- promocja
- W empik go
Ogon kici. Tom 7 - ebook
Ogon kici. Tom 7 - ebook
Kicia jest instruktorem harcerskim, zdała właśnie do maturalnej klasy i chce spędzić najbliższe lato na obozie ze sprawdzonymi przyjaciółmi. Wszystko przebiegłoby zgodnie z planem, gdyby zupełnie przypadkiem nie poznała Dawida Kaliskiego, przyjaciela swojego ojca. Od ich pierwszego spotkania nic już nie płynie gładko i spokojnie. Zamiast na obóz harcerski Kicia jedzie na obóz su-rwiwalowy, wikła się w trudne i nieziszczalne uczucie. Szczęście przeplata się z rozgoryczeniem. Kicia będzie musiała zmierzyć się z przeszłością swojej rodziny i zmienić stosunek do wszystkich osób w swoim otoczeniu. Autorka zadaje czytelnikowi bardzo ważne pytanie: czy miłość beznadziejna ma jakikolwiek sens? A jeśli nie, to, dlaczego jest aż tak pociągająca? Ogon Kici to powieść, którą powinna przeczytać każda młoda osoba myśląca, że panuje nad swoim życiem, uczuciami i przyszłością.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-272-7352-9 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kicia miała kolejny atak śmiechu.
Nie pierwszy raz w życiu zdarzała jej się taka seria. Atak dopadał ją w najmniej oczekiwanych momentach, a raczej w najmniej stosownych momentach. Na przykład teraz.
Dziko zachciało jej się śmiać. Tak dziko, że nie było tego jak opanować. Śmieszył ją widok klamki w samochodzie, a szmer silnika wywoływał wręcz spazmy chichotu. Wszystko było śmieszne. Zacisnęła wargi, żeby śmiech się z niej nie wylał, ale nie udało się. Parsknęła.
– Znowu masz atak?
Kicia energicznie pokiwała głową i szturchnęła Roberta w ramię.
– Prowadzę, jak pragnę zdrowia! – fuknął Robert, zerkając na Kicię. Mimo woli też się uśmiechnął.
– To ze zmęczenia – powiedziała Kicia, ocierając łzy, a Robert tylko mruknął coś pod nosem.
Jechali wolniutko piaszczystą polną drogą pełną kolein. Właśnie oboje podskoczyli na kolejnym wyboju. Czubkami głów niemal dotknęli dachu auta. Kicia na nowo zaczęła dusić się ze śmiechu.
Uwielbiała mieć te ataki wyzwolonego optymizmu, jak sama mówiła. Bez powodu, dla nikogo, ot tak dawała o sobie znać radość życia. Musiało minąć kilka minut, żeby jej przeszło. Potem nigdy nie umiała przypomnieć sobie, co ją tak rozbawiło. Tym bardziej że prawdziwe, te najlepsze ataki optymizmu zawsze przychodziły bez najmniejszego powodu. Owszem, Kicia miała wyborne poczucie humoru. Dystansu do samej siebie też jej nie brakowało (może poza jednym maleńkim wyjątkiem), nie przejmowała się ludźmi ani ich plotkami, jak również opinią o sobie… Optymizm zdecydowanie był główną cechą jej charakteru.
Wyjechali z Warszawy kilka minut po piątej. Do Białegostoku ósemką przemieścili się w dwie i pół godziny. Potem jeszcze skok przez Zabłudów do Narwi i dalej do Narewki. Puszcza Białowieska to było to, o co chodziło Kici. W tym roku nareszcie ona wybierała miejsce na obóz. Była zastępcą komendanta do spraw programowych, odpowiedzialnym za znalezienie miejsca.
*
Jeździli ponad godzinę i nic. Miklaszewo, Olchówka, Leśna, Pasieki – to wszystko było nie to. W końcu Kicia zdecydowała, że wracają na południe. Znów znaleźli się w okolicach Narewki. Dojechali do Janowa, a potem jakimś ledwo zaznaczonym na mapie szlakiem, przez gęste dziewicze lasy dotarli do miejsca, gdzie droga przecinała rzekę Narewkę.
Kicia poczuła drżenie serca. Jeśli miała intuicję, to właśnie w tej chwili dała ona o sobie znać.
– Gdzie jest to jezioro?! Jeśli za chwilę go nie zobaczę, wracamy.
– Robercik, to ma być rzeka… – powiedziała spokojnie Kicia.
Lubiła Roberta. Znali się od zuchów, byli razem na ponad dziesięciu obozach, najpierw jako harcerze, teraz już jako kadra. Rozumieli się, współpracowali bez słów i nie wchodzili sobie w drogę. Nie ustalali, kto jest za co odpowiedzialny. Po prostu każde z nich robiło to, co umiało.
Właśnie w tym momencie Narewka, zielona dzika rzeka, zamigotała między drzewami.
Wysiedli.
„Tu będzie kuchnia, tam stołówka, tu magazyny, tam, koło tych pogiętych sosen, namioty kadry. Mój może być koło tej brzózki… albo nie! Lepiej między namiotami harcerzy. W każdym razie brama na pewno przy tych dwóch jałowcach… stoją jak wartownicy. Przegenialne miejsce”.
Rozglądała się i rozglądała. Miała chyba bezradną minę.
– Za bardzo się tym przejmujesz. Ważne są tylko trzy rzeczy: las, woda i pozwolenie z nadleśnictwa.
Kicia nawet na niego nie spojrzała. Wiedziała, że nie będzie się wtrącał. Znalazła to, czego szukała, i chciała jeszcze przez moment podelektować się tą chwilą spełnienia.
– Czego w zasadzie szukamy?
– Miejsca na obóz, już zapomniałeś? – Kicia się roześmiała.
Coś trzasnęło. Usłyszeli strzępki rozmowy.
Instynktownie popatrzyli w tym samym kierunku. Od strony lasu słychać było głosy nadchodzących ludzi. Kicia i Robert wymienili szybkie spojrzenia. Dali nura w krzaki i znieruchomieli.
Było ich dwoje. Na oko mieli piętnaście–siedemnaście lat. Dziewczyna była bardzo szczupła, nawet chuda. Podbiegła do wody, nie sprawdzając temperatury, bez wahania wyskoczyła z dżinsów, niedbale rzuciła je na brzegu. Cisnęła za siebie buty i skarpetki, z chlupotem wskoczyła do rzeki i zaczęła brodzić.
Chłopak – wysoki, o jasnej karnacji i niesfornych włosach, zgarbiony, a nawet jakby zgięty w pałąk, z rękami w kieszeniach – doszedł po chwili do piaszczystej plaży i usiadł na trawie.
– Kąpiesz się? – zawołała wesoło dziewczyna.
– Nie. I ty też nie – powiedział, chociaż ona stała już w wodzie. – Za zimno jeszcze.
Nachylił się i nabrał garść mokrego przybrzeżnego piasku. Zrobił z niego kulę i rzucił w kierunku dziewczyny. Nie zareagowała. Schylona, wypatrywała czegoś na dnie. Może obserwowała ryby? On z namaszczeniem znów zrobił kulę z mokrego piasku. Przymierzał się, mrużył oczy, jakby bardzo starał się wcelować w nogi dziewczyny.
– No, chodź już.
– Dokąd?
– Nie wiem. Nudno.
– Inteligentny człowiek nigdy się nie nudzi – powiedziała, ale wyszła z wody. – Zdejmij bluzę.
– Po co?
– Chcę sobie wytrzeć nogi. Zimno mi.
– Spadaj.
Robert poruszył się i pod stopami trzasnęła mu gałązka.
– Patrz! – Dziewczyna wskazała w ich stronę.
Kicia i Robert natychmiast z godnością wyszli ze swojej kryjówki. Podeszli kilka kroków do miejsca, gdzie leżały dżinsy dziewczyny. Robert odruchowo zlustrował wzrokiem jej nogi i, o zgrozo, oblizał się.
– Cześć! – powiedziała szybko Kicia, żeby zatuszować chamskie zachowanie Roberta.
– Cześć! – odpowiedzieli jednocześnie.
– Wy z tej wiochy? – zapytał obcesowo Robert.
Jak zawsze, gdy kogoś poznawał, zachowywał się jak ostatni gbur. Potem mu przechodziło, ale nie wszyscy zdołali dotrwać do tego „potem”. Kicia nie znosiła chwil, gdy Robert kogoś poznawał. Już chciała obrócić wszystko w żart, by znów ratować sytuację, ale chłopak sam sobie poradził.
– Nie, skąd! – odparł. – Nie jesteśmy z żadnej wiochy. Przylecieliśmy z Marsa. To znaczy ja z Marsa, a ona z Wenus. Nie wiedziałeś o tym?
– Tak, jesteśmy stąd. Z Narewki. Zgubiliście się? Jestem Ela. – Chuda dziewczyna wyciągnęła rękę do Kici.
Kicia mocno uścisnęła jej dłoń.
– Robert. Jestem komendantem szczepu ZHR, z Warszawy – powiedział Robert i Kicia pomyślała, że w sztuce zrażania do siebie ludzi jest mistrzem wszech czasów.
– Ziemowit – przedstawił się chłopak. Najwidoczniej sztuczki Roberta na niego nie działały.
– Szukamy miejsca na obóz. Ktoś nam mówił, że tu jest znośnie. Polecacie to miejsce?
Twarz Ziemowita w jednej chwili stała się ponuro przerażona. Splótł ręce na piersiach i z miną Napoleona powiedział:
– Zły wybór. Bardzo zły wybór.
– Dlaczego?
– No… – rozejrzał się wokół siebie, jakby czegoś szukał – żmije. Przede wszystkim żmije. Latem aż się od nich roi. A poza tym… w Narewce nie wolno się kąpać, no i co roku mamy tu epidemię wścieklizny.
– Wiewiórki? Słyszałem o tym!
Robert uznał sprawę za zakończoną. Jako komendant obozu miał tylko jeden priorytet: żadnych problemów. Przynajmniej tych, których można uniknąć. Ziemek jednak najwyraźniej dopiero się rozpędzał.
– Mamy tu epicentrum ptasiej grypy, inne zwierzęta też chorują: wiewiórki, dudki, kukułki, jelenie, a nawet wilki.
– Tu są wilki?
– Tak. A komary… wielkie jak śledzie.
– Ziemek, co ty gadasz?!
– Taka jest prawda. Nie możemy ich okłamywać. Nie zachęcaj ich. Jedni już tu byli na obozie i potem bardzo żałowali. Cztery osoby pogryzione przez rysia, jeden zniszczony samochód…
– Co?! – Robert słuchał jak urzeczony.
– Locha, a mamy tu sporo dzików, jakoś ich nie polubiła. Dziki podchodzą pod same namioty. Miażdżą śpiących ludzi. Rozrywają na szablach.
Kicia uważnie spojrzała na czupryniastego. Uśmiechnęła się.
„Bardzo fajny chłopak”.
– Zaczyna kropić. – Ziemek wyciągnął dłoń i ponuro dodał: – U nas jest mikroklimat. Każde lato jest deszczowe.
– Nie słuchajcie go! Tu jest bardzo fajnie, a woda w Narewce bez względu na pogodę zawsze jest ciepła.
– Nie dajcie się Elce oczarować. To czarownica. Elka-czarownica.
– Przestań! Jesteś podły!
– Podły? Co za słowo! A może tak nie jest? Może im opowiemy, jak…
– Nie musisz mówić każdemu! Głupek!
– Kretynka.
– Idiota.
– Debilka.
Deszcz lunął nagle z niespodziewaną siłą. Był to ciepły, optymistyczny, wiosenny deszcz, ale mimo to Ziemek szybko ściągnął bluzę. Rozpostarł ją nad głową i podał Eli. Schylił się po jej buty, znalazł skarpety. Oboje, idąc tuż koło siebie i chroniąc się pod bluzą, odeszli.
– Powodzenia w szukaniu miejsca. Koło Okrągłego jest chyba fajnie. Tam szukajcie. Cześć!
– Tu przyjedźcie! Tu jest ekstra! Może nareszcie lato nie będzie nudne! I lepiej się poznamy! – zawołała dziewczyna.
– Cześć… – powiedziała cicho Kicia, wpatrując się w plecy tej dwójki.
Szli ramię w ramię. Coś do siebie mówili. W pewnym momencie wybuchnęli śmiechem i machając bluzą, która i tak ich nie ochraniała, pobiegli piaszczystą drogą.
Kicia nie mogła oderwać od nich oczu. Wydawali jej się ruchomą częścią lasu. Idealnie pasowali do krajobrazu. Gdy znikli, zrobiło się dziwnie głupio i pusto.
– No, uciekamy. Leje!
Lało ostro, a oni do samochodu mieli około trzystu metrów. Robert jednak nie czekał z dalszym ciągiem rozmowy, aż znajdą się w miłym, suchym wnętrzu auta, tylko sapiąc, zawołał ponuro:
– I co? Nic nie znaleźliśmy. Dobrze, że nam powiedział o tej wściekliźnie.
– Jak to nic nie znaleźliśmy? Tu!
– Przecież żmije… komary… locha! A ta Elka jest czarownicą!
– Ale ty jesteś łatwowierny. To fajni ludzie. Lubię miejscowych.
– Jak chcesz… – Robert zrobił szybką kalkulację, czy warto tłumaczyć Kici, że popełnia gruby błąd, ale z jego żołądka dobiegł tak pełen żalu i wyrzutu odgłos, że natychmiast spuścił z tonu. – Jedźmy już na ten obiad. A miejsce w zasadzie może być. Od razu wiedziałem, że ten włochaty żartuje.
„Jasne, od razu…” – zaśmiała się w duchu Kicia. Wskoczyła na siedzenie obok kierowcy i wyciągnęła z torby telefon komórkowy.
„Jest! Miejsce bardzo super! Wrócimy na wieczór”.
W spisie telefonów odszukała wpis „Justyna” i wysłała wiadomość.
Robert też wyjął telefon.
– Chyba nie masz zamiaru stukać esemesa, prowadząc auto?
– Racja, ty pisz.
Podał jej aparat.
„Mamy miejsce. Narewka, wieś Janowo. Wpadnę do Ciebie, jak tylko wrócę”.
– Do kogo wysłać?
Robert z pamięci podał jej numer, ale Kicia była dociekliwa.
– A kto to jest?
– Taka jedna Marzena. Nic ważnego.
Kicia badawczo na niego spojrzała. Jak na „nic ważnego” był stanowczo za bardzo przejęty. Nie schował komórki, a gdy odezwał się sygnał, że nadeszła odpowiedź, szybko złapał telefon. Były tam ze cztery słowa, co Kici udało się podejrzeć, ale Robert czytał, jakby to były trzy strony. Zaczerwienił się, uśmiechnął pod nosem i znów zaczerwienił.
Kicia wbiła wzrok w lusterko, żeby przekonać się, że zawsze gdy jest mokra, wygląda beznadziejnie. Następnie, jako optymistka, powiedziała sobie w duchu, że nie ma to dla niej najmniejszego znaczenia, bo wygląd jest nieistotny. Zupełnie odechciało jej się jednak śmiać.
Zajechali do nadleśnictwa, zjedli obiad w karczmie Przy Drodze (Robert – żurek, kopytka z gulaszem, buraczki i kompot, Kicia – pstrąga i zieloną herbatę z cynamonem), a potem, zadowoleni, że ten ważny punkt przygotowań mają już za sobą, wrócili do Warszawy.
*
Był dopiero 14 kwietnia, ale Kicia czuła, że teraz wszystkie przygotowania pójdą już z górki. Wścieklizna, dziki, wilki, czarownica Ela, Ziemowit… Genialnie! Tego właśnie szukała.
Cieszyła się, że jadą, że znów będzie zmęczona, potrzebna, że wykaże się, docenią ją, a ona nazbiera wrażeń i wspomnień na cały następny rok. Wakacje zdecydowanie nie były po to, żeby je marnować. Mogło być różnie, ale tej jednej zasady trzymała się zawsze: nie tracić życia na siedzenie w domu.
*
Kicia wskoczyła na łóżko. Sięgnęła po misia Tadzia i podłożyła go sobie pod plecy zamiast poduszki. Otworzyła gruby czarny zeszyt z napisem „Pomysły” i zabrała się do pracy. Jak zawsze, już w szkole ułożyła sobie listę rzeczy, które musi dziś zrobić, sprawdzić, przygotować. Na początek dokładne opracowanie koncepcji. Z tym akurat nie miała kłopotów.
Harcerstwo interesowało ją od zawsze. W zerówce do ich sali przyszła dziwnie ubrana osoba i każdemu dała karteczkę z zagadkowym napisem „JUCZ”. Kicia znała już litery, ale tego słowa nie rozumiała, toteż kartka zaintrygowała ją bardzo. Lubiła tajemnice, więc gdy tylko Justyna, jej mama, odebrała ją ze szkoły, Kicia zaraz kazała sobie rozszyfrować te dziwne litery i stanowczo oznajmiła, że idzie na spotkanie z panią, która rozdaje kartki.
Spotkanie było nudne. Przez godzinę siedzieli w kole, a pani mówiła dużo o Polsce i opowiedziała jakąś legendę. Potem chłopcy z jej grupy zaczęli się wygłupiać. Na koniec pani powiedziała, że teraz ktoś musi zgasić świeczki i wybrała… Kicię. Właśnie ją. Kicia pokochała tę panią, która spośród tylu ładnych, grzecznych dziewczynek z długimi włosami wybrała właśnie ją, chudą wiercipiętę, z zapamiętaniem ssącą koniec swojego warkoczyka. Kicia pokochała najpierw druhnę Ulę, a potem harcerstwo. Oczywiście Justyna była zachwycona, że córka chce jechać na kolonię zuchową, że potem, po czwartej klasie, jedzie na obóz pod prawdziwe namioty, a najbardziej jej się podobało, że w tym czasie ona z ojcem mogą pojechać sobie na obóz żeglarski i zdobyć patenty. Harcerstwo odpowiadało wszystkim.
Kicia była zaangażowana po uszy. W zasadzie tej wiosny skupiała się tylko na przygotowaniach do obozu. Nigdy by tego Nataszy nie powiedziała, ale sprawy sercowe przyjaciółki i całe to zamieszanie z Hadrianem były na drugim miejscu.
Kilka tygodni wcześniej, pierwszego dnia po feriach, Natasza jak sztubak dała się złapać na wkładaniu walentynki do szafki szkolnego kolegi. Kolega, śliczny i pachnący jak szklarniowy nagietek, nabrał się na jej nieudolną i dość marną, jak potem wspólnie oceniły, historyjkę, że wkłada tę kartkę w imieniu koleżanki, Kici właśnie. Natasza zawołała Kicię i z miejsca jej oświadczyła, że Hadrian już wie, że Kicia się w nim kocha. To było nawet śmieszne, w każdym razie Kici ta wersja wydawała się groteskowa. Ona i Hadrian, dobre sobie! Pięść do nosa, kwiatek do kożucha, musztarda do dżemu. Ze zdziwieniem jednak zauważyła, że ludzie nie widzą w tym nic dziwnego. Nikt tego faktu nie podważa, nikomu nie wydaje się to absurdalne. Więc dobrze. Skoro Nataszy na tym zależało, Kicia grała swoją rolę. Nie podobał jej się ani Hadrian, ani nikt inny, udawała więc zainteresowanie Nagietkiem z pasją i pełnym profesjonalizmem aktorki. Współczuła w duchu przyjaciółce, bo Hadrian wydawał jej się skończonym osłem, podobnie jak inni przedstawiciele jego płci ze śliczną buźką. Ale niech tam! Nie robiąc sobie absolutnie nic z tego, że ludzie wytykają ją palcami, a Hadrian wręcz się od niej ogania, robiła, co mogła, żeby biedna, ogłupiała z miłości Natasza była blisko niego. Tak samo dobre zajęcie jak każde inne, a skoro Hadrian wierzy w ten absurd, to co jej szkodzi…
W szkole, mimo zbliżającego się końca roku, panował względny spokój. Zresztą nie była ani nadmiernie ambitna, ani rodzice nie robili nigdy żadnych problemów z jej ocen. Dawali jej wolną rękę w sprawach szkoły, w innych zresztą też. Miała więc czas, żeby zająć się tym, co najważniejsze – obozem. Kicia nie była nowicjuszką i wiedziała, że wszystko, czego nie przygotuje teraz w domu, potem srogo się na niej zemści. A że odpowiadała za program, czyli za to, żeby ferajna się nie nudziła, i jeszcze miała poczucie, że robi coś niezwykłego – wymyślała i wymyślała bez końca. Żyła tym obozem i wszystkim, co było z nim związane.
W końcu się udało. Był komplet kadry: kucharka, lekarka, księgowa, wszystkie bez ogonów, czyli bez rodzin, dzieci i innych kotwic życiowych, które Kicia zawsze tępiła. Miejsce było, program – tak jak trzeba, miał dwie wersje: słoneczną i deszczową, wszelkie pozwolenia zostały załatwione i podpisane.
Jedyne, nad czym zawsze należało pracować, to dodatkowe wersje deszczowe. Tych nigdy za dużo.
*
Właśnie głowiła się, co będą robić zamiast rajdu, gdy zjawił się u niej Robert. Wchodząc, jak zawsze obejrzał sobie stos książek w przedpokoju, dyskretnie przesunął nogą górę zmiętych kartonów, szarych papierów i kopert po książkowych przesyłkach i dopiero wszedł dalej.
– Cześć! Justyna jest niezmordowana, prawda? Zaczyta się kiedyś na śmierć. Masz coś na ząb? Padam z głodu.
– Weź sobie, jest w garnku na kuchni.
Kicia nie skomentowała słów Roberta. Do czytelniczej pasji matki miała ambiwalentny stosunek. Dziś akurat jej to nie przeszkadzało, ale bywało, że wściekała się o zagracanie mieszkania, a jeszcze bardziej o zupy z mrożonki.
Robert zniknął w kuchni. Walił garnkami, szurał deską do krojenia, grzechotał sztućcami. Przez chwilę stał cicho, to znaczy, że czytał sobie fragment powieści, którą Justyna zostawiła w szafce, w szufladzie lub w zmywarce (nawet to zdarzyło się dwa razy). Po chwili wrócił, oczywiście nie komentując, w jakim stanie jest ich kuchnia. Nigdy tego nie robił. Może czuł, że w sterylnej przestrzeni nie mógłby tak swobodnie sobie poczynać z talerzem specjalności kulinarnej Justyny, czyli „zupą wiosenną” z mrożonki.
– I co?
– Nic. Pracuję nad wersjami deszczowymi. Teoretyczne przygotowanie do przeprawy przez rzekę, alfabet Morse’a, wiązanie węzłów. Kupiłam w ciuchlandzie osiem kilogramów sznurka bawełnianego! Jutro jedziemy na Koszyki. Mam tu spis książek: zielarstwo, żeglarstwo, rozpoznawanie grzybów jadalnych. Na deszcz idealne.
– Nie przesadzaj, ma być ładne lato. Ktoś mi tak mówił.
– Cztery lata temu, jak jeszcze byłam zastępową, nie było ani jednego bezdeszczowego dnia, więc słuchaj dalej i mnie pochwal. Mam rozpoznawanie roślin trujących, okłady z błota, wspinanie się na mokre drzewa, pierwsza pomoc w nagłych wypadkach, masaż…
– Masaż? Zwariowałaś! Chcesz, żeby rodzice czepiali się o nadmiar seksu?
– Ty zawsze tylko o jednym. Zależy jaki masaż. Ja znalazłam już prawie dziesięć różnych sposobów masażu. Na przykład masaż dźwiękami.
– Czym?
– Dźwiękami. Zobacz, jak puknę tu… – Kicia lekko brzdęknęła w brzeg talerza – to ten dźwięk, który wydał talerz, wpływa na ciebie. Masuje cię.
– Co za bzdura!
– Módl się, żeby nie było ani jednego deszczowego dnia, bo inaczej takie bzdury będziesz miał codziennie! Poza tym szycie. Kupiłam worek materiałów, trzeba je tylko uprać. I oczywiście ty mi w tym pomożesz?
– O rany! – burknął Robert.
Widząc jego nijaką minę, Kicia poczuła, że atak śmiechu jest tuż-tuż, ale wtedy Robert ukradkiem zerknął na swoją komórkę i Kici natychmiast przeszło.
„Czyżby Marzenka? – pomyślała z ciekawością. – Może Robert nareszcie się z kimś związał?”
Życzyła mu tego z całego serca.
Robert przez chwilę nic nie mówił. Wystukał esemesa, a potem gapił się na ekranik tak długo, aż przyszła odpowiedź. Potem znów stukał i znów czekał. Kicia bez słowa otworzyła czarny zeszyt i pod numerem 81 zanotowała kolejny pomysł na dni deszczowe:
„Konkurs na bezwzrokowe pisanie esemesów”.
*
Robert nie przyprowadzał Marzenki ani na zbiórki, ani na rady szczepu. A jednak Kicia czuła, że nie ma sekundy, by nie była ona obecna w jego myślach. Nadal, chociaż z coraz mniejszym przekonaniem, Kicia mówiła sobie, że przecież na obozie jej nie będzie. Dlaczego? Szkoda…
Kicia nie znosiła ogonów. To była jej święta zasada: żadnych mężów kucharek, żadnych sióstr kwatermistrza, żadnych dzieci obozowych lekarzy, żadnych narzeczonych kierowcy. Nie znosiła, gdy za kimś z kadry snuł się cień jakiegoś obcego człowieka. To rozbijało pracę, psuło atmosferę, uniemożliwiało integrację… Dla Roberta zrobiłaby jednak wyjątek, bo tak samo jak ona był notorycznie samotny. Jego ogon by zniosła, i to z radością.
„Dlaczego jej nie pokazuje? Boi się. Może mu powiedzieć, że nie mam nic przeciwko? Nie, jeszcze nie teraz. Nie ma się co śpieszyć. Ciekawe, jaka ta Marzenka jest. Może w moim wieku? Pewnie drobniutka, bo Robert do olbrzymów nie należy. Jejku, jak fajnie, że Robert się zakochał!”
Robert zakochany, Natasza też. Każde jednak zupełnie inaczej. Kilka dni temu Hadrian straszliwie Nataszę uraził. Zrobił coś, czego obie nie przewidziały: powiedział, że kocha Kicię, że jej otwarte manifestowanie uczuć bardzo mu się podoba. Natasza ledwo dojechała do domu. W autobusie tak się popłakała, że jakaś osiemdziesięciolatka ustąpiła jej miejsca, a potem odprowadziła pod same drzwi domu i poszła sobie dopiero, gdy Nataszę przejęła mama. Kicia zaraz do niej pojechała i zastała przyjaciółkę „w kawałkach”. Rozbita i załamana, była zdolna tylko leżeć i łkać. Smutny widok. Kicia pomyślała, że to kolejne potwierdzenie tego, że lepiej trzymać się jak najdalej od chłopaków, a już na pewno nigdy nie wolno pozwolić sobie na żadne, najmniejsze nawet zaangażowanie. Owszem, dzieci kiedyś chyba chciałaby mieć, ale chłopak, facet – to tylko źródło problemów. Patrząc na strzępek, który został z Nataszy, zyskała namacany dowód słuszności swojej teorii. Nie chcąc jednak drażnić przyjaciółki swoimi przemyśleniami ani gadaniną w stylu „a nie mówiłam”, w milczeniu słuchała Nataszy.
– Zawsze ci mówiłam, że boję się zakochać bez wzajemności, i właśnie w to się władowałam. Jestem jak Anna Karenina! Pozostaje mi tylko rzucić się pod pociąg – łkała Natasza, a Kicia głaskała ją po głowie i wyobrażała sobie, że za chwilę zamówi taksówkę, pojedzie do tej nędzy moralnej, Nagietka Hadriana Chabrosa, i zabije go.
Konkretnie planowała uciąć mu głowę – na przykład odpiłować ją pilnikiem do paznokci, a potem zrzucić ją z ostatniego piętra i patrzeć, jak się toczy po chodniku. Albo lepiej! Odciąć mu głowę kilka razy z rzędu, żeby dotkliwiej zapłacił za swoje winy.
Wizja wielokrotnej śmierci Hadriana – tego, jak Kicia odcina mu głowę, zrzuca z galeryjki, następnie zjeżdża po nią windą, wkłada na kark i znów odcina, znów zrzuca, znów zjeżdża, szuka jej, bo potoczyła się pod jakiś samochód, ale w końcu znajduje, wwozi windą i znów odcina – tak jej się spodobała, że uśmiechnęła się i o mało nie wybuchnęła głośnym śmiechem.
– Ten cały Hadrian nie jest wart oddychać powietrzem, które ty miałaś w płucach. To oślizgły leszcz bez kręgosłupa, z wyłupiastymi oczkami i brakiem zwojów mózgowych. – Ponieważ jednak nie pierwszy raz podtrzymywała na duchu Nataszę, szybko dodała: – Ale powtarzam: jeśli kiedykolwiek będziecie razem, nie mów mu tego, dobrze?
Przysiadła się do niej, objęła ją ramieniem i pogłaskała po włosach.
– To niemożliwe, że on się kocha we mnie – powiedziała na pocieszenie i nagle zrozumiała, że to rzeczywiście niemożliwe, że coś tu jest nie tak. – Wiesz, głupio to zabrzmi, ale… gdyby to była prawda, na pewno bym to czuła, byłoby mi przynajmniej miło, on by miał coś w oczach… A on nic nie ma, żadnego wyrazu… Dobra, bądźmy ze sobą szczere: mile by mnie to połechtało. Ale nie wierzę w to i kropka.
To było dokładnie to, czego Natasza potrzebowała: pocieszenie. Co z tego, że wątłe i naciągane? Tonący brzytwy się chwyta. Gdy Kicia szła ulicą Zegarynki w stronę przystanku, czuła dumę z samej siebie. Całe to wyznanie Hadriana to bzdura. Przekonała Nataszę i sama była tego pewna.
Gdy wróciła do domu i znów dopadł ją zawalony książkami przedpokój, sterty opakowań po przesyłkach i zapach przypalonego mleka, jej nastrój nagle się zmienił.
„Ocknij się, dziewczyno! Żyjesz cudzymi sprawami, cudzym życiem! Natasza i Hadrianek, Robert i Marzeńcia! A ty?! Pomyśl o swoim życiu uczuciowym! Co ja robię dla siebie? Nic. Nikt mnie nie kocha… Stuknij się w łeb, kretynko! I dobrze, że nikt. Jeszcze tylko tego ci trzeba! Zwierzeń, opowiadania o sobie? Jak byłam malutka to… a moja mamusia mojego tatusia poznała tu i tu. Brr. Nigdy!”
Wypłukała usta, byle jak podstawiła szczotkę pod strumień wody, ochlapała twarz, wytarła się i spojrzała w lustro.
– Żeby być aż tak nieciekawym…? – jęknęła i poszła dać Justynie i ojcu buzi na dobranoc.
*
Minęło kilka dni, zanim Natasza pojawiła się w szkole. Kicia przez cały dzień nie odstępowała jej na krok. Wymyślała różne śmieszne historyjki, niekończące się wersje, jak może wyglądać Robertowa Marzenka, powtarzała po tysiąc razy, że wszystko będzie dobrze, zaraz wakacje, Natasza pozna kogoś innego i będzie fajowo. Robiła wszystko, żeby Natasza nie wpadła na tego tępaka Chabrosa. I byłoby się prawie udało, gdyby nie to, że do okna zwabiło je ciepłe wiosenne powietrze. Usiadły na parapecie, opierając się plecami o ścianę. Na boisku chłopcy grali w piłkę. Obie patrzyły, jak miotają się po trawie i wydaje im się, że ta łomotanina ma jakiś sens, że są w superlidze wszechświata. Wyglądali żałośnie, więc obie zaczęły się z nich śmiać.
Dopiero po chwili zobaczyły, że Hadrian gra tam również. Jak na komendę wbiły w niego wzrok. Natasza – bo nie umiała inaczej, a Kicia – bo była na niego nieziemsko wściekła. Chyba to wyczuł, bo spojrzał na nie i, co za bezczelność, pomachał.
Odskoczyły od okna jak oparzone.
Kicia odczekała chwilę i pierwsza się odezwała:
– Może wpadniesz dziś na zbiórkę? Będziemy ćwiczyć pierwszą pomoc. Jest fajny manekin.
– Jakoś nie mam nastroju – odparła smętnie Natasza.
– Daj swoją komórkę. – Kicia wyciągnęła do niej rękę.
– Po co? Chyba nie chcesz do niego dzwonić?
– Nie. Chcę ją wyłączyć.
– Dlaczego?
– Żebyś na pewno nie odebrała.
– Myślisz, że zadzwoni?
– Masz nie odbierać!
– Racja, nie mogę ufać sobie. Muszę o nim zapomnieć. Koniec z tym, biorę się w garść. Koniec, nie to nie. Trudno. Nie będę za nim latać. Co on sobie wyobraża? Koniec…
Natasza opuściła głowę i schowała twarz w ramionach Kici. Po chwili Kicia poczuła, że przyjaciółka ma kompletnie mokrą szyję.
Dopiero około dziewiętnastej, na zbiórce (Robert w ostatniej chwili wysłał esemesa, że z bardzo ważnego powodu nie może przyjść), gdy zrobili sobie podchody po dzielnicy i dwie osoby najpierw się zgubiły, a potem szczęśliwie odnalazły – poczuła się nareszcie odprężona. To był jej świat, tu czuła się u siebie.
Gdy wracała do domu, na przystanku zobaczyła całującą się parę. Byli w takich samych koszulkach, różniących się tylko napisami.
_Życie bez miłości nie jest nic warte_ – głosił napis u chłopaka.
_Chcesz mieć problemy? Zakochaj się_ – wołał ten u dziewczyny.
Oba hasła były fioletowe i dość duże. Widocznie komuś zależało, żeby przechodnie mogli łatwo je odczytać. Kicia odczytała, ale uznała, że oba są tak samo głupie, wcale nie śmieszne, bez polotu i na dodatek fioletowe, co je ostatecznie dyskwalifikowało.
*
Był ciepły, słoneczny dzień. Kicia z rozmarzeniem pomyślała, jak by to było dobrze, gdyby cały lipiec był taki. Widok nieskalanego chmurami nieba wprawił ją w znakomity nastrój.
Gdy zadzwoniła jej komórka i wyświetlił się numer Hadriana, nawet się tym specjalnie nie zdenerwowała.
Początkowo trochę kręcił, ale szybko przyznał się, że to jego zainteresowanie Kicią to był tylko manewr, żeby zmusić Nataszę do okazywania uczuć. Kicia jasno mu powiedziała, że po pierwsze – jest kretynem, po drugie – nic nie wie o dziewczynach, po trzecie – wymyślił to wszystko bardzo głupio i mógł stracić Nataszę (nie wspomniała o tym, że to akurat wyjście uważa za najlepsze). Następnie oznajmiła, by na żadne okazywanie uczuć nie liczył, bo Natasza nie jest do tego zdolna. Jest zaś zdolna do tego, żeby z jego powodu dostać wysokiej gorączki. Jednak coś miękkiego w jego głosie nagle dobrze ją do Hadriana nastroiło. Pogadali jeszcze chwilę i Kicia odradziła mu, żeby do Nataszy dzwonił, za to poradziła, żeby do niej pojechał. Wytłumaczyła, gdzie jest ulica Zegarynki, esemesem wysłała adres, a następnie siłą woli powstrzymała się, żeby nie zadzwonić do przyjaciółki z dobrą nowiną.
„Jakie to wszystko banalne. Trywialne rozwiązania. Schematyczne zakończenia. Lukrowane happy endy. Standard i nuda. Permanentna przewidywalność. Ciekawe, czy moja przyjaźń z Nataszą przetrwa. Dziś nie wyobrażam sobie dnia bez niej, ale przecież przed nami tysiące takich psiapsiółek też sobie nie wyobrażało”.
Kicia przypomniała sobie, jak ze łzami w oczach opowiedziała Nataszy historię misia Tadzia albo dlaczego rodzice nazywają ją Kicią.
„Tylko co z tego? Milion przyjaciółek ze łzami w oczach wyznawało sobie milion takich smutasów. Nic nowego już nikomu nie może się przydarzyć. To wszystko tylko schemat, makabrycznie zwyczajna matryca życia. Jak to będzie, gdy przestaniemy się przyjaźnić? Czy sentyment zostanie…? Co zrobię za dwadzieścia lat, gdy spotkam ją na ulicy? Podejdę… Na pewno nie udam, że jej nie znam! Tylko czy nie będzie nam głupio, że umiemy żyć bez siebie? Teraz Natasza zniknie na jakiś czas z horyzontu, bo zajmie się tym smętnym Nagietkiem, ale to przecież minie. Przetrwam Nagietka. Nie on pierwszy, nie ostatni. Chociaż, oczywiście, życzę jej, żeby był ostatni. Zresztą… czy ja wiem…”
Nagle, zupełnie nieoczekiwanie, Kicia w wyobraźni zobaczyła Nataszę z wózkiem. Siedział w nim nalany, mięsisty Nagietek.
Atak śmiechu trwał ponad pięć minut.
Wielką satysfakcję sprawiło jej to, że plan się powiódł. Od początku wiedziała, że taki mydłek nie jest wart Naty, ale niech tam! Teraz cieszyła się, że wreszcie się dogadają. Zadzwoniła do niej. Odezwała się automatyczna sekretarka. Kicia zalała ją potokiem słów.
– Skoro cię nie ma, to znaczy, że pewnie poszliście gdzieś połazić. A skoro już odsłuchujesz, to znaczy, że wróciłaś i wiesz, że twój wymarzony Hadrian zabujał się w tobie zgodnie z naszym planem. Ha! Taka jestem zadowolona, że nie mogłam się opanować, żeby do ciebie nie zadzwonić. Przejrzał nas. Wiem to z pierwszej ręki, a raczej z pierwszych ust, bo mi powiedział. To ja dałam mu twój adres. Mam u ciebie samochód, pamiętasz? I nie mów mi więcej, że się boisz zakochać bez wzajemności. Pa!
Rozłożyła na biurku szczegółową mapę terenu. Przez chwilę się w nią wpatrywała, wyobrażając sobie po raz nie wiadomo który, gdzie co postawią, a potem pokornie wróciła do wersji deszczowych.
*
Było kilka minut po czwartej rano. Kicia, zrelaksowana po cudownym rozwiązaniu problemów Nataszy, oddawała się smakowitej lekturze Bułhakowa. Do jej pokoju zajrzała Justyna.
– Dlaczego jeszcze nie śpisz? – zapytała.
Kicia poprawiła Tadzia, który był jej ulubioną poduszką, i bez słów pokazała jej książkę.
– Znów _Mistrz i Małgorzata_? Ile razy można?
Mama była w swoich ulubionych dżinsach, bluzce ze stretchu i zgrabnej wyjściowej kamizelce. Wszystko nieco pogniecione, włosy w kompletnym nieładzie, podkrążone oczy.
– A ty to niby co robisz? Skończyłaś Kareninę?
– Tak. – Na twarzy Justyny z miejsca pojawił się wyraz rozmarzenia. – Wroński ją rzucił, a Anna rzuciła się pod pociąg. Niestety, tyle razy to czytałam, a za każdym razem mam nadzieję, że ona jednak tego nie zrobi. Mówię ci, za każdym razem kibicuję jej, żeby jednak zdecydowała inaczej, żeby tego nie robiła. A ona wciąż to samo. W koło Macieju, że tak powiem. Idź spać!
– Zaraz.
– Teraz. I ty masz być opiekunką dzieci? Ja bym ci paczki z makulaturą nie powierzyła! Jesteś kompletnie nieodpowiedzialna.
Kicia w duchu pomyślała: „I kto to mówi?”, ale nie chciała kłócić się z mamą.
– Jeśli natychmiast nie zgasisz światła, jutro napiszę na stronie obozu, kim naprawdę jesteś. Zeskanuję twoje zdjęcia z urodzin babci, te ze stringami na włosach, i zdradzę, że nie umiesz zasnąć bez Tadzia.
– Nie zrobisz tego.
– Owszem, zrobię. Dobranoc.
– O, już prawie wpół do piątej…
– Właśnie. Ja mam dziś sześć lekcji. Dobranoc.
Mama pieszczotliwie potargała Kici włosy. Zgasiła światło, co niewiele dało, bo na dworze było już jasno. Nakryła córkę kołdrą i zamknęła za sobą drzwi.
W mieszkaniu zapadła cisza. Kicia spojrzała w okno. Wschodzące słońce przebijało się przez zasłony. Nagle drzwi otworzyły się z impetem. Na progu stała mama. Kicię to niespecjalnie zdziwiło.
– Na śmierć zapomniałam, że muszę jutro, to znaczy dziś, wystawić oceny trzeciej C.
– To wystawisz.
– Tak, ale nie sprawdziłam ich prac semestralnych. Dziś muszę je oddać – jęknęła. – Pomożesz?
Kicia skrzywiła się, po czym udając, że się ociąga, odrzuciła kołdrę i wstała z łóżka.
– Dlaczego ty niczego nie umiesz zrobić na czas? Jak możesz tak lekceważyć swoich uczniów?
– Dobra, dobra… A zresztą, czy ja ich lekceważę? Ty przecież sprawdzasz dokładniej. Bierz się do grupy B. Zrobić ci kawkę?
– Nie podlizuj się.
– Tylko pisz wyraźnie, bo potem dzieci się skarżą, że rozczytać nie mogą. Aha, i nie pisz komentarzy w stylu: „Puknij się w łeb! Czy ktoś może mieć minus sześć lat?”. Delikatnie, to przecież jeszcze dzieci.
*
Gdy o siódmej zadzwonił budzik, Kicia właśnie kończyła sprawdzać swoją grupę. Mamie zostały jeszcze dwie prace.
– Jesteś podporą oświaty polskiej. – Justyna pocałowała Kicię w głowę.
– A ty jej zakałą.
– O, już wstałyście? – Ojciec, przeciągając się, wszedł do kuchni.
W ciągu dnia, gdy mama była wystrojona i tym samym dodawała sobie parę lat, nie było tak bardzo widać, że ojciec jest sporo od niej starszy. Ale rano, gdy w szlafrokach siedzieli przy stole, Kicia zawsze stwierdzała, że ta różnica wieku jednak rzuca się w oczy.
Ojciec łyknął zimnej kawy z kubka mamy i poczłapał do łazienki. Kicia podeszła do okna. Mama też zaraz przez nie spojrzała.
– Dziś będzie śliczny dzień.
Kicia poszła do swojego pokoju i bez wahania włożyła do torby małą składaną parasolkę.
– Czy mi się zdawało, czy żadna z was dziś nie spała?
– Oj, tatku, czytałyśmy.
– Rozumiem. – Ojciec nie pociągnął tematu.
Nie był rozmowny. Żeby doczekać się dłuższej jego wypowiedzi, trzeba było się nieźle nagimnastykować.
– O czym myślisz, tato? Powiedz, proszę. Widzę, że coś ci chodzi po głowie.
– Ja położyłem się spać o jedenastej, wy w ogóle nie spałyście. Ja wyglądam jak przekręcony przez maszynkę, a po was nic nie widać.
– To wiek! Prawo młodości! – krzyknęła z łazienki Justyna, a Kicia ze współczuciem popatrzyła na ojca.
– Nie jesteś jeszcze taki stary, tato. – Kicia przytuliła się do ojca.
– Zjeżdżaj, małolato – powiedział i czule pocałował ją w czoło. – Ty nie planujesz nigdy mieć czterdziestu trzech lat?
– Nigdy! Czy ja wyglądam na kogoś, kto będzie taki stary? Tato, no co ty!
Gdy po półgodzinie rodzina wychodziła z domu, wszyscy byli w dobrych humorach.
Kiedy Kicia wyskoczyła z samochodu i zrobiła kilka kroków, usłyszała, że mama ją woła. Odwróciła się.
– Kochanie, nie czekajcie na mnie z kolacją. Idę dziś na imprezkę do Iwony. Wrócę nad ranem.
– Weź klucze! I uważaj na siebie! – krzyknęła Kicia, machając odjeżdżającym rodzicom.
– Siostra? – zapytała ją przyjaźnie nauczycielka angielskiego.
Kicia natychmiast się spięła. Ogólnie rzecz biorąc, nie należała do osób przeczulonych, ale ta sprawa zawsze była dla niej drażliwa. Już chciała rzucić coś złośliwego w stylu: „nie każda kobieta, tak jak pani, przypomina muszkietera z wąsami”, ale nic nie powiedziała. Jej mama nie tylko wyglądała bardzo młodo.
*
Poza tym, że po trzeciej lekcji Kicia dostała rozpaczliwego esemesa od mamy, że zapomniała tych klasówek i że błaga córkę, żeby jej podrzuciła (a przy okazji wzięła jej klucze i _Teren prywatny_ Kosmowskiej, bo ma na to ogromną chętkę, a przed imprezą już do domu nie dotrze), nic szczególnego się nie działo.
Po południu Kicia poszła do swojej podstawówki, gdzie mieścił się ich szczep. Mieli kolejną przedobozową odprawę.
– Wiesz, co mi powiedzieli w hufcu, jak odbierałem dziś twój plan pracy? Że przy takim szczególarstwie, jaki prezentuje konspekt druhny Anny Sawickiej, i tylu wersjach ten obóz może poprowadzić każdy głupi – powiedział ze śmiechem Robert, a Kici zrobiło się bardzo przyjemnie. – Widać, że dużo cię to kosztuje. Masz wory pod oczami – dodał z uznaniem, jednocześnie wymownie patrząc na te osoby z kadry, które wciąż nie robiły tego, za co były odpowiedzialne.
Kicia dyplomatycznie nie wspomniała o spotkaniu z _Mistrzem i Małgorzatą_ ani o klasówkach trzeciej C.
Odprawa potoczyła się normalnie. Może poza tym, że Robert poinformował całą kadrę, że kwatermistrz się wycofał i należy natychmiast znaleźć nowego.
– Słuchajcie, bierzemy każdego. Nawet z ogonem. Trudno. – Zerknął na Kicię znacząco, a ona z dezaprobatą pokręciła głową.
„»Nawet z ogonem«… Tak się mówi, a potem z kimś takim pracować się nie da”.
Gdy wychodzili, padał deszcz. Rozkładając parasolkę, jak zawsze w takich momentach Kicia pomyślała o swojej mamie.ROZDZIAŁ DRUGI
Ciekawe, czy jest na świecie człowiek, który zrobił wszystko, co miał do zrobienia, wykonał wszelkie zadania, najadł się, umył, ubrał, skończył ukochaną lekturę, westchnął głęboko i pomyślał: „To doskonały moment na kłopoty. Teraz powinny nadejść”. Jeśli taki ktoś jest, to albo wariat, albo… Kicia.
Kicia naprawdę poczuła pustkę. Za żadne skarby nikomu, no może poza Nataszą, nie przyznałaby się do tego, ale gdzieś z tyłu głowy majaczyła jej zadziorna myśl, że gdyby tak na przykład kucharka się wycofała albo nadleśnictwo nagle kazało dostarczyć jeszcze jakieś zezwolenia, byłoby co robić. A tak… nic. Nawet załatwienie kwatermistrza okazało się banalne. Hadrian polecił swojego ciotecznego brata, Emila, a ten chętnie się zgodził.
A jednak wszystko poszło nie tak…
*
Dwa dni po zakończeniu roku szkolnego, kiedy obydwa wieczory przegadała z Emilem na Gadu-Gadu, całkiem nieoczekiwanie poznała Marzenkę.
Zobaczyła ją z daleka i natychmiast poczuła – lubi ją. Potem rozmawiali. Marzena się śmiała, ładnie przy tym przekrzywiając głowę. Nie było w niej niczego drażniącego. Od razu wydała się Kici za dobra dla Roberta. Była jakaś zbyt szlachetna, jakby zrobiona z lepszego kruszcu niż on. Kicia nie wiedziała, czy gesty, miny i głos Marzenki są naturalne, wiedziała natomiast, bo znała Roberta od siódmego roku życia, że wzięło go jak diabli.
„Jak to dobrze! Jak to fajnie! Jak ja lubię tę Marzenkę”.
Poszli na mrożoną kawę i długo gadali. Gdy Marzena na chwilę wyszła, Robert zapytał:
– I co o niej sądzisz?
– Jesteś szczęściarzem.
– Wiem.
*
Ojciec zadzwonił z pracy, że będzie koło dziewiętnastej i prosi Kicię, żeby była w domu.
„Ciekawe, co się stało”.
Kicia wymyślała najróżniejsze scenariusze, czemu też ojcu tak zależy, żeby ona była w domu. Nie zgadła. Zdążyła uprać Tadzia, odkurzyć i wynieść sterty papieru po paczkach z księgarni internetowych. Gdy pojawił się ojciec, dom był względnie ogarnięty.
– Aniu, to jest Dawid Kaliski, czyli Kalisz, mój przyjaciel ze studiów.
– Dzień dobry. Dawid.
– Ania.
– Mówimy na nią Kicia.
– Tato!
– Pamiętasz, Dawid, jak to było z tą Kicią?
– Nie bardzo…
– Mniejsza z tym. – Ojciec był wyraźnie ożywiony. – Siadaj. Siadaj, córuś… Bo właśnie widzisz…
– Czy ojciec powiedział ci, jaki mam kłopot?
– Nie. Nie mówiłem, ale teraz powiem… Dawid jest organizatorem obozów surwiwalowych.
Kicia spojrzała na tego człowieka jeszcze raz. W zasadzie dopiero po tych słowach ojca w ogóle go zobaczyła.
„Organizator obozów surwiwalowych… Robert takich nie znosi. Uważa, że odciągają co fajniejszych harcerzy. No proszę, to tak się wygląda… Zero brezentowych kamizelek z miliardem kieszeni, zero spodni w maskujący wzorek, zero koszul á la marines, brak wielkiej finki i profesjonalnego plecaka. Zamiast tego zwyczajna koszula, ciemnogołębia w beżową kratkę, szare dżinsy, zamszowe buty na zwyczajnej „miejskiej” podeszwie. Ładny zapach. I obrączka”.
– Powiem od razu. Mam kłopot z programem, bo liczyłem na kogoś, kto… no, słowem, zawiódł mnie. Ma inne plany. I chodzi o to…
– I chodzi o to, czy mogłabyś podrzucić kilka swoich pomysłów – dokończył ojciec.
– Ja? Ja chyba nie mam nic takiego.
– Twój ojciec mówił mi, że jesteś… profesjonalna w wymyślaniu programów na obóz. Pomożesz mi? – zwrócił się do niej Dawid, ale ojciec odpowiedział:
– Jasne, że tak. Ty wiesz, jaką ona ma głowę? Tylko nie teraz… Teraz napijemy się po piwku i pogadamy. Powspominamy. Tyle lat! A piszesz jeszcze piosenki? Córuś, czy wiesz, jak ten człowiek umie wspaniale śpiewać? Jedna zwrotka i wszystkie dziewczyny jego! To były czasy! A wy umówcie się na jutro czy coś.
Kicia, sama nie wiedząc dlaczego, zaczerwieniała się.
– Może być jutro? – Dawid spojrzał na nią.
– Jak najbardziej. – Wytrzymała jego spojrzenie.
– Może Coffee Paradise przy rondzie ONZ? Znasz to miejsce?
– Nie znam, ale znajdę. O której panu pasuje?
– Panu? Mów do niego po imieniu. Jakie chcesz? Jasne, ciemne…
*
I oto stała przy rondzie ONZ w upalne czerwcowe popołudnie i czekała. Dopiero jadąc tu, pomyślała, że ten Kalisz, ten Dawid, dobrze wybrał miejsce, żeby miała łatwy dojazd. A może to przypadek?
Długo nie mogła zdecydować, jak się ubrać na to spotkanie. Przetrząsnęła szafę kilka razy, zanim w końcu wybrała lniany żakiet, bluzkę z ładnie wykrojonym dekoltem i długą prawie do kostek spódnicę. Wyglądała na znacznie starszą, niż była, ale nie zawracała sobie tym głowy.
Obciążona swoimi planami pracy, wersjami deszczowymi i czarnym zeszytem z pomysłami, czekała na Dawida Kaliskiego. W torbie miała jego wizytówkę. Od wczoraj bez przerwy ją studiowała. Szlachetną kreską ktoś wyrysował jego profil, las i ledwo widoczny łeb wilka wyglądającego zza krzaków. Dwa numery na komórkę, dwa stacjonarne. Adresu domowego brak. Było co czytać. Przynajmniej Kicia tak uważała.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki