Ogród ciemności i inne opowiadania - ebook
Ogród ciemności i inne opowiadania - ebook
Opowiadania Stanisława Lema
w subiektywnym wyborze Tomasza Lema, syna pisarza
Odkrywanie Lema nigdy się nie kończy. Do jego opowiadań zawsze można wracać i mieć pewność, że odnajdziemy w nich nowe wątki i pokusimy się o nowe interpretacje. To lektura pełna wiedzy i genialnych pomysłów, podtekstów filozoficznych, zmuszająca do zastanowienia, ale też w wielu fragmentach nadzwyczaj zabawna. Czytając teksty Lema nie sposób nie zadać sobie pytań, skąd pisarz czerpał inspiracje i czy jego inwencja twórcza miała jakiekolwiek granice?
Niniejszy tom ma wyjątkowy charakter – wyboru tekstów dokonał syn pisarza, Tomasz Lem. Obok opowiadań znanych z różnych cykli czytelnik odnajdzie tu także teksty, które nawet dla „lemologów” stanowią nie lada gratkę. Młodzieńcze powiadanie Ogród ciemności wcześniej ukazało się jedynie w prasie, a utwór Czarne i białe po raz pierwszy publikowany jest w książce Stanisława Lema.
Pewien eklektyzm niniejszego zbioru spowodowany jest względami osobistymi. Na przykład bez Ogrodu ciemności moja przyszła matka nie zainteresowałaby się Stanisławem Lemem jako kandydatem na męża i nie mógłbym napisać tych kilku słów. Natomiast Czarne i białe to opis alegorycznego snu, który przyśnił się ojcu w Wiedniu w okresie, kiedy pożegnał się już z beletrystyką — zaskakująco odległy od jego literackiego emploi. Pomiędzy tymi dwoma biegunami znalazły się opowiadania zarówno młodzieńczego jak i dojrzałego Lema. To oczywiście subiektywna ocena, ale odnoszę wrażenie, że w tym zestawieniu nawet utwory znane czytelnikowi ukazują swoje nowe, zaskakujące oblicze. Tomasz Lem
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-06609-6 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ich habe keine Geliebte, kein Haus,
keine Stelle auf der ich lebe.
Alle Dinge, an die ich mich gebe,
werden reich und geben mich aus.
Rainer Maria Rilke, Der Dichter
I
Ostatnie dni września były niebieskie, ale ze smugami zielonego cienia, jakby wtopione w głąb szklanej kuli, która pomniejszała słońce. Ciemne noce na długo przed jego wschodem naciągały brzaskiem, rozprowadzając go po wszystkich zakątkach parku. Na klombach dogasały georginie. Powietrze rozłamywało światło na tony coraz ciemniejsze, drzewa, umaczane w czerwonym i brunatnym złocie, wspinały się wyżej niż dotąd, nie mogąc nadążyć odpływowi czasu. Niewidzialne owady kreśliły w powietrzu długie srebrne nici. Gąsienice ogryzały gorączkowo ostatnie zielone ogonki. Liście furkotały na przegubach gałęzi jak szczątki żagli. Odrywały się i leciały przez wiatr: wielkie, spłoszone ćmy, unoszące się na zeschłych skrzydłach pełnych plam zagadkowych oczu, pędziły po pustych alejach w wirach zmąconego powietrza i padały na dno. Nie było już widać trawy, tylko pospieszny szelest, sypki szmer, drobne mrowienie w lekkich stertach, żyłkowanych cienkim rysunkiem. Z nagrzanej ciemności wyłaziły połyskujące sino żuki, przebierając mechanicznie nogami, i gromadziły wszystko zwiędłe, żółkniejące, pokurczone, kryjąc się w głębi rosnących pokładów, zabłąkane w korytarze swojej pospiesznej wędrówki, która wstrząsała liście martwym ruchem. Potem słońce zanurzało się w coraz gęstszych warstwach powietrza, świecąc, jak spoza grubej warstwy lodu, aż zastygało we fiolet. Zmierzch jest to chwila szczególna, w której międzyludzki świat zaczyna się rozszczepiać. Wspólne dotąd przedmioty i ich cienie rozłączają się, podążając indywidualnie za każdą parą oczu. Horyzont wyzwolony spod prawa perspektywy, która zamyka go niewidzialną konstrukcją, znika, a bliskie otoczenie dowolnieje, powiela się i przekształca, zmieniając jednolitą panoramę dnia na korowód przechodzących przez siebie obrazów. Ciemność nie jest jedyną sprawczynią tej odmiany: ona wsuwa tylko kliny w szczeliny sztywnej architektury, rozprowadza spojrzenia pełnym sepii pędzlem, przesuwa dekoracje tak długo, aż niebo rozpada się na poszczególne dzwona, należące do ludzi tak, jak muszle należą do ogrodowych ślimaków.
Krzysztof wychodził z warsztatu, kiedy pierwsze cienie ułatwiały metamorfozę krajobrazów. Aby świat nie rozchwiał się zbytnio, rozpędzany na osiach obrotu wiatrami nocy, aby móc choć częściowo wstrzymać poczynania ciemności, rozwieszono nad ulicami lampy, w których kręgu przedmioty trzeźwiały, cienie kładły się na płask, a oślepione gwiazdozbiory nieba cofały się w pustkę. I tylko za granicami czuwania mrok stawał dęba, poczwarzył drzewa, panoszył się w pustych zaułkach, przypadając do oślepłych latarni. Krzysztof spieszył do parku, aby jak najszybciej przebyć strefę wrogich wpływów i znaleźć się wśród drzew. Nieomylnie odnajdywał właściwą dróżkę, schodził z niej szybko krokiem lekkim, który nie gniecie trawy, ledwo tylko szeleszcząc w stertach liści, i odsuwał zwarte gałęzie.
Za przegrodą krzaków, nastroszonych kolcami, mieściło się niewielkie, okrągłe poletko niskiej trawy. Było to miejsce znane jedynie ogrodnikom: w swoich zielonych czapkach, mahoniowi, jak duże, wąsate chrabąszcze łazili oni w dzień po ogrodzie, nabijając na szpikulce lasek kłaki i strzępki papieru, zaśmiecające dróżki, a pod wieczór zmierzali, jeden po drugim, w kierunku kłębowiska krzaków. Za ukrytą dobrze, małą furteczką, którą usiłowały pokonać powoje, znajdowała się wielka, ciężko wparta w ziemię beka pełna słodkiej, zimnej wody. Był to zbiornik deszczówki, którą nabierali do brzęczących polewaczek, wychodzili powoli z gąszczu, patrząc, czy ich kto nie podgląda, i ruszali ku kwiatom, niosąc ostrożnie niski, łagodny deszcz. Krzysztofowi udało się podpatrzeć małe uroczysko. Zjawiał się w jego okolicy, kiedy ostatni ogrodnik znikł w odległym domku, zasunąwszy wprzód zielone firanki w małych okienkach.
Krzysztof rozglądał się dokoła, po czym omijał świecącą jasno tablicę ostrzegawczą, jak strach na wróble, uchylał furtkę i wchodził do środka. Krzaki grupowały się ciemnymi kłębami, ograniczając okrągłą przestrzeń. Pośrodku stał zbiornik o oślizgłych, grubych ścianach z zawsze mokrego drzewa. Obok znajdowała się malutka ławeczka. Siedząc na niej i unosząc głowę, można było patrzeć w wielką studnię gwiazd. Dość zaś było przechylić się przez obręb beki, aby ujrzeć drugie niebo – rozgwieżdżone jeszcze zimniej i ostrzej. Najlżejsze drżenie wody łączyło się z drżeniem gwiazd. Na tym drugim firmamencie znajdowały się wyrwy niespodziewanej ciemności, jak czarne meteory: były to pływające, zeschłe liście. Krzysztof znał to miejsce tylko z wieczoru. Dlatego nie zauważył żadnych szczegółów, mogących zamącić całość. Zawsze widział tylko czarny krąg obrzeża, który, kiedy siadał, zasuwał się wysoko ponad kontury przedmiotów ziemskich, pozostawiając wzrokowi tylko niebo. Także ławeczkę, na której siedział, znał tylko z dotyku: pamiętał gruby, szorstki bieg włókien drzewa wyprawionego mrozem i deszczem. Nikłe światło sięgało ledwie do głowy, zatapiając wszystko, co było niżej, jednolitym spokojem. Ostatnie noce września były szczególnie piękne: z kępy drzew ulatywały czasem liście, przecinając niebo, jak sznur dalekich ptaków. Gwiazdy świeciły słabo, tak że kiedy niecierpliwe oko usiłowało ujrzeć je najlepiej, rozmazywały się w srebrną plamkę i znikały, pojawiając się dopiero po chwili na skraju pola widzenia. Gdyż nie było tu nic trwałego: nawet znane konstelacje, odosobnione wykrojem obserwatorium od gwiazd macierzystych, zyskiwały nową, odrębną samodzielność i przeinaczały się tak, że nie sposób ich było skatalogować.
Było to bardzo dobrze, bo Krzysztof nie przeprowadzał badań astronomicznych. Przychodził do ciemnego wnętrza, siadał, oparty głową o brzeg beczki, wiejącej chłodem, której ściany pokrywał gładki mech, i niebo zalewało go rojem bladych roziskrzeń i ciemniejszych niż noc obłoków.
W ostatni wieczór września Krzysztof przyszedł bardziej zmęczony niż zazwyczaj. Głowę, pełną łomotu blach, płomieni i woni spalonego żelaza, jak rozedrgane struny fortepianu, uciszyła ciemność, niby miękka łapa obitego aksamitem tłumika. Ale niósł znużenie w całym ciele, tak że kiedy usiadł na ławeczce, spojrzał w górę z mniejszą ciekawością niż zazwyczaj. Wówczas usłyszał w ciemności szelest.
Sądząc, że zbliża się ktoś z ogrodników, zaciskający w sękatej łapie lagę, aby godnie powitać intruza, nastroszył się. Ale furtka skrzypnęła bardzo lekko, jakby poruszona powiewem i w obramowaniu czarnych liści ukazała się sylwetka dziewczyny. Krzysztof siedział, wstrzymując dech: obca, sunąc przed siebie niemal ślepo, ale tak pewnie jak w znanym dobrze otoczeniu, natrafiła rękoma na brzeg beki, obeszła ją i odnalazłszy oparcie, chciała usiąść, gdy wtem dłoń jej natrafiła na ramię Krzysztofa. Rozległ się słaby okrzyk, który przeszedł w westchnienie. Potem nastąpiła chwila zupełnej ciszy, w której gwiazdy błyskały zielono i niebiesko. Wreszcie usłyszał jej oddech coraz wyraźniejszy.
– Przepraszam – tu ktoś jest?
– Tak – odparł Krzysztof, wciąż jeszcze nie ruszając się z miejsca. – Ja tu jestem.
– Przepraszam bardzo... – powtórzyła – nie wiedziałam, że tu ktoś jest. Przyszłam... przyszłam...
– Chciała pani popatrzeć na moje gwiazdy? – pomógł jej Krzysztof. – Proszę, proszę usiąść. Jeśli pani sobie życzy, to odejdę, ale przyznam się, że chciałbym tu zostać: nigdy jeszcze nie widziałem tak wyraźnie głębokości drogi mlecznej.
Dziewczyna, jak się wydaje, zmieniła postawę, gdyż głos jej dobiegał bardziej z boku – widocznie oparła się o występ zbiornika.
– Patrzy pan na swoje gwiazdy? – podkreśliła głosem. – Ja zaś myślałam, że to jest moje miejsce – tylko moje, że nikt o nim nie wie.
– Wie o nim ogrodnik – napomniał ją surowo Krzysztof, a z ciemności dobiegł krótki stłumiony śmiech.
– Przypuszczam, że wie... ale wiem, że nie ma nic przeciw temu, abym tu przychodziła. Nie wiem jednak, czy...
– Ach, to pani zalegalizowała tę małą tajemnicę? Być może, że ogrodnik gniewałby się na mnie, ale nie poczuwam się do żadnej winy. Nie śmiecę do beczki, nie chodzę po trawnikach... siedzę tak sobie i czekam.
Doznał niewytłumaczalnego uczucia, że dziewczyna uśmiecha się. Głowa jej rysowała się na tle nieba – widać ją było dzięki temu, że zakrywała sobą gromadki gwiazd.
– I na cóż pan tu czeka? – spytała, a głos jej był tak pełny, że z kolei Krzysztof uśmiechnął się tak, jak uśmiechać się można tylko niewidzialnie, w ciemność.
– Chętnie to pani opowiem. Ale proszę usiąść – na ławce jest dosyć miejsca – a beczka jest cała mokra i pokryta pleśnią.
– To nie jest pleśń, ale mech, bardzo mięciutki i suchy – odparła, ale powietrzem przeszedł lekki powiew, nasycony odległym zapachem. Cień przesunął się przed oczyma i ławeczka drgnęła.
– Jest pani tu? – zapytał, mimo woli ściszając głos. – Nie trzeba mącić gwiazd w beczce, ani w niebie... niech pani siądzie wygodniej, zrobiłem miejsce.
Czuł teraz, że znajdowała się blisko.
– Chciał mi pan coś powiedzieć?
– Tak, bo spytała mnie pani, na co tu czekam. Odnalazłem ławeczkę i tę dziurę do nieba własnym przemysłem, dlatego, bo była mi potrzebna. Przychodzę tu co wieczór i... przepraszam, ale zdaje się – pani powiedziała, że to jest jej obserwatorium, a przecież nie spotkaliśmy się...
– Zazwyczaj bywam tu później, bo ojciec nie lubi, żebym... – urwała. – Ale to nic ważnego – niech pan mówi.
– No więc, przychodzę tu, kładę głowę na brzegu beczki – o tak – i czekam na wiersze.
Chwila ciszy.
– Ach, to pan jest poetą? Czy można wierzyć?
– Nawet trzeba, bo przyznam się pani, że dotąd czekałem daremnie. Widocznie więc jestem dobrym poetą... bo kiepski płodziłby już całymi masami rymadła. A tak czekam tylko – niekiedy coś zaczyna mi świtać, ale największą sztuką jest ułowić to i donieść do domu. Wiersze boją się słów i chowają w taką ciemność, w którą nie można zwyczajnie sięgnąć.
– Tak pan mówi...
– Nie, tak jest naprawdę. Wiersze są, proszę pani, są, tylko trzeba je znaleźć. Dobry wiersz można bardzo łatwo poznać: po tym mianowicie, że niezupełnie jest w słowach. Składa się on z dwu części: tej, która da się chwycić, i tej drugiej, która pozostaje wolna. Otóż wiersz, sklecony tylko ze słów, jest tak sztucznie cały, taki zamknięty... że... ale ja wcale nie chcę wykładać pani poetyki. – Namyślał się, przesuwając przed oczyma gwiazdy, jak kamyki liczydła.
– Czy lubi pani bajki?
Ławeczka drgnęła.
– Bardzo lubię – ale nie straszne.
– Straszne to nie są bajki. Czy opowiedzieć pani prawdziwą bajkę?
Nastąpiła cisza. Spojrzał w ciemność, w której domyślał się jej głowy, i uczuł drżenie powietrza, ogrzanego jej ciałem. Brzeg sukni dotykał jego ramienia. Wracając oczyma do nieba, zaczął:
– Tytuł tej bajki jest ASTRONAUTA:
Było to w czasach bardzo dawnych, kiedy smutek kwitł, jako mała roślinka, rzadsza jeszcze niż dziś – czterolistna koniczyna. W tych dziwnych, dalekich czasach ziemia była o wiele mniejsza, mniejsze też były wszystkie planety – ale można je sobie wyobrazić, oglądając w ogrodzie takie bardzo stare dynie o pomarszczonej, zgrubiałej skórze. Oczywiste, że i ludzie byli odpowiednio mniejsi – tak mali, że mogli na niej swobodnie mieszkać i żyć. Czas układał się wtedy przed wzrokiem jak japoński ogród, pełen strumyków, mostków i miniaturowych drzew, w którym można obrać sobie najładniejszą dróżkę.
Niebo było zaś zupełnie odmienne od dzisiejszego. Miało ono barwę jasnoczerwoną, jakby wycięte z rubinu, ale nie to było najdziwniejsze. Teraz wydaje się nam ono wielką kopułą, opartą o ziemię za granicami spojrzenia. Wtedy jednak było ono równie wzgórzyste jak ziemia, w niektórych miejscach można było doń niemal sięgnąć, wspiąwszy się na palce – w innych odstępowało wysoko w górę, podobne do zwojów ciężkiej, przeźroczystej materii. Bo składało się ono z wielu pięter – coraz to dalszych i dziwniejszych – a poszczególne przedmioty i planety błyszczały między jego warstwami coraz dalej w górę i dalej, coraz mniejsze i bardziej czerwone, aż, w największej głębi, wszystko stapiało się w jeden ton, który można sobie wyobrazić, patrząc po południu przez butlę malinowego soku. Tylko był on tysiąckroć bardziej oślepiający.
– Czy koniecznie po południu? – spytała cichutko. Nie chciała się jeszcze poddać.
– Tak, tylko wtedy, bo słońce jest wówczas nisko – objaśnił. W czasie, o którym mówiłem, w kraju Algonków żył człowiek, którego zwano Astronautą. To znaczy podróżnik gwiezdny – dodał i zawstydził się, bo odczuł, że to było niepotrzebne. Ciągnął więc szybko dalej:
Ludzie w owym czasie byli dość podobni do dzisiejszych. Lubili dobrze zjeść i wypić, i chociaż chodzili na dwu nogach, mało komu przyszło do głowy patrzeć w niebo. Jeden tylko Astronauta wchodził nocą na płaski dach swego domu i patrzał w górę. Wyglądnąć chciał w światy różnej wielkości i oddalenia, oddzielone poszczególnymi warstwami czerwieni, która nie gasła o zmroku, ale świeciła wiśniowo, jak rozgrzane żelazo. Ale daremnie wysilał wzrok: w dzień oczy ślepły od blasku, a nocą zbyt grube pokłady nieba oddzielały go od tamtych istnień.
Pewnej nocy, ciemniejszej od innych, kiedy niebo tylko żarzyło się czerwono, ukazała się na wschodzie jasność. A kiedy się zbliżyła, Astronauta spostrzegł, że był to obłok, a na nim stał Anioł. Z barków tryskały mu skrzydła, długie zwoje szaty opadały przez pierś. Był bardzo piękny.
– Astronauto – powiedział anioł – przyszła twoja godzina. Ludzie sądzą, że wszystko jest tylko tu i teraz, a to, czego nie wskrzeszą wzrokiem, nie istnieje. Ale ty myślałeś inaczej. Dlatego przyniosłem ci tę rzecz, jest ona bardzo dziwna: spójrz, Astronauto.
Odchylił róg swojej szaty i ukazał kulę z kryształu.
– Przez tę kulę będziesz mógł patrzeć w niebo, i niebo nie oślepi cię. Będziesz widział inne światy, których jest bardzo wiele. Jednakże nie wolno ci będzie o nich powiedzieć nikomu ani słowa. To, co ujrzysz, nie odmieni cię: przeszedłeś już próbę wielu nocy. Ale co dobre jest dla Astronauty, nie jest dobre dla innych. Dlatego waham się, bo nie jest to rzecz ludzka: wiedzieć i milczeć. Gdybyś bowiem powiedział choćby szeptem, choćby w godzinie zgonu, staną się rzeczy straszne. Niebo odejdzie od ziemi, ludzie zostaną rozrzuceni po wielkiej przestrzeni i przyszłość będzie ciemniejsza niż śmierć. Widzę, że chcesz tej kuli, Astronauto, ale zważ dobrze i zastanów się: czy możesz wziąć ją ode mnie?
– Daj mi tę kulę – powiedział Astronauta – daj mi ją, a wyrwę sobie język i będę niemy.
– Tego ci uczynić nie wolno – odparł anioł – bo nie jest to sprawa gwałtu ani siły, ale wyrzeczenia i samotności.
– Więc daj mi tę kulę!
– Powiedz po raz trzeci.
– Daj mi kulę!
Anioł znikł nagle, niebo zaczęło oddychać coraz głębiej i głębiej, czerwone i lśniące. Astronauta stał na płaskim dachu swego domu, a w dłoniach trzymał ciężką, kryształową kulę.
Tego dnia jeszcze wyruszył ze swego miasta w daleką wędrówkę. Szedł naprzód – nigdzie nie gościł dłużej, obawiając się, by życzliwość i przyjaźń nie nakłoniły go do zdradzenia tajemnicy.
Tylko rankiem, kiedy wychodził w dalszą drogę, a szczyty drzew zakwitały światłem, przystawał i podnosił do oczu kulę, którą niósł w torbie podróżnej. Widział wówczas światy i światy – wszystko, co było na nich żywe i martwe, i takie jeszcze, na które nie ma słów w naszej mowie – i szedł dalej. Kiedy zaś doszedł do skraju wielkiej pustyni, zamieszkał w lepiance z gliny. Spędził tam kilka lat, żyjąc samotnie i sądząc, że zapomniał już dźwięku ludzkiej mowy. Pewnego wieczoru wyszedł z dzbanem po wodę do źródła, które tryskało opodal skały – a gdy doń przyszedł, zobaczył, że na głazie siedzi kobieta i zakrywając oczy od blasku, patrzy w słońce, jak wielkie i bardzo czerwone stacza się w noc.
– Co robisz tutaj, kobieto? – spytał, odczuwając lęk.
– Chodzę po pustyni i szukam – odparła. – Mówią bowiem, że jest ktoś, kto ma kulę z kryształu, której nie pokazuje nikomu. Pragnę go ujrzeć.
– I na cóż to, jeśli ci jej nie pokaże?
– Nie wiem. Chcę mu tylko opowiedzieć o moich dniach, pustych i wielkich, jak dom umarłego, o nocach, w których błąkam się, nie mogąc odszukać wejścia do snu, i o myślach, które wracają do mnie zawsze, bo nie umieją nigdzie zamieszkać.
Wtedy chwyciło coś Astronautę za ramiona. Pobiegł pospiesznie do swojej lepianki i przyniósł kulę z kryształu.
– Patrz – powiedział – patrz, patrz – nic więcej nie mógł ze wzruszenia wymówić.
A zaledwie oczy kobiety zagłębiły się w szkle, kula zgasła i oślepła. Rozległ się grom stukrotny. Niebo wzdęło się jak czerwony żagiel uderzony wiatrem i znikło, rozerwane. Przez jedną wiekuistą chwilę można było widzieć Stworzenie – tak że oboje, mężczyzna i kobieta, spletli dłonie i padli na twarz, w piasek.
Wówczas zjawił się Anioł, dźwigający blok czarnego lodu, i cisnął go z wysokości na ziemię. Blok ten rozszczepił się i zamknął glob, jak w łupinie, okrywając go kopulastym sklepieniem. W dzień przebić się mogło przez nią tylko słońce, a noc stała się czarna, i tylko przez szczeliny migotały światła – ostatni znak istnienia innych światów.
Ziemia powiększała się gwałtownie i rosła, smutek wstąpił w ciała ludzkie, a przyszłość stała się tak ciemna, że nikt już nie mógł wiedzieć, czy będzie szczęśliwy. A tych dwoje stało przy źródle, i była noc.
– Stała się rzecz przepowiedziana – zawołał wówczas Astronauta – biada mi, bo zapomniałem o słowie anioła. I odszedł w pustynię.
Kobieta przelękła się bardzo i poszła za nim. Kiedy go znalazła, siedział pośrodku bezgwiezdnej nocy i nakrył twarz brzegiem szaty.
Wówczas zawołała: Astronauto!
Ale nie odezwał się.
I po raz drugi zawołała: Astronauto!
Milczał.
A gdy po raz trzeci zawołała go, odwrócił się.
– Astronauto – powiedziała kobieta – widzę, że przeze mnie uczyniłeś rzecz straszną. Ale zbliż się do mnie, powiem ci coś dziwnego.
Gdy się zaś do niej zbliżył, chwyciła go za ręce i powiedziała:
– Spójrz mi w oczy.
Spojrzał jej w oczy i wyszeptał ze zdumieniem: widzę – widzę cień tego blasku, który oglądałem w kuli z kryształu.
– I ja go widzę – odparła kobieta.
A na wschodzie świtało.
Zapadła cisza. Powietrze ciężkie było od wilgoci, która osiadała na twarzy Krzysztofa. Długą chwilę milczał, oglądając w skupieniu niebo, aż wreszcie odezwał się:
– Robi się coraz chłodniej. Nie widzę wprawdzie nic, ale wydaje mi się, że jest pani lekko ubrana.
Nie odpowiedziała.
– Może byśmy się przeszli? – zaproponował.
Milczenie.
– No, czemu pani nie odpowiada? A może uśpiłem panią? No, jeśli tak, jest to ostatnia bajka, którą komukolwiek opowiedziałem.
– Nie, nie – odpowiedziała szybko – nie śpię... po prostu byłam jeszcze w tej bajce. – Ławeczka drgnęła, cień zasłonił gwiazdy.
– Ma pan słuszność – trzeba już iść do domu. Ale proszę mnie nie odprowadzać.
– Niech się pani nie boi, nie miałem tego zamiaru. Tak jest znacznie lepiej – nieprawdaż? – Wstał z ławki, otrzepując suche listki z ubrania. Teraz, gdy twarze ich były w zasięgu światła gwiazd, dojrzał ją – jasną i spokojną na wysokości własnych oczu.
– Dobranoc – powiedziała i rzecz dziwna: ręka jej znalazła jego dłoń niemal natychmiast.
– Nie zmarzła pani – powiedział, czując jej ciepłe, smukłe palce – to dobrze. Dobranoc – do jutra.
I nie oglądając się, ruszył ku furtce.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------