- promocja
- W empik go
Ogniwo van Hoorta - ebook
Ogniwo van Hoorta - ebook
Tuż przed otwarciem Wystawy Powszechnej w 1900 roku, Paryż staje w obliczu tragedii, która może sprawić, że losy świata potoczą się zupełnie inaczej. Jakie konsekwencje może przynieść niepohamowany rozwój? W imię czego warto poświęcić to, co najcenniejsze? I co, jeśli przeznaczenie nie zostawia żadnego wyboru? Miasto Świateł u progu XX wieku – dniach największego triumfu i Paryż roku 1871 – obrócony w gruzy bratobójczą rewoltą. Czy historia może się powtórzyć? REWOLUCJA WISI W POWIETRZU ogniwovanhoorta.com
Kategoria: | Fantastyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788397023819 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W 1998 roku, tuż po ukończeniu pracy nad grą komputerową „Pył”, grupa deweloperska złożona z Michała Meisera, Adama Skalskiego, Jarosława Świerczka i Tomasza Włodarka poszukiwała pomysłów do nowego projektu nazwanego roboczo „Ogniwo Kleinmanna”. Gra nigdy nie powstała, ale koncepcja ogniwa stała się punktem wyjścia do napisania tej historii. Książka jest hołdem dla naszej wspólnej pracy i planów, których nie udało się zrealizować ćwierć wieku temu. Jestem Wam bardzo wdzięczny.
Dziękuję Marcie, mojej żonie, za wsparcie. Za to, że pozwoliła mi poświęcić długie godziny na pracę nad tekstem kosztem innych obowiązków. Dziękuję jej za pomoc w wyszukiwaniu informacji w domenie francuskiej i za to, że była zmuszona czytać pierwszą wersję tej historii.
Z tego samego powodu dziękuję wszystkim, którzy zdołali przebrnąć przez tekst na różnych etapach jego powstawania i podzielili się ze mną swoimi uwagami: Michałowi Meiserowi, Izabeli Wolskiej, Bożenie Kamińskiej.
Podziękowania należą się recenzentce pierwszej wersji, pani Beacie Wojciechowskiej-Dudek, a przede wszystkim panu Dawidowi Wiktorskiemu i Matyldzie Zatorskiej, którzy włożyli mnóstwo pracy redaktorskiej i korektorskiej, aby doprowadzić tekst do momentu, kiedy można było go bez wstydu opublikować.
Specjalne podziękowania kieruję do Marca Vanleeuw, naszego drogiego wujka, który użyczył swojego wyjątkowego głosu do produkcji trailera. Merci, Marc!
Chciałbym także wyrazić głęboką wdzięczność moim wspaniałym rodzicom, którzy nauczyli mnie patrzeć z dumą na, czasem nieporadne, poczynania swoich dzieci.Prolog
Paryż, 1871
– Pilnować się…! – Sierżant splunął przez zęby. W ustach mielił tytoń. – Żeby wam kto łba nie odstrzelił!
Dżdżyło już od dobrej godziny, zanim dotarli do placu Vendôme. Po drodze minęli gmachy obrócone w gruzy, pałac Tuileries wypalony do gołych murów. Buntownicy nie oszczędzili nawet ratusza.
Chmura ciemnego dymu wisiała nad miastem od wielu dni, ledwie przepuszczając światło. Słońce przebijało się tylko bladą plamą, tak mizerną, że dało się patrzeć na nią bez mrużenia oczu. Żołnierze uginali karki, chowali głowy w ramiona – jakby sine, ciężkie niebo i cały ten brud spadający z deszczem przygniatały ich do ziemi.
Opuszczoną ulicę, która prowadziła do placu, zamykała barykada wzniesiona z pozrywanych brukowych kostek. Sięgała wysoko ponad głowy ludzi z oddziału sierżanta Merciera. Spopielone kawałki drewna, które kiedyś były stołem, kredensem albo fortepianem, ułożono obok, na niewielkim stosie. Musiał służyć buntownikom za prowizoryczną kuchnię. Wszędzie walały się skorupy po flaszkach, blaszane naczynia, kości ogryzione do czysta.
Między strzaskanymi kołami, wielkimi jak młyńskie żarna, leżał na wpół zatopiony w błocie kawał szarego żeliwa. Musiał być jedną z tych armat, które stały się przyczyną rebelii. Najwyraźniej buntownicy nie mogli jej stąd ruszyć. Mówiono, że wszystkie konie w wygłodzonym mieście dawno podzieliły los psów, kotów, a nawet ptaków, jeśli te nie zdążyły odlecieć. Pewnie stąd ta cisza.
Sierżant ściągnął czerwone kepi i ostrożnie wyjrzał zza barykady. Stał chwilę bez ruchu, potem wycofał się i przetarł rękawem czoło.
– Żywego ducha…
Postanowili, że podzielą się na dwa zastępy i każdy pójdzie wzdłuż przeciwnych stron placu. Jeśli dostaną się pod ogień buntowników, będą mieli jakieś szanse przebić się do gmachu opery, trzy przecznice dalej. Tam mieli spotkać się z drugim odziałem, który szedł od zachodu. Sprawdzili, czy papierowe gilzy naboi nie namokły, założyli bagnety na chassepoty1 i, przygarbieni, wyszli zza barykady.
Roger – awansowany na kaprala, bo jak mało który w oddziale znał okolicę i miał głowę na karku – prowadził drugi zastęp wzdłuż kamienic po zachodniej stronie placu, o fasadach podziurawionych kulami jak sito. Nie mógł uwierzyć, jak straszliwie upadło to miasto. Miasto, które jeszcze zeszłego lata tętniło życiem, rosło na potęgę, żegnało go kwiatami i śpiewem.
Zeszłego lata…
Kto mógł się spodziewać klęski po niecałym roku? Zbuntowany Paryż – najpierw sponiewierany pruskim oblężeniem, teraz brany siłą przez wojska nowego reżimu.
Na Boga, o co tu się bić? Aż nie zostanie kamień na kamieniu?
Strzał poniósł się echem po pustym kwartale. Przywarli do ściany najbliższego domu. To samo zrobiła drużyna po przeciwnej stronie placu. Roger wychylił się i spojrzał na swoich. Żaden nie padł, żaden nie zawodził, nie miał świeżej rany. Strzelec musiał się przyczaić za daleko.
Czekali.
Uciekł? Odpuścił?
Drugi strzał. Zaraz potem krzyk z naprzeciwka i salwa drużyny Merciera. Roger już wiedział – ktoś strzelał po jego stronie. Spojrzał w górę. Wprost nad sobą, na wysokości owalnej lukarny, dostrzegł biały kłębek dymu. Pomyślał, że tylko głupiec mógł otworzyć ogień, stojąc tuż przy oknie.
Wskazał drużynie najbliższą bramę. Zaczęli napierać i tłuc kolbami.
Kolejny huk.
Cierpliwości…
Mercier chyba miał dosyć wystawiania się na ostrzał. Kazał swoim biec zakosami na środek placu, do potężnej kolumny, z której został tylko wysoki cokół i stos gruzu rozrzucony po ziemi.
Ryzykuje…
Roger zmrużył oczy. Wpatrywał się w okna po drugiej stronie kwartału.
Nic… Żadnego ruchu. Żadnego dymu. W ciemnych oknach – czysto. Mercier miał szczęście. Strzelec musiał być sam. Desperat albo jakiś młokos.
– Pułapka!!!
Za plecami sierżanta, na piętrze, otwarto naraz cztery okiennice. Chmura zasnuła wysokie okna. Po placu przetoczyło się echo wystrzałów. Kilku chłopaków Merciera padło na ziemię. Podniósł się krzyk, dalekie larum rozkazów rzucanych gromkim głosem.
Kapral złożył się i wypalił w okna buntowników. Za nim poszli pozostali. Kazał dwóm ludziom dalej walić w drzwi, całej reszcie – przeładować i strzelać bez rozkazu.
Brama w końcu puściła, żołnierze zaczęli kolejno wlewać się do środka. Na pierwszej i drugiej kondygnacji nie znaleźli nikogo. Roger rozstawił swoich i kazał razić w okna, żeby dać ludziom sierżanta szansę na ściągnięcie rannych. Sam ruszył na poddasze.
Starał się ostrożnie stąpać po drewnianych schodach, choć był pewien, że strzelec, jeśli tylko usłyszał tumult na dole, musiał spodziewać się, że go znajdą. Albo już dawno go tam nie było. Roger sam by tak zrobił – zapewnił sobie bezpieczny odwrót i wycofał się, jeśli plan by się powiódł.
Musiał ostrożnie manewrować pomiędzy ścianą a balustradą, żeby nie zahaczyć o coś długim bayonetem. Chassepot – dobra broń, ale nie w tak ciasnym wnętrzu. Stanął przed zamkniętymi drzwiami u zwieńczenia schodów. Przeżegnał się i kopnął z całej siły.
Ustąpiły z trzaskiem zerwanego skobla, odbiły się i na powrót lekko przymknęły. Nie nastąpił żaden atak, nie rozległ się żaden dźwięk poza głuchym hukiem wystrzałów na zewnątrz. Tylko drobinki kurzu wirowały delikatnie w bladej smudze światła, która padała z otwartego okna. Końcem bagnetu uchylił drzwi i powoli wszedł do środka.
Wąskie łóżko na żeliwnej ramie, prosta komódka, drewniany zydel i miednica – chyba wszystko. Pokój służby. Na deskach podłogi dojrzał błyszczące odbicie. Przykucnął i wyciągnął rękę, nie przestając lustrować wnętrza. Krew. Świeża. Niewiele…
Drzwi sypnęły drzazgami, kiedy kula strąciła mu kepi. Potem wyrżnęły go w plecy z taką siłą, że padł na podłogę i potoczył się aż pod samo łóżko. Wypadł zza nich barczysty typ – ogorzały, zarośnięty, z burzą kruczoczarnych włosów. Bez ostrzeżenia zamachnął się trzymanym za lufę karabinem. Huknęło, aż Rogerowi zadzwoniło w uszach. Poleciały wióry – Kudłaty nie wymierzył dobrze i grzmotnął końcem kolby w ramę łóżka.
– Czego tu?! Wersalskie psy!
Roger kopnął go podkutym butem w piszczel, zanim tamten zdążył wziąć kolejny zamach. Potem skoczył i obydwaj potoczyli się pod przeciwległą ścianę. Kudłaty złapał go w pasie szerokimi ramionami, a Roger z całych sił chwycił oburącz za szyję tak szeroką, że ledwie był w stanie objąć ją dłońmi.
Przewalali się po całym pokoju. Zydel, potem metalowe naczynia i drewniany krucyfiks runęły na podłogę razem z komódką. Twarze stężały, nabrzmiałe żyły wystąpiły pod skórą. Kudłaty stalową pętlą ramion mocno oplótł żołnierza, tak że żebra chyba przebiły mu płuca. Za to Roger rozpaczliwie próbował wcisnąć grdykę buntownika w głąb szyi.
– Coście zrobili… z moim miastem…?! – wystękał kapral. Gęsta ślina skapywała mu spomiędzy zaciśniętych zębów. – Wszędzie… jedno piekło…! – Łzy napłynęły do oczu, obraz zaszedł mgłą. Zrozumiał, że długo nie wytrzyma. Że ulegnie, przegra z tym człowiekiem, który jeszcze zeszłego lata mógł go żegnać gdzieś tu, na placu Vendôme. Mógł go mijać w Les Halles, kiedy ten roznosił owoce. Mógł być węglarzem albo latarnikiem w jego okolicy.
Czy po to ledwie uszedł z życiem? Bił się z Prusakami pod Sedanem? Po to cierpiał niewolę? Żeby teraz skonać w Paryżu? Na strychu? Z ręki innego Francuza?!
Dobrze wiedział, że jeśli wypuści powietrze, nie nabierze już oddechu. Prawie oślepł. Przestał już widzieć cokolwiek poza błękitnymi rozbłyskami w czerni.
Nie! Nie w ten sposób!
Czuł, jak w środku wszystko kipi. Jak buntuje się każda cząstka.
Wygiął się do tyłu najmocniej, jak potrafił. A potem wypuścił resztę powietrza i z całych sił wyrżnął czołem w nos Kudłacza.
Stalowy uścisk zelżał. Roger chwycił łapczywie powietrze i zwlókł się z ciała rebelianta. Odpełzł niezdarnie na drugi koniec izby, oparł się o przewróconą komodę. Ogień palił w piersiach. Błagał w myślach o chwilę wytchnienia.
– Piekło… – Usłyszał charkot. – Co… Co ty wiesz o piekle…?!
W głosie tamtego była tylko skarga. Może jeszcze nuta zmęczenia, rezygnacji, która tak bardzo nie pasowała do ogromnego człowieka.
– Starczy już… Niech się wreszcie skończy… Dosyć dyktatu…
Siedział pod ścianą, trzymał się za szyję i ciężko sapał. Krew z rozbitego nosa lała się na usta. Przetarł twarz rękawem – kolejny ślad na brudnej koszuli. Druga ręka spoczywała na karabinie z obłupaną kolbą.
– Przecież nie ma cesarza… Napoleon2 abdykował. – Roger zdobył się na wysiłek i usiadł. Macał podłogę w poszukiwaniu swojej broni, ale ręka trafiła jedynie na czerwone kepi. Podniósł je do oczu, błędnym wzrokiem spojrzał na dziurę po kuli, po czym założył niezdarnie na głowę. – Nastała… Trzecia Republika…
– Republika… – Tamten zarechotał szyderczo, ale za chwilę jego głośny śmiech zaczął przypominać szloch. Pociągnął nosem. – Nim się obejrzysz… skończy równie prędko jak dwie poprzednie. – Dźwignął się niepewnie, podpierając ciało karabinem. Skrzywił się z bólu albo wściekłości. – Zawsze tak było. Zawsze…! Wróci cesarz, wróci monarchia. Wszystko jedno… Nic się nie zmieni. Nic, bracie!
Porzucony chassepot leżał przy łóżku. Kapral podszedł powoli na czworakach i postawił go sztorcem na kolbie. Potem wspiął się po nim, chwytając też żeliwną ramę posłania. Obydwaj wiedzieli, że broń nie zdążyła wypalić, u końca lufy błyszczało półmetrowe ostrze. Kudłaty stał wciąż pod ścianą, wsparty na swoim karabinie, i patrzył spode łba na Rogera.
– Więcej wiary… – Kapral poprawił kepi i ruszył w kierunku drzwi, ale zatrzymał się jeszcze i obrócił głowę. – Więcej wiary, bracie. Niech żyje wolna Francja.
– Jaka Francja…? – rzucił cicho tamten, zanim Roger wyszedł.
Cierpiał, mimo że starał się bardzo powoli wciągać powietrze. Schodził pomału, wolną ręką macał po korpusie za bolącym miejscem. Zaklął. Żebra puściły, był tego pewien. Już tego doświadczył. Czekał go miesiąc w bólu, jak nie więcej.
Na dole wstrzymano ostrzał. Najwyraźniej rebelianci po drugiej stronie placu polegli albo zdążyli się wycofać. Ludzie pozostawieni w bramie pomagali ściągać rannych sierżanta. Reszta obserwowała okna. Kiedy usłyszeli Rogera, obrócili się i wymierzyli bagnety. Pokręcił głową na znak, że z tamtym koniec. Załatwił sprawę.
Potem minął ich bez słowa.
***
Szli we dwójkę, związani powrozem, środkiem opustoszałej, pokrytej szarym pyłem ulicy La Fayette. Przezornie spętano ich też w kostkach. Tylko dlatego zdecydowano się przydzielić eskortę samotnemu strażnikowi – prostemu chłopu rodem z Bretanii.
Żołnierz się rozglądał. Nie był pewny, czy wybrał dobry kierunek. Sprawiał wrażenie, jakby po raz pierwszy w życiu zobaczył domy wyrosłe nad stodołę. Za nic nie chciał wypytywać jeńców o drogę – gotowi jeszcze pomyśleć, że będzie im coś winien albo wywiodą go w pole. O nie! Loïc nie był głupcem!
Lecz ani na zasłanej gruzem ulicy, ani w zamkniętych na głucho kamienicach nie widział śladu życia. Wojska nowej Republiki wyparły buntowników do wschodnich dzielnic. Razem z nimi uciekli mieszkańcy. Zresztą… Trudno było rozpoznać, kto jest gwardzistą, a kto zwykłym obywatelem – walczyły nawet kobiety.
Nie więcej jak sto kroków dalej zza rogu kamienicy wyszła przygarbiona postać z karabinem przewieszonym przez ramię. Loïc zmrużył oczy – rozpoznał czerwone spodnie i kepi. Tamten szedł powoli i minąłby ich bez słowa, gdyby Loïc, salutując, nie zagadał z bretońskim akcentem:
– Opera gdzie jest, panie kapralu?
Roger odwrócił głowę i z wyraźnym trudem podniósł rękę. Wskazał za siebie, wzdłuż ulicy.
– Prosto tą drogą, żołnierzu…
Kiedy felczer potwierdził złamanie dwóch żeber, a Mercier z oddziałem ruszył z ofensywą do wschodnich dzielnic, kapral i reszta rannych rozlokowali się w budynku opery, żeby wspomóc obronę. Zamiast tego Roger został świadkiem przesłuchań. Skowyt maltretowanych w podziemiach jeńców rozsadzał mu głowę. Wyszedł stamtąd przy pierwszej okazji, byle nie brać udziału w tej kaźni.
Minął konwój i ruszył dalej, do kościoła Świętego Wincenta, z rozkazami dla porucznika Moreau. Oprawcy wraz z duszą musieli wycisnąć zeznanie z jakiegoś nieszczęśnika. Należało czym prędzej posłać oddział do dziewiętnastej dzielnicy. Gdzieś w Danube znów jakiś Polak3 – diabli nadali! – postawił fabryczkę nitrogliceryny, którą gwardyjscy dynamiteurs siali spustoszenie.
– Jak twoja wiara… bracie?
– Cisza mie tu! – Loïc szturchnął jeńca kolbą. Granatowe kepi z czerwono-złotym otokiem spadło na ziemię i odsłoniło burzę skołtunionych włosów.
– Stój, żołnierzu! – warknął kapral i przyjrzał się opuchniętej twarzy Kudłacza; złamany nos nie był jedyną skazą. Gdyby tamten milczał, Roger pewnie by go nie rozpoznał. Wszyscy brani w niewolę byli tak samo brudni, obdarci i zapuszczeni. Z maską biernej rezygnacji na twarzy. Koniec nadziei. Koniec złudzeń. Umrą. Już umarli.
– Rozkuć go!
Loïc stał z rozdziawioną gębą. Najwyraźniej nie zrozumiał słów kaprala. Tylko oczy biegały mu to w prawo, to w lewo, jakby szukał wsparcia.
– Z szacunkiem… Rozkaz mam, do opery prowadzić…
– Rozkuć, mówię! To nasz człowiek!
– Kiedy nie mogiem… Tu, rozkaz mam… – Oparł karabin o przewróconą dorożkę i sięgnął za połę munduru. Wydobył zwitek papieru i podał kapralowi.
– Z opery idę, dla nas ten więzień. – Roger tylko zerknął na świstek i oddał go Bretończykowi. Dałby głowę, że ten analfabeta nie wiedział nawet, co tam napisano.
Loïc poskładał papier z namaszczeniem i schował za pazuchą. Małe oczka zwęziły mu się w szparki – coś się pan kapral za bardzo z gwardyjskimi brata… Może śpieg abo przebieraniec jaki? Kto go tam wie…?
– Rozkaz od kapitana mam, dwóch tych łotrów doprowadzić. Wszystko mam spisane! – odparł hardo, pukając się paluchem w pierś, w miejsce, gdzie przed chwilą wsunął papier.
Roger czuł, jak rośnie w nim gniew. Nie miał ochoty dłużej się handryczyć. Ściągnął chassepota z ramienia.
– Zróbże wreszcie, kmiocie, o com prosił, jeśli chcesz jeszcze kiedy chędożyć! – wycedził, celując bagnetem w przyrodzenie Bretończyka.
Szczęka Loïca wysunęła się powoli naprzód. Niedoczekanie! Nie będzie mu ten mieszczuch… ten burżuj… w kaszę pluł!
Już sięgał po karabin, kiedy drugi z więźniów – chuchro, na oko młodszy od Kudłacza – zarzucił mu na szyję powróz, którym był spętany, i pociągnął z całej siły. Loïc wciąż trzymał jedną rękę wyciągniętą w stronę broni, jakby ta mogła go jeszcze wyratować. Drugą chwycił za sznur ściskający gardło. Szamotał się i stękał. Poczerwieniał na twarzy. Wreszcie szarpnął do przodu, wytężając kark, żeby zaciągnąć napastnika na plecy i przerzucić przez głowę.
Był człowiekiem twardym, żyjącym z roli. W chudych latach nie raz, kiedy zabrakło konia czy wołu, zdarzało mu się zarzucać chomąto na barki i orać ziemię samemu. Ale to nic nie dało – uwiązany jednym sznurem Kudłacz ważył swoje. Nie rzucił się na strażnika, bo i nie musiał. Zaparł się bosymi stopami i ze wszystkich sił ciągnął w drugą stronę.
Roger patrzył na to wszystko skamieniały. Nie tak miały potoczyć się sprawy.
– Odpuść!
Nie wiadomo dla kogo był ten rozkaz; czy tamci mieli zaniechać, czy Bretończyk unieść ręce i poddać się woli kaprala.
– Odpuść, mówię!
Nikt nie posłuchał, nic się nie zmieniło. Loïc opadł z sił i osunął się na kolana. Napuchły język wyszedł spomiędzy zsiniałych ust. Patrzył w górę wybałuszonymi ślepiami z mieszaniną zdziwienia i śmiertelnej trwogi.
Coś płynęło po niebie w zupełnej ciszy. Ciemna plama wyprana z kolorów. Raz wyraźna, okrągła niczym negatyw tarczy księżycowej w pełni, za chwilę przysłaniały ją dymy.
Bezskrzydły anioł… Czarna gwiazda…
Skradała się do słonecznej tarczy, drgając jak wszystko dookoła w mokrych, gasnących oczach Loïca. Tylko on widział.
Czarny anioł przesłonił blade słońce. Nawet nie ściemniało. Nie stało się nic. Odpłynął. Zniknął za dachami kamienic. Jakby Niebu było zupełnie obojętne, co się wyrabia tam na dole. Wszystko trwało chwilę, Loïc nie zdążyłby nawet odmówić pacierza.
– Dość! Dość! Dość! – Roger przystąpił z chassepotem. Nie mógł dłużej znieść lęku w oczach Bretończyka. Ciała zwaliły się na zakurzony trotuar, szkarłatna kałuża rozlała, by myszkować pomiędzy kostkami bruku. Rzucił karabin. Ściągnął pętlę z szyi Loïca i posadził bezwładne ciało na ziemi.
– Zbudź się!
Bił na odlew po ogorzałej gębie, raz i drugi.
– Zbudź się, bydlaku!
Bił dalej, coraz mocniej.
– Dalej! Stawaj!!!
Aż nagle przestał, zdyszany.
– Stawaj, mówię…
To już nie był rozkaz. Bardziej prośba, jakby chciał go przekonać, że nie ma w nim gniewu. Że puszcza w niepamięć jego tępy upór.
W końcu dotarło do niego, że robi to na próżno. Ręce i głowa Bretończyka zwieszały się bezwładnie. Ciało nie dawało znaku życia.
Roger spojrzał w górę i zawył przez ściśnięte zęby. A potem przywarł czołem do czoła Loïca.
– Wybacz… – Zacisnął powieki. – Wybacz, żołnierzu… – Położył go ostrożnie na boku. Pod Bretończykiem leżał więzień. Oddech miał krótki i płytki, jakby bał się zaczerpnąć powietrza. Trzymał się za rozdarty brzuch, krew uderzała falami. Kiedy ją poczuł, kiedy zobaczył swoje ręce, zaczął łkać i zawodzić.
– Na rany! Czemuś go napadł?! Czemu…?! – Roger podniósł karabin. Ciemne krople spływały po bagnecie.
– Co miał robić?! – warknął Kudłacz. – O życie walczył! – Zdarł z siebie potarganą koszulę, ukląkł i przyłożył ją młodemu do brzucha; w jednej chwili nabiegła czerwienią. Mówił do niego cicho, może słowa otuchy, może nawet szeptał modlitwę. Tamten patrzył wielkimi oczami. Łowił słowa: że jest nadzieja, że nic nieprzesądzone…
Potem zaczął się krztusić, trząść, panicznie łapać powietrze. Krwawa piana wypłynęła na spierzchnięte wargi. Wył, czuł, jak zbliża się koniec, a Kudłacz mówił do niego coraz głośniej i głośniej, jakby chciał zagłuszyć strach, który uchodził z tamtego razem z życiem.
Roger nie wiedział, jak długo to trwało – zacisnął powieki, uszy zakrył dłońmi. Chyba sam zaczął krzyczeć.
Kiedy młody znieruchomiał, Kudłacz położył jego głowę na bruku i zasłonił oczy.
– I tak czekał nas kres… – Wciąż klęczał, pochylony nad ciałem.
Choćby nawet nie chciał, Roger musiał przyznać mu rację.
– Jeśli jest prawdą, co mówią… – Kudłacz popatrzył spode łba, potem machnął w stronę, z której przyszedł kapral. – Będę ci dłużny, jeśli sprawisz się ze mną prędko… Tu, na miejscu.
Roger podbiegł i z całej siły grzmotnął go w gębę.
– Dosyć…! Dosyć, mówię!!! – wydarł się nad leżącymi ciałami. Schylił się i złapał rebelianta za kudły. – Nikt więcej nie zemrze! Pojmujesz?! – ryknął prosto w napuchłą twarz. – Pojmujesz, co mówię?! – Rzucił go z powrotem na ziemię. Ściągnął bagnet z karabinu i porozcinał więzy. Tamten zebrał się na kolana, roztarł nadgarstki i naprostował szczękę. Popatrzył na Rogera błędnym wzrokiem.
– Co mi po twej łasce? Stu kroków nie ujdę i pożegnam się z życiem. – Splunął krwawą flegmą.
Nie mylił się. Każdy, kogo napotkało wojsko – nieważne czy młokos, czy stetryczały starzec – kończył z kulą w piersi. Cóż dopiero on?
– Wdziewaj mundur…! – Roger wskazał zwłoki Loïca. – Żywo!
Chwilę trwało, zanim Kudłacz zrozumiał, o co mu chodzi. I następną, zanim się przemógł i zaczął niechętnie ściągać z Bretończyka sfatygowany płaszcz i czerwone portki. Leżały nadspodziewanie dobrze. W tym czasie Roger rozglądał się, czy ktoś nie nadchodzi. Nie chciał patrzeć na zbrukane zwłoki żołnierza.
Jakaś spracowana, pulchna Gwen – z dajmy na to Carnoët czy innego Ploéven – gdzieś tam będzie wypatrywać wraz z dzieciarnią powrotu męża. Nigdy się nie dowiedzą, gdzie leży, jaki los go spotkał. Przez jakiś czas będą jeszcze żyć nadzieją, że może w niewoli… Może tęgo niezdrów…? Albo zniknął rozmyślnie i żyje gdzieś, łobuz, z inną. Nie wiedzieć, co gorsze.
– Jak cię zwą?
– Albert.
– A dalej?
– Wołają mnie Vailland…
– Vailland4? Żeś, niby, taki dzielny, hę?! – W kapralu wszystko wciąż kipiało. – No więc słuchaj mnie uważnie, Albercie Vailland. Znalazłem cię rannego pod gruzem. Pamięć ci odjęło…
– Że niby jak…
– …i na Boga, morda w kubeł, jeśli ci życie miłe! – Roger przypadł do niego i zacisnął zęby. – Ni słowem się zdradź, bo od razu znajdą, żeś nie z bretońskiego oddziału. Wtenczas kulę masz jak amen w pacierzu. A i mnie przyniesiesz zgubę. – Nabrał głęboko powietrza. – Zanim pójdziemy… – Odstawił karabin, żeby chwycić Bretończyka za rękę. Skrzywił się z bólu i odwrócił do Vaillanda.
– Nie zostawię go pośrodku drogi…
Kudłacz stanął obok i obydwaj zaciągnęli bezwładne ciało do bramy najbliższej kamienicy. To samo zrobili z martwym buntownikiem.
– Luc… – Vailland westchnął cicho.
Roger spojrzał na niego z niemym pytaniem, ale tamten nic już nie powiedział. Stali tak przez chwilę w milczeniu, aż wzrok przyzwyczaił się do ciemności. Głębiej, we wnętrzu bramy, dostrzegli wysoki stos szarych kamiennych figur.
Kiedy dopadł ich potworny fetor, uświadomili sobie, z czym przyszło im się mierzyć. Powykręcane ludzkie ciała pokryte pyłem i tynkiem leżały jak przetrącone antyczne posągi. Jak gipsowe odlewy ofiar Wezuwiusza.
– Bóg nas za to ukarze – wyszeptał Roger.
– Módl się, żeby oni nam wybaczyli – mruknął Vailland.I
Paryż, 1900
10 dni do otwarcia wystawy
Szczur, czarny jak mrok dookoła, podniósł głowę i znieruchomiał. Strugi powietrza zmieniły kierunek? Może stężała duszna atmosfera? Jakiś daleki dźwięk – zupełnie obcy w tym miejscu – nerwowy i drażniący niczym wibrowanie skrzydeł olbrzymiego owada, to pojawiał się, to zanikał, odbity dziesiątki razy.
Prędko wrócił do kawałka ziemniaka uwalanego w pyle. Potem zeżarł resztę rybiej głowy. Robotnicy musieli rozłożyć się z posiłkiem dwa, góra trzy dni temu. Od tego czasu żaden człowiek się tu nie pojawił.
Warkot narastał. Za chwilę pojawił się blask pełzający po wygiętych łukiem murach chodnika. Zza zakrętu wystrzelił promień światła, zaraz potem drugi. Szczur nie czekał dłużej – rzucił się do najbliższej ściany. Nagły błysk uderzył jak wybuch magnezji. Chwila i dymiące truchło spadło na tory.
– Sacré…!
Xavier prowadził, kiedy na wprost niego strzeliło gradem iskier. Na krótką chwilę tunel pojaśniał tak mocno, że mógł zobaczyć jego wężowe wnętrze – jak wije się nieregularnie gdzieś daleko. Wychylił się w bok z całą maszyną, ale pomyślał, że zaraz rąbnie w ścianę, jeśli nie będzie się trzymał środka chodnika. Wróciła ciemność, której nie mogła sprostać skromna latarnia przytwierdzona do kierownicy. Dalej podążał na oślep, wspominając drogę z niknącego powidoku.
– Félix, niech cię…! Tory pod napięciem!!!
Tamten sunął za nim na bliźniaczej maszynie. Godzinę temu sam mu tłukł do głowy, czym kończy się porażenie takim prądem.
Kiedy odzyskał wzrok, pchnął kierownicę i puścił więcej nafty. Wzmógł się malaryczny dygot i huk agregatu bijący echem od ścian. Maszyna zaczęła gnać jeszcze prędzej.
Honoré musiał być geniuszem, bez wątpienia. Wszystko grało bez zarzutu, tak jak obiecywał. Gdyby jeszcze móc puścić się traktem albo zupełnie swobodnie – plażą, w pełnym słońcu… Przyjdzie czas. Przyjdzie z pewnością!
Xavier wyszczerzył się na tę myśl, a potem chwycił powietrze, które biło go po twarzy, i wrzasnął w euforii. Z tyłu słyszał to samo, Félix darł się wniebogłosy.
Tunel nagle się skończył. Obaj wylecieli na otwartą przestrzeń, a dudniący warkot umilkł jak ucięty nożem. Bastille różniła się od innych stacji, nie skrywała się pod ziemią. Przeciwnie; prowadziła zakolem po kamiennym moście nad kanałem Saint-Martin. Docierało tu światło miasta – jeśli wierzyć gazetom – najjaśniejszego spośród wszystkich nocnych metropolii. Tuż za otwartym peronem uliczne latarnie i jaskrawy księżyc skrzyły się w czarnych wodach kanału.
Xavier pochylił maszynę na bok – zaczęła kreślić łuk wzdłuż podwójnego torowiska. Ale szlak skręcał gwałtowniej, niż zakładał. Siła inercji spychała go na krawędź peronu. Jeszcze chwila i roztrzaska się o kamienny próg. Runie w dół, do cuchnącej wody.
Pociągnął kierownicę. Zachrobotały przekładnie – tarcze zwróciły się do przodu. Ledwie zwolnił. To nie wierzchowiec, nie zaprze się, nie stanie w miejscu. Przeklęty bezwład…!
Musiał mocniej położyć się na boku. Wtedy poczuł opór, ogniwa chwyciły pionową krawędź peronu. Maszyna oparła się miękko, jak na ściśniętej sprężynie, a potem – kiedy siły rozłożyły się na nowo – została wyrzucona na środek torów.
Wagon wystrzelił zza zakrętu, na wprost Xaviera. Ten odbił w drugą stronę. Podmuch znowu zepchnął go na próg peronu, teraz musiał zmieścić się ponad jednym torem. Przeklinał swoją nieuwagę, miotał się w siodle na prawo i lewo, póki nie wyrównał kursu i skład go nie wyminął.
Ludzie! Tuż przed nim! Coś taszczyli. Serce skoczyło mu do gardła, zdążył tylko wrzasnąć. Usłyszał łoskot i krzyk dopplerowsko wzniesionym falsetem, zanim tamci rozbiegli się na boki. Zaraz potem wleciał do tunelu u samego końca stacji. Ściany na powrót uderzyły warkotem motoru.
Poczuł jak koszula lepi się do ciała. Ręce, które kurczowo ściskały kierownicę, dygotały mocniej niż maszyna, którą zgodził się prowadzić.
Obejrzał się, dostrzegł reflektor. Félix podążał za nim. Też wyszedł z tego cało.
To on znalazł gdzieś wiadomość o tej całej aferze. Strajk robotników mocno pokrzyżował plany ratusza. Odwołana inauguracja podziemnej kolei… – jeden wielki skandal. Pewnie stąd myśl, że trafiła się okazja. Ale nie wtajemniczył w pomysł stryja. Musiał wiedzieć, że Honoré Pascal – twardy legalista – za nic nie zgodzi się na taki krok bez glejtów i pozwoleń.
Kiedy wlecieli na pusty peron pod Gare de Lyon, Xavier zwolnił i zostawił miejsce. Zrównali się. Co dalej? Już i tak napytali sobie biedy. Félix wyciągnął rękę przed siebie, w stronę tunelu. Więc nic się nie zmieniło; wyjadą na górę po rampie, przy ostatniej stacji. Tam, gdzie czekały konny wóz i jutowe plandeki.
Félix wysunął się na przód, Xavier ruszył jego śladem.
Młody Pascal mógł całymi dniami dłubać w wehikułach stryja, za to Xavier miał wyjątkowy talent do panowania nad jego pojazdami. Prowadzenia roweru wyuczył się w jedno popołudnie. Niewiele więcej czasu zajęło mu ujarzmienie motocykla. Któregoś razu Honoré poprosił nawet chłopaka o demonstrację możliwości maszyn przed klientem, który przybył – zdaje się – aż spod Edynburga. Pokaz musiał był udany – dość powiedzieć, że inżynier serdecznie mu dziękował, zaoferował nawet pewną sumę. Najszybciej zarobione dwadzieścia franków w jego nastoletnim życiu.
Maszyna opadła gwałtownie, potem podskoczyła. Silnik się zakrztusił.
Nafta? Niemożliwe! Sam mierzył.
Znowu zjazd i podskok. Było tylko gorzej.
Szaleju się nażarł?
Do tego latarnia zaczęła migotać w rytmie kaszlącego motoru. Oby tylko nie zgasł… Tarcze przestaną się obracać i w jednej chwili całe to żelastwo zwali się na tory. Pociągnął kierownicę. Schylił się i zaczął kombinować przy kurkach. Nie za mało powietrza? A może magneto…?
Potem coś go tknęło. Przeczucie… albo uśmiech losu. Podniósł głowę.
Leciał wprost na ścianę, w rozwidlenie chodnika. Zdał się na instynkt i odbił na lewo.
Co do…?! Jakiś labirynt? Miał być jeden tunel!
Trza nad tym zapanować. Dowlec się do następnej stacji. W końcu Félix też się zorientuje i zawróci. To on miał dar wskrzeszania maszyn… ale teraz pognał tak daleko, że nawet światło jego latarni gdzieś się zagubiło.
Pięknie! Wszystko szlag trafi i będzie musiał siedzieć w zupełnej ciemnicy. W jakiejś dziurze, całe metry pod ziemią!
Coś błysnęło. Czerwona smuga przecinała chodnik, gdzieś daleko przed nim. Uchwycił się jej jak ostatniej nadziei i parł dalej, walcząc z niepokorną maszyną.
Fruń, ptaszyno! Fruń!
Błyski latarni niczym fotografie zatrzymywały na moment obrazy, które musiał zapamiętać.
Jeszcze trochę…
Rzucało nim na boki, szarpało w dół i w górę, zupełnie jakby przyszło ujeżdżać dzikie zwierzę. Jeszcze trochę… i żołądek wywróci mu na lewą stronę.
W całym tym szaleństwie spostrzegł, że to nie peron ani żadna stacja. Czerwone światło sączyło się z szerokiego korytarza wybitego w ścianie.
Pociągnął kierownicę, potem wypchnął stopami podpory po obydwu stronach. Zmniejszył obroty. Przycichł szmer ogniw, maszyna ciężko opadła się na tory. Odciął zapłon i silnik zgasł, wstrząsany nerwowym dygotem. Nadeszła cisza, a właściwie szum, który boleśnie gniótł uszy.
Zwlókł się z siodła na zesztywniałych nogach, rozprostował przykurczone mięśnie. Splunął krwią. Nawet nie zauważył, kiedy przygryzł sobie wargę. A potem zaczął się śmiać, aż głos poniósł się echem. Najwyraźniej dzisiejszy zapas szczęścia jeszcze się nie skończył. Należy tylko uleczyć maszynę. Co ci jest, ptaszyno? Możeś zmęczona? Trzeba ci odpocząć?
Poruszył sworzniami, szarpnął za łańcuchy. Wały chyba też nie miały luzów. Stygnący silnik tykał jak zegar, który się rozregulował i chodził coraz wolniej. Jeszcze przez chwilę jarzył się wiśniowym blaskiem. Honoré zawsze powtarzał, żeby nie pchać tam palców i za żadne skarby nie ruszać ogniw, kiedy pracowały. Boże, jak ten człowiek pomieścił wszystko na motocyklowej ramie?
Podniósł się i rozejrzał wzdłuż tunelu. Cisza. Niczego nie widział ani z jednej, ani z drugiej strony.
Zerknął przez ramię. Karminowa poświata drażniła hipnotyczną barwą. Czy to przestroga? Ostrzeżenie? Wabiła jak syreni śpiew uwodził marynarzy. Może gdyby Félix tu był…? Może gdyby miał go kto powstrzymać…?
Po całym tym przeciskaniu się przez mroczne korytarze teraz stanął pośrodku wysokiej rotundy wyłożonej cegłą. Światło sączyło się z lamp zamkniętych w drutowanych klatkach wiszących na ścianie. Wąskie, kręcone schody prowadziły na galerię, która otaczała całe wnętrze żeliwną koroną. Bluszcze przewodów pięły się w górę, po murze – od wielkich stalowych szaf z martwymi cyferblatami, aż do pułapu, z którego zwisały stalowe łańcuchy. Podzwaniały perliście, kiedy tylko rozbujał je delikatny podmuch ciągnący od wejścia. Okrągłą salę zamykała kopuła zwieńczona latarnią. Takie latarnie na szczytach katedr sięgały wysoko ponad dachy – ta tutaj pewnie ledwo wystawała nad poziom ulicy. Teraz sączyła się z niej szarość wstającego świtu, spadały strugi kropli, które zlatywały metry w dół i rozbijały się tuż przy stopach Xaviera.
Pochylił kark. Pozwolił wodzie ściekać po włosach i szyi. Potem zamknął oczy i podniósł głowę. Przyjemny chłód wypierał nerwową gorączkę. Jak letni deszcz, który przychodzi po upalnym dniu. Błoga cisza. I spokój…
Nie zwrócił uwagi na drobny ruch. Cień, który nadciągał powoli gdzieś od wejścia. Zorientował się, kiedy dobiegł go cichy szelest odbity od ściany. Spiął się, ale nie zrobił kroku. Zwrócił oczy tam, gdzie światło załamało się inaczej; gdzieś na krawędzi widzenia.
– Tyś co za jeden?!
Dawniej, w innym życiu, raz czy dwa zdarzyło się, że ktoś go nakrył, kiedy gmerał przy zamku albo jakiej kłódce. Udawał wtedy głupka, wszystkiego się wypierał, a kiedy znalazł okazję – uciekał, nie patrząc za siebie.
Dwóch rosłych typów broniło wyjścia z sali. Mieli na sobie filcowe czapki, spodnie i surduty bez dystynkcji, jedynie z rzędem błyszczących guzików. W czerwonym świetle Xavier nie mógł rozpoznać prawdziwych kolorów. Przywodzili na myśl członków jakiejś formacji, choć z pewnością nie byli to policjanci, żandarmi czy nawet strażacy. Za pas mieli zatknięte drewniane pałki – gdyby nie uniformy, można by pomyśleć, że to zwykłe zbiry.
Co to za ludzie? Dozór kolei? Chłopak liczył, że skończy się na słowach. Ot, usłyszy coś przykrego i sprawa rozejdzie się po kościach. Może nie będzie im się chciało ciągać go do prefektury?
Tamci chwycili za obuchy. Więc to nie czas na rozmowy…
Grubszy został na miejscu. Ten drugi, z wyjątkowo zakazaną mordą, ruszył i zamachnął się lagą. Xavier zrobił unik i rzucił się w stronę schodów. Gdyby miał choć kij albo kawał deski…
Pognał na galerię. Pałka uderzyła głośno w poręcz, miejsce, gdzie przed chwilą trzymał rękę. Skakał po dwa, trzy stopnie, aż dotarł na górę. Potem się obejrzał.
Strażnik szedł jego śladem, ale się nie spieszył. Stąpał głośno po żeliwnych stopniach. Metaliczny stukot podkutych butów wybijał rytm niczym uderzenia wielkiego metronomu.
Już wiedział, czemu tamten zwlekał. Galeria nie była pierścieniem, kończyła się ślepo. Droga bez powrotu.
Kiedy ten z krzywą gębą dotarł na szczyt, do stukotu butów dołączyło dźwięczne bębnienie – pozwalał pałce uderzać o pręty balustrady. Bydlak musiał mieć z tego przyjemność, upajał się chwilą.
Z latarni nad kopułą rozlało się światło. Jutrzenka… Nagłe olśnienie!
Xavier jednym ruchem przeskoczył barierkę i stanął na skraju galerii. Dwa, może trzy metry do łańcuchów. Drugie tyle na dół.
Tamten już wiedział, na co się zanosi. Puścił się biegiem.
Teraz!
Chłopak wybił się i wyciągnął ręce. Palce chwyciły śliskie ogniwa i przestał zsuwać się dopiero wtedy, gdy oplótł łańcuchy nogami.
Typ na galerii rzucił przekleństwem, a później obuchem. Xavier się uchylił i krzyknął coś równie plugawego. Tamten wściekle szarpał balustradą, ale nie był chętny, żeby iść w ślady chłopaka. Próbował się wychylać, sięgać łańcuchów – nic z tego.
A Xavier wspinał się cierpliwie. Kawałek po kawałku, w stronę brzasku, do świetlików w latarni przesłoniętych żaluzją. Wtedy poczuł szarpnięcie. Spojrzał w dół. Drugi strażnik, ten gruby, stał tam, gdzie wcześniej, zadzierając głowę. Gapił się z rozdziawioną gębą.
Znów szarpnięcie. Coś przeważyło, Xavier naruszył kruchą równowagę. Zsuwał się, potem spadł, choć z całej siły trzymał łańcuch. Wyrżnął o kamienną podłogę i przetoczył się na bok. Kiedy ustał łoskot, gruby się zbudził i ruszył z uniesioną lagą.
Chłopak przetoczył się w drugą stronę i przysiadł – obuch grzmotnął o ziemię. Chwycił za łańcuch i mocno pociągnął, nim tamten z powrotem zdążył podnieść rękę. Gruby zachwiał się, ale nie upadł. Dopiero kiedy Xavier z całej siły kopnął – runął na podłogę. Przypominał żuka, którego ktoś przewrócił na pancerz. Machał niezgrabnie rękoma, próbował się podnieść, ale to musiało być ponad jego siły. Ten z krzywą gębą, który wciąż stał na galerii, rzucił się do schodów. Xavier zebrał się z podłogi i pognał do wyjścia.
Motodisque stał tam, gdzie go zostawił. Agregat nie zdążył całkiem ostygnąć.
Wskoczył na siodło, odłączył sprężanie i nadepnął korby. Poczuł drobny opór, a potem obydwie tarcze zaczęły się obracać.
– Ruszaj, ptaszyno! Dalej! – Zwolnił manetkę. Silnik zastukał. Potem zakrztusił się i zgasł. – Ruszaj, na Boga!!! – Stanął na korbach. Powtórzył całą operację, tylko jeszcze szybciej.
Agregat zaskoczył.
– Leć! Leć!!! – Szarpnął przepustnicą. Kiedy motodisque się podniósł, pchnął kierownicę i zaczął przyspieszać.
Coś twardego walnęło go tuż pod szyją z taką siłą, że wyleciał z siodła i stoczył się na ziemię. Nie mógł złapać tchu, dusił się jak ryba rzucona na brzeg. Usłyszał jeszcze, jak maszyna uderza o ścianę chodnika, a potem przestał widzieć i słyszeć.
***
Nabrał powietrza. Poczuł, jak jego nogi wloką się po ziemi, swobodnie uderzając w podkłady. Trzymali go pod ręce. Kiedy zaczął się opierać – postawili do pionu.
– Takiś kogut, hę? – Ten z krzywą gębą chwycił Xaviera za brodę i obrócił do siebie. Gruby trzymał się z tyłu, niósł naftową lampę. Bez niej utonęliby w mroku. Musieli zabrać go daleko od rotundy.
– Jestem kadetem… – wybełkotał Xavier.
– Co mówi? – Krzywa gęba obrócił głowę, żeby lepiej usłyszeć.
– …kadetem wojsk Republiki! – powtórzył głośniej Xavier.
– Kadetem, powiadasz… – Tamten uniósł brwi w udawanym zdziwieniu. Cofnął się o krok, jakby chciał ocenić, czy to może być prawda. Potem zdzielił chłopaka w żołądek, aż ten zgiął się wpół. Znowu chwycił go za kamizelkę i wyprostował. – Obaczmy, kadecie, co ci los wysmaży! – syknął przez zęby, a potem pchnął chłopaka.
Xavierowi błysnęło w głowie, co tamten musiał mieć na myśli. Przywołał obraz tunelu – ściany, torowisko, trzecia szyna z prądem…
Cofał się, starając utrzymać równowagę, ale zahaczył o coś stopą i runął na plecy. Wyrżnął karkiem o żwir, aż nakrył się nogami.
Żadnych błysków, żadnych iskier.
Słaby snop z latarni natychmiast zaczął myszkować jego śladem. Bandzior, który go pchnął, ruszył do przodu. Xavier, z kolanami pod brodą, wyprężył się i z całych siły wcisnął mu w podbrzusze obydwa kamasze. Tamten zatoczył się i wpadł na towarzysza. Gruby zwalił się na ziemię razem z lampą.
Buchnęły płomienie.
Chłopak skoczył na nogi i puścił się chwiejnym biegiem w przeciwnym kierunku, byle zniknąć im z oczu. Potykał się w ciemnościach, ale wstawał i ruszał dalej.
Po jakimś czasie odważył się odwrócić. Światło płonącej nafty pełgało na błyszczących szynach, w dali na ścianie tunelu tańczyły dzikie cienie. Zdawało się, że nikt nie ruszył w pogoń.
Szedł, zlany potem, już w zupełnym mroku. Czuł, jak palą go płuca, jak w głowie rośnie zamęt.
Gdzie jesteś, Félix?
Stracił orientację. Wyciągnął ręce i chwiejnie doszedł do wygiętej ściany. Brnął dalej po omacku, powłócząc nogami, nim spostrzegł w oddali jasny punkt. Uniósł ręce i próbował krzyknąć, ale zaniósł się tylko spazmatycznym kaszlem.
Z przeciwka odpowiedział krótki sygnał.
Stanął w świetle latarni drezyny i zmrużył oczy. Na tle jasnego kręgu zagrały niewyraźne cienie. Kiedy się zbliżyły, rozpoznał mundury: policjant, kolejarz… I jeszcze ktoś.
– Xavier, gdzieś ty się podziewał?!
***
Drobinki kurzu podrywały się w górę, kiedy wypuszczali długo wstrzymywane powietrze. Zza grubych drzwi, jak przez watę, dobiegały stłumione rozmowy – bez nich cisza byłaby absolutna. Można by pomyśleć, że czas się zatrzymał, a oni unoszą się tak od wieków, zastygli w bursztynowym świetle zalewającym gabinet.
Stali wyprostowani jak struny, obaj w galowych mundurach. Nie śmieli spojrzeć w oczy człowiekowi, który siedział naprzeciwko.
Komendant patrzył na ich spocone twarze, jakby chciał sprawdzić, który pierwszy nie wytrzyma: mrugnie albo spuści wzrok. Zwykle opanowany i oszczędny w słowach, miewał wybuchy irytacji, kiedy rugał ostrym słowem co mniej lotnych kadetów albo członków kadry oficerskiej wysłanych tu przez wujów i pociotków ze sztabu generalnego. To oznaczało, że jedni lub drudzy musieli przekroczyć Rubikon głupoty, której Gustave Roger nie był w stanie dłużej znosić.
– Trzy miesiące… – Westchnął i przetarł zamknięte powieki. Siedział za ciężkim biurkiem zasłanym papierami, wsparty brodą na dłoniach złożonych jak do modlitwy.
W wyobraźni Xaviera zaczęły majaczyć przykre konsekwencje – karny dyżur w stajni, czyszczenie latryny…
– Trzy miesiące do promocji – powtórzył komendant. – Jak to możliwe, panowie, że marnujecie lata wyrzeczeń?!
Xavier wiedział, że to żadna zachęta, nikt nie czekał odpowiedzi. To nie miejsce do dyskusji, tu się składało raporty, dostawało rozkazy. Albo przyjmowało reprymendę w milczeniu, z godnością. Więc milczał dalej, podobnie jak Félix.
– Mam tu zgłoszenie komisarza policji! Mam skargę zarządu kolei podziemnej! – Wskazał pisma leżące na biurku, każde opatrzone okrągłą pieczęcią. – Ucierpiało dwóch Bogu ducha winnych ludzi! Jeden – zerknął w papiery – skończył ze zmiażdżoną stopą. Skarży szkołę o zasądzenie grzywny. Z drugim jeszcze gorzej… – Sięgnął po raport.
– Niejaki Morel… ojciec dziewięciorgu dzieciom… – Podniósł na nich zmęczony wzrok, a potem dodał ciszej: – Módlcie się, żeby wybudził się z komy, bo obydwaj skończycie w kajdanach.
Xavier przełknął ślinę. Do tej pory wierzył, że tamci ludzie, których rozgonili na torach, wyszli z tego tylko potłuczeni. Ot, najedli się strachu – i to wszystko.
– Żadna z tych szacownych instytucji nie była w stanie potwierdzić pańskich słów, Lambert. – Roger kartkował papiery. – Nie ma pałkarzy, nie ma lochów… Nic! Chcę wierzyć, żeś tam dostał omamów, bo inaczej gotowym oskarżyć cię o kłamstwo. Kłamstwo niegodne kadeta! – Wziął głęboki oddech. – Liczyłem, że któregoś dnia będą z was dobrzy oficerowie. Dlaczego każecie mi żałować, że przyjąłem was pod dach? – Wstał. – Macie coś na swoją obronę?
Nikt się nie odezwał.
– Żaden z was nie ma nic do powiedzenia?
– Panie komendancie, kadet Pascal jest winny wypadkom, które zaszły tej nocy! – Félix wystąpił naprzód. Chciał wypaść stanowczo, ale w głosie słychać było fałsz i drżenie.
– Bzdura! – wypalił Xavier i natychmiast się poprawił: – Panie komendancie. – Zrobił krok i wypiął pierś. – To był wypadek… Z całym szacunkiem, kadet Pascal…
– Dość! – Roger uciął i zamknął oczy. Znowu zapadła cisza. – Znacie mnie, doceniam lojalność… Wobec armii! – Uderzył otwartą dłonią w blat. – Wobec armii, Republiki i przełożonych! Nie w obliczu występku! – Założył ręce z tyłu, obszedł gabinet i stanął za ich plecami. – Zawiedliście, panowie. – Jego głos znowu był cichy, może wybrzmiewała w nim nawet odrobina żalu. – Na wasze nieszczęście sprawa wyszła poza mury. Splamiliście dobre imię Akademii. Wiecie, co to oznacza.
Xavier zmarszczył brwi.
– Możecie się tylko cieszyć, że nie doczekaliście promocji. W przeciwnym razie czekałaby was degradacja na oczach całej szkoły. A tak? Znikniecie, jakby nigdy was tu nie było. – Westchnął, po czym wrócił do oficjalnego tonu: – Zdać rynsztunek dyżurnemu. Odmaszerować!
Zatem… to wszystko?
Obaj jednocześnie stuknęli obcasami, obrócili się na pięcie i ruszyli do wyjścia.
Na drodze Xaviera wciąż stał komendant.
– Ty zostajesz.
Xavier stanął, kolejny raz stuknął obcasami i wyprostował się, kiedy drzwi gabinetu otworzyły się, po czym zamknęły za wychodzącym Félixem.
Roger z powrotem usiadł za biurkiem.
– Tutaj!
Xavier odwrócił się i stanął przepisowo w tym samym miejscu, co poprzednio. Tymczasem komendant wyciągnął z szuflady biurka teczkę związaną tasiemkami. Na twardej oprawie ktoś zamaszyście wykaligrafował „Xavier Lambert”. Oficer zaczął przeglądać papiery ze środka, aż w końcu, nie podnosząc wzroku, zapytał:
– Powiesz, co zaszło?
– To, co zeznałem, panie komendancie.
– Jesteś tu sam, nikt cię nie osądzi. Nie uległeś złudzeniom?
Xavier zacisnął zęby. Zacisnąć pięści już się nie odważył.
– Nie cofam słowa.
– Więc jak tam trafiłeś? Czym tak wystraszyłeś tych nieszczęsnych ludzi? – Wskazał na raport. – Chcę zrozumieć.
Xavier pamiętał o złożonej obietnicy. Honoré mu ufał. Zgodził się dopuścić do tajemnic, pod warunkiem, że wszystko zachowa dla siebie. Chłopak nie wiedział, czy chodziło o patenty, czy wszystkie te klauzule i kary, którymi obwarowano rządowe zlecenie. Gdyby coś wypłynęło, Honoré byłby skończony. Razem z Félixem zostaliby z niczym.
Jeszcze niedawno – rok, może dwa temu – nie miałby oporów, żeby zrzucić winę na kogoś innego. Byle uciec przed karą. Teraz nie potrafił już się na to zdobyć.
– Nie mogę powiedzieć.
– Wierzę, że masz dobry powód. – Roger pokręcił głową. – Uparty jak ojciec…
Chłopak się zjeżył – jak za każdym razem, kiedy ktoś mówił o tamtym człowieku. W zaułkach pamięci tliło się ledwie kilka obrazów, nie pamiętał twarzy. Nie miał nawet pewności, czy to jego wspomnienia. Czasem myślał, że te historie zrodziły się w głowie tylko przez opowieści, które snuła matka. Dawniej sprowadzały jedynie smutek i tęsknotę. Z czasem smutek zamienił się w gniew, a ten wreszcie zepchnął strzępy pamięci w niebyt zapomnienia
– Nie miałem okazji powiedzieć ci tego wcześniej, Lambert… A pewnie więcej okazji mieć nie będę. Wierz lub nie, ale twój los nie był mu obojętny.
Co mnie obchodzi człowiek, którego nawet dobrze nie pamiętam?! Zniknął, odszedł! Skazał rodzinę na życie w nędzy! Co tu jeszcze roztrząsać?
– Musisz wiedzieć, że zadbał, byś tu trafił i zdobył żołnierskie szlify. Matka nie mówiła? – Roger zauważył zaskoczenie na twarzy chłopaka.
– Życie czasem stawia przed trudnym wyborem. I nie zostawia dobrego rozwiązania.
Wciąż mówił o ojcu? Czy o swojej decyzji? Nie musiał się przed nim tłumaczyć. A może komendant próbował, na swój sposób, jakoś go zrozumieć?
– Żałuję, żeś wdepnął w tę awanturę, że idziesz w zaparte. A ja jestem zmuszony zrobić to, co zrobić muszę… Masz dokąd wracać? Matka żyje?
– Nie… – wydusił chłopak.
Roger opadł na oparcie krzesła i spojrzał za okno. Myślał nad czymś w skupieniu, potem zawiązał teczkę i schował ją z powrotem do szuflady. Wyjął czystą kartkę, w ciszy skreślił parę słów, a potem włożył papier do koperty z insygniami Akademii.
– Zabierz list i idź pod ten adres. Oddaj człowiekowi, którego tam znajdziesz. I tylko jemu! Tyle mogę zrobić w imię starej przyjaźni.