a żniwa wzywają mnie w pole. Przyprowadzam ci też, Iro, twego dobrego znajomego, pana Henryka Korskiego, z prośbą, abyś jako wicegospodyni zechciała mu czasu trochę poświęcić. Żona moja zajęta, a córki przy lekcjach jeszcze. Zostawiam więc miłego naszego gościa pod twą wyłączną opieką, w nadziei, że mu się nudzić nie pozwolisz.
– Zlecenie bardzo pochlebne, wujaszku, ale czy je potrafię wypełnić?
Młody człowiek odpowiedział jej spojrzeniem tylko, było ono jednak tak wymowne, iż pan Tadeusz Borecki, kryjąc uśmiech znaczący pod bujnymi wąsami, pogroził jej lekko:
– Ej, hipokrytko, bo powiem, co myślę.
– Wujaszku…
– Powiem, ale innym razem, teraz bowiem czekają mnie u żniwa. Do widzenia!
I uniósłszy kapelusza, w boczną skręcił aleję.
Ira zwróciła oczy na młodego człowieka.
Stał zapatrzony w nią, z wyrazem nieukrywanego podziwu i gorącego uwielbienia. Wysoki, zręczny, ubrany z całym wykwintem wielkomiejskiego światowca, tworzył na tle zieleni elegancką i pociągającą sylwetkę. Jasny kapelusz przykrywał krótko przystrzyżone blond włosy, takiż zarost a la Henri IV otaczał owal o regularnym zarysie. Pogoda usposobienia, bijąca z dorodnego oblicza, oraz proste, szczere spojrzenie, pociągały mimowoli; wargi wydatne, ponsowe, rozchylające się nad szeregiem zębów białych, znamionowały wyraźnie pewną żądzę życia i użycia.
Z całej też postaci Korskiego biły: młodość, zdrowie i radość z istnienia, które zdawał się pełną pić piersią.
Ira nie studjowała go zresztą w tej chwili; nie rozbierała cech znamiennych fiziognomii, w której temperament młodości i siła, najwydatniejsze stanowiły rysy, lecz wskazując mu obok ustawioną ławeczkę, zaprosiła uprzejmie.
– Może pan raczy spocząć.
Objął jednem spojrzeniem postać jej, malowniczo zawieszoną w powietrzu, szpaler rozległy, zakończony w oddali wodotryskiem i skrawek nieba, błyskający nad nimi, jak gdyby chciał obrazek ten, w najdrobniejszych szczegółach na zawsze zachować w pamięci, poczem, zdjąwszy kapelusz, położył go na ławeczce, sam zaś zajął obok wskazane sobie miejsce.
Z odkrytą głową, siedział w tej chwili u stóp jej nieledwie. Pozwalało mu totem lepiej podziwiać całą jej postać, od czubka miniaturowego pantofelka, aż do kibici, w tył nieco podanej, a uwydatniającej w ten sposób niezwykłą gibkośc młodzieńczą, do szyi śnieżnej, uwieńczonej drobną główką, o bardzo regułarnym greckim profilu.
Korski, który dotąd lubił kobiety o gorącym, południowym kolorycie, o wargach purpurowych i oczach jak węgle rozżarzonych, czuł się trochę onieśmielonym wobec panny Iry Halińskiej. Jej matowo blade, a delikatnie rzeźbione rysy, wydawały mu się za doskonałe, za bardzo uduchowione; spokój ich z chłodem graniczył na pozór. Ciemno oprawne, szafirowe oczy patrzyły na świat tak, jak gdyby widziały przed sobą nie ziemię, życiem kipiącą, lecz skrawek nieba, od którego zapożyczyły barwy. Nawet blade ślicznie zarysowane jej usta zdawały się nie znać całej gamy śmiechu, lecz lekko rozchylane, mówiły poniekąd, iż myśl jej błąkała się równocześnie gdzieindziej. To skoncentrowanie w sobie, ten spokój, pierzchający tylko wobec wuja Boreckiego, dziwił go u tak młodej istoty. Miljonowy pan Henryk Korski nie przywykł, by go w ten sposób traktowano i dla tego może właśnie, powściągliwość i chłód Iry, tem silniej go pociągały. Licując bowiem, zarówno z powierzchownością jej, jak całem pańskiem oto – czeniera, stanowiły w jego przekonaniu cechę iście arystokratyczną, zgodną z wykwintem i subtelną pięknością Iry.
Dziewczę, nieświadome wszystkich tych refleksji, nawiązało tymczasem obojętną rozmowę:
– Taka głęboka cisza wiejska musi nużyć pana?
– Nużyć? Nie, pani. Piękno rzeczywiste ma własność oddziaływania na najmniej nawet wrażliwe natury.
– Czy pan, doprawdy, do tak mało wrażliwych należy?
W głosie jej brzmiało niedowierzanie, w spojrzeniu zrenic błękitnych, jakiem obrzuciła młodzieńczą, dorodną jego postać, przebijało się pewne życzliwe zaciekawienie.
Korskiego ośmieliło to natychmiast.
– Wrażliwość moja zależną jest od pobudzających ją czynników – odparł. Czem oporniejsza jednak, z tem większą wybucha siłą. Piękno przyrody zaś, uwieńczone nieśmiertelnym czarem niewieścim, to jedna z potęg, której silniejsi odemnie oprzeć się nie umieli.
Dziewczę zdawało się nierozumieć. W ślicznej jego twarzyczce nie drgnął ani jeden muskuł nawet.
– Więc Borów tak bardzo podoba się panu?
– Może nie sam Borów, ale…
– W takim razie tranzakcja panów przyjdzie pewno do skutku?
– Niestety, wątpię bardzo. Wuj pani, pan Tadeusz Borecki, chce wyłączyć od sprzedaży folwark główny, wraz z rezydencyą, a mnie o tę ostatnią chodziło przedewszystkiem. Dziś – dodał z naciskiem, tem silniejszą, do niej przywiązuję wagę. Sam ten szpaler wart więcej dla mnie, w tej chwili, od całej złotodajnej gleby Borowa.
Spojrzenie Iry nie skarciło go zimno, lecz marzycielskie, wdal pobiegło.
– Wieś – ciągnął dalej – nie może być dla mnie celem spekulacyi, ani warsztatem, służącym do mnożenia majątku. Od tego są nasze fabryki – dodał wzgardliwie i, jakby uderzony nową myślą, pochylił się, a patrząc jej w oczy mówił z prostotą:
– Szczerość jest podstawą mojej natury, przyznaję też chętnie, iż, poszukując piękne rezydencyi, chcę znaleść w niej to, czego mi nie mogą dać wielkie zakłady przemysłowe mego ojca; pragnę zyskać: piękno, spokój, feodalne nieco, pańskie otoczenie i to szersze, swobodniejsze tchnienie, jakie wieś tylko zapewnić zdoła. Niech mi wolno będzie choć czasem, oderwać się od ciasnej atmosfery miasta.
– A jednak – zarzuciła – cały ruch umysłowy, cały rozkwit cywilizacyi w stolicy koncentruje się głównie.
Błysk radości rozjaśnił rysy Korskiego.
– Dziękuję. Pani raczyła – jak widzę, zauważyć i zapamiętać moje zdanie. Tak miasta, jego ruchu i skoncentrowanej siły życiowej nic zastąpić nie może. Nie mam też bynajmniej zamiaru opuszczać na stałe Warszawy; chciałbym jednak zdobyć podstawę i prawo do wejścia w sferę ziemiańską, a zarazem do wyrobienia sobie wśród niej należnego stanowiska.
Ira patrzyła na niego ciekawie i badawczo.
Dziwi panią, moja otwartość. Tak, nie ukrywam tego, jestem ambitny… Nie wystarczają mi pieniądze mego ojca. Młody, dumny, a silny, pragnąłbym iść wyżej i… i sięgnąć wyżej.
Zmięszana gorącem jego spojrzeniem, Ira opuściła długie rzęsy i, bezwiednie prawie, ujęła złożoną obok siebie robótkę.
Korski, świadomy słów wyrzeczonych, a podniecony niemi poniekąd, patrzył z nieukrywanym podziwem na delikatną jej twarzyczkę, która z przysłoniętemi powiekami i długim cieniem, przez rzęsy na lica rzucanym, nabierała cech posągowego piękna. Było w niej coś dziwnie dziewiczego i poważnego zarazem, jakieś tchnienie idealizmu, połączone z rasowym, arystokratycznym wdziękiem. Znad w niej było dziecię długiego szeregu pokoleń, przywykłych do wyższej kultury umysłowej, do panowania nad sobą i nad innymi, do całej dziedziny uczuć wykwintnych i wrażeń podniosłych, a szlachetnych.
Korski wiedział, że pojęła doskonale ukrytą doniosłość słów jogo, a jednak nie dostrzegł w szafirowych jej źrenicach ani jednego błysku zalotności, ani przelotnej choćby iskry tryumfu. Gdyby nie poruszenie szkarłatnych gwoździków, podnoszonych w miarę rytmicznego falowania piersi, mógłby sądzić, że śmiałość jego przebrzmiała napróżno, nie zwróciwszy nawet jej uwagi.
Od wiązanki kwiatów purpurowych i główki klasycznej w zarysach, którą kapryśny promień słońca, przedarłszy się przez gęstwinę, otaczał w tej chwili snopem blasków zmiennych, wzrok Korskiego przeszedł do delikatnych, białych jej paluszków, zwężających się i zaróżowionych u paznokci, a haftujących w tej chwili minjaturową, batystową chusteczkę. Tak, Ira, z tą swoją królewską urodą i arystokratycznem spokojem, była uosobieniem tych wszystkich cech rasowych, jakich nie spotykał u panien swego świata.
Cisza stawała się kłopotliwą tymczasem.
– Czy wolno wiedzieć – przerwał milczenie Korski, co oznacza ten powikłany hieroglif, tak misternie uwieczniany rączkami pani?
– Herb nasz rodowy, Bończę – brzmiała uprzejma odpowiedź.
– Niestety, nie znam go; heraldyka polska jest dla mnie wogóle językiem umarłym.
– Szkoda; tyle ona nieraz pięknych mówi rzeczy.
I, wyciągając delikatny płatek batystu, podała go grzecznie Korskiemu.
Młody człowiek pochylił się nad nim uważnie.
– Wszak to korona hrabiowska?
– Tak. Bończa – Halińscy stale jej używają. Opuszczamy od jakiegoś czasu tytuł hrabiowski przy nazwisku, lecz na dowód praw do niego, nie odrzucamy korony.
W oczach mężczyzny zapaliły się jakieś dziwne błyski; przez lica jego fala krwi przebiegła. Znać było, że do pytania, jakie zadaje, nadzwyczajną przywiązuje wagę.
– Panno Ireno – wyrzekł wreszcie głosem stłumionym – czy herb jest dla pani naprawdę bożyszczem?
Spojrzała mu prosto i szczerze w oczy.
– Nie. Cenię go jednak, jako widomy znak tradycyi, która zasługuje na to, aby być kultem i religją zarazem.
Rozumieli oboje, że było to poniekąd wyznanie wiary, mogące ich zbliżyć na przyszłość. W oczach Korskiego zabłysła radość, źrenice panny Ireny Halińskiej rozjaśniły się zapałem.
– Herb nie daje, według mnie, żadnych prerogatyw – ciągnęła.
– A jednak wtrącił – jest on walorem na giełdzie świata.
– Nie znam się natem. Wiem tyłko, że w mojem przekonaniu nakłada on jedynie obowiązki. Kto bowiem pojmuje dostojeństwo odziedziczonej tradycyi, ten, zamiast szukać czczej chwały w zasługach przodków, będzie się starał dorównać im tylko według miary własnej i możności. Jak zakonnikowi memento mori przypomina bezprzestannie służbę. Bożą i znikomość rzeczy ziemskiej, tak dla szlachcica herb powinien być znakiem widomym, stawiającym mu ciągle na oczy nie poczucie honoru, bo o tem się nie zapomina, lecz obowiązki służby publicznej i społecznej, która jest rodzajem służby Bożej także.
Lica jej zaróżowiły się, w oczach błyszczał zapał, połączony z odrobiną młodzieńczej egzaltacji.
– Boże – ciągnęła, wadząc palcem po odebranej od Korskiego chusteczce. A cóżby mię mogła obchodzić ta korona? Siedm, czy dziewięć pereł, czyż to nie wszystko jedno? Jeżeli też zachowuję właściwą, ich liczbę, to jedynie dla tego, że tytuł hrabiowski nadany został pradziadowi memu, przed dwustu laty, przez cesarza austryackiego, pod murami Wiednia, za bohaterską ich obronę. Obcego tytułu nie potrzebował szlachcic i wojewoda polski; do herbu jednak, zdobytego niegdyś zasługą, dodał koronę hrabiowską, jako dowód nowych laurów, krwią własną stwierdzonych I odtąd krew ta, z pokolenia w pokolenie przelewana, cementowała prawa każdej nowej generacji do ziemi, za którą walczyli, dla której żyli i pracowali. Czyż tradycja taka nie jest dostojeństwem, której znak widomy, jako przypomnienie obowiązku, uszanować należy.
Korski ze czcią pochylił głowę.
Rozumiem panią – wyrzekł, bo gorączka ta polska ogarniała i nas przybyszów, w miarę jak w siebie soki tutejsze czerpiemy. Dziad mój nazywał się po prostu Korz, a przybył do Polski piechotą, jako ubogi kolonista. Ojciec odziedziczoną po nim sporą fortunkę, pomnożył dziesięćkrotnie, a jednak, będąc możnym już przemysłowcem, nie pomyślał sobie o kupieniu niemieckiego tytułu, i, chociaż "baron von Korz" szumnie by brzmiało, wolał postarać się o przywilej, pozwalający mu spolszczyć nazwisko swe na "Korski". Na tej ziemi wyrośliśmy – mówił, niech więc moje dzieci pod polskiem służą jej mianem.
Dziewczę słuchało, ze wzrastającem zajęciem, szczerej tej spowiedzi.
Korski, widząc, iż nadzwyczajną otwartością kupuje prawo do sympatyi jej i szacunku własnemi rozgrzewał się słowami:
– Rozumiem więc dumę pani – ciągnął gorąco, bo wielką ambicją mego życia jest świeże i nowe imię postawić mocą zasługi obok tych, przed którymi świat zwykł chylić głowę.
Gdy kończył ostatnie wyrazy, Ira Halińska stała już przed nim, z życzliwie wyciągniętą dłonią. Królewna, porwana wymową upokarzającego się przed nią wasala, zstąpiła z wyżyn i, wysmukła, z łuną rumieńca na twarzy, a iskrą wzruszenia w źrenic szafirze podawała mu dłoń bratnią, wołając:
– Brawo! Tylko zacny człowiek mówić tak może. Gdybym była u steru władzy, za same te słowa jużbym panu dała polski indygenat.
On paluszki te ujął, a zatrzymawszy je w gorącej swej dłoni, pochylił się i, patrząc w jej oczy prześliczne – odparł stłumionym głosem:
– Jesteś pani u steru władzy… O herb więc, przez nią nadany, gotów jestem starać się gorąco, ale pod jednym warunkiem.
– Nie rozumiem.
– Pod warunkiem, że w polu, jak niebo błękitnem, będzie widniała ręka pani…
Stali wprost siebie, oboje młodzi, piękni, dorodni, oboje wzruszeni mimowoli. Ona nierozumiejąca jasno o co chodzi, on, gotów grę wyrazów cofnąć i unicestwić, w razie gdyby jednem wyniosłem spojrzeniem skarciła jego śmiałość.
W miarę jednak przychodzącej świadomości, w królewnie, w arystokratycznej, panującej nad sobą kobiecie, budziło się dziecko-dziewica. Ira pobladła i, zalękniona, z firanką rzęs długich, opadających na oczy, stała przed nim, niezdolna, w czarownem tem pomieszaniu, słowa znaleść na razie.
Korski, czując, że zwycięża – rączkę jej do ust podniósł.
– Ja o nic nie proszę i żadnej nie żądam odpowiedzi – mówił głosem wzruszonym. Rozumiem, że nie mam do tego jeszcze prawa, że zbyt obcym jestem pani, jej sferze, jej pojęciom i rodzinie całej.
– Nie mara rodziny – przerwała z żalem bezwiednym. Prócz wuja Tadeusza, nikt na szerokim świecie nie troszczy się o mnie.
Zrozumiał, że to jeden atut więcej w jego ręku.
– A więc tem bardziej, może mi będzie danem zastąpić ją pani. Proszę tylko na razie, aby mi wolno było powrócić tutaj w charakterze gościa, i starać się o pozyskanie przychylnej opinii pani. Panno Iro, przysięgam… że nie będę kładł żadnego na panią naciska, że jednem słówkiem odprawisz mnie lub zatrzymasz. Czy zgoda?
Wyciągnął dłoń ku niej.
Słowa były proste i nie wyszukane, w głosie jednak była szczerość, w męskiem, dorodnem obliczu jaśniał zapał, w oczach błyszczała prośba gorąca.
Ira, opanowując zalęknienie, patrzyła, na niego długo, głęboko i, jakby wymową tych jasnych a otwartych rysów przekonana, rączkę swą ze wzruszeniem w dłoni jego złożyła.
Korski ponownie do ust ją podniósł:
– Dziękuję – wyszeptał i przysięgam, że uczynię wszystko, co będzie w mej mocy by dłoń tę na zawsze dla siebie zatrzymać.
U stóp Iry liście ruchome rzuciły w tej chwili snop blasków. Cofnęła się przypominając sobie własne swe słowa:
"Cienie i światła, walczące z sobą na przemian to obraz życia. Co w mojem zwycięży, czy światło?"
Spojrzała na Korskiego i uśmiechnęła się z ufnością. Tak; teraz była pewną, że światło.
I szli obok siebie, długim, cienistym szpalerem, jakby po zaczarowanych błądząc krainach. Jeżeli jego zachwycała arystokratyczna uroda Iry, tak dobrze licująca z całem otoczeniem pańskiej tej rezydencyi, jeżeli w połączeniu z nią widział pozyskanie jednego czynnika, jakiego jemu, wnukowi ubogiego kolonisty, brakowało dotąd, jeżeli zbliżenie do tego wymarzonego świata wzruszało go i czyniło niezwykle wymownym, to i w niej nawzajem jawny podziw Korskiego budził jakieś miękkie rozrzewnienie, któremu nie próbowała bronić się nawet.
Młody człowiek, szczery z natury, widząc, iż drogą tą zwycięża, szedł nią śmiało, a logicznie naprzód.
– Nie spotkałem w życiu kobiety – mówił z zapałem, któraby wcielała tak wszystkie me marzenia o ideale niewieścim, jak pani.
Chciała zaprzeczyć, powiedzieć, że nie zna jej charakteru, jej ducha, lecz Henryk Korski ciągnął dalej, z niezwykłym u niego ogniem.
– Otoczony od urodzenia dostatkami, nie przywiązuję wagi do rubla. Przeciwnie; złoto, nagromadzone zgrubiałemi od pracy rękami mego dziada i ojca, lekceważenie we ranie budzi. Tam, gdzie oni widzieli cel istnienia i jego bożyszcze, ja dostrzegam tylko konieczną podstawę, ale nie czar życia. Kołom bogatego przemysłu brak takich właśnie, jak pani, kobiet. Przy twej pomocy też, stanę na wyżynie, przed którą świat zawsze chyli głowy.
Spostrzegłszy zaś, że ambitne te plany mogą jej się wydać zbyt egoistycznymi, dodał miękko:
– Nie znając pani, śniłem już o niej; marzyłem o takiej świetlanej istocie, wzrosłej w innem, niż ja, otoczeniu, w czystej atmosferze wiejskiego dworu, jego tradycyi praw i obyczajów. Piękność twa panno Iro, dokonała reszty: podbiła mnie i na zawsze w niewolę zabrała.
– Nie uprzedzajmy przyszłości – przerwała miękko. Wszystko to tak nagle spada na mnie… Pozostaw mi pan, proszę, trochę czasu do namysłu, do zrozumienia własnych wrażeń i uczuć.
– Wszak ja nie proszę o odpowiedź, lecz tylko o słówko nadziei.
Ira spojrzała mu prosto w oczy. Jeżeli w wyrazach jego brzmiała niekiedy nuta pospolitej ambicji, ładne męskie rysy jaśniały za to rzeczywistym zachwytem.
Drobne jej usta śliczny rozchylił uśmiech.
– A więc – odparła, miejmy ją oboje i wierzmy, że przyszłość szczęście nam przy… niesie.
Było to prawie zezwolenie, dane bezwiednie może, pod wrażeniem chwili, ale nie mniej obowiązujące. Równocześnie stanęli u skraju szpaleru, a słońce które posunęło się dalej ku zachodowi, łuną złocistą oblało postać Iry. Zaróżowiona od poprzedniej rozmowy, z iskrą wzruszenia w pociemniałym szafirze źrenic i z lekko rozchylonemi ustami, traciła w blaskach tych eteryczno-arystokratyczne swe piętno, lecz nabierała wzamian cech tryskającej życiem młodości i piękna.
Henryk Korski patrzył na nią w niemym zachwycie.
Złoto zamieniało się na zachodzie w fiolety i szkarłaty. Ira zapatrzona w tę grę barw, wskazała ją Korskiemu.
– Patrz pan, to dobra wróżba – mówiła. – Może blaski takie i naszą uścielą drogę.
– Obym równą im królewską purpurę mógł rzucić pod stopy pani – odparł z zapałem.ROZDZIAŁ II.
– Czy wolno, co?
Panna Halińska powstała szybko od biureczka,
– Ależ proszę, proszę, wuju drogi. Wiesz, że przychodząc tutaj, robisz mi zawsze najwyższą przyjemność.
Pan Tadeusz Borecki przestąpił próg, a zamykając drzwi za sobą, rozejrzał się po panieńskim pokoiku swej siostrzenicy i pupilki zarazem.
– Jak tu ładnie! Znać w uroczem tera gniazdku artystyczne upodobania i smak wykwintnej kobiety.
– Jeżeli ci się, wujaszku… podoba ten zakątek, dla czego nie przychodzisz tu częściej?
Przez otwarte, jasne rysy Boreckiego przykry cień przebiegł.
– Wiesz, że wujenka tego nie lubi – odparł ze smutkiem.
Ira śliczną swą twarzyczkę przytuliła z pieszczotą do jego ramienia.
– Wiem – wyszeptała z żalem – wiem, ale przecież…
– Dajmy temu pokój – przerwał Borecki – głaszcząc z tkliwością jej główkę. – I cóż Iro, jakkolwiek gniazdko twe urocze, jednakże podobno je wkrótce opuścisz?
Spłoniona, spojrzała na niego lękliwie i badawczo.
– Wiesz już, mój wuju?
– Tak, Iro. Pan Henryk Korski prosiłranie dzisiaj o pozwolenie bywania tutaj, w roli twego zdeklarowanego konkurenta. Mówił mi, że działa po porozumieniu się z tobą.
– A ty, mój wuju?
– Odmawiać prośbie jego nie miałem żadnego powodu. Przychodzę jednak aby się dowiedzieć, co myślisz uczynić, co się dzieje w sercu i głowie mego dziecka?
W miarę słów jego, Ira odzyskiwała spokój i panowanie nad… sobą. Uwolniona od gorących spojrzeń Korskiego, zapatrywała się snać na całą sprawę z większym krytycyzmem pociągnąwszy bowiem Boreckiego ku maleńkiej, różowej kanapce, zajęła obok niego miejsce i mówiła, ze zwykłą sobie, trochę smutną, powagą:
– Twoja Ira biedną jest, mój wuju. Stanęła na rozdrożu i teraz sama nie wie, co robić. Tak to wszystko na mnie nagle spadło.
– Dla mnie jasnem było, co prawda, iż przybywszy tu, w celu kupienia majątku, pan Henryk Korski powracał następnie kilkakrotny, dla innych zupełnie pobudek. Nie zwracałem ci jednak uwagi, Iro, aby nie spłoszyć twej wraźliwości dziewczęcej. Dziś gdy kwe – stya tak uczciwie i poważnie przez Korskiego postawioną została, przychodzę, moję dziecię, pomówić z tobą poufnie. Jako zastępujący ci rodziców, mam prawo zapytać, jaką masz zamiar dać odpowiedź?
– Nie wiem jeszcze, wuju drogi.
– Czy ty go kochasz Iro?
– Nie sądzę. Tak mało znam go dotąd. Wydaje mi się jednak pociągającym i sympatycznym.
– Dzięki Bogu.
– Dla czego, wuju?
– Bo małżeństwo to uważam dla ciebie za świetną partyę, za istne zrządzenie Opatrzności. Korscy, to dziś potęga. Do nich lub do im podobnych świat cały a może i przyszłość narodu należy. My, giniemy stopniowo, idziemy na marne…
Wyrazista twarz jogo, o podniesionej do góry, jakby podgołonej czuprynie, kształtnym nosie i sumiastych, siwiejących wąsach, posmutniała, w ciemnych oczach wyraz żalu się odbił.
– Idziemy na marno – powtórzył, bo jesteśmy pod wielu względami sferą przeżytą mohikanami przeszłości, która egzaltuje w nas dużo pięknych i szlachetnych uczuć, lecz nie daje warunków, niezbędnie potrzebnych do życia w dzisiejszej atmosferze. Nie nam kupczyć, nie nam łokciami wybijać się naprzód, za mało mamy na to żywotności, a za wiele dumy.
Wyprostował muskularną postać i podniósł głowę, jak człowiek przywykły do rozkazywania. W obliczu zaś jego dwa sprzeczne ścierały się uczucia: jakaś harda nieugiętość, z głębokim walcząca smutkiem.
– Tacy Korscy tymczasem, idąc po szczeblach, opanowują najwpierw rynek pieniężny, a potem… nas. Skupują nasze ojcowizny, zamieszkują pałace i stają się rządem w rządzie, naroślą obcą, a jednak w samo serce organizacji społecznej wtłoczoną.
Ira… dla której słowa Boreckiego były zawsze wyrocznią, słuchała ich tym razem z nieukrywanem zdumieniem.
I, wobec podobnych zapatrywań, ty, wuju mój, twierdzisz, że małżeństwo z panem Korskim uważałbyś za szczęście, za "istne zrządzenie Opatrzności"?
Pan Tadeusz Borecki posmutniał bardziej jeszcze.
– Tak, Iro. Bo choć kocham cię, jak własne swe dziecko, jednakże czuję, że źle spełniłbym przyrzeczenie, dane umierającej twej matce, że postąpiłbym wbrew twemu dobru i twemu szczęściu na przyszłość, gdybym chciał zatrzymać cię dłużej przy sobie. Znasz stosunki nasze rodzinne, wiesz – mówił zwolna, jakby mu słowa z trudnością przechodziły przez gardło – że pomimo przywiązania do mych córek, ty jedna, jako dorosła, a więc, umiejąca myśli moje i uczucia zrozumieć, byłaś mi, w tym domu, chłodnym nieco, jedynym jasnym promykiem…
W głosie Boreckiego czuć było, że dotyka jakiejś rany bolesnej a piekącej.
– Pozwólże mi promykiem tym pozostać, mój wuju, wszak niczego innego nie pragnę.
Wstrząsnął smutnie głową.
– Nie, Iro. Dom to ojczyzna i królestwo kobiety; ten jest więc podwójną własnością mej żony…
Pojęła myśl rzuconą. Po licach jej, matowo znów bladych, dwie grube łzy ściekły.
– Aaa! Wujenka nie życzy sobie, abym dłużej pod dachem jej przebywała.
Boreckiemu łzy te zarzewiem na duszę padały. Dla złagodzenia też bólu jej, dla własnego honoru, próbował wywołane wrażenie złagodzić:
– Nie krzywdźmy jej – mówił, ujmując dłoń dziewczęcia. Jest chłodna trochę z natury, ale przecież na swój sposób cię kocha. Tylko widzisz, to zachwianie fortuny, w chwili gdy dwie córki dorastają, rozgorycza ją poniekąd. Pociechą jej też będzie, iż dzięki piękności twej i wdziękowi, tak świetny los przed tobą się otwiera.
Ira rozumiała półsłówka. Ach, ta piękność, przeciwstawiania pospolitej urodzie jej kuzynek; więc znów wujenka jako zarzut ją podnosiła. Ale że on, on szlachetny obrońca jej i opiekun, podobne rzeczy powtarzał, że przez usta mu przeszły…
Z oczów dziewczęcia dwie przeczyste stoczyły się znów perły. Szczęście jej i przyszłość kładziono na szalę z tak błahymi powodami.
Spojrzała w te rysy, rozumne, a uczciwe i obie ku niemu wyciągnęła ręce:
– Wuju, to nie ty chyba powiedziałeś. To nie twoje zacne serce mówiło.
Ujął dłonie jej i, przyciągając dziewczę, najwpierw ucałował je w zbładłe policzki, a następnie bliżej siebie posadził.
Wyraziste jego oblicze, nacechowane dotąd walką uczuć sprzecznych, rozjaśniło się nagle.
Tak, dziecko drogie, masz rację: to nie moje serce mówiło, a nawet nie moje przekonanie. Niemniej, głosowi rozsądku, który mi słowa te podsunął, muszę przyznać słuszność. Ja sam, Iro… nie widzę przyszłości tu dla ciebie; nie znam nikogo w okolicy, który byłby godnym mojej pięknej i rozumnej dziewczyny.
– Czyż koniecznie mam iść zamąż?
– Moja Iro, bądźmy rozsądni. Dalekim jestem od namawiania cię, ale przyszedłem po to, aby egzaltowanej twej główce przedstawić położenie we właściwem świetle. Posag twój urósł wprawdzie, był jednak tak maleńki, że choć, w najcięższych chwilach, nietylko nie dotknąłem go, lecz procenta od niego kapitalizowałem jeszcze, nie mniej dosięga on zaledwie 10.000 rubli. Przy twojem świetnem, lecz zbytkownem wychowaniu, przy twej piękności i hrabiowskim tytule, to nędza, Iro. Za mało aby wyżyć, za dużo, aby z głodu umrzeć.
– Mogę pracować.
– Pracować? W jaki sposób? Za nauczycielkę nikt cię nie weźmie boś za młoda i za piękna. Do sklepu lub magazynu nie pójdzie przecież świetna hrabianka Ira Bończa-Halińska, gdyż grzech miałaby nawet zabierając, pomimo swej względnej zamożności, miejsce tym, które chleba łakną. I dla tego to, dziecko drogie, oświadczenie pana Korskiego uważam za wielką, wygraną dla siebie. Dzięki przymiotom osobistym, powinniście znaleść szczęście nie każdemu dane śmiertelnikowi. Pieniądz przytem, to potęga, to dźwignia, mocą której ileż szlachetnych dzieł dokonać można. Kobieta z twojem wykształceniem i sercem zdoła miljonową fortunę Korskich zamienić w istne błogosławieństwo dla kraju i społeczeństwa.
Mówił teraz z głębokiem przekonaniem i właściwem mu ciepłem serdecznem. Ira, przywykła wierzyć ślepo opiekunowi, słuchała z natężoną uwagą.
– Tytuł, który w ubóstwie i pracy byłby ci kulą u nogi, tam stanie się jednym atutem więcej; zapewni wpływ, tak bardzo dla ciebie i innych pożądany.
– Wpływ? A niechże mnie Bóg broni od dążenia do jakiejś przewagi.
– Nie zrozumiałaś mnie, Iro. My, stara szlachta polska, idziemy na marne… Widzimy to sami, a jednak, najlepsza nas cząstka, ta właśnie, która pojmując dostojeństwo tradycji i obowiązki przez szlachectwo nakładane, mogłaby się stać rdzeniem narodu i soki życiodajne w cały jego przelewać organizm, ta właśnie odcina się murem chińskim od miasta, od kupiectwa, przemysłu i finansów. Tu duch szlachetny, lecz zamierający, tam nerw życia i jego siła na przyszłość. Zbliżyć te dwa czynniki, tchnąć w sfery, obce nam pochodzeniem, a sfilistrzałe wskutek warunków bytu, poczucie obywatelskie, zespolić je z ideałami narodu i ze wsią, jako jego podwaliną odwieczną, to misja, godna rozumnej a szlachetnej kobiety, godna ciebie, Iro. Jako żona Korskiego możesz właśnie stać się takim łącznikiem, jednoczącym dwie sfery, dwa światy, ogniwem, które przeszłość z przyszłością, dla dobra kraju skojarzy.
Zapał rozjaśnił piękne rysy Boreckiego. Wierzył głęboko w to, co mówił; wierzył, że dopóki finanse i wielki przemysł nie skoncentrują się w dłoniach na wskroś polskich, dopóki pozostaną obce trosce o byt i dobro społeczeństwa, dopóty to ostatnie nie będzie wzrastać i rozwijać się normalnie.
– Jedna ziemia, przy dzisiejszych warunkach ekonomicznych, nie zdoła nas utrzymać – mawiał niejednokrotnie, a reszta – obca zupełnie. Wielki przemysł – niemiecki, finanse – żydowskie. Oba te wrogie pierwiastki wyssać nas tylko umieją; wycisnąć jak cytrynę, i odrzucić, by soki krwi polskiej odebrane wywieść za granicę, lub zużyć na tuczenie sobie pokrewnych, a nam znów wrogich zastępców. Gdy i karyera publiczna trudną, jest w obecnych czasach, co tu robić, co począć z siłami młodemi? Osadzić je na roli zadłużonej, aż wyczerpane walką bezowocną, dojdą, obok finansowego, do moralnego i umysłowego bankructwa. Ależ to przyszłość, przed którą, z rozpaczy samej, niejeden ręce opuści…
Ira znała zapatrywania podobne i dla tego zapał pana Tadeusza Boreckiego nie zdziwił jej wcale. Przeciwnie; w nim dopiero poczuła nutę szczerości, a w rozjaśnionych rysach wuja odnalazła wyraz prawdy i siły, który porywał ją, zawsze.
– Tak – ciągnął, własnemi zagrzany słowami, obowiązkiem jest podjąć zadanie obywatelskie, jakie Opatrzność w ręce twoje składa. Odrzucenie go uważałbym za tchórzostwo i małoduszność, za zdeptanie własnego szczęścia przytem. Bo pomyśl, z jednej strony młodzi oboje, piękni, wykształceni, bogaci, macie wszystko, co w warunkach podobnych pomyślność zapewnić może, wszystko, aż do miłości, ta bowiem, widniejąc z każdego spojrzenia Korskiego, twoją wzajemność z czasem zdobyć musi. Z drugiej strony, co za podniosła misja dla rozumnej i szlachetnej kobiety być ogniwem, łączącem w silny, a nierozerwalny łańcuch, dwie obce sobie sfery społeczne, ogniwem, które je zbrata, zjednoczy.
– Zapominasz drogi wuju, że i kajdany z ogniw się składają.
Ten wybuch ironji zdziwił go, lecz nie zbił z tropu.
– Składa się z nich każdy silny łańcuch. Bez ogniw, spojonych razem, żadna kotwica, ów symbol nadziei, nie zdołałby statku uchronić od zagłady. Czy rola ta nie uśmiecha ci się, Iro?
Delikatne pukanie przerwało mu dalsze słowa.
Na progu stanęła kobieta wyniosła, o mocno rozwiniętych kształtach i wysokiej pretensjonalnej fryzurze. Znać piękna kiedyś, dziś pomimo lat pięćdziesięciu, imponującą jeszcze, była. Ciemna jej suknia szeleściała jedwabiami, w rysach przebijała się silna wola i ostry nieco wyraz dumy.
Jednem spojrzeniem ogarnęła różowy salonik, dziewczę poważne, zasłuchane i męża rozpłomionego własną wymową Po wąskich jej wargach przebiegł szybko wyraz wzgardliwego lekceważenia, poczem ustąpił miejsca zdawkowo chłodnemu uśmiechowi.
Panna Bończa Halińska wysunęła dłonie z rąk wuja i powstała żywo.
Pani Borecka zbliżyła się ku niej, przybierając niezwykle łaskawy wyraz twarzy.
– Winszuję ci, moja Irenko, mówiła, tak świetnych widoków na przyszłość. Jakkolwiek miło nam było mieć cię tutaj, to jednak cieszę się, że do własnego już przejdziesz domu.
– Dziękuję cioci, odparła, podnosząc rękę jej do ust.
Pani Borecka dotknęła zimno ustami pochylonego czoła dziewczęcia.
– Dla sieroty ubogiej prawie, los to niezwykły. Wuj, strzegąc tak zazdrośnie twego posagu, nie przypuszczał, że on ci z czasem na szpilki ledwo starczy.
Ani jednego serdecznego słowa, ani pozornej choćby troski o uczucia jej i szczęście na przyszłość. Ira stała smutna, do żywego dotknięta. I ta kobieta miała zastępować jej matkę!…
Pani Borecka starała się tymczasem być łaskawą.
– Zaręczyny obchodzie będziemy zabawą, na której Żenią nasza wystąpi, po raz pierwszy, jako panna dorosła. Wzamian proszę tylko, abyś całej historji nie przewlekła zbyt długo. Byłoby to niestosownem, choćby ze względu na fakt, iż pan Korski, mieszkając w Warszawie, a więc daleko, musiałby za każdą bytnością bawić tu po dni kilka.
– Ależ, Emmo – przerwał Borecki, z prośbą w głosie.
Pani zmierzyła go zimnem spojrzeniem.
– Nie lękaj się, proszę, wiem, co się należy naszemu domowi i naszej bratance; wszelkie więc decorum zachowane zostanie. Ale najpierw, zbyt długie a częste przebywanie narzeczonych pod jednym dachem, wobec swobody, jakiej żądałeś dla Ireny, uważam za niewłaściwe; powtóre zaś sądzę, że działam w imię jej dobra tylko, prosząc, aby ślub nie był zbytnio odwlekany.
– Przecież, ciociu, nic nie jest zdecydowanem, więc ślubie nie może być mowy.
– No, tak; wobec jednak oświadczenia się tobie i stanowczej rozmowy pana Korskiego z wujem, kwestya to już czczej formy tylko. Nie odrzuca się króla bawełny i nie wyrzeka związku z rodem hrabiów Bończa-Halińskich.