- nowość
- W empik go
Ohir - ebook
Ohir - ebook
Czy sztuczna inteligencja może poczuć żal, kiedy jej załoga zniknie?
Obsługa zwykłego komputera może być skomplikowana, a co dopiero próba porozumienia się z komputerem pokładowym statku kosmicznego.
Stefan nie jest specem od elektroniki, lecz zwykłym człowiekiem, który spędza coroczne wakacje u rodziny na wsi. Od dziecka ma wiele marzeń związanych z kosmosem, niestety, jego jedyne loty to te między Polską a Wielką Brytanią, gdzie mieszka i pracuje.
Pewnego dnia napotyka opuszczony przez załogę tajemniczy wahadłowiec. Po przezwyciężeniu początkowego szoku zaczyna dostrzegać w znalezisku życiową szansę. Niestety, nie wszystko idzie zgodnie z planem. Stefanem i statkiem zaczynają interesować się służby bezpieczeństwa różnych krajów, co doprowadza do tragicznych w skutkach wydarzeń.
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-948972-1-5 |
Rozmiar pliku: | 672 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Gwiazdy zawsze mnie wołały i przynosiły mi ulgę. Nawet teraz, gdy na nie patrzę, odczuwam spokój i lekkość. Mam wrażenie, jakbym leżał na chmurze tuż pod pustą przestrzenią kosmosu. Z nieznanych powodów to właśnie gdy leżę na trawie, lubię na nie patrzeć najbardziej.
W podwarszawskiej miejscowości trudno jest znaleźć łąkę taką jak ta, gdzie nikt poza mrówkami by mnie nie niepokoił. Dach bloku długo był moim azylem, gdzie w spokoju mogłem rozmyślać i patrzeć wysoko i daleko w przyszłość. Pamiętam, jak po raz pierwszy się tam położyłem, niesamowite uczucie. Gwiazdy były na wyciągnięcie ręki. Bliżej niż kiedykolwiek. Niemal czułem ich ciepły dotyk. Niestety to wrażenie nie utrzymało się za drugim razem. Pierwszy okazał się najpiękniejszy. Nieważne, że moje ubranie pokrył brud ze smolistego dachu. Później zacząłem stosować folię, prostą w obsłudze. W końcu jakiś idiota założył kłódkę na klapę wejściową.
Od tamtej pory nie miałem już nawet azylu od przytłaczającej rzeczywistości. Jedynej i niepowtarzalnej samotni, bez nieprzyjemnego dla uszu gwaru podstawówki. Od tamtej pory zostały mi już tylko wakacje u rodziny na wsi, na które wciąż, niczym zaprogramowany, potrzebuję jeździć. Nawet teraz, gdy od lat nie mieszkam w Polsce. Leżę teraz rozluźniony, chcę poczuć tę lekkość kosmosu. Ziemia przyjemnie chłodzi plecy, a trawa jest jak mięciutka karimata. Pogrążony w myślach niemal zapominam, że nie jestem sam.
– Samolot. – Piskliwy, lecz dźwięczny głos kuzynki przerywa błogą ciszę.
– Nie. To satelita. – Odrywa mnie od wszechświata. Spadam na Ziemię, co odczuwa ciało. Niczym jak za dawnych lat, gdy świat w naszych oczach był wielgachny, a my tacy mali. Trudno było sięgnąć do sufitu. Nawet teraz nie wszędzie potrafię dosięgnąć. Leżymy porozrzucani na łące, tuż za wiejską drogą, za którą znajduje się osamotniony dom Pazurów, jednolicie złączony z oborą dla krów i drugą dla cieląt. Słyszymy również delikatny szum wody, która przepływa pod mostem niewielką rzeczką tuż przy łące sołtysa.
– Leci! Leci! To znaczy spada! – woła Przemek, nasz kolega, który nie raz był wyśmiewany z powodu niskiego wzrostu.
Milkniemy, kierujemy wzrok wysoko na spadającą gwiazdę, która znika tak szybko, jak się pojawiła.
– No i co, tylko tyle? – Jestem wzburzony.
– Na to wygląda – stwierdza w skupieniu Bolesław, mój brat. Drapie się po niezadbanym zaroście na pyzatej twarzy. Nigdy o niego nie dbał. Włosy na głowie również ma rozczochrane.
Pomiędzy naszymi głosami rozlega się przytłumiony warkot traktora, na który nikt nie zwraca uwagi.
– Też myślałam, że będzie coś więcej.
– Może jeszcze coś spadnie – pociesza nas Przemek.
– W sierpniu na pewno.
– Czemu w sie…? – Bolek mówi coś jeszcze niezrozumiale. Nie jest w stanie pohamować ziewania.
– Perseidów będzie więcej w sierpniu.
– A co to jest? – Dziwnie patrzy na mnie kolega.
– Spadające gwiazdy, czyli meteory. A właściwie to meteoroidy, które wchodzą w atmosferę i wywołują zjawisko meteoru. Po wylądowaniu stają się meteorytami.
Chwila ciszy. Czuję ich spojrzenia.
– Usłyszał kilka mądrych słów i się popisuje. Jakby normalnie nie można było powiedzieć. – Głos Joanny wyraźnie zmienia się na obrażony.
Zapomniałem, że nie lubi takich wtrąceń. Zawsze jej to psuje nastrój. Nigdy nie uzyskałem odpowiedzi, dlaczego tak jest. Zerkam na jej zniesmaczoną twarz, lecz nie chce mi się w to wnikać po raz wtóry.
– Jest! Spada następna – zauważa Przemek.
– To satelita – stwierdza pewna siebie Aśka.
– Tym razem to samolot – mówię ot tak, by ją podrażnić. Bo nie lubię, gdy tak się zachowuje.
Mina dziewczyny jest bezcenna.
Zmienili się. Nikt już nie kładzie się ze mną na trawie. Wyjątkowo dzisiaj skorciło ich, by pójść ze mną i podziwiać spadające gwiazdy, które miały zabłysnąć tej nocy nad naszymi głowami. Rzeczywiście, przewidywania astronomów okazały się prawdziwe, ale hucznie zapowiadane zjawisko zawiodło nie tylko mnie. Nie jest to deszcz, jakiego się spodziewaliśmy, lecz losowe krople. Nawet moje wakacje się zmieniły, ale nie ja. Nie mogę do tego dopuścić, by i mnie to spotkało. Moje marzenia pozostają takie same, choć wiem, że celu nigdy nie osiągnę. Nie pomogą w tym dwa fakultety z ekonomii ani funty brytyjskie. Pięć lat studiów na przypadkowej specjalizacji i praca za granicą, której moje ciało nie znosi. Niestety, za patrzenie w gwiazdy nikt nie płaci, no przynajmniej nie mnie.
Od zawsze astronomia jest dla mnie jak potężny magnes. Niestety nie dane mi było zająć się tym na poważnie. W podstawówce nie ma astronomii. System nie przewiduje takich odmieńców jak ja, którzy chcą się uczyć tego, co lubią, a nie tego, co się im każe. Z roku na rok przymusowo odciągano mnie od pasji, aż zakopałem je głęboko w podświadomości. Nawet teraz trudno jest się do nich przyznać przed nieznajomymi. Sam sobie robię pod górkę, tak dobrze mnie wyszkolili. Coraz rzadziej patrzę na gwiazdy. Tylko w wakacje.
Podejrzewam, że gdybym nie miał rodziny na wsi, pewnie zwariowałbym zamknięty w miejskiej klatce. Komunalne bloki, komunalne małe mieszkania, ale udało się przeżyć w nich trudy socjalizmu. Zwłaszcza dla samotnej matki wychowującej dwoje małych dzieci to prawdziwe wyzwanie. O ojcu wiem tylko tyle, że roznosił ulotki Solidarności. Pewnego dnia wyszedł i do tej pory nie wrócił.
Mieszkanie, w którym ciągle mieszka mama, z jednej strony dawało mi schronienie, a z drugiej budziło wstręt. Pół mojego pokoju. Czułem się bardziej jak w celi więziennej niż w domu. Jednak wciąż mogę tam wrócić, ale nie chcę się cofać. Wybrałem inny los, również bez przyszłości. Powoli, od kilku lat zaczynam zdawać sobie sprawę, że niewiele różnię się od mrówki. Małe pożyteczne stworzonko, które można zgnieść choćby przypadkiem i nawet tego nie poczuć.
O poranku ruszam z kuzynem zgonić bydło na poranne dojenie. Właściwie nie muszę tego robić, bo przecież jestem na wakacjach. Pomimo narzekań agencji co roku biorę dwa miesiące wolnego. Jadę i nie oglądam się za siebie. Mimo to, póki jeszcze tu jestem, warto poganiać za krowami. Czasem któraś zostaje w tyle, gdy łapczywie zrywa i przeżuwa zwilżone poranną rosą źdźbła trawy. Lubię biegać, lecz praktycznie nie zaspokajam tej potrzeby. Zgubiłem ją gdzieś pomiędzy pracą zarobkową a niespełnionym życiem. Coraz bardziej czuję się zagubiony w tej podłej rzeczywistości.
– Eee! Eee! – Kuzyn od niechcenia popędza wolniejsze krowy, by nie blokowały stada.
Dla niego i Joanny to codzienność. Dzieci rolników, zamiast wyjeżdżać na wakacje, często pomagają rodzicom przy różnorakich zbiorach.
Oczy mi się trochę kleją, ale rześkie powietrze pobudza do życia. Sycę się widokiem gór i lasów w oddali. Bartek ziewa od niechcenia, jakby próbował pochwycić jaskółkę przelatującą nad nim.
– Stefan! Patrz… – Kuzyn wskazuje na byczka z grupy cielaków, które niedawno opuściły oborę. Spędziły tam większość życia, teraz pokracznie starają się odnaleźć w innej rzeczywistości.
– Co on wyprawia? – Bawi mnie ten widok.
– Nieee wiem! – Bartek wzrusza ramionami i parska śmiechem.
– Może za dużo trawki się najadł?
– No chyba!
Cielak nagle panicznie wyskakuje w górę i bryka, płoszy przy okazji osowiałe krowy. Zwierzęta rozpierzchają się na boki. Musimy powstrzymać śmiech i udać się w pogoń.
– Stefan!
– Widzę!
Bartek leci na prawo przywołać krowy do porządku, ja natomiast biegnę odgonić oszalałe cielę. Najstarsze i przepełnione mlekiem krowy szybciej powracają do ładu. Cielak natomiast wciąż bryka, zatrzymuje się i powtarza cykl. Wygląda tak, jakby w chwili postoju próbował się zorientować, dokąd zabrykał. Biegnę, by odgrodzić mu drogę do stada. Nagle pojawia się ból w stopie, bezwolnie nurkuję w trawę. Kuzyn w tym czasie wydaje od niechcenia klasyczne popędzające dźwięki:
– Eee! Eee! – Milknie i staje jak wryty, gdy zauważa, że mnie nie ma.
Wyłaniam się niezdarnie, a Bartek wpada w histeryczny śmiech, aż się prawie przewraca.
Nie jest mi aż tak wesoło, choć rozumiem zabawność sytuacji. Wstaję i oglądam ubranie, ziemia jest mokra w tym miejscu, ale gęsta trawa ochroniła mnie od błota. Patrzę pod nogi.
– Dobra, chodź! – Macha długimi rękami.
Idę w stronę Bartka, lecz pod stopami wyczuwam zmianę podłoża. Twarde, równe… Idę pod górę? Coś się tutaj nie zgadza. Kolana uginają się samoistnie, gdy stopy szybciej, niż powinny, dosięgają gruntu. W tym samym czasie kuzyn znika mi sprzed oczu. Jego i łąkę zasłania mi coś, czego tu nie było i czego nie rozumiem. Kręci mi się w głowie i opadam na kolana, hacząc nogą o niespodziewany pagórek. Podpieram się rękami, by nie wybić sobie zębów. Nie ląduję na trawie jak wcześniej.
To na pewno nie jest łąka.
Nie dowierzam własnym oczom. Próbuję zrozumieć, co się dzieje… Przecież to niemożliwe. Chodzę po łące, rozmawiam z Bartkiem, gdy znany mi świat znika. Znajduję się na ukośnej platformie, której wcześniej tu nie było. Dotykam jej, widzę ją, ale… Na moim prawym policzku wciąż odbijają się promienie wschodzącego słońca. Zbyt mocno wkradają się w kącik prawego oka. Umysł nie nadąża… Cały czas jestem w tym samym miejscu, ale to, co widzę przed sobą, łąką na pewno nie jest. Muszę przywołać się do porządku. Zorientować w sytuacji. Jest to coś, co przypomina…
– …komnatę?
Ale zaraz. Skąd się wzięła na środku pola? Szybko zdaję sobie sprawę, że nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Ostrożnie przesuwam się w bok i schodzę z platformy, a ona znika. Przestraszony odsuwam się kawałek.
– Stefan. Co się dzieje? Jak to zrobiłeś? Zniknąłeś i się pojawiłeś. – Kuzyn stoi osłupiały.
Sam nie wiem, czy szerzej ma otwarte usta, czy oczy.
Bartek, mimo wrodzonej odwagi, zawsze odczuwał lęk przed duchami i innymi zjawiskami nadprzyrodzonymi. Pamiętam, jak raz słyszał niesłyszalny dla innych tupot na strychu i panicznie chował się pod kołdrą. Od dziecka uwielbiał oglądać horrory i straszyć innych, by udawać, że się nie boi.
– Nie wiem. – Cały sztywnieję.
Gdy przyglądam się zamarłej twarzy Bartka, mój stan jeszcze się pogłębia. Skóra cierpnie, aż przechodzi mnie dreszcz. Sama jego mina może przestraszyć. Widzę, że chciał podejść, ale się zatrzymał. Ledwie rusza z miejsca.
– Gdzie byłeś? Zniknąłeś i się pojawiłeś – powtarza.
Bartek próbuje uszczypnąć się w rękę. Ma chyba nadzieję, że to mu się śni. Zaraz obudzi się na łóżku i znów będzie musiał iść po krowy. Nic podobnego się nie dzieje, to nie sen.
– Tutaj coś jest. – Czuję ciarki na plecach.
– Co?!
– Nie wiem! – Niepewnie wyciągam rękę, próbuję wymacać. Waham się, ale skoro wcześniej nic mi się nie stało, to ręki chyba też nie powinienem stracić? Na wszelki wypadek wystawiam lewą. Uważnie patrzę i wyczekuję niezrozumiałych dla umysłu skutków. Oby tylko nie bolało, zagłuszam obawy nadzieją. Powoli zanurzam dłoń w powietrzu, a moje palce zaczynają znikać, jakby zostały amputowane. Ciało drży, a oddech przyśpiesza, jednak wsuwam przedramię. Jak cielęta badające nieznane otoczenie, tak i ja zaciekle staram się dowiedzieć więcej. Dlaczego moje ciało znika? Przecież to nie ma sensu. Brykać chyba nie zacznę.
– Co robisz?! – Jego głos zmienia się dramatycznie. Drepcze w miejscu, jakby się zastanawiał, czy już pora brać nogi za pas, czy jeszcze nie. – Zostaw to! – Łapie paniczne oddechy.
Próbuje przemówić mi do rozsądku, jednak zupełnie nic do mnie nie dociera. W dziwnym amoku wsuwam rękę aż do połowy ramienia.
– Nie wiem, co to jest, ale lepiej nie zadzieraj z duchami. Ja nie zamierzam. – Podnosi ręce. Mam wrażenie, że nie mówi do mnie, tylko daje znać, że chce być jak najdalej od zjawiska. Tak na wszelki wypadek.
– To nie duchy.
– Skąd wiesz?
– Chyba nie. – Nie mam pewności.
Nagle zdaję sobie sprawę z niebezpieczeństwa, na jakie się narażam. Jednym ruchem cofam rękę, oglądam ją starannie, by sprawdzić, czy aby na pewno jest cała.
– Uff! – Czuję ulgę, choć serce wciąż tłucze się w klatce piersiowej. – Musimy to zabezpieczyć – mówię w obawie i zachwycie zarazem.
– Zgłupiałeś?!
Zawsze chciałem doświadczyć czegoś niezwykłego. Nie mogę więc zwyczajnie wymazać tego doświadczenia z życia, tak jakby się nigdy nie zdarzyło. Przecież to widziałem, czułem. Chcę się dowiedzieć, co to jest i skąd się tu wzięło.
– Popilnuję miejsca, a ty przynieś pachołki i drut. – Mam nadzieję, że posłucha.
– No nie wiem, Stefan. Nie chcę, żeby zwaliła mi się tutaj cała masa ludzi, policji i innego badziewia. Nie mówiąc o dziennikarzach. Cyrk zrobią. – Aż się zapowietrza z przejęcia.
– Więc nikomu nie mów. Przynajmniej na razie. – Widzę niepewność na jego twarzy, przez co od razu dodaję: – Krów chyba nie chcesz stracić?
– Nie… Nic nie rób. Czekaj na mnie.
Przytakuję niepewnym ruchem głowy. On rusza, omija wielkim łukiem podejrzaną przestrzeń. Biegnie na skróty, pokonuje kolejne ogrodzenia i rów dzielący na pół posiadłość Pazurów. Czekam i czekam, ciekawość zżera mnie od środka jak robaki toczące martwe ciało.
Rozglądam się po okolicy. Niektóre krowy, byk i starsza cielna krążą ostrożnie. Wąchają powietrze, jakby starały się odkryć to, czego nie widzą. Czyżby przypadkiem dotknęły niewidzialnej komnaty? Ja chwilę wcześniej podczas biegu się o nią potknąłem. Z tego wszystkiego zapomniałem, że boli mnie stopa.
Gdy tak patrzę na bydło, odkrywam, że niewidzialny obszar jest większy, niż mi się wydawało.
Trudno jest mi określić, ile czasu tu stoję. Wbrew zdrowemu rozsądkowi postanawiam ponownie wejść na niewidzialny podest. Biorę kilka głębszych oddechów i ostrożnie odnajduję platformę. Przesuwam się w górę i coraz bardziej zbliżam do pomieszczenia. Nieopatrznie na coś nadeptuję. Zamieram i otwieram szerzej oczy. Może to nie był najlepszy pomysł? Może powinienem poczekać na Bartka, a nie pakować się w to sam.
Ostrożnie podnoszę lewą stopę. Mam na sobie stare, wytarte buty sportowe. Są brudne i mocno przechodzone, ale jakie inne można założyć do biegania za krowami? Pod podeszwą znajduje się przedmiot. Niedługi, owalny. Przypomina metalowy bolec, jednak nim nie jest. Wygląda na uszkodzony, być może przeze mnie. W pierwszej chwili chcę to podnieść, ale postanawiam go nie dotykać, tak na wszelki wypadek. Robię dłuższy krok i stawiam nogę dalej.
Wchodzę do czegoś, co nazwałem komnatą. Jest znacznie mniejsza, niż sądziłem. Pokrywa ją coś, co przypomina ciemne kafelki. Dotykam ich, ale nie potrafię połączyć tego, co widzę, z niczym dotychczas mi znanym. Tak samo wyłożona jest platforma, po której kroczyłem. Odruchowo się odwracam. Widzę świat, który znam. W oddali znajduje się dom Pazurów. Nawet nie wiem kiedy, a mój wzrok skupia się na tym, co nieznane. Od teraz stąpam ostrożniej. Staram się objąć spojrzeniem możliwie największy obszar otaczającej mnie przestrzeni. Oczy zachodzą mi mgłą, nie potrafię zamknąć ust. Z trudem staram się zobaczyć jak najwięcej, bo nie potrafię skupić się na szczegółach.
Przez otwór w ścianie widzę kolejne, jaśniejsze pomieszczenie. Robię krok i już jestem w innym świecie. Moją uwagę przykuwają błyszczące ekrany rozmieszczone na dłuższych ścianach. Nasycenie elektroniki przyprawia mnie o ból głowy, a wystrój dopełniają cztery czarne fotele rozstawione wzdłuż lewej ściany.
Ogrom bodźców wzrokowych staje się nie do zniesienia. Szare komórki tracą zdolność pojmowania rzeczywistości i odróżniania jej od wyobraźni. Na końcu pokoju po prawej stronie znajduje się zabudowana przestrzeń wielkości budki lub większego kiosku.
Pobudzony tym niesamowitym widokiem coraz zuchwalej stawiam kolejne kroki. Przekraczam następny otwór w ścianie. Pokój wielkością porównywalny jest z pierwszym. Maszeruję dalej.
Krótko, szeroko i pusto. Tak można opisać następne pomieszczenie. Nie przyglądam się mu dokładniej, wypatrzyłem bowiem coś znacznie bardziej kuszącego. Ostatnia wnęka to prawdziwy majstersztyk. Otwieram bezwiednie usta, czuję, jak serce bije szybciej niż zwykle. Ale jak? Skąd? Kiedy? Dlaczego? Z wrażenia tylko stękam, gdy próbuję się wysłowić. Wpatrzony przed siebie, wiedziony bezmyślną ciekawością, niczym zahipnotyzowany stawiam stopy coraz dalej. Jestem w środku. Za szybą widzę otaczający mnie świat, w którym jeszcze przed chwilą byłem. Krowy stopniowo przemieszczają się w kierunku bramy. Mleko zgromadzone w ich wymionach sprawia, że nie czekają, aż ktoś je podgoni. Same idą, dobrze znają ścieżkę, którą dwa razy dziennie, rano i wieczorem, wydeptują kopytami.
Dwa fotele przed szybą i dwa z tyłu, rozstawione szerzej przy bocznych stanowiskach kontrolnych, są wyznacznikiem normalności. Choć ich wygląd jest obcy, to ich obecność staje się jedynym prawdziwym odnośnikiem rzeczywistości. Nie czuję nóg, które prowadzą mnie do przodu. Zatrzymuję się dopiero pomiędzy fotelami przednimi. Jest tu sporo miejsca. Różnorakie przyciski rozpraszają uwagę. Dotykam szyby, lecz nie wyczuwam szkła. Staram się przyjrzeć każdemu centymetrowi. Jak na złość mój wzrok nie czeka, wędruje dalej, tu i tam. Bez krzty zastanowienia, rozhulany nie pozwala umysłowi rozpoznać niczego, co przesyła. Czy to kokpit?
– Jeśli to kokpit, to gdzie piloci? – Sam nie wiem, czy najpierw to mówię, czy może wcześniej o tym pomyślałem.
Łapię się za czoło i przesuwam dłoń w kierunku włosów. Zawsze marzyłem, żeby nawiązać kontakt z obcą cywilizacją. Być kapitanem statku kosmicznego jak Jean-Luc Picard albo jak podczas pierwszego kontaktu, polecieć w testowy lot Feniksa. Nagle odkryć, że dotychczasowe życie to tylko przydługi prolog ciekawej powieści. Teraz, gdy chyba tak się stało, mam mieszane uczucia. Odrętwiały stoję w kokpicie statku kosmicznego. Z jednej strony czuję błogość, lecz z drugiej kotłuje się we mnie strach. Całkowity brak potrzebnej mi wiedzy. Boję się obudzić, jeśli to sen, ale też boję się następstw tego, co rzeczywiste. Co, jeśli znalazłem gniazdo uśpionego wroga?
– Gdzie piloci? – pytam sam siebie, ale w taki sposób, jakbym oczekiwał odpowiedzi. Nie wiem, czy chcę, żeby ktoś odpowiedział. Jak hipnotyczne wahadło, od którego trudno jest oderwać wzrok, przyciąga mnie malutka tabliczka. Wygląda naturalnie, trochę przypomina ozdobę. Jest wczepiona w ścianę po lewej stronie wyjścia z kokpitu. Widnieje na niej niewielki napis i, ku mojemu zdziwieniu, potrafię go przeczytać. A przynajmniej tak mi się wydaje.
– O. F. Z. G. OHIR… Co to jest Ohir?
Zakładam, że znajduję się na jego pokładzie. A może to w ogóle nie są litery? Dopuszczam i taką myśl. Mogą też znaczyć zupełnie coś innego i na przykład „O” oznacza „F”, a „F” oznacza „G” albo „H”. Równie dobrze mogą to być liczby, jak choćby w szesnastkowym systemie liczbowym. Możliwe, że jest to po prostu numer seryjny albo jeszcze coś innego. Czuję się jak szczur doświadczalny w labiryncie bez wyjścia. Szybko wychodzę na zewnątrz, by zaczerpnąć powietrza.