Ogród księżycowy - ebook
Ogród księżycowy - ebook
W dolinie mgieł i róż zaczyna się wiosna. Pisarka, Sabina Południewska, kończy remontować stary dom. Przy nim powstaje wyjątkowy ogród księżycowy, który najpiękniej i najbardziej tajemniczo wygląda nocą.
Otaczają ją przyjaciele – hrabina Tyczyńska produkuje swoje niezwykłe perfumy, Marek Rokosz rozwija uprawę ziół, a Mila Mossakowska chce zorganizować warsztaty pisarskie, które mogłaby poprowadzić Sabina. Ekscentryczna Carmen wysyła z Argentyny reżysera, irytującego ale i zabawnego oryginała.
Przyszłość rysuje się świetlistą kreską i wydaje się, że nic nie może zakłócić tego harmonijnego życia. Jednak niespodziewanie w Idzie pojawia się osoba, która może zmącić szczęście Sabiny i Krzysztofa, odmieniając ich los. Dawne błędy potrafią rzucać długie cienie, a wybaczenie nie zawsze jest proste.
Czy miłość naprawdę jest w stanie pokonać każdą przeszkodę? Czy to, co pęknięte da się skleić bez śladu? Tej wiosny, w dolinie mgieł i róż kilka serc zostanie złamanych. Ale miłość i dobro mają kojącą moc leczenia ran.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8195-448-8 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– O ile znam język hiszpański, tłumaczenie jest dobre, Laurito. – Carmen Rojas zwróciła się do szczupłej kobiety, która wspólnie z nią pochylała się nad manuskryptem.
Sabina Południewska podniosła głowę, założyła kosmyk włosów za ucho i przerzuciła kartki.
– Czemu mówisz do mnie Laurita? – zapytała z ciekawością. – Laura Rossa to tylko mój pseudonim.
Zagadnięta pokręciła głową tak gwałtownie, że zabrzęczały jej zabytkowe peruwiańskie kolczyki.
– Kochana, kiedy się spotykamy służbowo, a ja występuję w roli twej agentki literackiej, to jesteś dla mnie Laurita, a kiedy znowu stajemy się kumpelkami, to jesteś Sabina. Kapewu?
Pisarka roześmiała się wesoło. Tokowi rozumowania przyjaciółki nie można było niczego zarzucić. Po prostu oddzielała sferę prywatną od zawodowej. Carmen była współwłaścicielką jednej z największych w Ameryce Południowej agencji literackich „Siostry Rojas”. Niedawno sprzedała w Argentynie i Kolumbii licencję na ostatnią książkę Sabiny i teraz przeglądały tłumaczenie. Jak uważała agentka – nie było złe. Południewska musiała jej zaufać, bo nie znała tego języka, choć ogromnie podobały się jej znaki przestankowe – odwrócone wykrzykniki i znaki zapytania.
Panna Rojas była osobą szczególną – zwariowaną i żywiołową. Świetnie władała kilkoma językami, w tym polskim, ale jej sposób wysławiania niejednokrotnie wpędzał rozmówców w zakłopotanie. Jako wielbicielka romansów, piłki nożnej i programów telewizyjnych niezbyt wysokich lotów, lubiła określenia w stylu „spokojna twoja rozczochrana”, „nie kituj”, czy „sorry, Gienia, świat się zmienia”, którymi potrafiła okrasić swą wypowiedź nawet podczas najbardziej oficjalnego spotkania. Ponieważ gustowała również w literackiej klasyce, twórczo wykorzystywała takie słówka jak „wciórności” czy „duby smalone”, wymawiając je z uroczym latynoskim akcentem. Sabina była zdania, że jej przyjaciółka wyraża się „malowniczo”, sama cudzoziemka zaś była przekonana, że jej polszczyzna jest bardzo finezyjna. Zapewne obie miały rację.
Teraz jednak agentka z powrotem zagłębiła się w tekst, a Południewska spojrzała przez okno. Siedziały w jadalni hotelu Pod Graalem i Różą prowadzonego przez szwagierkę Carmen, Milę Mossakowską. To miejsce było prawdziwą architektoniczną osobliwością. Budynek miał wielki taras, na który wychodziło się wprost z jadalni, a ogromny front zaprojektowany w stylu włoskim ozdabiała średniowieczna wieża, wznosząca się ponad dachem jak latarnia morska nad wybrzeżem. Było to zresztą trafne porównanie, bo dom górował nad doliną, skrywającą przepiękną łąkę i plantację kwiatów.
Sabina kochała to miejsce. Spędziła tu najszczęśliwsze miesiące swego życia, pisząc ostatnią książkę – właśnie tę, którą teraz przeglądały.
Właścicielka hotelu, Mila, stała się jej powiernicą i to ona umożliwiła Sabinie kupno własnego domu – zachwycającej, choć zrujnowanej posiadłości na pobliskich Modrzanach. W ten sposób pisarka, dla której pobyt w Idzie miał być tylko kilkumiesięcznym przerywnikiem w jej uporządkowanym, w miarę spokojnym życiu autorki poczytnych książek, osiadła tu na dłużej. Czy na stałe? Tego jeszcze nie wiedziała, ale zyskała tu nie tylko przyjaciół, takich prawdziwych, na dobre i na złe, lecz także dom. Swoje miejsce na ziemi, do którego mogła wracać, bo należał w całości do niej i witał ją za każdym razem tak samo serdecznie. Uśmiechała się do tych myśli i czuła wielki spokój.
Starała się zerkać na przekład, który wciąż studiowała Carmen, ale tak naprawdę ciągnęło ją na łąkę i dalej, do domu, miejsca bliskiego i kochanego.
Był maj i dopiero co zakwitły bzy. Sabina czuła ich upojny zapach i nie mogła się skupić na pracy. Wiosna wybuchła z taką intensywnością, że nagle, w ciągu kilku dni, wszędzie pojawiły się bajecznie kolorowe kwiaty. Pisarkę zawsze zadziwiała ta nagła metamorfoza, gdy ze smutnego i nieokreślonego kolorystycznie przedwiośnia w jakiś nieledwie czarodziejski sposób wyłaniała się bujność w pełnej krasie. Początkowo był to tylko pierwszy ciepły powiew wiatru, który przełamywał chłód. Powietrze zaczynało pachnieć słońcem i rozgrzaną ziemią. Jeśli padał deszcz, to i on miał świeży aromat. Potem nagle pojawiały się pąki i eksplodowały pierwsze kwiaty, a całe zjawisko zaczynało przypominać jakiś szalony wyścig, którego nic już nie mogło powstrzymać. Budzenie się natury do życia zapierało dech w piersiach.
Łąka, dzieląca pałac od domu na Modrzanach, wyglądała niesamowicie, gdy wręcz kipiała od barw i zniewalających aromatów. Zrobiło się bardzo ciepło, zakwitły drzewa, a krzaki tawuły pod domem Sabiny pokryły się białym i różowym kwieciem.
Remont jej ukochanej siedziby zbliżał się właśnie ku końcowi. Kiedy kupowała ten dom jesienią, przedstawiał sobą obraz nędzy i rozpaczy – dach przeciekał, podłogi były zniszczone i wypaczone, ściany od dawna wołały o malowanie. Południewska nie podejrzewała, że remont będzie tak wyczerpujący i kosztowny. Zainwestowała weń wszystkie swoje oszczędności i musiała nawet wziąć kredyt. Wydatki przekroczyły najśmielsze oczekiwania, ale nic się nie liczyło poza faktem, że nareszcie mogła zrealizować swoje marzenie.
Modrzany wyglądały wspaniale. Budynek odzyskał dawny blask, choć niczego nie stracił ze swej tajemniczości. Wszyscy zastanawiali się, skąd tutaj wzięła się taka architektura – dom zbudowano w stylu typowym dla posiadłości w północnej Anglii. Miał kształt litery L i składał się właściwie tylko z parteru i wysokiego poddasza. Pierwsza kondygnacja mieściła olbrzymią kuchnię połączoną z salonem i kilka małych klitek niewiadomego przeznaczenia, które Sabina przerobiła na swój pokój do pracy, nazywany przez jej narzeczonego – miejscowego lekarza, Krzysztofa Doleckiego – gabinetem. Nie był to jednak żaden gabinet. Południewska ustawiła niewiele sprzętów, właściwie tylko sosnowy stół, pokryty zielonym pluszem fotel i kilka półek z książkami. Nie lubiła, kiedy coś ją rozpraszało podczas pisania, dlatego starała się nie gromadzić wokół siebie zbyt wielu przedmiotów.
– To taki gabinet w reorganizacji. – Krzysztof się śmiał, gdy z dumą pokazała mu to pomieszczenie.
Przerobiła małe okienka na wielkie okna tarasowe i od świtu mogła się cieszyć widokiem na łąki. Uwielbiała go. Teraz, gdy zamieszkała na stałe w Idzie, wstawała bardzo wcześnie, wraz z pierwszymi promieniami słońca. Zbiegała z sypialni usytuowanej nad gabinetem, zaparzała kawę i spoglądała na dolinę. Jak zwykle nie mogła się napatrzeć na poranny balet mgieł, które snuły się nad łąkami. Potem słońce wędrowało spokojnie po niebie, a ona pracowała.
Nigdy nie czuła się tak spełniona i szczęśliwa. Kochała ten dom i wszystkie jego sekrety, które odkrywała dzień po dniu. Nie miała pojęcia, że budynek mieści w sobie tyle tajemniczych zakamarków. Jak się okazało, każdy pokój miał swoją maleńką łazienkę z bardzo sprytnie ukrytymi drzwiami.
– Taka „wiktoriańska elegancja” – skomentował to odkrycie doktor. – Dyskretnie i funkcjonalnie. To, co wstydliwe, pozostaje taktownie za ścianą. Podobne łazieneczki miały zapewne bohaterki powieści Jane Austen, bo o pewnych sprawach lepiej było powściągliwie milczeć.
Sabina śmiała się, ale przyznawała mu rację.
Kuchnia z kolei kryła całą masę różnych szafek na wiktuały oraz bezpośrednie zejście do piwnicy. Właściwie każdego dnia pisarka dowiadywała się o swoim domu czegoś nowego, a on dość niechętnie zdradzał swoje tajemnice.
Całe przedwiośnie doprowadzała do porządku zachwaszczone otoczenie domu. Gdy pozbyła się ostów, parzącego barszczu Sosnowskiego i kilku innych okropnych badyli wrośniętych głęboko w ziemię, jej oczom ukazała się przepiękna przestrzeń z drzewami i krzewami. Pnie porastało dzikie wino, takie samo jak to, które snuło się po ścianach domu, sięgając okien sypialni na poddaszu.
Południewska skosiła podeschniętą trawę i wytyczyła ścieżki, które wyłożono białymi kamieniami. Mąż Mili, Witold Mossakowski, podarował pisarce niewielką fontannę i kilka ogrodowych rzeźb, które – jak powiedział – tylko marnowały się w ich parku.
Mimo to było tutaj dosyć pusto i smutno. Brakowało życia, które mogły dać kwiaty. Sabina jednak nie znała się na ogrodnictwie i nie miała pojęcia, jak zabrać się do aranżacji tej przestrzeni. Dawna właścicielka pałacu – Tekla Tyczyńska, która teraz mieszkała w domku myśliwskim na granicy posiadłości i zajmowała się wyrobem perfum i kosmetyków dla firmy „Królowa Róż” – doradziła kilka rozwiązań. Choć były to proste rzeczy – zaaranżowanie paru rabat, posadzenie roślin, to Południewska wciąż się wahała. A jeżeli zrobi coś źle? Kupi nieodpowiednie sadzonki, które po prostu się nie przyjmą lub w ogóle nie będą pasowały do otoczenia? Widziała różne projekty w czasopismach ogrodniczych – na zdjęciu wszystko wyglądało pięknie i bardzo prosto. Nikt nie pisał o trudnościach i porażkach. Pielęgnacja ogrodu wymaga ciągłej uwagi i poświęcenia, a nie była pewna, czy znajdzie na to tyle czasu, no i w końcu tuż za granicą swej posiadłości miała różane pole, które zapewniało jej przepiękny widok.
Pierwsze róże zakwitną już w czerwcu – pomyślała Sabina i aż zastygła z zachwytu. Duża część łąki na Modrzanach została zamieniona na plantację, gdy Południewska przystąpiła do spółki i zainwestowała w „Królową Róż”. Już nie mogła się doczekać, gdy ze swego gabinetowego okna zobaczy wszystkie rozkwitające pąki i poczuje ten nieziemski zapach. Róże mają w sobie niesamowitą moc. Żaden inny kwiat nie pachnie tak intensywnie i słodko jak one. Obiecują wiele, ale równocześnie kryją w sobie niejeden sekret. Gdy kobieta patrzyła na ich nieskalane piękno, jak nigdy rozumiała słowa Blake’a: „Zobaczyć świat w ziarenku piasku, / Niebiosa w jednym kwiecie z lasu, / W ściśniętej dłoni zamknąć bezmiar, / W godzinie – nieskończoność czasu”.
– Czy ty mnie w ogóle słuchasz? – dotarł do niej głos Carmen. Najprawdopodobniej mówiła już od dłuższego czasu, ale pisarka po prostu się wyłączyła.
– Oczywiście, że tak.
– Poważnie? To co powiedziałam? – szwagierka Mili zawiesiła na niej srogie spojrzenie.
– Że książka będzie ogromnym sukcesem – zaryzykowała Sabina, bo jej agentka o niczym innym nie mówiła od kilku tygodni, tylko jaką furorę zrobi powieść za oceanem.
Twarz Latynoski się rozpogodziła.
– A więc jednak słuchałaś, cudownie! Wspomnisz moje słowa. Trzeba ci będzie zorganizować trasę promocyjną po Argentynie i Kolumbii. Szkoda, że Millagros ma malutkie dziecko, bo jest świetna w planowaniu takich imprez. Czuje się w tym jak rybitwa w wacie.
Sabina już dawno przyzwyczaiła się do tego, że przyjaciółka, do której nie przemawiały subtelne zawiłości idiomatyki, przekręca prawie każde powiedzenie, ale tym razem nie mogła opanować wesołości. Wyobrażała sobie rybitwę w wacie i śmiała się tak, że łzy płynęły jej z oczu. Śmiech miała zaraźliwy, więc po chwili chichotała także Carmen, dyskretnie, jak to dama, zasłaniając usta haftowaną chusteczką.
– Co wam tak wesoło? – spytała Mila, dawna wspólniczka Carmen w agencji „Siostry Rojas”. Weszła do salonu, niosąc na rękach ciemnowłosą dziewczynkę o niezwykłych zielonych oczach. Gdy zobaczyła Południewską, od razu wyciągnęła do niej rączki, domagając się wzięcia na kolana.
– Ida Sabina – powiedziała z czułością pisarka, a dziewczynka natychmiast przytuliła się do niej.
– No tak, mały pieszczoch już znalazł swoją ofiarę – Młoda matka roześmiała się, wołając jednocześnie do kuchni o świeżą kawę. – Ona wie, że ty masz do niej słabość.
To prawda. Od momentu, gdy Sabina asystowała w przyjściu Idy na świat, pomagając Mili przy porodzie, traktowała małą jak własną córkę. Nie potrafiła niczego odmówić temu ślicznemu dziecku.
Pani Gertruda Kowalowa, która była gospodynią w pensjonacie, wyszła z kuchni, niosąc imbryk z kawą oraz ciasteczka.
– Znowu panie pracują – gderała. – Panna Sabina to albo pisze, albo przegląda wydrukowane strony. Panna Carmen cały dzień wisi na telefonie albo łupie, za przeproszeniem, w komputer.
– Jakie łupie, kto łupie? – oburzyła się agentka. – Może w kościach kogoś łupie. Ja załatwiam ważne sprawy biznesowe. Muszę wprowadzić książkę na rynek. Wie pani, ile z tym jest zachodu?
Ale Gertruda miała o działalności Carmen swoje zdanie. Szwagierka Mili robiła na niej zawsze wrażenie z lekka niezrównoważonej i gospodyni nie kryła się za bardzo ze swymi odczuciami.
– Sprawdzacie tłumaczenie? – spytała Mila, pochylając się nad wydrukiem. Sabina podsunęła jej kartki.
– Masz. Ty się w tym lepiej zorientujesz.
Właścicielka pensjonatu mieszkała przez kilka lat w Argentynie wraz ze swoim pierwszym mężem, bratem Carmen. Doskonale znała hiszpański i reguły rządzące tamtejszym rynkiem książek.
– Szkoda, że nie możesz mi pomóc. – Jej szwagierka westchnęła, jakby myślała właśnie o tym.
Mila pokręciła głową, nie przerywając czytania.
– Nie. Dawno już wypadłam z obiegu i nie sądzę, żebym mogła coś zrobić. Poradzisz sobie doskonale. Twoja skuteczność jest legendarna.
Carmen skrzywiła się i nalała sobie kawę. Młoda matka jeszcze chwilę czytała w skupieniu, a potem podniosła głowę.
– Świetne tłumaczenie. Doskonale oddaje ducha twojej powieści. Niczego nie można zarzucić. Ja, co prawda, wolę twoje książki w oryginale, ale jestem pewna, że tłumaczenie się spodoba.
– No widzisz – stwierdziła triumfalnie agentka. – Cały czas to mówię. Laurita będzie królową romansu w Ameryce Południowej. Jak Barbara Bradford albo Cartland. Zobaczysz jeszcze. A teraz muszę iść „połupać” na komputerze, jak mawia gosposia. Na pewno mam wiele zaległych maili. – Złapała swoją filiżankę z kawą i zniknęła.
– Postrzelona dziewczyna – westchnęła Mila. – Ale zna się na rzeczy, możesz być spokojna.
– Jestem. – Pisarka się uśmiechnęła. Naprawdę nic jej nie martwiło. Była pewna, że wszystko się powiedzie. Odkąd mieszkała w Idzie, jej sprawy doskonale się układały.
– Wiesz, Sabino, ja też mam pewien pomysł i chciałam się ciebie poradzić – powiedziała Mila. Południewska posadziła małą Idę Sabinę na dywanie, bo dziewczynka zapragnęła poraczkować ku słońcu, które leniwymi promieniami omiatało salon.
– Tak?
Właścicielka pensjonatu nalała sobie więcej kawy i skubnęła ciasteczko.
– Oczywiście powiedz mi, jeśli uznasz ten pomysł za głupi albo niewykonalny. Ja wiem, że ty masz wiele różnych zajęć i zaangażowałaś się w działalność „Królowej Róż”…
– Może mi wreszcie powiesz, o co ci chodzi? – zapytała pisarka ze śmiechem, ponieważ Mila nigdy nie wyłuszczała swoich pomysłów w równie zawikłany sposób.
– O przyszłość hotelu. To znaczy, w perspektywie o przyszłość hotelu. Idzie lato, a my nie mamy jakiejś wielkiej liczby rezerwacji. To się na pewno zmieni, gdy „Królowa Róż” rozwinie produkcję i ludzie zaczną przyjeżdżać na warsztaty perfumiarskie, ale na razie martwi mnie brak zainteresowania. Pomyślałam sobie, że może mogłabyś poprowadzić zajęcia z kreatywnego pisania dla osób chcących stworzyć romans? – Przerwała i zawiesiła pytające spojrzenie na Sabinie, którą ta propozycja mocno zaskoczyła. – Znasz się doskonale na rzeczy, a myślę, że chętnych by nie brakowało – ciągnęła tymczasem przyjaciółka. – Uczestnicy kursu mieszkaliby tutaj, a zajęcia mogłabyś prowadzić w bibliotece oraz w parku, gdy będzie ciepło. Budujemy tam specjalną altanę.
– Ja miałabym kogoś uczyć? – zastanawiała się głośno pisarka. – Myślisz, że dałabym radę?
Jej rozmówczyni błyskawicznie się rozpromieniła.
– Myślałam, że od razu odmówisz. Oczywiście, że dałabyś radę. Moim zdaniem masz wielki dar przekazywania wiedzy.
Sabina była pełna wątpliwości. Obawiała się występować publicznie, a dreszczem strachu napawała ją myśl o kilku wpatrzonych w nią twarzach. Czy nie poplącze jej się język? Czy potrafi jasno przekazać to, co ma do powiedzenia? Czy ktoś w ogóle będzie chciał jej słuchać i przyjedzie na takie lekcje? Z drugiej strony bardzo chciała pomóc przyjaciółce, która wpatrywała się w nią pełnym napięcia wzrokiem.
– Wątpię, czy będzie jakieś zainteresowanie… – oznajmiła ostrożnie.
Mila aż klasnęła w dłonie.
– A więc zgadzasz się?
Pisarka kiwnęła sztywno głową, wciąż lękając się, czy dobrze robi.
– To będzie kolosalny sukces. Jeżeli się zgadzasz, to ja zaraz dam ogłoszenia o tych warsztatach, mogłybyśmy je zorganizować pod koniec czerwca albo na początku lipca.
– Tak szybko? – Sabina się przeraziła. Zdała sobie sprawę, jak mało czasu ma na przygotowanie zajęć. Ale pocieszyła się w myślach, że może nikt się nie zgłosi, choć wszystko to bardzo ją niepokoiło.
– Tak, to znakomity termin – ciągnęła Mila. Najwyraźniej wszystko już sobie dokładnie obmyśliła. – Ida wygląda przepięknie wiosną, w czerwcu zaczną kwitnąć pierwsze róże. Lipiec to najwspanialszy miesiąc. Będzie tu po prostu rajsko, doskonałe tło do pisania powieści. Och, Sabino, jesteś wspaniała. Jakże ci dziękuję! – Wstała od stołu, by uściskać Południewską.
Zegar wybił pierwszą.
– Muszę iść do szkoły po Julinkę. – Pisarka poderwała się gwałtownie. – Krzysztof pojechał dzisiaj do Brzózek do ośrodka na dyżur.
– Leć, a ja ci wieczorem prześlę projekt graficzny ogłoszenia.2.
Sabina nic już nie odpowiedziała, tylko wybiegła z pałacu i wskoczyła na rower. W kilka minut przebyła drogę do swego domu. Tutaj szybko odstawiła jednoślad do sieni i chwyciła kluczyki do samochodu.
Kierując się przezornością, ostatniej zimy nabyła bardzo tanio samochód terenowy z napędem na cztery koła. Wielokrotnie uratował jej życie, gdy musiała brnąć do gminy, żeby coś załatwić podczas śnieżycy lub poroztopowego błocka. Witold Mossakowski miał rację, mówiąc, że kwiecień jest w Idzie najbardziej utrapionym miesiącem, ponieważ lokalne drogi stają się praktycznie nieprzejezdne.
Julinka chodziła do szkoły w Lipniku. Krzysztof uparł się i nie chciał jej zapisać do Brzózek, uznając, że mała szkoła w niewielkiej miejscowości będzie miała na dziewczynkę lepszy wpływ niż wielki gminny moloch. Jego córka chodziła jednak tam niechętnie. Odkąd w Idzie zlikwidowano podstawówkę, zostawiając jedynie trzy pierwsze klasy z nauczaniem początkowym, mała nie mogła przyzwyczaić się do Lipnika. Ciągle działo się tam coś niedobrego, do czego nie chciała przyznać się ojcu. Dużo jednak rozmawiała z Sabiną. Dzieci nie lubiły Julinki – spokojnej, zamkniętej w sobie, z trudem nawiązującej społeczne więzi. Dziewczynka nie znała się na żartach, nie potrafiła dopasować się do szkolnej rzeczywistości, koterii i układów towarzyskich.
– Kiedy powiedziałem dyrektorce, że to zespół Aspergera, to miałem wrażenie, że zaraz uczyni znak krzyża i zacznie mnie kropić wodą z wiaderka do wyciskania gąbki, ponieważ akurat pod ręką nie było święconej – pieklił się Krzysztof. Pisarka uspokajała go, ale sama nie bardzo wiedziała, co zrobić.
W tym czasie przeczytała już wiele książek o autyzmie oraz Aspergerze i gotowa była, przezwyciężając własną nieśmiałość, pójść do szkoły i wyjaśnić dzieciom, w czym rzecz. Dyrektorka jednak nie wyraziła zgody, patrząc na nią z ogromną podejrzliwością. Kobieta kilkukrotnie robiła różne podchody, ale administracja szkoły wciąż pozostawała głucha. Starała się więc pomagać Julince. Całymi popołudniami siedziały, analizując różne zachowania koleżanek i kolegów, starając się przewidzieć bieg wydarzeń w klasie, odgrywając rozmaite scenariusze.
– Jestem ci wdzięczny, że potrafisz się tym zająć – powtarzał Krzysztof, zmęczonym ruchem odgarniając jasne włosy z czoła; był to gest, za który Sabina go pokochała. – Ja bym tym gnojkom nogi powyrywał…
– Daj spokój – mawiała wówczas ona. – Zapomniał wół, jak cielęciem był.
To, że Julinka dopuściła ją do swoich szkolnych sekretów, było dla niej ogromnie ważne i czuła z tego powodu dumę. No, ale wciąż nie potrafiła jej pomóc w zadowalający sposób.
Gdy zobaczyła zasmuconą dziewczynkę, jak wlokła się noga za nogą do samochodu, wciąż wymijana przez roześmiane koleżanki, wiedziała, że coś się stało.
– Co robimy? – zapytała jak zwykle, bo już się nauczyła, że rozmowy z Julinką nie należy zaczynać od pytania o szkołę. – Chcesz jechać do biblioteki wymienić książki?
Pokręciła przecząco głową.
– W takim razie odwiozę cię do domu – stwierdziła kobieta, naciskając starter. – Może obejrzymy jakiś film?
Mała ponownie potrząsnęła głową.
– Chcę jechać do ciebie, do Bluszcza.
Dziewczynka nazywała dom Sabiny Bluszczem praktycznie od momentu, gdy go zobaczyła. Istotnie bluszcz rozkrzewił się na ścianach w imponujący sposób. Na górze, tuż obok sypialni pisarki, był mały pokój, którego okno prawie całkowicie oplecione było przez pnącze. Południewska chciała nawet trochę je podciąć, bo zasłaniało światło, ale Julinka się nie zgodziła. Bluszcz w tym miejscu zwieszał się malowniczo z niewielkiej wieżyczki powyżej dachu i rzeczywiście wyglądał przepięknie. Córka doktora uwielbiała to pomieszczenie i całkowicie objęła je w posiadanie. Sabina nie miała nic przeciwko.
– Dobrze – powiedziała więc z pewnym wahaniem. – Pojedziemy do Bluszcza, tylko zawiadomię twojego tatę.
Wybrała numer gabinetu doktora Doleckiego, ale szybko zgłosiła się rejestracja. Krzysztof, gdy ordynował, zawsze przełączał telefon na centralkę. Sabina przekazała swoją wiadomość mało rozgarniętej recepcjonistce, która co drugie zdanie wtrącała „Słucham? Co proszę?”, i ruszyła powoli spod szkoły.
Właśnie minęły ją dwie uczennice. Były wysokie, o starannie ułożonych włosach. Południewska odniosła nawet wrażenie, że mają lekko umalowane oczy i usta pociągnięte błyszczykiem. Dziewczyny spojrzały do wnętrza samochodu i widząc Julinkę, zachichotały wyzywająco. Ta, która wydała się Sabinie bardziej umalowana, mysia blondynka w czerwonej spódniczce, powiedziała coś do drugiej – szatynki w jasnych dżinsach. Julinka skuliła się na siedzeniu i zacisnęła dłonie w pięści. Pisarka spojrzała na nią z ukosa, ale nic nie powiedziała. Dodała gazu i po chwili obie nieznajome zostały daleko w tyle.
– Co będziemy robić w Bluszczu? – zapytała, licząc na to, że jej towarzyszka się rozpogodzi. Tak się istotnie stało. Dziewczynka poprawiła się na siedzeniu i zaczęła opowiadać Sabinie o swoich nowych pomysłach na zagospodarowanie ogrodu. Chciała posadzić kilka roślin, ładnych, ale niewymagających.
– Musimy w takim razie podjechać do „Kaliny” – oznajmiła z uśmiechem pisarka i zawróciła samochód w kierunku centrum Lipnika.
„Centrum” było to zresztą stanowczo przesadzone określenie. Lipnik, choć dużo większy od Idy, liczył sobie zaledwie trzy ulice, które krzyżowały się przy remizie strażackiej. Był tu przystanek autobusowy, kilka sklepów, biblioteka i centrum ogrodnicze „Kalina”. Tak się złożyło, że nasiona, sadzonki i wszelki sprzęt ogrodniczy doskonale tutaj szły. Mieszkańcy Lipnika i okolic szczycili się swoimi pięknymi ogródkami. Uprawa roślin to było hobby sporej części tutejszej społeczności.
Trudno zaprzeczyć, że ową modę wygenerowała właśnie „Kalina”. Najpierw był tu sklep „1001 drobiazgów”, w którym okoliczni mieszkańcy kupowali gwoździe, rurki i sznurki do snopowiązałki. Nie brakowało tu także wszelkiej maści słoików potrzebnych gospodyniom domowym, zakrętek, garnków, a nawet lamp naftowych ze szklanymi kloszami – bardzo poszukiwanego towaru, gdy nadchodziły gwałtowne burze i wysiadała elektryczność.
Właściciel sklepu, zwanego przez mieszkańców „Pewexem”, odstąpił go po wielu latach i pozwolił poprowadzić Kalinie, kobiecie, która przeprowadziła się tu z Przemyśla. Jej pierwszym posunięciem po przejęciu nieruchomości było wyrzucenie wszystkich gwoździ i słoików, co spotkało się ze zrozumiałym protestem miejscowych. Właścicielkę uznano za „wcielenie szatana” i obgadywano na każdym kroku. Kalina jednak nic sobie z tego nie robiła i kontynuowała rewolucyjne zmiany. Przebudowała domek, w którym mieścił się dawny „Pewex”, i zmieniła go w obszerny parterowy dom z imponującym patio. Teren za domem, posępne klepisko, w którym nawet kury nie chciały grzebać, przekształciła w eksperymentalny ogród, a właściwie szereg małych ogródków, by pokazać kupującym, jak ciekawie można zaaranżować przestrzeń.
Były tu więc ogrody kolorystyczne – biały, purpurowy i błękitny, poświęcone porom roku, zapachom czy też – jak nazwała to właścicielka – „ogrody nastroju”, pełne cienia i skłaniające do melancholijnej medytacji lub wręcz przeciwnie: słoneczne i kipiące energią.
Mieszkańcy Lipnika, którzy początkowo potraktowali Kalinę z dużą dozą nieufności, zaczęli chętnie przychodzić do jej sklepu, ciekawi, co w trawie piszczy. A piszczało coraz więcej, bo właścicielka dokupiła kolejne klepisko za domem i wystarała się o europejską dotację na rozwój swego małego biznesu. Aranżacje zrobiły się tak popularne, że zaczęli się tu pojawiać ludzie, by zwiedzać je jak ekspozycję. Kalina tymczasem stworzyła ogródek rustykalny, kącik ziołowy, prowansalskie poletko lawendy, zwieńczając swoje kompozycje ogrodem japońskim.
Mieszkańców Lipnika opanował już wówczas istny szał zakładania przydomowych ogrodów. Czegóż tu nie było? Żona wójta z Brzózek zrobiła sobie ogród w stylu francuskim, ze starannie przyciętym ligustrem, i wyspecjalizowała się w ozdobnym cięciu krzewów. Ktoś inny miał piękny ogród wodny, a gospodyni księdza proboszcza założyła ogród czterech żywiołów i dobrodziej mógł się cieszyć kwiatami w zdecydowanych kolorach: jaskrawej czerwieni, głębokiego błękitu, nasyconych barw ziemi i przejrzystej bieli.
Szał ogrodniczy rozprzestrzenił się szeroko poza Lipnik, obejmując całą okolicę Brzózek. Przedsiębiorstwo Kaliny tak się rozrosło, że w końcu musiała zatrudnić kilka osób i tym samym stała się jednym z większych pracodawców w okolicy. Mimo to nadal nie cieszyła się specjalną sympatią miejscowych, którzy z pewną nieufnością obserwowali szybki rozwój kwiatowego interesu i widzieli w jego właścicielce „zarozumiałą bizneswoman z miasta”. Trzeba przyznać, że jako szefowa była wymagająca, nie tolerowała fuszerki, i sadzonki były tu pierwszorzędnej jakości.
Mila zamawiała przez sklep swoje najpiękniejsze róże, które właścicielka wyszukiwała z pełnym poświęceniem w różnych zakątkach Europy. W mig zrozumiała główną potrzebę firmy perfumiarskiej „Królowa Róż” – kwiaty powinny być odporne, wytrzymałe, a jednocześnie charakteryzować się oryginalnym aromatem. Właścicielka pensjonatu była szczęśliwa, że trafiła na takiego dostawcę roślin.
Sabina słyszała o tym sklepie, jak każdy w okolicy, ale nigdy tu nie zajrzała. Miała więc nadzieję, że pracownice okażą się wystarczająco pomocne i kompetentne, by mogła zrobić zakupy. Chwilę rozglądały się z Julinką po wnętrzu, gdy podeszła do nich ekspedientka, kobieta po trzydziestce o krótko ostrzyżonych czarnych włosach.
– Szukają panie czegoś konkretnego? – spytała, zataczając ręką koło.
– Tak! Nie! – odpowiedziały jednocześnie Julinka i Sabina, spojrzały po sobie i roześmiały się serdecznie.
Kobieta zawtórowała i klasnęła w dłonie.
– Takich klientów lubię najbardziej – oświadczyła z zadowoleniem.
– Dlaczego? – zainteresowała się pisarka. – Myślałam, że klient, który nie wie, czego chce, jest utrapieniem sprzedawcy.
– Wręcz przeciwnie. Najgorszym dopustem bożym jest klient przekonany, że wie, o co mu chodzi. Zazwyczaj wcale mu to nie jest potrzebne albo tego po prostu nie mamy. Klient taki jak panie jest otwarty na różne rozwiązania i podpowiedzi. Są panie idealnym materiałem dla ogrodnika, jeśli mogę się tak wyrazić. Jaki panie mają ogród?
Sabina wyjaśniła, że na razie nie mają żadnego. Właśnie udało jej się oczyścić przedpole domu z chwastów i odsłonić kilka pięknych drzew. Od przyjaciół dostała też fontannę i trochę drobnej architektury ogrodowej.
Kobieta słuchała ze zmarszczonymi brwiami. Miała duże, bardzo wyraziste ciemne oczy w kształcie migdałów i niespotykanie jasną, prawie przezroczystą cerę. Ubrana w firmowe ogrodniczki sklepu „Kalina”, sprawiała wrażenie wesołej i bardzo fachowej osoby. Jednocześnie emanowała dyskretną elegancją, niezbyt przystającą do „szeregowej” ekspedientki. Widać było, że dba o urodę i przywiązuje do tego dużą wagę – miała staranny makijaż, a jej włosy prezentowały tylko pozorny nieład. Sabina spojrzała na nią z dużą sympatią, a kobieta strzeliła palcami w jej kierunku.
– Pani kupiła ten nawiedzony dom na łąkach w Idzie? – spytała.
– Nazywa się Bluszcz – pospieszyła z wyjaśnieniami Julinka. – Bo jest cały obrośnięty jak dżungla i drzewa też mają porośnięte pnie.
Ekspedientka skinęła głową.
– Tak myślałam. Widziałam ten dom, nawet chciałam go kupić przed kilku laty, ale nie był na sprzedaż. Miała pani szczęście. Przepraszam, nie przedstawiłam się, jestem Kalina Olczak.
– Sabina Południewska, a to Julinka Dolecka – zaprezentowała pisarka, ściskając podaną dłoń.
Właścicielka sklepu ponownie się roześmiała.
– Pani jest tą autorką, prawda? A to jest córka lekarza? Proszę się nie dziwić, ludzie tak plotkują, że głowa mała. Znałam was obie, zanim jeszcze się tu pojawiłyście.
– Stare dobre sposoby wymiany informacji. Plotki w sklepie – podsumowała Sabina, która już zdążyła się przyzwyczaić, że wzbudza w okolicy sensację.
– Napijmy się herbaty – zaprosiła Kalina. – Otwieram nową inwestycję, kawiarnię „Zacisze”, będziecie moimi pierwszymi gośćmi.
Nie pytając o zdanie, poprowadziła je przez sklep do jednego z ogrodów.
– To mój ogród w stylu romantycznym – wyjaśniła, gdy znalazły się na patio kawiarni. Sabina przystanęła zauroczona, a Julinka aż westchnęła z podziwu. Założenie utrzymano w różowej tonacji kolorystycznej, ale elementy architektury były szare. Wszędzie zwieszały się pędy krzewów kwitnących na różowo, w tym dziwny krzak o purpurowych kwiatach, które wyglądały jak sztuczne. Pachniało tutaj wprost nieziemsko. Pisarka podziwiała gustowne szare stoliczki i wyplatane fotele, które ukryto pod pergolą uginającą się od pnączy. W środku patio wznosiła się niewielka fontanna z różowego marmuru i altana, do której poprowadziła je właścicielka. Był to drewniany budynek częściowo schowany w wysokich trawach. Miał przeszklone ściany, by można było stąd podziwiać całą kawiarnię i pobliskie ogródki.
– To zacisze w „Zaciszu” – śmiała się Kalina, wskazując im miejsce na kanapie. – Cichy zakątek szefowej.
Południewska była pod tak wielkim wrażeniem tego, co zobaczyła, że trudno jej było wydobyć głos. Uwagę przyciągały kolory i zapachy. Posadzono tu różne kwiaty – delikatnie różowe, prawie białe oraz pyszniące się jaskrawym fioletem.
– To dopiero kwiaty wiosenne. – Właścicielka podążyła za jej wzrokiem. – Zobaczy pani w lecie, gdy zakwitną budleje i jeżówka purpurowa. Będzie tutaj przepięknie, bo budleja nie tylko cudownie pachnie, lecz także zwabia motyle z całej okolicy. Proszę to sobie tylko wyobrazić.
Sabina natychmiast zobaczyła ten obraz – dziesiątki kolorowych motyli, które wirowały ponad patio kawiarni i fontanną. Przysiadają na kwiatach, odlatują i trzepoczą skrzydłami w słonecznym blasku.
– Już teraz jest pięknie – odezwała się ostrożnie, jakby nie chcąc nieopatrznym słowem zburzyć doskonałości tego miejsca. – Kiedy otwiera pani kawiarnię?
– Myślę, że już niedługo. Przygotowywałam ten ogród przeszło rok. To było prawdziwe wyzwanie. Początkowo chciałam, żeby był cały biały, ale nie, to byłoby zbyt nudne.
Południewska nie podzielała jej zdania, bardzo lubiła biały kolor. Taki ogród oślepiałby swoim blaskiem, wyglądałby elegancko i jednocześnie oszczędnie. Mogłyby w nim kwitnąć białe bzy i jaśminy – krzewy, które szczególnie lubiła.
Marzenia pisarki przerwało pojawienie się dziewczynki z tacą. Była to niewysoka brunetka z warkoczem upiętym w koronę wokół głowy. Nosiła zabawne kolczyki przedstawiające motyle, które kołysały się przy każdym jej ostrożnym ruchu. Gdy rozłożyła na stole filiżanki i talerze, podniosła wzrok. Sabina zobaczyła duże migdałowe oczy, takie same jak oczy Kaliny.
– To moja córka, Nika – potwierdziła jej podejrzenia właścicielka. Nastolatka kiwnęła głową i przypatrywała im się ciekawie, szczególnie Julince, która spuściła oczy i zaczęła kręcić w palcach róg serwetki.
– Ty jesteś Jula – oznajmiła, celując palcem. – Chodzisz do naszej szkoły.
– Nika, co ci mówiłam o wytykaniu ludzi palcami? – spytała groźnie matka.
– Żeby nie wytykać – odparła pogodnie córka. Wciąż obserwowała Julinkę, która niespodziewanie podniosła głowę i wypuściła serwetkę z ręki.
– Ja też cię znam – potwierdziła cicho. – Sprzątnęłaś mi sprzed nosa książkę w bibliotece. Trzeci tom Lodowego spisku.
– Jak chcesz, mogę ci od razu go dać. Już przeczytałam – zaproponowała tamta z uśmiechem. – Nie wiedziałam, że lubisz Spisek. Która bohaterka jest twoją ulubioną? Mnie najbardziej podoba się Glacia, jest taka odważna.
– A mnie Santa, bo potrafi czarować…
– Nika, może pokażesz Julince nasze ogrody? – wtrąciła się Kalina. – Potem możecie wrócić na herbatę albo pójść do domu po tę książkę. Mieszkamy nad głównym sklepem – wyjaśniła Sabinie. – Odremontowałam stary magazyn i udało mi się wygospodarować dwa pokoje i niewielki salonik.
– Pójdziemy do domu – stwierdziła tymczasem Nika i zwróciła się do córki doktora: – Mama zawsze daje gościom herbatę z echinacei, bo uważa, że to takie eleganckie. My napijemy się lemoniady. Pokażę ci ogród śródziemnomorski, chcesz? Jest czadowy.
Odeszły. Sabina długo patrzyła za nimi. Drżała z obawy o Julinkę. Koleżanka. To było coś, za czym dziewczynka najbardziej tęskniła. Przyjaciółka, powiernica sekretów. Nie ktoś dorosły, ale rówieśniczka. Czy stanie się nią Nika? Tego Południewska nie wiedziała, ale bardzo bała się, czy córka Krzysztofa nie dozna zawodu.
– Proszę się nie martwić. – Kalina jakby czytała jej w myślach. – Od razu widać, że przypadły sobie do gustu. Proszę mi powiedzieć coś o Bluszczu.
Sabina nie wiedziała, od czego zacząć. Opowiedziała o „nawiedzonym domu”, jak nazywano to opuszczone domostwo, zanim je kupiła, i o problemach z remontem. O cudownym widoku na dolinę mgieł i róż, który miała z okien, i ruinie, jaka panowała w ogrodzie.
– Barszcz Sosnowskiego – mruknęła właścicielka sklepu, dolewając sobie echinacei. – Coś koszmarnego, dno upadku ogrodniczego, jeżeli mogę być szczera.
– Chciałabym mieć ogród, ale chyba mnie na niego nie stać. – Pisarka rozłożyła ręce. – Otwarcie mówiąc, myślałam, żeby kupić trochę sadzonek, może jakieś zioła i już. Wszystkie pieniądze pochłonął już remont.
Ogrodniczka machnęła ręką.
– O to proszę się nie martwić. Firma „Kalina” nie jest taka droga, jak się może wydawać. Zrobię kosztorys aranżacji, ale myślę, że spokojnie panią na niego stać. Dla mnie to też będzie forma reklamy, więc sprzedam sadzonki po kosztach. Co pani na to?
Sabina upiła łyk herbatki z filiżanki w maki. Wcale nie była tak niesmaczna, jak mówiła Nika.
– Trochę mnie pani zaskoczyła – odparła ostrożnie, zdumiona nagłym obrotem sprawy. Przyjechała tu po kilka sadzonek, a teraz ma decydować o zagospodarowaniu całości ogrodu?
– Niech się pani zgodzi, Sabino. – Właścicielka poklepała ją po ręce. – Proszę to potraktować jako przygodę, kolejne życiowe wyzwanie. Nawet pani nie podejrzewa, co jestem w stanie wymyślić jako projektantka.
Pisarka rozejrzała się wokół siebie. Doskonale potrafiła sobie to wyobrazić. I wtedy rozkwitło w niej pragnienie, które zakiełkowało, gdy tylko weszły do „Kaliny”. Najbardziej na świecie chciała mieć taki ogród, a życie już ją nauczyło, że marzenia trzeba realizować, bo jest to podstawa szczęścia. Podjęła więc błyskawiczną decyzję.
– Zatem zgoda – oświadczyła, a gospodyni wstała, by uroczyście uścisnąć jej dłoń.
– Niesamowicie się cieszę – podkreśliła. – Przyjadę jutro do pani obejrzeć ten ogród w ruinie, jeżeli tylko ma pani czas przed południem. Zrobię wstępny projekt i kosztorys. Oczywiście nic zobowiązującego, proszę się nie martwić.
– Doskonale – przytaknęła Sabina, wciąż jednak trochę oszołomiona swoją dosyć nagłą decyzją. Jeszcze raz rozejrzała się po ogrodzie romantycznym i pomyślała o tańcu motyli, który będzie tu mogła zobaczyć w lecie. – Ta kawiarnia źle się nazywa – oceniła z właściwą sobie szczerością. – Powinna nosić nazwę „Pod skrzydłem motyla”.
Kalina się rozpromieniła.
– Wspaniała, cudowna nazwa, że też ja na to nie wpadłam! No, ale to pani jest pisarką.
Południewska uśmiechnęła się do niej swym najpiękniejszym uśmiechem.
Przez ogród biegły dziewczynki, Julinka trzymała w rękach książkę w niezwykle kolorowej okładce. Była to zapewne owa trzecia część sagi dla nastolatków, którą z takim przejęciem czytała, zaniedbując lekcje.
– Pojedziemy już, dziękuję za herbatkę, była naprawdę smaczna – rzuciła pisarka wesoło.
– O, już jedziecie? – Nika była niepocieszona.
– Zobaczymy się wkrótce – wyjaśniła jej matka. – Będę projektowała ogród dla pani Sabiny.
Nika aż zakręciła się w miejscu na chodniku, złapała Julinkę za ręce i chwilę wirowały w jakimś dzikim tańcu.
– Jula jeździ konno u tego pana, co ma plantację ziół. Wiesz, przyjechał do ciebie pytać o sadzonki.
– Tak, wiem, o kim mówisz – zawstydziła się niespodziewanie Kalina, a pisarka spojrzała na nią spod oka. Czyżby Marek Rokosz wywarł wrażenie i na tej przesympatycznej kobiecie?
– Może i ja bym mogła? – ciągnęła dalej niezrażona dziewczynka. – Jula mówi, że konie są takie fajne.
– Dobrze, pogadamy o tym innym razem – odpowiedziała zniecierpliwionym głosem jej matka. – A teraz odprowadźmy naszych gości do samochodu.
Przeszły przez ogrody i sklep.
– Do jutra w szkole! – wykrzyknęła Julinka, machając Nice ręką. Kalina zawróciła do sklepu i po chwili wcisnęła Sabinie przez otwarte okno niewielką paczkę.
– Echinacea. Skoro tak smakowała… Dobrze robi na odporność i ogólnie wzmacnia.
– Mama to pije na nerwy – zdradziła jej córka. – Jak trafi się gorszy dzień w sklepie lub ktoś ją zdenerwuje.
– Idź, ty mucho uprzykrzona. – Właścicielka się roześmiała, pozdrawiając pisarkę, która właśnie uruchamiała samochód.
– Jesteś zadowolona? – spytała Julinkę, która przeglądała książkę.
Dziewczynka podniosła oczy i spojrzała na nią z wielką radością.
– Bardzo! Nareszcie mam koleżankę, i to w naszej szkole. To wspaniale, prawda?
Tak, Sabina również uważała, że to wspaniale.3.
Gdy przyjechały do Bluszcza, Julinka natychmiast uciekła do pokoju czytać swoją książkę, pisarka zaś przeszła się po ogrodzie.
Po wykarczowaniu barszczu Sosnowskiego oraz przetrzebieniu gęstwiny krzaków, wokół domu ukazała się piękna przestrzeń, gotowa, by ją zagospodarować. W pewnym oddaleniu widać było dolinę, teraz w większej części obsadzoną krzewami róż, ale tuż przy ścieżce prowadzącej z Bluszcza do pałacu wciąż tonącą w trawach i polnych kwiatach. Na pewno nie warto było rezygnować z tego bajkowego widoku. Wprowadzenie do ogrodu wysokich drzew nie wchodziło więc w grę. Sabina miała tu kilka krzewów białej i różowej tawuły, które ogromnie lubiła za ich zniewalający miodowy zapach, i trzy modrzewie, wyrastające wysoko ponad dach. Właśnie pnie tych drzew były okręcone bluszczem, który wspaniale się tu rozkrzewił, płożąc się nawet po ziemi.
Próbowała sobie wyobrazić, co można zrobić z tym spłachetkiem ziemi, żeby zamienić go w ogród. Była pewna, że Kalina będzie miała wspaniałe pomysły. Wróciła do kuchni i zaparzyła sobie herbatę. Zwykle piła napar z lipy, ale teraz wsypała do czajniczka echinaceę.
Potrzebuję wzmocnienia – uśmiechnęła się do siebie i ruszyła do swego gabinetu.
Usiadła przy sosnowym stoliku i ponownie wyjrzała przez okno na trawnik. Jeżeli wszystko się uda, będzie miała dokładnie przed sobą przepiękny ogród. Już nie mogła się doczekać.
Włączyła komputer i zabrała się do pracy. Nowa powieść płynęła spod jej palców jak zaczarowana. Mijały godziny. Julinka zajrzała do pokoju i wycofała się, widząc, jak bardzo Sabina jest pochłonięta pracą. Mała weszła więc do kuchni, ukroiła sobie dwie grube pajdy chleba, które szczodrze posmarowała miodem, i wróciła na górę do swojej książki.
Zapadł już zmrok, gdy na podjeździe zahamował samochód Krzysztofa. Doktor wyskoczył z auta i odetchnął ciepłym wieczornym powietrzem pełnym zapachu kwiatów. Uniósł głowę i od razu zobaczył światło w gabinecie pisarki. Uśmiechnął się z czułością, wchodząc do domu. Południewska była tak pochłonięta pracą, że nie zauważyła, kiedy pojawił się na progu.
– Piękny wieczór. – Stanął oparty o futrynę, niedbale żując źdźbło trawy. Odwróciła się od biurka, a w jej oczach błyszczała radość.
– Późno cię dzisiaj puścili.
Doktor uśmiechnął się łobuzersko.
– Co chcesz. Hipochondrycy z czterech okolicznych wiosek dowiedzieli się o mojej sławie i zbiegają się jak przysłowiowe muchy do madery, jakby to zgrabnie przekręciła Carmen Rojas.
Sabina wyprostowała zmęczone pisaniem palce i zaśmiała się szczerze.
– Dzisiaj miałem kilka zupełnie niecodziennych przypadków – kontynuował lekarz, siadając tuż koło niej przy biurku. – Pojawili się całkowicie nieznani mi wiejscy uzdrowiciele z Ratajów, wiesz, to ta wioska, która usilnie rywalizuje z Brzózkami w piłce nożnej.
Kobieta skinęła głową. Mecze pomiędzy Huraganem Brzózki a Silnymi Rataje miały swoją długoletnią tradycję i zawsze kończyły się interwencją medyczną, gdy któryś z fanów został zbyt dotkliwie poturbowany w pomeczowych rozgrywkach kibicowskich.
– W Ratajach jest chyba jakaś amatorska grupa znachorska, bo przyszło ich po kolei pięciu z różnymi rewolucyjnymi pomysłami. Dominowała hydroterapia i kąpiele błotne. Jeden miał pomysły, o których czytałem już w historii XIX-wiecznej medycyny: żeby wciągać wodę nosem i w ten sposób leczyć skutecznie przeziębienia.
– O, to bardzo pouczające – stwierdziła Sabina, która uwielbiała opowieści Krzysztofa. Sam doktor był przekonany, że w okolicy nie ma w ogóle żadnych prawdziwych pacjentów, są wyłącznie chorzy z urojenia. Starej babci Madejowej, od której pisarka kupiła dom, nie można było jednak przebić. Po pomyśle leczenia czyraków wyciągiem z barszczu Sosnowskiego wpadła na koncept operacji nagniotków przy użyciu rozpalonego żelaza i leczenia migren za pomocą metalowego szyszaka nakładanego na głowę i wystawianego później na działanie niskich temperatur.
– Aczkolwiek babcia Madejowa już czuje oddech uzdrowicieli z Ratajów na plecach – kontynuował doktor, nalewając sobie herbatki z echinacei. – Jeszcze parę dyżurów i zapoznam się z największymi tajnikami tamtejszej medycyny. Całkiem smaczna herbata, co to jest?
Sabina opowiedziała mu o wizycie w sklepie i o propozycji Kaliny Olczak. Krzysztof zapalił się do pomysłu.
– To cudownie. Od dawna uważam, że przed oknami jest jakoś tak łyso. Tu powinien być ogród.
– Nie wiem, czy nas na to stać, choć Kalina obiecywała zrobić wszystko po kosztach.
– Daj spokój, kochanie. Mamy jeszcze jakieś zaskórniaki, na pewno starczy. A gdy się już przeniosę tutaj z Julinką po naszym ślubie… – W tym momencie uderzył się otwartą dłonią w czoło. – Właśnie. Nie powiedziałem ci najważniejszego. Przyszedł do mnie stary ksiądz Prochor, deklarując, że chętnie nas zaślubi, jak to rzekł uroczo, piętnastego sierpnia, bo wedle jego uznania jest to najlepsza data w całym roku.
– Piętnastego sierpnia? – Sabina się zdumiała. Myślała, że zorganizują tę uroczystość jesienią, kiedy wreszcie dom będzie się nadawał do zamieszkania.
– A co? Zaczynasz się wahać? – Doktor przyciągnął ją do siebie i pocałował we włosy.
– Chciałbyś – prychnęła. – Nie po to złapałam taką gratkę, wioskowego lekarza, żeby teraz ją wypuszczać.
Zaśmiał się pełnym głosem.
– O tak, prawdziwy rarytas: wiejski konował obarczony dorastającym przychówkiem. I nawet własnego domu nie ma. À propos, gdzie jest moja córka?
– Czyta jakieś powieścidło dla młodzieży. Chyba zaprzyjaźniła się z córką Kaliny, Niką.
– Żartujesz?! – Doktor nie krył zdumienia. – Julina zaprzyjaźniła się z jakąś dziewczynką?
– Na to wygląda. Była nią tak zachwycona, że przez całą drogę do domu tylko o tym mówiła. Myślę, że nareszcie ma koleżankę.
– Oby. Pójdę zobaczyć, czy nie zasnęła w ubraniu nad tą książką.
Sabina ponownie przeciągnęła się i spojrzała w okno. Księżyc wisiał nad doliną, oświetlając okolicę zamglonym blaskiem. Świat zrobił się nierzeczywisty, jakby z innego wymiaru. W domu panował spokój, słychać było tylko szelest liści na drzewach i ciche kroki Krzysztofa wracającego z pokoju Julinki.
– Oczywiście już śpi – podsumował. – Dobrze, że chociaż zdążyła się umyć.
– Miała dzień pełen wrażeń. – Kobieta podparła głowę na dłoni i dalej wpatrywała się w nocny pejzaż za oknem.
– A ty? – spytał. – Jak minął ci dzień poza wyprawą do sklepu „Kalina”?
Odwróciła się od okna i popatrzyła na niego roziskrzonym spojrzeniem.
– Dużo dzisiaj napisałam – wyznała, wskazując na komputer. – Ta opowieść po prostu sama do mnie przyszła.
Mężczyzna potwierdził skinieniem głowy i rzucił okiem na tytuł widoczny na górnym marginesie każdej kolejnej strony.
– „Noc w ogrodzie” – przeczytał. – Bardzo ładny tytuł. Zawsze miałaś do tego talent.
– Też tak uważam – odparła z zadowoleniem. – Wymyśliłam dzisiaj nową nazwę dla kawiarni Kaliny. Ona chciała ją nazwać „Zacisze”, ja zaproponowałam „Pod skrzydłem motyla”.
Roześmiał się, patrząc jej w oczy.
– Julina już śpi, więc my chyba także powinniśmy.
– Iść spać? – podchwyciła przekornie Sabina.
– Raczej pójść do łóżka…
– Udać się na spoczynek, jak by to ujęła Carmen.
– Nie, ona by powiedziała „oddalić się w objęcia Morfeusza”!
Patrzyli na siebie z uśmiechem. Odgarnął jej włosy z czoła, by po raz kolejny zachwycić się nieskalanym blaskiem jej skóry. Ona z czułością spoglądała na zmarszczkę, która zawsze mu się robiła, gdy śmiał się lub bardzo dziwił. Prawie równocześnie wstali od stołu, chwycili się za ręce i ruszyli po schodach na górę. Zerwał się wiatr, który szarpał białe firanki w otwartych oknach. Nie zwracali na to uwagi.
Piękna sypialnia Sabiny już wkrótce miała stać się ich wspólnym pokojem. Położona była na poddaszu i gdy patrzyło się przez okno, można było ulec złudzeniu unoszenia się ponad całą doliną. Gdzieś w oddali widać było światła pałacu. Przez otwarte okno do wnętrza zaglądał ciekawski księżyc.
Była to chyba pierwsza w tym roku tak ciepła noc. Równie gorąca dla nich, gdy pospiesznie zrzucili ubrania i zatopili się w sobie. Jasne włosy Sabiny lśniły na poduszce jakimś nieziemskim blaskiem podkreślanym przez światło księżyca, gdy ich oddechy mieszały się ze sobą, a ciała szukały się pośród płomiennych namiętnych szeptów. Wszystko, co wydarzyło się między nimi, było jak misterium, pradawny akt, który nie bierze się z rozumu, ale z pierwotnych uczuć i tej niezwykłej magii, łączącej ze sobą dwie istoty. Ktoś powiedział, że ludzie są jak kosmiczny pył wirujący w przestrzeni, by znaleźć dla siebie miejsce. Teraz była pewna, że słowa te są prawdziwe.
Nigdy nie czuła tak wielkiego szczęścia, jak tej upalnej wiosennej nocy w swoim domu na łąkach. Zniknęły wszystkie lęki i wątpliwości. Pozostała tylko miłość, niczym nieskalana i piękna aż do łez.
– Kochasz mnie? – spytał Krzysztof, gładząc jej szczupłe ramię. Skóra oświetlona księżycem wydawała się jasna jak wypolerowany cenny kamień.
Przytuliła się do mężczyzny, a on zanurzył ręce w jej włosach i szeptał do ucha czułe słowa, jakie podpowiada tylko najczystsza miłość.
Zasnęli przed świtem. Zmęczeni i przytuleni do siebie jak dzieci szukające ciepła. Światło poranku wdarło się do pokoju, a oni wciąż pogrążeni byli w sennych wspomnieniach minionej nocy.
Ciąg dalszy w wersji pełnej