- W empik go
Oh, my God! Sezon liceum - ebook
Oh, my God! Sezon liceum - ebook
Kompleksy i burza hormonów to domena wszystkich nastolatek, niezależnie od epoki, w której żyją. To wtedy odczuwamy świat najbardziej - zarówno pozytywne emocje, jak i porażki. Oh my God! to kwintesencja świata nastolatki, opisywana oczami i uczuciami szesnastoletniej Sary, która odkrywa pasję śpiewania - najskuteczniejszą odtrutkę na codzienne problemy: skutki rozwodu rodziców, własne kompleksy i dylematy związane z wyborem szkoły średniej. Wkrótce w jej życiu pojawi się ktoś, kto sprawi, że każdy wykonywany utwór stanie się czymś o wiele więcej niż sposobem na oderwanie się od zmartwień... I choć obiekt jej westchnień jest starszy o kilkanaście lat, dla zakochanej dziewczyny nie ma to znaczenia. Niebawem przekona się jednak, że życie nigdy nie jest tak proste, jak byśmy chcieli, a kiedy do akcji wkroczy Jagna, była dziewczyna jej ukochanego, zrobi się naprawdę gorąco... Czy różnica wieku to powód, żeby rezygnować z marzeń? I czy trójkąt, a raczej czworokąt, może mieć jakikolwiek sens?
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-704-8 |
Rozmiar pliku: | 747 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
15 grudnia 2006
Orzechowe. Miał orzechowe oczy. Nie, nie jak orzech włoski z cieniem goryczy w smaku… Raczej jak orzechy laskowe, przepełnione łagodnością, a zarazem przenikliwe. O ile pamiętam, od tamtej pory zasmakowałam w lodach właśnie o smaku orzechowym. Skoro już jestem przy jedzeniu, to nie mogę zapomnieć o śliwkowych slipach w tyranozaury, które raz po raz pojawiały się na jasnej skórze przy wstawaniu z krzesła i siadaniu, jak strzałka na sygnalizatorze przy wjeździe do centrum handlowego. Dość nietypowe preferencje bieliźniane, przyznaję, ale przecież mamy dwudziesty pierwszy wiek, prawda? Właśnie nietypowość to cecha ludzi, którzy ciągną w mój mały świat, nietypowość, która z czasem przeistacza się w jakiś defekt umysłowy, najczęściej niegroźny jak na przykład zamiłowanie do kanapek z żółtym serem i nutellą… I on nie był wyjątkiem… Wraz ze swoimi orzechowymi oczami, tyranozaurami i gitarą, niczym mieczem, podbił mój umysł (to, co, anatomicznie rzecz ujmując, jest między jednym uchem a drugim) i serce (to gdzieś z lewej strony koło cycków, na pewno z lewej, bo piszę prawą ręką, a serce jest z tej strony co ręka, którą nie piszesz – mawiała nauczycielka w podstawówce) jak Napoleon podbił… Yyy… No, ten… Jedno z terytoriów, którego nazwy nie pamiętam, ale na pewno nie było to Waterloo. W każdym razie tamtego zimowego dnia, przy dźwięku kolęd przygotowywanych na koncert dla emerytów i rencistów, nie miałam pojęcia, jak orzechy, dinozaury i gitara wpłyną na roztargnione jak moje włosy życie.
– Co ci się stało z włosami? – zapytał, patrząc tymi swoimi orzeszkami na moją, przyznaję, dość nieumiejętnie ułożoną fryzurę z krótkich włosów, powstałą w około dwadzieścia sekund przy użyciu żelu ekstra strong.
– Nic, awaria suszarki – rzuciłam szybko, bo tylko to przyszło mi do głowy, a poza tym stwierdziłam, że za obszerne byłoby prawdziwe tłumaczenie, że mam notoryczny problem z ułożeniem fryzury, wynikający z niesforności i nieprzewidywalności moich włosów, z którymi nie zawsze da się zrobić coś lepszego niż to, co w tej chwili mam na głowie. Brak czasu i kontaktu z pismami typu „Cosmopolitan”, z praktycznymi wskazówkami na temat układania fryzur, brak uświadomienia ze strony mojej matki, jak takie rzeczy się robi, wreszcie brak czasu – to byłaby uczciwa odpowiedź na jego pytanie. Przemknęło mi przez myśl, żeby po próbie podejść i mu wyjaśnić to wszystko, ale stwierdziłam, że się wystraszy, że jestem tak niekompetentna w „sprawach kobiecych”, i w ogóle nie będzie chciał ze mną gadać. Nawet o moich włosach. Ostatnio doszłam do wniosku, że włosy są w pewnym stopniu odzwierciedleniem człowieka – na przykład gładkie, proste i długie, jakie ma moja siostra bliźniaczka (całe dziewięć miesięcy mieszkałyśmy w jednym pokaźnym brzuchu, a ludziom ciężko uwierzyć, że w ogóle istnieje jakieś pokrewieństwo między nami), jest rozważna, pracowita, grzeczna i tak dalej. Ja z kolei, ze swoją krótką fryzurą, zwykle niedbale roztrzepaną przy pomocy jakichś kosmetyków, wyglądam na lekko stukniętą, trochę zagubioną i leniwą. Jeśli moja teoria się sprawdzi, to ON powinien być uparty (wskazuje na to długość włosów jak u Hugh Granta), tajemniczy (kolor – czarny) i fakt, że pewnie chadza swoimi ścieżkami (brak żelu, który jest obecnie bardzo trendy). Jeszcze popracuję nad tą moją teorią.
Z włochatych (włosowatych???) przemyśleń wyrwała mnie pani Gosia, która kazała mi zająć miejsce tuż obok niego i śpiewać Lulajże Jezuniu. Zachwycona podeszłam, ale nie za blisko, żeby nikt się nie dowiedział o Napoleonie i tak dalej. I zaczęłam śpiewać. Nie patrzyłam na niego, nie mogłam, on miał na imię Mariusz, nie Jezus, poza tym „lulajże” odnosi się do lulania, a lulanie dwumetrowego faceta w slipach w tyranozaury mogłoby się zakończyć tragicznie. Zarówno dla mnie, jak i dla niego. Skończyłam śpiewać, próba generalna dobiegła końca. Pani Gosia stwierdziła, że jutro będzie dobrze, a basista (szatyn z opadającymi na ramiona kędziorami, który mógłby robić za cherubina, gdyby tylko miał cały pierwszy ząb, a nie połowę) skwitował:
– Nie ma stresu, Gocha. Połowa i tak nie słyszy co najmniej na jedno ucho…
Wszyscy muzycy byli z panią Gosią na ty. Anka, moja największa śpiewająca (piszcząca!) rywalka, która ma solówkę w Dzisiaj w Betlejem, powiedziała, że kiedyś razem grali w zespole, ale pani Gosia nie ma teraz na to czasu, bo nas uczy i sobie chłopaka znalazła, i wychodzi niedługo za mąż. A wiadomo, że jak mąż, to zaraz pojawi się czworonożny, drący się wniebogłosy owoc miłości, i jak tu znaleźć czas na śpiewanie?
Nauczycielka uśmiechnęła się, życzyła nam udanego wieczoru, po czym rozeszliśmy sie do domów. Jutro „wielki dzień” – trzeba się wyspać przed koncertem dla tysięcznego szalejącego tłumu, który będę sobie wyobrażać, patrząc na około pięćdziesiąt osób, które zechcą posłuchać (choćby na jedno ucho) naszych wypocin na scenie miejscowego Domu Kultury.
16 grudnia 2006
Obudziłam się przed dziesiątą rano, brutalnie wyrwana z objęć snu przez dziwne dźwięki dobiegające z kuchni. Zupełnie jakby ktoś urządził sobie perkusję z garnków i patelni, wyżywając się na nich metalową chochlą. Półprzytomna próbowałam sobie wyobrazić, co lub kto to może być. Wielka wiewiórka z kolczatką na ogonie, która odbywa tournée po mojej kuchni, wyobrażająca sobie, że jest wiewiórczą kopią Jeana Michela Jarre’a? Dżisas, to na bank mama. Manifestuje swoje niezadowolenie wynikające z niepozmywania przeze mnie sterty naczyń, a była moja kolej. Cholera. Trzeba wstać.
– Przepraszaaam – powiedziałam, akcentując i przedłużając drugie „a”, żeby całe słowo bardziej odzwierciedliło moją skruchę.
Brak odpowiedzi. To gorzej, niż gdyby otworzyła usta i wyskoczyły z nich potoki słów pretensji i żalu, że jestem leniem i „nieużytkiem”. Nie mając pomysłu na dalszą część monologu, poszłam do łazienki i obmyślając strategię zaprowadzenia pokoju w naszym domu, weszłam pod gorący prysznic. Oczyszczona i naładowana energią postanowiłam spróbować z mamą jeszcze raz, mając w ręku tajną broń – ostatnią czekoladę, notabene, z całymi orzechami. Weszłam do pokoju mamy (kuchnia została całkowicie odgruzowana).
– Przepraszam, mamo. Ja, wiesz… No, miałam wczoraj próbę i tak jakoś wyszło, byłam zmęczona…
– Ja też jestem zmęczona.
Hm. Nieciekawie. Zostawiłam czekoladę na stole przed mamą, chcąc powiedzieć, że zawiera dużo magnezu, który dobrze wpływa na regenerację organizmu, ale ugryzłam się w język.
Przedstawienie się udało. Były opłatki przegryzane przez sztuczne szczęki, oklaski pooranych zmarszczkami dłoni łaskawych gości i słowa wdzięczności poprzedzone fragmentem Biblii, które się zwykle czyta na tego typu imprezach, żeby nadać im oryginalności (choć nie ma w tym nic oryginalnego, bo przecież wszyscy tak robią).
– Idziemy na miasto? – spytała Aśka, jedna z moich trzech koleżanek, zajmująca bardzo poważną pozycję w chórku.
– Czemu nie? Przedstawienie się udało, więc można to uczcić jakimś piwkiem.
Muzycy zwijali kilometry swoich kabli, wtyczki, piece (bo tak mówią na swoje wzmacniacze), a ja razem z Aśką i chórkiem wydostałyśmy się z białych prześcieradeł, które miały zrobić z nas anioły i nadać nam wizerunek sceniczny.
– Myślicie, że sie podobało? – spytała Beata, wiceprezeska chórku.
– Chyba tak. Starsi ludzie lubią takie imprezy, wiedzą wtedy, że ktoś o nich myśli – odpowiedziała Marta wice-cyce-prezes chórku upadłych aniołów, która ma taki biust, że mogłaby obdzielić nim pół klasy, ze mną na czele, bo choć noszę rozmiar C, to i tak mam biust nieproporcjonalnie mały (jak mi się wydaje) w porównaniu do mojej budowy, czyli sześćdziesięciopięciokilogramowej masy składającej się głównie z tłuszczu, mięśni i odrobiny krwi, w której pewnie pływają, zupełnie jak w rosole, oka tłuszczu. I choć jestem dość wysoka, już nie daję się nabierać na teksty typu: „Nie widać po tobie tylu kilogramów”.
Podniecając się długimi oklaskami, dotarłyśmy do miejscowego pubu o bardzo wyszukanej nazwie „Kafar”, jedynego miejsca w naszym miasteczku, które jest w pewnym sensie placówką młodzieżową (nie licząc oczywiście przystanków autobusowych i stacji PKP), gdzie można się polansować, wypić piwo i ewentualnie podnieść swoją samoocenę, będąc podrywaną przez miejscowych chłopaków. Weszłyśmy do środka i zamówiłyśmy po piwie. Fakt, że mamy prawie szesnaście lat, nie przeszkadzał barmanowi, to nie Warszawa, gdzie przebrany za porządnego obywatela oficer SB przytknąłby mu pistolet do skroni, każąc oddać licencję na alkohol. I całe szczęście.
– Fajny był ten perkusista – zaczęła Beata.
– No… A widziałyście dinozaury u gitarzysty??? Masakra, przecież to dorosły facet, myślałam, że takie gatki są dla przedszkolaków – skrzywiła się Marta.
– Dinozaury są w porzo, koleś ma swój styl – wtrąciłam.
– Styl mówisz? Coś mi tu śmierdzi, Sara, sama mówiłaś, że porządnego faceta można rozpoznać po tym, jak się ubiera, a podobają ci się gatki w dinozaury? Ja widziałam, jak ty na niego patrzysz – ciągnęła Marta.
– Jak?
– No tak jak… spaniel. Dokładnie, właśnie tak – spaniel, który jest bardzo nieśmiały i boi się podejść, chociaż bardzo by chciał – skwitowała.
– Spaniel? Dzięki. Zgłoście mnie do jakiegoś show. Zarobimy kupę kasy na spanielu śpiewającym kolędy.
– Nie zaprzeczyła – zauważyła Kaśka, śmiejąc się szyderczo pod nosem.
– Heloł, patrzyłam nie na niego, a na jego gitarę, czy to takie trudne nauczyć się grać, i tyle. Zawsze chciałam się nauczyć, ale moi starzy uważają, że to słomiany zapał i gitary mi nie kupią.
– Aha. A ja nawet wiem, kogo chciałabyś za nauczyciela…
Już miałam przywalić Marcie plastikowym widelcem, ale zamarłam z narzędziem zbrodni w ręku, widząc, jak Napoleon podchodzi do baru wraz z resztą kolegów, czyli obiektem westchnień Beaty – perkusistą, z cherubinem z brakiem w górnym uzębieniu, z jeszcze jednym gitarzystą, którym był chłopak z naszej szkoły, i zamawiają „piątki” – czyli pięćdziesiąt mililitrów wódki.
– No lasesjendy, będzie ciekawie – odezwała się Marta, po chwili ciągnąc mnie za bluzkę, żebym usiadła i nie dostała skrętu szyi. Siedział tam, na wysokim stołku obitym pseudoskórą w kolorze zielonym, i rozmawiał ze swoimi kumplami. Starałam się nie odwracać i pożałowałam, że usiadłam tyłem do baru – Beata miała najlepszy widok i raz po raz trzepotała tymi swoimi długaśnymi rzęsami, mając nadzieję, że Krystian (bo tak miał na imię perkusista) poczuje wiatr wywołany tym trzepotaniem, padnie jej do stóp i powie, iż nie jest godzien czuć tego zefirku na swojej twarzy. Marta, Aśka i Kaśka nie wzdychały do żadnego z „pozostałych” – w sumie nie bardzo było w czym wybierać – endżel z półjedynką wystąp i karzełkowaty chłopak z naszej szkoły nie wydawali się atrakcyjnym obiektem nawet do rozmowy, a co dopiero do zawracania sobie głowy…
Wieczór nam mijał przy pogaduchach o szkole, przedstawieniu i wartości matrymonialnej panów grajków, gdy do pubu weszła ONA. Przesuszone, długie blond włosy (zapewne wielokrotnie farbowane, bo miejscami wpadały w zielonkawy odcień), opadały jej na ramiona, wywijając się przy końcach we wszystkie strony świata, a jej kurtka we wściekle czerwonym kolorze oślepiała wszystkich śmiałków, którzy odważyli się na nią spojrzeć. Jak na moje oko miała około dwadzieścia dwa lata, choć trudno było to stwierdzić, bo ostry makijaż i kiepskie oświetlenie nie ułatwiały identyfikacji. Nie była brzydka, nie była też ładna. Nie była gruba, nie była zgrabna… Ale miała wyraz twarzy, który nie wzbudzał sympatii, jakby drwiący, szyderczy… Nie widziałam jej wcześniej.
– Kto to? – spytałam.
– Nie wiem. Pewnie jakaś laska z pobliskiej wsi. Nie znam jej – odezwała sie Aśka. Reszta dziewczyn też przyznała, że jej nie kojarzą. A ona… podeszła i zaczęła rozmawiać z Napoleonem i jego ekipą… Aż się zatrzęsłam, że to nie ja mogę sobie, ot tak, podejść i pogadać z nimi, niekoniecznie o koncercie kolęd czy moich włosach.
– Eee, Sara, ja nie chcę nic mówić, ale… Ona sie przystawia do tego twojego gitarzysty… – zaczęła Beata, która miała najlepszy widok na wszystko.
– Jaki on mój, daj spokój – odpowiedziałam, ale zakotłowało się we mnie jak w garncu pełnym magicznej mikstury przygotowywanej przez czarownicę. Odwróciłam się i ku mojemu zaskoczeniu (które objawiło się jako bryła lodu w moim żołądku) mogłam stwierdzić, iż są parą. Szczebiotała do niego jak jakiś cholerny ptaszor przy tarle, czy jak tam sie nazywa ich okres godowy. On nie wykazywał większego zainteresowania, ale też nie ignorował jej zupełnie. Nagle pomyślałam, że już nie lubię orzechowych lodów, że już nigdy nie zjem nic, co zawiera choćby śladowe ilości orzechów, jak piszą producenci wafelków na opakowaniach. Nie wzięłam pod uwagę faktu, że Napoleon może osiąść na jakimś terytorium i nie chcieć poznawać nowych. W jednej chwili oklapłam jak kanapka w szkolnym bufecie, która od rana czeka, aż ktoś ją zje, nasiąkając wszystkim, co znajduje się pomiędzy częściami bułki. Ja również nasiąkłam – złością? Zazdrością? Zawodem? Nieważne.
– To co, zbieramy się? Jest już prawie dziesiąta. – Aśka powoli owijała się swoim długim jak anakonda szalem z etnicznym wzorkiem.
– Chodźmy, mam na dzisiaj dość wrażeń – powiedziałam.
– Ja też. – Beata widziała, że coś ze mną nie tak, ale była na tyle wspaniałomyślna, że nie wyskoczyła z żadną sarkastyczną uwagą.
Przy wyjściu było dość tłoczno i choć chciałam się przyjrzeć z bliska dziewczynie Napoleona, nie mogłam jej nigdzie znaleźć wzrokiem. Pewnie poszła do WC – pomyślałam. Kątem oka zauważyłam barmana, który przeciskał się przez grupkę ludzi z wielką pizzą na ręku, i wtedy poczułam czyjeś dłonie w okolicy mojego brzucha. Nie, to nie dłonie żadnej z dziewczyn, te były zbyt silne. Odwróciłam się i o mało nie zemdlałam.
– Uważaj, bo ta pizza wyląduje na podłodze. – To był Mariusz, który przyciągnął mnie do siebie, żeby zrobić przejście dla faceta z pizzą.
– Eee… Tak, nie widziałam go. – Mdleć czy nie mdleć?
Mariusz uwolnił mnie z uścisku, co bynajmniej nie wprawiło mnie w zachwyt, i już zbierałam się do wyjścia, gdy znów zrobił to samo – przyciągnął mnie do siebie, bo barman wracał z okrągłą drewnianą tacą.
– A teraz uważaj, żeby cię nie uszkodziło drewniane UFO.
Spojrzałam na jego twarz – łagodną i uśmiechniętą. Jakby bawił się w przeciąganie liny. Widząc, że nie mam przygotowanej żadnej riposty, zagadywał dalej:
– Jak tam suszarka? Chyba już trochę lepiej, co? – Spojrzał na moje włosy, które jakimś cudem przyzwoicie wyglądały. Uśmiechnęłam się nieśmiało, bąknęłam „no tak” i skwitowałam, że ma szczęście, że jest facetem i nie musi się bawić takimi urządzeniami. Nagle poczułam, że ktoś stoi za moimi plecami – była to zielonowłosa dziewczyna Napoleona.
– Nie ma mnie zaledwie pięć minut, a ty szukasz towarzystwa wśród małoletnich chłopców? – W jej głosie było tyle sarkazmu i szyderstwa, ile śniegu na Mount Evereście. Mam krótkie włosy, zwykle chodzę w dżinsach, ale żeby wziąć mnie za chłopaka?! Normalnie bym się zagotowała, ale nieoczekiwany gest wykonany przez Mariusza chwilę wcześniej zadziałał na mnie na tyle kojąco, że zanim zdążyłam otworzyć usta, by odpalić armatę z ripostą, odezwał się on.
– Jagna, ogarnij się. To Sara, wokalistka, gwiazda dzisiejszego wieczoru. Przynajmniej dla emerytów i rencistów, ale od czegoś trzeba zacząć – odparował.
– Jagna. – Dziewczyna wyciągnęła kościstą rękę, a ja, ponieważ już zostałam przedstawiona, udałam, że porównanie mnie do małoletniego chłopca spłynęło po mnie jak po kaczce, i powiedziałam:
– Miło cię poznać, ale muszę już lecieć.
Po czym wyszłam, przeciskając się przez mur z koleżanek, które wszystko widziały i zapewne czekały na rozwój sytuacji. Ja z bijącym sercem, ale i z ulgą wciągnęłam mroźne, grudniowe powietrze, powtarzając tę czynność kilkukrotnie, by nie dostać zawału. Nie do końca miałam świadomość, czy to działo się naprawdę, czy po prostu zadziałała moja bujna wyobraźnia.
– Sara, on na ciebie leci – szepnęła Aśka. Owinięta tym swoim szalikiem wyglądała jak beduin, który pierwszy raz zobaczył telefon komórkowy i był z tego powodu bardzo przejęty.
– Widziałyśmy wszystko – wtrąciła Marta. – Skubana, zawsze trafiają ci się najlepsze kąski.
– Słyszałyście, co ona powiedziała? Wzięła mnie za chłopaka! – Dopiero teraz dotarły do mnie słowa, których z jakichś bliżej nieznanych powodów (jeszcze nikt nigdy nie pomylił mnie z płcią brzydszą) tamta użyła wobec mnie, żeby zmniejszyć rozmiar mojego, i tak małego, kobiecego ego do rozmiarów ślimaka winniczka.
– Słyszałyśmy. Słyszałyśmy też odpowiedź. Bardzo miło z jego strony.
– Co za małpa – wtrąciła Kaśka.
I tak obgadując sytuację, rozeszłyśmy się do domów. Kładąc się spać, wciąż miałam przed oczami jego twarz, wciąż czułam jego ręce na swoim brzuchu i bokach, a za każdym razem po moich plecach maszerował rząd mrówek, powodując gęsią skórkę wzdłuż kręgosłupa. Byłam zarazem bardzo szczęśliwa z powodu faktu, iż mój obiekt westchnień okazał mi jakieś zainteresowanie (co zdarza się osobnikom rodzaju męskiego bardzo rzadko), jak i zła, kiedy przypominało mi się, jaką pindę ma przy boku. Ostatnia brygada mrówek przebiegła sprintem i zasnęłam…