- W empik go
Ogrodnicy - ebook
Ogrodnicy - ebook
Każdy ogród – królewski, przydomowy czy warzywny – to magiczne miejsce, gdzie ludzie wszystkich kultur od początku swojej historii organizowali rzeczywistość po swojemu. Każdy człowiek odciskał na niej swoje indywidualne piętno, ale także zaklinał ją, ogrodnicy bowiem to specyficzny rodzaj czarowników, którzy pragną po swojemu urządzać przestrzeń i czas.
Napisana w brawurowym stylu książka prowadzi nas przez ogrody wysp Oceanu Spokojnego, Azteków czy starożytnych Greków po współczesne ogródki działkowe. Udowadnia, że wszystkie mogą odzwierciedlać nieustanną przemianę materii i ukazywać miejsca powiązań cząstek Wszechświata.
Kategoria: | Popularnonaukowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7942-118-3 |
Rozmiar pliku: | 5,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czy ogród można zakląć? W jakim celu? Jak to działa? Co czarownik ma do roboty w ogrodzie? Z różnych stron dobiegają nas informacje o tym, że ogród bywa miejscem magicznych procederów.
Jaki to jest ogród? Przede wszystkim użytkowy, pełen warzyw i drzew owocowych, kultywowany w społecznościach, których przeżycie zależało w znacznej mierze od urodzajności ogrodów. Ogrodnikom, tak jak rolnikom, którzy odprawiali agrarne rytuały w przełomowych chwilach roku, zabiegi magiczne służyły jako gwarancja dostatku. Kto lubi systematyzować, może rozróżnić dwa rodzaje fachowców od nadprzyrodzonej wiedzy o roślinach. Czarownik specjalizujący się w ogrodnictwie – taki, jakiego spotkasz na następnych stronach – czuwa nad procesami wegetacji i ogrodniczymi pracami swoich współziomków. Innym, zwłaszcza działającym w kulturach szamańskich, przydarza się odmienny związek z zielonym światem: interesują ich pewne rośliny – obojętnie, czy rosną w ogrodzie, w lesie, czy w górach – kontakt z ich „duchami” i przestrzeń wewnętrzna, do której wprowadzają. W aspekcie pracy z roślinami czarownik ogrodowy to ogrodnik, a szaman to fito- i psychoterapeuta.
Zaklinanie ogrodu jest zaklinaniem świata. Chodzi nie tylko o to, żeby dynia była bardziej pękata, a nornice trzymały się z daleka od korzeni pasternaku. Ogród w swojej pierwotnej postaci, to znaczy gruntu mniejszego niż pole, przeznaczonego na uprawę roślin spożywczych, miał najczęściej kształt prostokąta, podzielonego na takież rabaty, dostosowane proporcjami do wymogów prac pielęgnacyjnych. Postrzegamy – ty i ja – formy geometryczne poprzez budowę ludzkiego ciała (pion, symetria, prawe-lewe, przód-tył). A to sprawia, że kształt prostokątny odbierasz jako harmonijny i stabilny, prawda? Ten wycięty ze świata, zrównoważony i zakorzeniony spłachetek ziemi, nazywany ogrodem, był wypełniany roślinami uprowadzonymi z łąk i lasów, udomowionymi i przekształcanymi. Dzika biała marchew powiększała z biegiem stuleci swój cienki korzonek, który stawał się coraz bardziej słodki i czerwony, jabłonki szczepione jedna na drugiej według ogrodniczej wiedzy tajemnej rodziły owoce coraz większe i smaczniejsze. Był więc ogród zdumiewającym miejscem, gdzie natura szykowała swoje dary dla człowieka, cierpliwie pozwalała na eksperymenty i ogrodnicze zabawy. To był mały świat, pozbawiony strachu i zagrożenia – świat bez drapieżników, pożarów, gromów powalających drzewa, lawin, wodospadów i pustyń. Można powiedzieć, że w społeczeństwach pierwotnych, nieznających malarstwa pejzażowego, ogród był metaforą krajobrazu. Był przede wszystkim apoteozą dobrych stosunków z przyrodą. Ale o te stosunki należało dbać. A gdzie układano się z partnerem potężnym o niemałą stawkę, bo przeżycie kolejnego roku bez głodu, tam należało użyć pewnych środków. Należała do nich magia.
We wczesnośredniowiecznej Anglii czarowano prostokątne pole uprawne, biorąc z jego narożników cztery grudy darni. Jak donosi medyczno-magiczne kompendium Lacnunga, grudy te zostawały skropione przez czarownika zmieszanymi substancjami: miodem, drożdżami, mlekiem, „wszystkimi” ziołami, cząstkami „wszystkich” drzew oraz rosą. Zabierane do sanktuarium (później do kościoła), zaczarowywane w świetle księżyca, a następnie poddawane blaskowi wschodzącego słońca, stanowiły symboliczny konglomerat bogactwa przyrody dającej żywność. Te grudy ziemi, stając się w ciągu ceremonii substancjami magicznymi, zanurzone w śpiewnych zaklęciach czarownika obracającego się rytualnie lub padającego na ziemię, wracały na koniec w narożniki pola, zamykając je w magiczną przestrzeń urodzaju.
Na Wyspach Trobrianda wierzchołki gór kryją się w oparach wilgotnych mgieł, a podzwrotnikowe lasy zielenią się nie tylko w porze deszczowej. Te wyspy na Pacyfiku są atolem koralowym znajdującym się na północ od Nowej Gwinei. Na górskich zboczach burzy się podzwrotnikowa dżungla, wyrastając przed wędrowcem niemal pionową ścianą pulsującego kłębu roślin. Ciężką zieleń lasów przerywają wielkie połacie trawy lalang, słone moczary, a bagniste obszary nadbrzeżne utrudniają przybicie statkom. Na ławicach rozsianych po zielonkawym i nieprzezroczystym morzu, wyciągając swoje napowietrzne korzenie, rosną pandanusy, w cieniu których nieruchomieją żółwie i diugonie – łakome kąski dla tubylców. Trafiasz na gaj palmowy, który zapowiada bliskość wioski. Jest starannie oczyszczony z mniejszych roślin, przejrzysty i wysoki jak gotyckie wnętrze kościoła. Bronisław Malinowski, opisując analitycznie kulturę życia codziennego mieszkańców Wysp Trobrianda, niemal połowę swojego wielotomowego dzieła poświęcił ogrodnictwu – bo też tamtejsi Melanezyjczycy żywili się w czasach jego wizyt (1914-1918) głównie uprawnymi roślinami, wzbogacanymi o dary morza. Pilnując granic „naukowego obiektywizmu” w eleganckim, przedwojennym wydaniu, ten wybitny antropolog o międzynarodowej sławie dawał się jednak czasami uwodzić rzeczywistości niedającej się wepchnąć w rubryki statystyk. Po przeczytaniu dwóch jego ogrodowych tomów, hojnie ilustrowanych czarno-białymi fotografiami tłoczących się golasów, tłumu roślin, stert wykopanych bulw, masz w oczach i uszach, na wargach i w nozdrzach te ogrody – w krzykach zdobywane na dżungli, w pocie, żartach i gniewie uprawiane, w rytualnym biegu świętowane. Rwetes i cisza. Soczyste życie ludzi pomiędzy bujnymi roślinami i milczenie czarownika. A potem jego pieśń.
Mieszkaniec Wysp Trobrianda para się na ogół ogrodnictwem. Może mieć zaledwie sześć lat, kiedy wyruszy z motyką do swojego pierwszego (własnego!) ogrodu. „Mężczyzna, który nie posiadałby ogrodów – notuje Malinowski – byłby wyrzutkiem, podczas gdy człowiek, który z tej czy innej przyczyny nie sprawdza się w ogrodnictwie, jest obiektem pogardy”. Antropolog najwyraźniej poddał się rajskiej atmosferze tych dalekich wysp, ich wiecznie żartujących ogrodników i półnagich ogrodniczek, w tanecznych korowodach wnoszących do wioski kosze z taytu i taro. „Trobriandczyk – wprowadzał czytelnika do krainy Utopii – jest przede wszystkim ogrodnikiem, który uprawia ziemię z przyjemnością i zbiera plony z dumą, któremu zgromadzone pożywienie daje poczucie bezpieczeństwa i satysfakcję z dokonań, dla którego bogate listowie taro czy pnączy yamu jest bezpośrednim wyrazem piękna”.
Ogrody są zakładane na terenie zabieranym dżungli, wypalanym i karczowanym. Prostokątne, ogrodzone przed łakomstwem dzikich świń, podzielone są na części oddane różnym uprawom, które w okresie szczytu wegetacji dają wrażenie bogactwa kolorów, kształtów i faktur. Rozmaite prace wykonuje się równocześnie: pielenie, zbieranie wczesnych plonów, ich wstępne czyszczenie i gromadzenie w prowizorycznych kopcach, likwidację starych ogrodów, karczowanie zarośli pod nowe, usuwanie kamieni. Napierająca zewsząd dżungla, błyskawicznie przesuwająca swoje fronty, dzikie zwierzęta czekające zmroku, żeby udać się do ogrodów na kolację, sprawiają, że ogrodnictwo staje się awanturniczą przygodą. Rankiem do ogrodów wyruszają całe rodziny „pośród figli, zwyczajowych okrzyków i żartów” – pisze Malinowski i trzeba mu wierzyć. Często praca przebiega zespołowo na kolejno pielęgnowanych działkach własnych, sąsiadów, krewnych. W końcu ogród to arka przetrwania, która ma przepłynąć bezpiecznie ze swoją załogą przez rok niepewnego losu. Dlatego też czarownik wieczorami wykrzykuje na całą wioskę, który z ogrodników okazał się tego dnia opieszały czy nieumiejętny.
Szczęście trzeba zaczarować. W tych społecznościach czarownik ogrodowy był wodzem lub jego najbliższym krewnym. Funkcja ta była piastowana przez członków klanu posiadającego dane terytorium. Czarownik, bazując na znajomości przyrody i tradycji, był twórcą kalendarza prac w ogrodach, inicjował przedsięwzięcia, zapewniał ochronę roślinom, wzmagał ich rozwój, doglądał prac. Na Nowej Gwinei jeszcze dziś zaledwie kilka osób potrafi wymienić po kolei nazwy dwunastu miesięcy – tajny szyfr przepoczwarzającej się natury. Pierwszy miesiąc roku to początek prac w ogrodach, a przypada na nasz marzec. Dla Zachodu rok zaczynał się pierwotnie zimowym przesileniem, narodzinami światła, zanim Rzymianie przesunęli tę uroczystość o tydzień do przodu. Dla Melanezyjczyków czas płynie przez praktykę ogrodniczą – Nowy Rok to wiosna, nowy zagon, nowy siew.
Melanezyjski czarownik ogrodowy był panem czasu. Obwieszczał nastanie nowego roku. Nie było to zdarcie kartki z kalendarza, ale wynikająca z oceny meteorologicznej decyzja zlikwidowania resztek roślin w starych ogrodach i założenia nowych. Każdy nowy rok mógł więc zaczynać się innego dnia. I co roku na nowo urządzano ogrody, na nowo dzielono świat, wytyczano trakty wiatrom, wzniecano pożary szczątków zeszłorocznych starań. Nowy świat rodził się ceremonialnie w kilku modelowych ogrodach, zakładanych u wejścia do całego zespołu i uprawianych przez najważniejsze osobistości. Tu akty obrzędowe były spełniane w całej swojej okazałości, bez skrótów i streszczeń. Tym małym, wzorcowym światom przeznaczano najżyźniejszą ziemię, najdorodniejsze bulwy do sadzenia, najtroskliwszą opiekę, punktualność i sprawność prac. Modelowy świat miał być urodzajny i piękny. Miał być naocznym dowodem skuteczności rytuałów magii ogrodowej. Czarownik uderzał swoją różdżką w ziemię i wraz ze słońcem zaczynał toczyć się nowy rok. Dialog z doświadczeniem, ale i przewidywanie nieharmonijnych wydarzeń i magiczna obrona przed nimi. Specjalistami od doświadczenia były pokolenia zmarłych przodków. Aby zyskać ich przychylność, urządzano dla nich poczęstunek – i to nie z roślin upływającego sezonu, ale ze świeżutkich ryb złowionych przez sąsiadów mieszkających w wioskach na brzegu morza. Proszono zmarłych o pomoc, obłaskawiano dobrymi kąskami, zaglądano w oczy przyszłości w tym najtrudniejszym, początkowym momencie roku, kiedy trzeba było spalić do cna resztki starych ogrodów, wykorzenić je, zaryzykować całą swoją przyszłością zamkniętą w koszu najlepszych zeszłorocznych bulw. Gdy się je zasadzi, rozmnożą czas, sytość, zdrowie i chwile spokoju. Na razie nie ma nic. Więc wzrok biegnie ku czarownikowi. A ten już zebrał wraz z uczniami składniki magicznej mikstury: rośliny, okruchy koralu, cząstki gniazda szerszeni, grudki ziemi z gniazda dzikiej kury. Mikstura posłuży do zaczarowania ogrodniczych toporków po kolacji dla duchów. Czarownik zaprasza je na rybę:
„Oto jest nasza ofiara, o, starzy mężczyźni, duchy naszych przodków! Kładę ją dla was, spójrzcie!”.
W towarzystwie niewidzialnych bytów odbywa się zaklinanie toporków, które będą służyły karczowaniu terenu pod nowe plantacje i innym pracom ogrodniczym. Po krótkiej nocy – dla czarownika nieprzespanej i pełnej emocji – odbywa się publiczne zaklinanie drzewka wyciętego w jednym z modelowych ogrodów. Przyjmuje ono czarną magię i staje się „złym drzewem”, szkodzącym dzikim świniom. Ciśnięte w las ma powstrzymywać te żarłoczne stworzenia przed nocnymi rajdami na uprawy. Ogrodnicy, dzierżąc zaklęte topory, rozbiegają się po swoich działkach, gdzie pod batutą uczniów czarownika odbywają się powtórki rytuału.
Kiedy czarownik oceni, że pogoda jest sprzyjająca dla kontrolowanego pożaru, nakłada tabu na zeszłoroczne ogrody. Nikomu, kto nie jest wyznaczony do pomocy, nie wolno udać się za nim. Przy jego sercu zostają zapalone żagwie, które zaniesione do ogrodów podpalą suche zeszłoroczne zarośla. Jasne, że lepiej, żeby nie towarzyszyło mu zbyt wiele osób. Rok wegetacji, pracy i plonów kończy się w płomieniach, rozpada się w proch, zapadając w ziemię jak w zaświaty, brzemienne pamięcią i nowym doświadczeniem. U sąsiadów Trobriandczyków, na Nowej Gwinei, po II wojnie światowej administracja, ulegając europejskim przekonaniom, zakazała palenia resztek zeszłorocznych upraw i obszarów traw kunai pod nowe ogrody. Oczywiście: niebezpieczeństwo, nie taki, jak należy, sposób rekultywacji gleby, zagrożenie dla zwierząt, po prostu barbarzyństwo. Tym bardziej że mieszkańcy łączyli z pożarem polowanie na przerażone ogniem i otumanione dzikie świnie. Cofnijmy się wszelako pięćdziesiąt lat wstecz na którąś z Wysp Trobrianda, gdzie rytuał palenia czasu, który przeminął, wciąż wskazują drogowskazy przodków. Ceremonia była tak precyzyjnie i jednoznacznie wpisana w strukturę sił Wszechświata, że gdy pewnego razu bezmyślny biały, idąc przez uschniętą plantację, przyłożył zapałkę do trawy i wzniecił pożar, wioska zawrzała i durny gość omal nie stracił życia. Chociaż do zaplanowanego rytualnego palenia pozostało zaledwie kilka dni, dla tubylców była to jednak wielka różnica. Rytualny pożar, skrzesany przez czarownika, rozdmuchany oddechem zaklęcia, kontrolowany przez nadciągające zewsząd duchy, przyjmowany przez głucho stękającą ziemię, był obserwowany z daleka przez całą wioskę czekającą w napięciu, żeby spełnił się akt przepchnięcia koła roku przez szczelinę nowej nadziei. Taki zabieg był wynikiem doświadczenia pokoleń rolników i czarowników, efektem wiedzy o przyrodzie, klimacie, naturze czasu, o wibracjach słów, o energiach dźwięków, o przestrzeni, którą można otworzyć dla współdziałania z duchami. Thomas Harding, który pół wieku po Malinowskim wędrował przez melanezyjskie ogrody, konstatuje, że nowe cele i metody rolnictwa nowoczesnych białych przyniosły mieszkańcom jedynie porażkę. To, co dla białych ekspertów było „projektem” czy „programem” – dla tubylców stanowiło samo życie. Etnolog pisze, że dla mieszkańców wiosek Papui Nowej Gwinei ogrodnictwo to droga do zdobycia najważniejszych wartości: żony, dzieci, prestiżu, zdrowia, siły, bezpieczeństwa.
Pozwólmy więc czarownikowi podpalić trawy. Już siedemnastowieczni żeglarze odnotowywali w pewnych okresach słupy dymu nad pacyficznymi wyspami. Po wielkim ogniu następują kolejne wydarzenia magiczne, inicjuje się kolejne prace ogrodnicze albo też cisza i liście rozrzucone na znak tabu wstrzymują na jakiś czas pracowity rozgardiasz. Czarownik zaklina rośliny w ciągu całego ich wzrostu: nabrzmiewania bulw, wspinania się pędów, zazieleniania się listowia. Musi nieustannie obserwować pogodę, być skoncentrowany, pracowity, kiedy czary tego wymagają, nacierać na magiczną rzeczywistość bez snu i pożywienia. W wiosce tylko czarownika obejmują różne tabu dotyczące pokarmu. Duchy karzą chorobą zaniedbanie, błąd czy opieszałość. To nie jest łatwa posada.
Budowanie świata. Najpierw znaleźć miejsce. W Kosmosie, gdzieś na wyspie czy po prostu w okolicy. Potem je nazwać. Imię to granica, klucz do odrębności. Imieniem ogrodu jest ogrodzenie. W niejednym języku, jak napisałam, to powinowactwo leży jak na dłoni. Istotą ogrodu jest więc granica. Nie musi nawet wznosić się płot, mur, kolczasty żywopłot. Istotą ogrodu jest różnica. Odróżnianie się zorganizowanej przyrody wewnątrz od naturalnej na zewnątrz. W społeczeństwach wiejskich i żyjących głównie z uprawy ziemi, jak Trobriandczycy, ta różnica jest osnową praktycznej filozofii. Jest przekonaniem, że natura poddaje się kształtowaniu, procesom selekcyjnym, oswajaniu i wykorzystywaniu. Przekonaniem, że świat nie musi pozostawać taki, jaki jest, że można z niego eliminować to, co dla człowieka niewygodne. Ogród, tak jak poezja czy malarstwo, pokazuje jeden z wariantów świata. Na pacyficznych wyspach istnienie tej wirtualnej postaci świata podtrzymuje magia. Nie tylko więc praca – fachowa, codzienna, rzetelna – całej rodziny w ogrodzie własnym lub sąsiadów. Praxis jest prowadzona przez zabiegi magiczne, które ją wyprzedzają o krok, modelując formy mających nastąpić procesów.
Świat alternatywny, świat stworzony magią, czyli pacyficzny ogród, musi mieć jednoznacznie wytyczone granice, umocowane przez rzucony na nie czar. Na Gwadelupie magię zamknięcia odprawiają specjalne rośliny, posadzone w celu ochrony przed czyniącymi zło duchami, ludźmi i zwierzętami. Na Wyspach Trobrianda wznosi się ogrodzenie solennie i niespiesznie. Najpierw wycina się pas zarośli wokół ogrodu, będący strefą buforową między polem racjonalnego działania człowieka a zagadkową dżunglą. Ten pas to newralgiczne miejsce wszystkich ogrodników świata. Ziemia wyboru: krok w lewo prowadzi do ogrodu, krok w prawo – w ostępy przyrody, która jest dla ogrodu wzorem i materią, choć gdy ogród powstanie, trzymana jest na dystans i nazywana niebezpieczną. Pas zarośli wycinanych przez Melanezyjczyka – to symboliczna strefa indywidualizmu. Ogrodnik ma silne poczucie stwarzania świata, kiedy wytycza drogi, które pobiegną przez ogród, projektuje rabatki, rozsadza rośliny. Naśladuje procesy natury, ale robi to po swojemu. Płot dla ogrodu jest nie tylko jak rama dla obrazu, jest wyodrębnieniem się z otoczenia. Wewnątrz – jak się spodziewamy, zbliżając się i zaglądając przez płot – będzie inaczej niż wszędzie i zaskakująco na miarę tajemnicy, jaką jest drugi człowiek, ogrodnik. Gdy Melanezyjczyk podzieli swój nowy ogród na części i uporządkuje, pokazuje go pobratymcom i (jak pisze skrupulatny antropolog) „odczuwa radość” i „szczyci się wynikami swojej pracy”. No pewnie, stworzył właśnie mikrokosmos na przekór chaotycznej dżungli, naprzeciwko urodzajowi.
Furtka do ogrodu. Inspiracja pisarzy i malarzy. Zatrzaskiwana przed rozbieganymi kurami. Lekko kołysząca się za śpieszącą ogrodniczką. Zardzewiała na amen pod naporem bluszczu. Zagubiona. Odnaleziona jak rozwiązanie zagadki. Tłumacz Malinowskiego to ważne miejsce w ogrodzeniu nazywa przełazem. Trobriandzka furtka nie skrzypi. Jest po prostu częścią ogrodzenia przekształconą tak, żeby można było przez nią przeleźć do ogrodu. Płot nie ma w tym miejscu żerdzi pionowych, tylko solidne poziome, wygodne jak drabina. Przełaz jest miejscem, w którym najczęściej wybucha magia, tu dogasają opary zaklęć, stąd zaczynają się pieśni czarujące ogród. Tu w czasie inauguracji sezonu, kiedy nie ma jeszcze ani przełazu, ani płotu, ani nawet ogrodu, zbiorą się mężczyźni z zaklętymi toporami i czarownik wyśpiewa z niebytu nowy ogród, pęczniejący od nieposadzonego jeszcze taro.
Gdy wznosi się ogrodzenie, gdy jego bok dosięgnie końca, zwróci się i pobiegnie w innym kierunku, powstaje narożnik, a w narożniku gromadzą się czary. Trobriandzki ogród ma w swoich czterech narożnikach specjalną konstrukcję z żerdzi. Najpierw czarownik bierze pal lapu, który wbija pionowo, tym samym zamieniając go w rzecz magiczną – kamkokolę. W ciszy, bez zaklęć, w obecności najwyżej kilku osób, czaruje miejsce, pocierając pal miksturą z trzynastu roślin, których poszukiwanie, rozdrabnianie i zaklinanie zajęło mu cały poprzedni dzień. Każdy twórca ogrodu w każdej epoce i w każdym miejscu na ziemi czuje wyjątkowość narożnika – tego punktu, gdzie linia granicy zakręca, stając się dalej linią formy. Jeśli ogród ma być prostokątny, a najczęściej tak jest, to narożnik decyduje o jego proporcjach i kształcie. Narożnik jest porządkiem ludzkiego mikrokosmosu. To strefa, gdzie człowiek wrażliwy na tzw. promieniowanie kształtu poczuje gęstszą obecność świata, gdzie składa gałęzie każdy ogrodnik, zmiata śmieci, gdzie ustawia skrzynię kompostową lub budkę na narzędzia, gdzie jeż zimuje w stercie zgrabionych liści. Narożnik każdego ogrodu tworzy miejsce szczególnych przeznaczeń. Wymaga uważnego zaprojektowania: postawienia rzeźby, zaokrąglenia zawracającej alejki, starannego dobrania krzewu czy pnącza. Trobriandczyk ustawia tu kamkokolę. Tutaj wykonuje wiele inaugurujących gestów, sadzi pierwszy yam, taytu, czasem taro. W języku rytuałów opisuje wzorzec swojego ogrodu i jego pomyślności, oczekując, że wydostając się z klatki kamkokoli, urzeczywistni się na poletku, które ogrodził. Magiczne akty w narożniku trwają trzy dni. Budują wokół ogrodu niewidzialną zaporę przed kangurami, nieurodzajem, nieszczęściem. Ogród powstaje, określa się w swoim kształcie.
„Zakotwiczenie, zakotwiczenie mego ogrodu,
Wypuszczanie głębokich korzeni, wypuszczanie głębokich korzeni w mym ogrodzie ” –
śpiewa czarownik nad garścią magicznych „liści ochronnych”, siedząc u stóp kamkokoli. Zwrócony ku ogrodowi, rozściela nad nim swój czar:
„On jest zakotwiczony, mój ogród jest zakotwiczony,
Jak nieruchomy głaz jest mój ogród.
Znak magiczny z mego ogrodu z grzmotem przetacza się nad północnym wschodem”.
Grzmot, błyskawica powinny postawić kropkę po dobrze wykonanym rytuale. Malinowski trzeźwo zauważa, że większość obrzędów przypada na okres tuż po nadejściu pory monsunów, kiedy na tych obszarach nietrudno o efektowne „znaki z nieba”.
Wbicie żerdzi płotu, magiczny atak narożników na symboliczne niebezpieczeństwo, „zakotwiczenie” ogrodu – to kunsztowne budowanie swoiście sakralnej przestrzeni, oparte na lokalnych tradycjach. Chodzi o przestrzeń nienaturalną, podtrzymywaną w istnieniu skrupulatnymi zabiegami. Chwila niedbalstwa i ogród poddaje się nieludzkiemu porządkowi natury – zwłaszcza taki, na którego rubieżach dzień i noc waruje gotowa do skoku dżungla.
Każdy ogród to swoisty święty gaj – miejsce należące do szczególnego porządku rzeczy, na które nakłada się tabu na zawsze lub na jakiś czas. Święte gaje – w przedchrześcijańskiej Europie, a dziś w Afryce, Azji i gdzie indziej – badane przez archeologów, penetrowane przez etnologów, używane, działające – są grupą drzew lub niewielkim laskiem zamkniętym granicą. Gaj Ovavile – to w opisie Malinowskiego duża kępa drzew pośród pola. Granicę tworzy nieraz ogrodzenie, ale najczęściej zostaje wytyczona i chroniona magicznie. Malinowski wręcz pisał o uczuciu obrzydzenia, jakie Trobriandczycy żywili wobec kogoś, kto nieroztropnie przekroczył granicę świętego gaju. W starożytnym germańskim gaju Nerthus podczas rytualnych ablucji wprawdzie usługiwali niewolnicy, ale przechodzili oni świętą granicę w szczególny sposób: „nikt tam nie wchodził inaczej, jak więzami skrępowany” – przeczytamy w Germanii Tacyta. Do wnętrza gaju może wejść bez przeszkód kapłan, czarownik, a nigdy profani. W środku osoby powołane, dysponujące wiedzą i umiejętnościami, znajdują miejsce przemienienia, strefę dostępu do pożądanych informacji, na przykład o przyszłości, o przyszłorocznym urodzaju, o wojnie, o przymierzu z bogiem, o konieczności ofiary. Melanezyjski czarownik zbliża się do gaju Ovavile z koszem na głowie. W koszu wielka bulwa yamu – ofiara dla przodków. Listowie drzew zamyka się za jego plecami, obserwujący tracą go z oczu. Przekroczył zaklętą granicę. W drgającym energiami powietrzu zbliża się do centrum. Tam na wielkim głazie składa ofiarę, rytualnym gestem rozcina granice wymiarów.
„Któż to pochyla się w gaju Ovavile?” – inauguruje zaklęcie.
„Ja, Nasibowa’i, ja pochylam się w gaju Ovavile” – informuje duchy.
W głębi świętych gajów promieniowanie ziemskie, energie drzew, „cudowne” źródło, głaz na jego brzegu są czynnikami otwierającymi granice ziemskiej rzeczywistości. Kapłani wynoszą stamtąd wiedzę do ludzi oczekujących w dystansie szacunku od granicy gaju. Jest ona – jak i granica trobriandzkiego ogrodu – umocniona magią. Podobnie jak nasze wiejskie ogrody i uprawy „od strony lasu”, gdzie umieszczone na brzegach kolorowe i brzęczące plastikowe przedmioty, które prędzej zainteresują głodne dziki, niż je odstraszą, służą przede wszystkim utrwalonej sąsiedzką tradycją magii ochronnej.
Ogrodnicy z wysp na Pacyfiku po zaczarowaniu swoich nowych ogrodów magią wzrostu i bezpieczeństwa ruszają całymi rodzinami do pracy. Wspomaga ją czarownik. Musiał on dysponować gruntowną wiedzą na temat przyrody, jej procesów, współzależności i interakcji ze światem niewidzialnym. Tylko on intonował zaklęcia i odbywał najważniejsze rytuały, ale magia ogrodowa była powszechnie znana i – jako niezbędna, a skuteczna pomoc w pracy – spełniana w pewnym zakresie również przez samych ogrodników. Oto czarownik bierze z rąk ucznia czubek pędu taro. Każdy może to zobaczyć. Pochyla się nad grządką. Intonuje zaklęcie wzrostu:
„Pęczniej tam, pęczniej tam, o taro. Pęczniej tu, o taro, pęczniej tu, o taro, ogromne taro. Ono rozwija się szybko, nieruchome taro”.
We wspólnej ceremonii magicznej z udziałem mężczyzn czarownik, dzierżąc swą różdżkę, rzuca na ziemię wycięty stary pęd krzewu i intonuje:
„Uderzam cię, o ziemio,
Ukaż się, o ziemio,
Dźwignij i podnieś swe plony, o ziemio,
Dźwignij i pozwól swym plonom obwisnąć, o ziemio”.
Chodzi tu o rozwój taytu, najpierw rosnącego w górę, później tworzącego pod ziemią bulwy. Obrzęd rozwija się dalej. Padają słowa, o ziemię trą czarodziejskie zioła, wiosenne powietrze przecinają hieroglify rytualnych gestów.
Trudno się dziwić, że ludzie spędzający większą część życia w ogrodzie są przekonani, że do roślin można przemówić, że można je do czegoś zachęcać, namawiać lub przed czymś bronić. Trobriandczycy wierzyli, że pojawili się jak rośliny: z głębi ziemi, przynosząc ze sobą na świat magiczną wiedzę o przyrodzie. Nie znamy języka roślin, ogrodnik mówi po ludzku. Przekroczenie bariery komunikacji zapewnia jednak system magiczny: odpowiednia metaforyczność języka, rytm deklamacji, melodia zaśpiewu, użyte magiczne przedmioty i rytualne okoliczności. Młodszy brat i pomocnik czarownika tak powiedział antropologowi o pracy swojej i brata: „My idziemy do ogrodu, my przechadzamy się dookoła, my zaklinamy cały ogród”. Proste, prawda? Spacerować i gadać do roślin. Ale roślina musi współpracować z zaklinaczem. „My sadzimy taytu, ono już leży . Później ono słyszy magię wypełnianą w górze, ono już wypuszcza pędy”. Najwyraźniej taytu słyszy i rozumie. Widać czarownicy działający w ten sposób są skuteczni. Gdyby było inaczej, szybko zlikwidowano by ich profesję i społecznie prestiżowe stanowisko.
Poetyka ogrodowych zaklęć snuje się wokół przekonania o jedności świata. Po to, żeby roślina „wiedziała”, jak ma się zaokrąglić, dojrzewając, wskazuje się jej pełnię księżyca, nuci się jej o gnieździe dzikiej kury, pobudza jej wyobraźnię pieśnią o baniastym piecu, wielkim mrowisku, o kopcu ziemi wokół wyrwanego z korzeniami drzewa. W tej magicznej poezji formy i kształty przeplatają się w pożądaniu pełni, krągłości i dojrzałości. Zaklinanie rośliny polega na wciągnięciu jej w gotową formę, znaną z innych wariantów. Tu nie wystarczy wizualizacja. Czarownik wizualizowałby, gdyby sam miał czegoś dokonać. W tym wypadku dokonanie – czyli wzrost, utworzenie bulw i dojrzałość – jest wyzwaniem, które staje przed rośliną. Czarownik pokazuje jej więc jak dziecku, jaka ma się stać, jaką ścieżką urzeczywistnień ma podążyć w tym omotanym zaklęciem ogrodzie. I nikogo, kto słyszał mruczenie mantr, nie zdziwi zasada powtarzania, której działanie znają i szamani, i bajkopisarze, i poeci:
„Taro, zaokrąglij się, taro, zaokrąglij się...
Brzuchu mego taro – taro, zaokrąglij się, taro, zaokrąglij się.
Podstawo mej łodygi taro – taro, zaokrąglij się, taro, zaokrąglij się.
Wierzchołku mego taro – taro, zaokrąglij się, taro, zaokrąglij się.
Podstawo mej bulwy taro – taro, zaokrąglij się, taro, zaokrąglij się.
Liście mego taro – taro, zaokrąglij się, taro, zaokrąglij się”.
Niech czarownik dalej mruczy, a ja zaglądnę do kuchni do garnka z taro, czy nie wygotowała się woda. Wczoraj w samym środku Warszawy kupiłam nieoczekiwanie kilka jego bulw, w kolorze buraków, mniejszych od nich i twardych jak kamienie. Pan przy kasie, już oddając zakup, powiedział od niechcenia: „Musi pani je gotować ze trzy godziny”. O jakże się mylił! Co najmniej o półtorej godziny za mało, wnosząc z nieudanej próby wbicia właśnie widelca we wciąż niegotowe danie. Zanim skończę pisać ten rozdział, pewnie się dogotuje i powiem, jak smakowało.
Trobriandzkie rodziny wiele czasu spędzają przy pracy w ogrodach. Malinowski podkreśla ich zaangażowanie w codzienne zabiegi daleko przekraczające wymogi technik ogrodniczych. Układowi rabat nadaje się cechy estetyczne, drogi czyści się bez końca z chwastów, kamieni, patyków. Trobriandczyk jest oczarowany własnym ogrodem, wynikami swojej cierpliwej pracy. Zanim zacznie rywalizować z sąsiadami o pierwszeństwo w wielkości zbiorów, szczyci się pięknem, porządkiem i czystością młodego ogrodu. Mieszkańcy wioski składają sobie wizyty w ogrodach, oglądają i podziwiają. Ten mikroświat, który stworzył ogrodnik, odbija jego wyobrażenie o tym, czym powinna być idealna struktura przestrzeni. Kształtując modelową rzeczywistość, sprzątając ją codziennie i cierpliwie ochraniając przed najmniejszym uszczerbkiem, zabiega tym samym o prawo do własnego gestu i własnego logosu w bełkotliwej magmie wszechrzeczy.
Niczym się on nie różni od europejskiego mieszkańca wioski, który w swoim warzywniku wykonuje zabiegi wahające się na granicy konieczności i rytuału. „Przygotować ziemię, nawieźć ją, wytyczyć bruzdy, naciągnąć sznury, posiać, posadzić, śledzić fazy księżyca, szpiegować chmury, oczekiwać deszczu, wzywać świętych, a w końcu zebrać plon, żeby dalej żyć” – jak piszą etnolodzy Campmajo i Carraretto, wędrujący przez wioski w Pirenejach – to repertuar zachowań wspólny wszystkim uprawiającym ogrody. Ta perspektywa praktyczna sprawia, że ogród staje się polem bitwy duchów i żywiołów. Przyroda uczy człowieka, że istotą życia jest zmiana i zagadkowość. Budząc się rano, zastajesz świat już w innym miejscu, niż był wieczorem. Najstaranniejsze ułożenie żerdzi wytyczających grządki nie wystarczy, aby ogród rozwijał się według naszych przewidywań. Konieczne są więc rozmowy ze świętymi, duchami zmarłych, duchami roślin – tymi, którzy czas krępujący ludzki umysł przekraczają pewnie i lekko.
Dbałość o estetykę jest bardzo wyraźna w ogródkach wiejskich, choć stanowi przecież dodatkowe obciążenie zapracowanego dnia gospodarzy. Warzywnik musi być, zdaniem pirenejskich wieśniaków, piękny, dobrze utrzymany, bez chwastów. „Ma się dużo pracy – mówią – jeśli chce się mieć wszędzie czysto. W ogrodzie trzeba być stale. Trzeba tam spędzać godzinę prawie codziennie, bo jeśli ci chwasty wyrosną, potem im nie dasz rady! Ja tam lubię, kiedy warzywa wyrosną, żeby były w równych rządkach. Lubię, jak jest równo”. Warzywa są za domem. Ogródek przed domem jest oddany wyłącznie roślinom ozdobnym, czasem wylewającym się aż za płot wstęgą aksamitek biegnących wzdłuż chodnika. W Polsce zobaczymy tu przede wszystkim narcyzy i szafirki, bodziszek i laki, goździki, barwinek, nowoczesny kosmos, peonie, jałowiec i „marcinki”. Urządzanie ogrodów, swobodniej nawet niż rozstawianie sprzętów w domu, pozwala wyrazić swój gust estetyczny i potrzebę porządku. To miejsce, gdzie w sposób nieskrępowany wyraża się swoje oczekiwania, jak świat powinien wyglądać. „Najbardziej podoba mi się ogród – mówi mieszkanka wsi Jutrzenka na Kaszubach – gdzie jest wszystko przystrzyżone, alejki równo itd. To dla mnie wzór. Lubię symetrię, to są ładne ogrody”. Kiedy w końcu XIX wieku powstała koncepcja ogródków robotniczych, wspaniale rozwijająca się w okresie międzywojennym, a później przyjmująca postać ogródków działkowych, obserwatorzy tego ruchu zauważali, że ogródki dają właścicielom nie tylko potrzebną żywność, ale też kawałek własnej przestrzeni, własnego świata oraz możliwość zostania jego demiurgiem. Dziś często widać tych najszczęśliwszych z posiadaczy ogródków działkowych, jak zamiatają i zamiatają alejki z niewidocznych pyłków, pielą i pielą ledwo widoczne chwasty, podwiązują to, co już podwiązane, podpierają, omiatają krytycznym spojrzeniem. To działkowe czary, zaklinanie stworzonego przez siebie świata tak różnego od otoczenia miejskiej ulicy – zaklinanie go, żeby nie prysł jak bańka mydlana, zakorzenianie go w glebie marzenia, namawianie, żeby jutro, kiedy się tu wróci, był na miejscu, powstrzymywany miłosną litanią codziennych zabiegów.
Ogród to miejsce spolaryzowanych zjawisk, jak zauważył Elkins. Tu trwałość rywalizuje z żywiołem metamorfozy, tu Szatan wślizguje się w listowie, kryjąc się przed Bogiem, tu samotnik konfrontuje się z grupą. Jak bardzo medytacyjna i samotna nie byłaby praca ogrodnika, w końcu przychodzi pora zbiorów i warto pochwalić się plonami przed kolegami. Wszyscy działkowicze znają uczucia dumy i zazdrości, a nasze wystawy i nagrody niczym nie różnią się w swoim sensie od zwyczajów z wysp koralowych. Tam wznosi się wielkie platformy, na których demonstruje się zbiory, porównując je i oceniając, zanim trafią do spichlerzy. Trobriandczycy znoszą plony z ogrodów do wioski, mimo zmęczenia pracą, w tańcu i wybuchach radości. Taytu, krągłe taro, złożone w niebotycznych stertach, wydają się nie tylko pożyteczne, ale także swoiście piękne. Na koniec pierwszego etapu żniw czarownik bierze z pierwszych plonów yam i taro, bierze muszlę o ostrej krawędzi, odcina kawałki tych roślin i składa w ofierze duchom przodków, recytując:
„Porzućmy zeszłoroczne pożywienie, o starcy, spożywajmy zamiast niego nowe pożywienie”.
Jako gwarantowi przymierza między pragnieniami ludzi a niewyrażalnym, od tej chwili nie wolno mu brać do ust ani okruszyny z zeszłorocznych zbiorów. Cały, i ciałem, i duchem, ma wibrować nowym rokiem i nowym urodzajem.
Zaklinanie ogrodu – czarnoksięskim słowem, zapleceniem płotu z łoziny, plastikową butelką na dziki – wynika z przeświadczenia, że toczące się w nim procesy są ważne dla człowieka, a niedające się okiełznać powszednią praxis. Ogród jest jednym z tych rozdroży, gdzie o pierś człowieka uderzają inne wymiary – poznawcze i etyczne. To miejsce nieuchronnego pytania o prawo do narzucania przyrodzie kulturowych matryc, o różnicę między człowiekiem a ptakiem, o korzenie świata. Ogród mówi o samotności, o wątpliwościach ogrodnika, który obsadza klematisem i pachnącym groszkiem mur między cywilizacją a naturą. Gdyby człowiek oddychał pokojem, gdyby żył w kieszeni Boga, nigdy nie stworzyłby ogrodu, tego znaku zapytania i znaku wątpienia. Nie doskonaliłby upraw, bo nie znałby niedoskonałości, nie ogradzałby się przed dzikami, bo nie znałby braku, nie pieliłby chwastów, bo w jego zrównoważonym świecie nie byłoby ani nadmiaru, ani głodu, ani inwazji, ani klęski. Zostawmy na boku ogród Edenu, który dostał się do świętych tekstów jako odblask bliskowschodniej kultury ogrodów, ich znaczenia i wymiernej cenności. Prawdziwym rajem dla człowieka nie jest spacer po najbardziej „rajskim” ogrodzie, ale poczucie jedności z naturą i bezpieczeństwa w jej obliczu. A tę świadomość można napotkać wyłącznie na własnych ścieżkach wewnętrznych, w kamienistej dolinie życia, na przekór oczywistości porażek. Zanim ogrodnik z biegiem lat dotrze do tego raju, nad swoją grządką z kapustą jest bezradny, więc wzywa czarownika. Magia ogrodowa wyrasta z założenia rozdźwięku między człowiekiem a przyrodą. Ogrodnicy z wysp koralowych najpierw zaklinają rośliny, żeby rosły dorodne, potem zamawiają dzikie świnie, żeby zabłądziły, szukając ich ogrodów, wreszcie czarują swoje brzuchy i swój apetyt, żeby nie zmusił ich do zjedzenia zbyt szybko plonów, które powinny starczyć na cały rok. Paradoks i absurd. Taro nienormalnie pęcznieje, dzik chodzi głodny w pobliżu jedzenia, a skuteczny ogrodnik wzdraga się przed spożywaniem owoców swojej pracy. Zaklęcia tworzą sztuczny świat, obstalowany u czarownika, mający odpowiadać założonemu modelowi spodziewanego nieszczęścia. Staje czas i gęstnieje rzeczywistość wśród grządek regularnie pokrywanych przez czarownika woalem magicznych zaśpiewów.
Nie przypaliłam garnka z taro. Gotowało się prawie pięć godzin. Smakowało jak ziemniaki bez soli, czyli nieciekawie.
------------------------------------------------------------------------
Teksty zaklęć w tłumaczeniu Antoniego Bydłonia (wykaz literatury przedmiotu na końcu książki).