ojciec.prl - ebook
ojciec.prl - ebook
Akcja książki rozgrywa się naprzemiennie w PRL-u i w czasach współczesnych. Główny bohater, Staś, odkrywa wraz z ojcem urok wędrówek po górach, a na własną rękę – swoją seksualność. W tle obserwujemy najważniejsze wydarzenia lat 70. i 80. – wybór Polaka na papieża, narodziny „Solidarności”, stan wojenny. Kiedy PRL upada, a ojciec zaczyna chorować, role się odwracają. I tak syn staje się ojcem, a ojciec synem... „Wojtek Staszewski napisał świetną powieść. Pokazał Polskę bez sentymentów, znieczulenia i ściemy. To naprawdę mocna proza. Może dlatego, że bez nadmiaru fikcji”.
Jacek Hugo-Bader
„Każda opowieść o ojcu jest opowieścią o jego dziecku, dlatego czytelnik dostaje dwie bardzo wciągające powieści – ojca.prl i ukrytego w nim syna.pl. Wojtek Staszewski pokazuje bolesny proces odwrócenia ról: syn przeistacza się w ojca nie tylko dla własnych dzieci, ale i dla swego rodziciela”.
Ignacy Karpowicz
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-832-681-038-1 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Staś, chłopczyk urodzony w głębokim PRL-u, który oglądał gołe baby w tygodniku „Perspektywy”, maszerował przez most Poniatowskiego na spotkanie z papieżem i zaczął biegać nad jeziorem Garbaś z chłopakiem swojej pierwszej dziewczyny, jest całkowicie wymyślony.
Jego ojciec, z którym złazili góry od Bieszczad po Sudety, a który teraz nie za bardzo potrafi dojść do łazienki, to również postać fikcyjna. Żona Stasia, góralka z krwi i kości, jego przyjaciele, z którymi poznał smak piwa, koledzy, z którymi macali dziewczyny w sklepiku szkolnym – to wszystko postaci nieistniejące.
I cały PRL z telewizorem Beryl 102, fiatem 126p i rozlepianiem ulotek w stanie wojennym też jest wymyślony.
Wszystko to jest kompletna fikcja.Przed samem stoi człowiek symfonia. Sam jak palec. Nie wie, w którą stronę ma iść. Bo dom jest przed nim, ale nogi nie prowadzą go do domu, tylko plączą się w supły, jak u pijaka. A mój ojciec przez 79 lat swojego życia wypił tyle wódki, co kot napłakał.
Stoi i sapie. Opiera się o samochód zaparkowany na chodniku. Jak to dobrze, że samochody parkują na chodnikach, jest o co się oprzeć.
Stąpa w stronę klatki schodowej, idealnie prosto, jest przekonany, że świetnie chodzi.
– Świetnie chodzę – powtarza mi zawsze, kiedy prowadzę go z fotela do łazienki. Odpycha mnie wtedy i rusza w taniec, przytrzymując się po kolei poniemieckiego pianina z Bydgoszczy, futryny z głębokiego PRL-u, pralki ze stanu wojennego – ileż bimbru się w niej pędziło – i odrapanej wanny. Obija się od ściany do ściany, od mebla do mebla.
Teraz, kiedy został sam na ulicy, wpada na kiosk Ruchu. Dobrze te kioski poustawiali. Daje radę przytrzymać się płaskiej jak szyba powierzchni, jakby był człowiekiem pająkiem, człowiekiem przyssawką, człowiekiem, który kurczowo trzyma się życia. Świszczy i gwiżdże jak orkiestra przyzakładowa, tylko że zakład właśnie zamykają.
Idzie dalej – świetnie, płytka za płytką – ale nagle cały ten wysiłek rujnuje trzęsienie ziemi. Bo jak inaczej wytłumaczyć to, że dom przeleciał nagle na lewą stronę, niebo zjechało w dół prawie do piekła, a z lewej i prawej strony nagle wyrosły unieruchomione samochody?
Nie może się podnieść, leży tak chyba z dziesięć minut. Ulica jest prawie pusta, bo mój ojciec wychodzi na spacer zawsze o szóstej, w porze, o której przez całe życie wychodził po bułkę do samu pod domem. Wreszcie znajduje go sąsiad, który wyprowadza psa.
Z sąsiadem żyli zawsze jak pies z kotem. Ja też dziada nigdy nie lubiłem. Żal słuchać, kiedy teraz ze starczą satysfakcją opowiada mi, jak znalazł mojego ojca nad ranem. Jak ojcu zjechały spodnie do kolan i się w nie zaplątał, jak rozkrwawił sobie rękę przy upadku. Już widzę, jak ojciec psim, pełnym wdzięczności wzrokiem dziękował mu za doprowadzenie do domu.
– Dziękuję – warczę, chociaż to oczywiście nie jest wina sąsiada, tylko moja. Moich wyrzutów sumienia. Że powinienem z nim być, przeprowadzić pod rękę przez jezdnię, dopilnować, żeby miał czapkę na głowie, buty dobrze zasznurowane, pasek w spodniach zapięty na dobrą dziurkę. Powinienem wymazać gumką swoje życie, żonę, dzieci, pracę, bieganie i przeprowadzić się do niego, zostać opiekunką, synem i ojcem w jednym. Powinienem ojca adoptować.
Zamiast tego przychodzimy z żoną do niego podać mu obiad w dni, kiedy opiekunka ma wolne.
– Jak mówiliście do siebie czule z żoną? Kotku, piesku?
– Czasu nie było, ona już przekwitała.
Jest lipiec 2009 roku. Pokój pachnie starością i PRL-em. Biblioteczka z suwanymi szklanymi drzwiczkami, fotele à la późny Jaruzelski, doniczki z kaktusami, na które mój ojciec zawsze mówił sukulenty (skąd on brał te fachowe słowa, przecież każdy głupi mówi „kaktus”!). Zasłony w brązowy deseń ciężkie od kurzu i historii. Dywan, który przywieźliśmy kiedyś razem na dachu „malucha” – stwardniała od latami nieodkurzanego błota skamielina PRL-u. „Malucha” już nie ma, dywan przetrwał, chociaż pożal się Boże w jakim stanie.
Tak jak mój ojciec. Przetrwał śmierć żony, zawalenie się komuny, swój udar mózgu. Teraz powłóczy lewą nogą, odlewa się do wanny, bełkoce na każdy temat tak samo i żyje Bydgoszczą lat pięćdziesiątych XX wieku. Cała biblioteczka książek skurczyła się do afazji podszytej demencją. Do tego coraz słabiej kontroluje higienę, śmierdzi starością i PRL-em. Kłócimy się wtedy, że jednak trzeba zmieniać majtki. Jak z dzieckiem.
Naprzeciwko moja żona Kinga. Podobno to imię pochodzi od niemieckiego Kunegunda. Kinga jest jak Luftwaffe, Bundesliga i Bundeswehra w jednym. Brzytwa na szpilkach. W łóżku sucz. A w całym domu chodzący sanepid. Nawet gdyby przyszła do nas do domu Unia Europejska, byłaby zaskoczona, że normy unijne odnośnie do porządku i czystości mogą być tak doskonale spełnione.
Dziś też ma na sobie perfekcyjnie białą koszulę, czarną kurtkę ze Złotych Tarasów i dżinsy tak opinające fantastyczną pupę, że nawet taki stary człowiek jak mój ojciec zwróciłby uwagę. Gdyby nie to, że akurat jest myślami w Bydgoszczy przy baloniastej Ali, Kryśce, której mąż siedział w kryminale, albo Jolce, którą zaciągnął w krzaki nad Kanałem Bydgoskim. Oglądamy zdjęcia żółtawe jak od moczu. Nie samochody, tylko auta, automobile. Nie kurtki, tylko paltoty. Przekomicznie wygląda ojciec mojego ojca w garniturowych bermudach. Jest i moja mama, zdjęcie ze ślubu.
Niemłodzi państwo młodzi, nawet jak na dzisiejsze standardy. Do przekwitania jeden krok.
Klęczą z moim ojcem przy ołtarzu, mama w garsonce, pewnie na suknię nie miała pieniędzy. Już się tego od ojca nie dowiem, udar pozamazywał mu to w mózgu. Nie dowiem się też, czy się naprawdę kochali. Łkanie ojca, kiedy opowiada o mamie, to żaden dowód. Potrafi płakać też, kiedy wspomina samobójstwo majora Sucharskiego na Westerplatte, człowieka honoru, bohaterskiego dowódcy. Dziś dzieciaki o majorze powiedziałyby raczej, że skoro sobie strzelił w głowę, to miał słabą psychę. Dziś inaczej nazywamy to, co oni kiedyś nazywali inaczej. Także miłość, czułość, zakochanie.
Kinga nie pozwala sobie na taką względność. Wszystko musi być uporządkowane jak niemiecka kuchnia. To jest pieprz, to lubczyk, a to miłość. Pyta starego człowieka, jak sobie szeptali z miłości: żabko, kiciu, myszko?
Ojciec niechcący odpowiada, jakby nie był inżynierem w stanie rozpadu, tylko czynnym poetą. Czasu nie było, ona przekwitała, piękne. Muszę o nim napisać książkę, zanim to zdanie się rozpadnie na atomy.
Ale co ja mam Kindze powiedzieć? Nie wiem, czy moi rodzice się kochali – ale wiem, że się nie kochali. Tata spał w swoim pokoju, a mama ze mną na jednej wersalce importowanej z Rumunii, okazyjnie zdobytej w sklepie meblowym na Kasprowicza już w Warszawie. Przed snem opowiadałem mamie o przedszkolnych miłościach, a potem o wczesnoszkolnych. Później mama umarła, a jej miejsce w moim łóżku zajął tata. Chciał dobrze, a wyszła patologia.
Wtedy myślałem, że tak po prostu dzieci mają, nie widziałem w tym problemu, dopóki nie dorosłem do masturbacji i obecność ojca w łóżku zaczęła mi przeszkadzać. Ojciec wrócił na swoją wersalkę z bokami lakierowanymi na wysoki połysk – tę samą, na której teraz siedzi Kinga i pyta go o czułość. Absurd.
Wersalka u nas to symbol uczuciowej samotności i seksualnej frustracji. Wersalka z PRL-u, nic na niej nigdy nie kwitło, wszystko przekwitało. Podobno począłem się nawet na dywanie. Był styczniowy wieczór 1967 roku, ojciec skończył tłumaczyć pismo do brytyjskiego koncernu energetycznego – dorabiał tak do inżynierskiej pensji. Mama przyniosła mu do pokoju herbatę i wyszła wypełniona plemnikami.
Chociaż to już marzec, zima w 1972 roku trzyma mocno, żadnej odwilży, jak to w PRL-u. Potwornie marzną mi paluszki, podskakuję trochę, żeby było cieplej, trochę, bo jestem przedszkolakiem, a trochę z radości. Idziemy do sklepu, ja z tatą z przodu, mama gdzieś za nami, bo nie nadąża. Kupujemy telewizor.
Dzieci w przedszkolu wiedzą, kto to jest Winnetou, kiedy bawimy się w Siuksów i Apaczy. Wiedzą nawet, co to jest „Telefon 110”. „Czterech pancernych i psa” mają w małym palcu, a to ważne, bo jeśli pomylisz Grigorija z Gustlikiem, to Jankiem, dowódcą czołgu, nie masz szans zostać, najwyżej psem. Dzieci są bezwzględnie okrutne.
Tylko ja jak ten upośledzony. Telewizor widuję jedynie u wujka albo u ciotki. Przecież nie u sąsiadów, nie ma u nas takich więzi plemiennych, żeby wpadać do sąsiadów z sernikiem na kawę. Dopiero sześć lat później sąsiadka z przeciwka da mi słoiczek konfitury z jarzębin, żebym się pocieszył, skoro mi mama umarła.
Ciekawe, skąd ten pomysł na jarzębiny – z PRL-owskiej gospodarki niedoborów czy to takie hobby? Dziś nazwalibyśmy to ekologią, ale wtedy takiego słowa nie było. Była najwyżej pomysłowość, spryt, umiejętność przetrwania.
Ojciec zarobił osiem tysięcy na tłumaczeniach, bo jest otwarcie na Zachód, Zachód sprzedaje nam, co się da, trzeba tłumaczyć, tłumaczyć, tłumaczyć. Zaciąga dług, który ja będę spłacał. Dokładniej – długi zaciąga Gierek, ojciec za te pieniądze kupuje telewizor, a moje pokolenie będzie te długi spłacało. Genialny system ratalny, żaden bank dziś nie wpadł na obciążanie przedszkolaków.
Ojciec wchodzi do sklepu, telewizory są. Przywieźli. Bierzemy ogromny, nowoczesny Beryl 102; czy to na cześć mitycznego czołgu? Cały w drewnie na wysoki połysk. Z boku ma przełącznik na dwanaście kanałów. Po jaką cholerę dwanaście kanałów, skoro są tylko dwa? Latami nie będę w stanie tego zrozumieć. Jedynka odbiera na jedynce, a Dwójka na trójce.
Telewizor dostajemy w kartonowym pudle. Rodzice biorą je razem, taszczą do domu. To jeden z nielicznych momentów, kiedy coś robią razem. Bo jedzenie razem kolacji się nie liczy. Ani śniadania w niedzielę. No dobrze, przesadzam, zabierają mnie razem na spacery, jadę na rowerku, a oni idą z tyłu, rozmawiają, czasem nawet trzymają się za ręce. Ale na wakacje jeździmy osobno. Z mamą nad morze, a z tatą w góry. Żeby Staś miał powietrze, zmienił klimat i żeby go anginki nie łapały.
Teraz Staś z tatą i z mamą będzie oglądał telewizję. Dobranocki i „Dziennik Telewizyjny”. Wyścig Pokoju, mecze piłkarskie to raczej sam, nie mam pojęcia, dlaczego tak lubię sport, skoro wyssałem z mlekiem matki całkowity brak zainteresowania sportem. Może dlatego, że byłem krótko karmiony, szybko przeszedłem na butelkę, PRL-owski wzorzec zadziałał, prędko odstawić od cycka i niech się buja. Moim rodzicom, dobrym ludziom, poszło to w poczucie winy, postanowili mi ten grzech pierworodny wynagrodzić, pokochać mnie, jak nigdy siebie nie kochali.
„Studio 2” oglądamy znów wszyscy razem. „Czterech pancernych” z mamą, bo mama od wojny nienawidzi Niemców, a do Ruskich nic nie ma, więc może spokojnie oglądać serial o przyjaźni polskiego czołgu z Armią Czerwoną w drodze na Berlin. Ojciec odwrotnie, Niemcy mu nie przeszkadzają, bo walczył z nimi w Powstaniu jak równy z równym, a Ruskich nienawidzi, bo widział, jak gwałcili, upokarzali, okradali, a nawet czuje, że do dziś go gwałcą, upokarzają, okradają. Dlatego nie zapisuje się do partii, chociaż ma tyle niezaspokojonego popędu, że mimo kompletnego braku zdolności przywódczych prędko zostałby sekretarzem Podstawowej Organizacji Partyjnej.
„Telefonu 110” produkcji NRD nie oglądamy w ogóle. Czuję w tym rękę ojca. Westerny, owszem. I jeszcze „Kojaka”. Mam się czym pochwalić w przedszkolu. A w przyszłości wyłysieję, jak Telly Savalas oraz ojciec mojego ojca.
Z mamą oglądamy wieczorami festiwale: Opole, Sopot, San Remo. To dziwne, bo mama nie ma słuchu, a ojciec w Bydgoszczy chodził na lekcje fortepianu w konserwatorium. Nawet był w chórze, a raz dyrygent zachorował i mojemu ojcu powierzył zastępstwo. Ale to mama umie śpiewać całym sercem. Do snu na naszej wspólnej wersalce nuci mi powstańcze piosenki. „Pałacyk Michla, Żytnia, Wola,/bronią jej chłopcy od »Parasola«”.
W 1975 roku chodzę już do szkoły. To znaczy: akurat nie chodzę, bo dużo choruję, ciągle mam anginki, bombardowanie w lecie zmiennym mikroklimatem nie przynosi efektu. Zamiast siedzieć w szkole, bawię się żelaźniakami na dywanie, w telewizji leci powtórka wczorajszego festiwalu. Wychodzi Irena S. w długiej sukni z cekinami koloru nieznanego, bo ja jestem daltonistą, a telewizor i tak jest czarno-biały. Irena S. jest jak syrenka, jak Rita Hayworth zachwyca mnie, oczarowuje śpiewem, wabi na zatracenie. Odkładam żelaźniaka, czuję się nieswojo. Nie mogę słuchać tego wycia, bo dobre zespoły to ABBA i Boney M. Ale nie mogę oderwać wzroku od tej emanacji kobiecości.
Co za idiotyczny pomysł!? Co oni z nią robią!? W PRL-u tak się uważało – że za wszystkim stoją oni. Więc dlaczego oni każą jej wyjść na scenę i tak potwornie zawodzić? Gdyby mi ją dali, wiedziałbym, co z nią zrobić.
Nie wiem dziś, co wtedy chciałem zrobić z Ireną S. Postawić sobie jak figurynkę na pianinie? Zjeść jak kandyzowaną wisienkę? Dotykać jak lalkę po plastikowych cycuszkach? Wleźć do jej łóżeczka dla lalek i rozpłynąć się ze szczęścia?
Naprawdę nie wiem. Ale mam wtedy to przekonanie, że Irena S. się w tym Sopocie marnuje. Drętwieją mi paluszki. Z telewizora płynie do mnie napięcie 220 woltów, zostanie na wiele lat, zanim będę potrafił je rozładować. Wyłączam prąd. Chociaż nie wolno bawić się kontaktem, wyciągam gwałtownie kabel z gniazdka.
Co mi ojciec dziś może dać? Butelkę starego rumu, stoi w barku, a wygląda, jakby ją wykopali z błota na bezludnej wyspie obok szkieletów Robinsona i Piętaszka. Etykieta omszała od wodorostów, szkło przeżarte kurzem. Musi tam fermentować chyba z dziesięć lat.
Ojciec nigdy nie pił. Alkohol w domu był tylko po to, żeby stał w barku. Dwa razy widziałem go podekscytowanego winiakiem. Co to w ogóle jest za hybryda, słowotwórczo jakby skrzyżowanie koniaku z winem. Albo z winą. Mój winiak, mój winiak, mój bardzo wielki winiak. Nazywało się to jarzębiak, jakby wróżba tych konfitur, które da mi sąsiadka po śmierci mamy.
Mama też nie piła. Raz przyjechała do nas jej koleżanka ze studiów w Bydgoszczy, odebrała mnie ze szkoły już na bańce. Przyszliśmy do domu, musiałem poćwiczyć na pianinie. Koleżanka coś robiła w kuchni. Przez wiele lat sądziłem, że gotowała obiad, teraz myślę, że próbowała wyłączyć helikopter. Może uznała, że zaleczy go rosołem? Po półgodzinie przyszedłem i usiadłem na stołeczku, mały, ufny chłopczyk. Poprosiła, żebym jeszcze raz zagrał repertuar. Zagrałem, mały, grzeczny chłopczyk, i z ufnością przyszedłem na stołeczek. Helikopter nie chciał jej się chyba wyłączyć, bo poprosiła, żebym poszedł zagrać jeszcze raz.
PRL-owski standard, że dziecko ma spierdalać i nie przeszkadzać. Coś, czego nigdy nie było w moim domu. Bo u mnie była opozycja. Chuchamy i dmuchamy na dziecko, żaden zimny wychów, tylko gorące uczucia matki i ojca – do dziecka, nie do siebie nawzajem przecież. Żeby mu nigdy nie marzły paluszki. Razem siedzimy, bawimy się, czytamy książeczki.
Poszedłem do drugiego pokoju po magnetofon, szary thompson, który dostałem od ciotki na komunię. Nagrałem etiudę Czernego, którą wtedy wałkowałem, cofnąłem i puszczałem ją w kółko. Ile przemyślności w małym chłopcu. Wreszcie mogłem usiąść w fotelu mojego ojca i poczytać książki, tak jak on zawsze czytał.
Gdy mama przyszła z pracy, usiadły z koleżanką z nalewką wiśniową i przy stole miały kawałek własnego życia. To chyba jedyny raz, kiedy widziałem mamę nie w roli matki, tylko kobiety, która zajmuje się swoimi sprawami. Do wieczora słyszałem jej śmiech, koleżanka już leżała na stole, a mama śmiała się z Bydgoszczy. Bydgoszcz to w moim domu azyl, ludzie uciekają tam, kiedy życie zapędzi ich w kozi róg.
Ojciec przyszedł do domu późno, bardzo późno. Mama się nawet nie gniewała.
Tata przychodzi do domu dziwnie późno. Mama się denerwuje, nie rozumiem wtedy dlaczego. Mnie się zdenerwowanie udziela, widziałem w telewizji wypadki samochodowe, więc boję się, że ojca przejechał samochód. Klęczę na krześle przy parapecie, co chwilę kaleczę się o sukulenty i wyglądam, kto idzie od przystanku.
Klucz w drzwiach. Ojca jest cięższy, ma trochę niższy dźwięk. Zanim mama umrze, nauczę się rozpoznawać klucze rodziców. Ale tarabani się do środka nieporadnie. Lecimy – ja z ulgą, mama z wyrzutem. A ojciec?
– „To był maj, pachniała Saska Kępa” – trudno to nazwać śpiewaniem.
– Czym ty pachniesz?! – mama stara się wychwycić wszystkie nitki zapachowe z ubrania. Alkohol jest. Śledzik jest. Dym papierosowy jest. Kobiety nie ma. – Znowu piliście.
To ostatnie jakby z ulgą. Bo to „znowu” jest bardziej na pokaz, ojciec mógłby być wolontariuszem ruchu trzeźwościowego. Upił się wyjątkowo. Znów zmienił pracę, w Instytucie Budownictwa opracowują udoskonalenia wielkiej płyty, w której będę mieszkał za ćwierć wieku. I musiał postawić flaszkę, integracja i inicjacja w jednym.
–”... szalonym, zielonym bzem” – kończy ojciec frazę. Rozluźnia krawat pod szyją, to jego mundur inżyniera: codziennie biała koszula non-iron, krawat i garnitur. Od poniedziałku do soboty, bo soboty są wtedy jeszcze robocze. A w niedzielę, kiedy Polska ubiera się w to, co ma najlepsze, odświętne, białe i non-iron, ojciec wkłada dżinsy, koszulkę polo i idziemy do lasu. Pełny luz.
Teraz, chociaż to wtorek, rozluźnia krawat i stawia na stole efekt szaleństwa inżyniera z Instytutu Budownictwa: duże tekturowe pudło. Podskakuję z emocji, co takiego zmieni się w naszym życiu.
W pudle jest gramofon hi-fi. Nie wiem, co znaczy to hi-fi, nie wiem nawet, jak to czytać. Ale przeczuwam, że przynajmniej moje życie naprawdę się zmieni.
Ojciec nakłada płytę Maryli R. Chociaż jest grudzień, to robi się maj. Kiedy ćwierć wieku później spotkam Marylę R. w realu, stanie mi przed oczami tamten grudniowy wieczór. Puszczam płytę raz i tańczę, mały, grzeczny chłopczyk, chociaż nie umiem tańczyć, ciało mam drewniane jak Pinokio, tak już zostanie. Za drugim razem śpiewam refreny, chociaż nie umiem śpiewać, ale serce mi się rwie jak mamie do Pałacyku Michla. Za trzecim razem jestem w ekstazie. Wieczór z Marylą.
A mama z ojcem siedzą zamknięci w drugim pokoju. Pachnie szalonym, zielonym bzem. Dziś myślę, że poszli się wtedy kochać. Jak piesek z kotkiem. Mieli pewnie drugi w życiu stosunek.
Przedostatni spacer mojego ojca to wycieczka do bankomatu. Bankomat zainstalowali mu tuż za rogiem, w bocznej ścianie samu spożywczego. To lepsza zabawka niż klocki Lego i PlayStation razem wzięte. Ojciec z upodobaniem chodzi do bankomatu i wyjmuje najniższą możliwą sumę – 20 zł. Traci przez to masę pieniędzy, bo za każdym razem płaci piątkę prowizji.
Obsługi bankomatu uczyłem go już w jego chorobie. Kiedy pierwszy raz wyciągnął pieniądze, doznałem uczucia podobnego do tego, gdy mój syn pojął tabliczkę mnożenia. Alleluja z matematyki i obsługi urządzeń.
To było już po udarze, odzyskał trochę władzy w umyśle, w nogach. Cieszyłem się jak rodzice z postępów niemowlaka, kiedy znów nauczył się włączać telewizor, wiązać buty, zapinać pas w samochodzie. A kiedy sam zatelefonował do mnie, to się popłakałem ze wzruszenia.
Wyrobiłem ojcu kartę do jego konta, najpierw sam wyjmowałem mu pieniądze na miesiąc, ale w końcu ojciec nauczył się wykonywać operacje przy bankomacie. Oddałem mu kartę i wszystko byłoby pięknie, gdyby w pół roku nie wyparowała połowa oszczędności jego życia.
– Ja mam pieniądze – odpowiadał ojciec, kiedy posadziłem go na poważną rozmowę, jak on mnie w sprawie ulotek pisanych w PRL-u. Ale w końcu przyrzekł, że już nie będzie wybierał tyle pieniędzy. Podobnie jak ja, kiedy musiałem się tłumaczyć, dlaczego nie zjadam kanapek zrobionych do szkoły, tylko wrzucam je za szafę, gdzie gniją i pleśnieją, aż je rodzice znajdą przy sprzątaniu.
Oczywiście drugą połowę oszczędności też wybrał. Myślę, że go to bawiło: że podchodzi do maszyny, naciska guziczki i wyskakują pieniądze. Co się z tymi pieniędzmi później działo, kto zdołał je od ojca wyłudzić – nie mam pojęcia. Najdroższe wesołe miasteczko na świecie. Ustawa hazardowa tego nie przewidziała.
Rano obudził mnie telefon. O 7.10 nikt inny nie dzwoni, więc wiedziałem od razu, że to ojciec.
– Przywieź 800 zł, bo bankomat nie chce wypłacić pieniędzy.
– Coo?!
– Za drzwi trzeba zapłacić i zamek dodatkowy.
Rozłączył się.
Zrobiłem małe śledztwo. Było chyba tak. Chodził po bloku facet, który montuje drzwi. Spytał ojca, czy jest właścicielem. Na tym punkcie ojciec ma niezłą zajawkę, więc z dumą się napuszył, że tak. Facet powiedział, że właściciele wymieniają drzwi na nowe. To jak to, ojciec, właściciel, ma nie wymienić? Czy chce z dodatkowym zamkiem za dodatkową opłatą? No pewnie, że chce, przecież jest właścicielem.
Byłem naprawdę wściekły. Opieprzyłem ojca jak ojciec. Wziąłem go do drugiego banku, gdzie miał dolarowe konto, pamiątkę z PRL-u, wypłaciliśmy z niego resztkę pieniędzy, starczyło na drzwi i zostało kilkaset złotych górki na życie.
Wróciliśmy na górę i wtedy dopiero się zaczęło.
– Oddaj kartę!
– Nie! – tyle wściekłości nie widziałem w jego oczach przez całe dzieciństwo.
No i co? Przecież nie rzucę się i nie wyrwę mu jej siłą. A ojciec zaparł się jak trzyletni brzdąc, któremu chcą odebrać ulubioną zabawkę. Tyle że wiedziałem, że bez tej zabawki wyjść nie mogę.
Oddał po półgodzinie. Potem zaczął dzwonić po rodzinie i opowiadać, że ukradłem mu pieniądze z konta.
Ja go rozumiem, ja mu wybaczam – to jest jak bezwarunkowa miłość ojca do dziecka. Wiem, że przez całe życie był oszczędny, planował wszystko. Nie może pojąć, że udar tak go rozregulował, że sam sobie te pieniądze podkradał i puszczał z dymem. Znajduje jedyne logiczne wytłumaczenie: że syn musiał te pieniądze wyciągnąć.
I od razu mi wybaczył, bo kocha mnie bezwarunkowo. Każdą rozmowę na ten temat ucinał później: – Potrzebowałeś, to wziąłeś.
Jestem tylko czasem ciekaw, komu w tej historii wierzy mój syn. Do niego też zadzwonił, to był zresztą chyba ostatni raz, kiedy ze sobą rozmawiali.
Czasem myślę sobie na spokojnie w łóżku, że starsi ludzie powinni mieć zakaz prowadzenia pojazdów mechanicznych, zamawiania niepotrzebnych książek w księgarniach wysyłkowych, wyjmowania pieniędzy z bankomatu na wyłudzenie, wstawiania chujowych drzwi za bajońskie sumy.
A potem myślę, że może to naturalna parabola. Człowiek jako dziecko i jako starzec jest mało intelektualny. I musi liczyć na rodziców albo na dzieci.
Prawie wszyscy ludzie to albo rodzice, albo dzieci, albo jedno i drugie. Więcej tolerancji! Od udaru ojca, od czasu, kiedy widzę go, jak brnie przez ulice jak potłuczony, przestałem się denerwować za kierownicą na starszych ludzi wlokących się przez pasy.
Jedziemy tramwajem do wujka. Samochodu jeszcze nie mamy. Nawet nie samochodu, tylko „malucha”. Ale ojciec wpłaca co miesiąc na książeczkę przedpłatę. Za dwa lata będzie z tego samochód i nie będziemy jeździć do wujka tramwajem. We dwóch, bo mama samochodu nie doczeka, umrze rok później w upalny lipcowy dzień.
Na razie rodzice się lekko kłócą, czy starczy na życie. Mam już tyle lat, że dostaję kieszonkowe, dwie piątki z rybakiem tygodniowo. Wchodzę w świat marksistowskiej ekonomii. Zdaje się, że zrujnowała nas jakaś płyta, którą ojciec kupił po integracyjnym spotkaniu w instytucie PRL-owskiego budownictwa. Wielka płyta.
– Mamo, fajnie by było, jakby sobie tak zapłacić za życie – zagaduję. Bo zaczynam już rozumieć nie tylko ekonomię, ale także bezsens życia. Co wieczór męczę się w łóżku i boję się śmierci. Obojętne, czy mama już się położy koło mnie, czy jeszcze siedzą z ojcem i rozmawiają o Wańkowiczu. Ja leżę w łóżku ze śmiercią. Nie umiem jeszcze potęgować, a wyobrażam sobie nieskończoność. Czarny zimny kosmos i gorące supernowe, o których ojciec czyta mi z pożółkłych książek. Co oni za papier mieli w tym PRL-u, że książki momentalnie były pożółkłe, jakby wykopane z poprzedniej epoki?
Potem wyłączam te supernowe jedna po drugiej. Zostaje pustka i próżnia. A później wyłączam próżnię i pustka łapie mnie za brzuch od środka.
Męczę się tak wieczór w wieczór po dwie-trzy godziny. Bo ojciec dba o zdrowie Stasia, dlatego po ósmej nie ma czytania, nie ma telewizji, tylko do łóżeczka i gasimy światło. Zostaję w ciemności.
Nie wiem jeszcze za dobrze, co to znaczy żyć. Ale już uzmysławiam sobie, co to znaczy nie żyć. Dziwne słowo „uzmysławiam” – musiałem je wziąć od ojca razem z „sukulentami”. On się zawsze wysławiał tak wykwintnie, jakby co drugie słowo obcierał usta chusteczką. Kiedy domagałem się, żeby mi powiedział, co to dosłownie znaczy „how do you do”, nie był w stanie powiedzieć „robić”, tylko „czynić”. Robienie wydawało mu się zbyt pospolite, grubiańskie, chamskie.
– Przestań, na życie starczy – przekonuje ojciec. Tramwaj dojeżdża do ronda Babka, rodzice przeliczają pieniądze. Umiem dodawać, ale nie mnożyć, a tu trzeba pomnożyć ich skromne pensje, żeby starczyło na życie. Więc nie rozumiem i dlatego zagaduję mamę, jak to fajnie byłoby sobie kupić życie. Człowiek mógłby kupić telewizor albo uskładać na samochód, albo uzbierać na życie. Kiedy miałby już wystarczająco dużo pieniędzy, poszedłby do banku, zapłacił za życie i nigdy nie umarł.
Przez cały kolejny rok śmierć będzie się czaiła koło mnie. Zacznę rozumieć chorobę mamy i będę sobie robił wyliczanki: umrze, nie umrze. Umrze.
W przeddzień wyjazdu mam bóle brzucha. Mama idzie ze mną do lekarza, boi się, że to woreczek – jak się rozleje, to umrę. Chociaż przecież to ona umrze, tylko jeszcze nie teraz.
To nie woreczek, to emocje. Bo następnego dnia jedziemy z ojcem w góry. Samochodu nie mamy, więc pociągiem. Ale sypialnym, żeby Staś miał wygodnie.
Wiecie, że od dzieciństwa nie jechałem sypialnym? Jeśli już, to kuszetką; po co wydawać dwa razy więcej pieniędzy za łóżko o 16 cm szersze.
Coś mnie tam ciągnie. Nie Kinga, choć przecież góralka – bo jeszcze jej nie ma na świecie, jest próżnią zawieszoną w pustce. Do dziś nie wiem co. Ale uwielbiam te wyjazdy z ojcem na miesiąc w góry. Mama zabiera mnie nad morze, nad jeziora, w góry nie jeździ, bo serce by nie wytrzymało. Wakacje z mamą są nieciekawe, bo wody nie cierpię, a kajaki polubię dopiero za ćwierć wieku. Chyba mama jest dla mnie nieciekawa. Martwi się o mnie i hołubi mnie, jestem sensem jej życia. A sens mojego życia pokazuje mi ojciec. Budzimy się w sypialnym za Sączem, za oknem szczyty, na które nie daję na razie rady wejść. Ale tata jest obietnicą, że kiedyś mnie tam zaprowadzi. Mama jest tylko przyrzeczeniem, że będę miał dokąd wrócić. A ja nie chcę wracać, tylko wyfrunąć.
Kogo bardziej kochasz – mamusię czy tatusia? Tatusia.
Mam już prawie dziesięć lat i naprawdę zaczynamy chodzić z ojcem po górach. Wszystkie drogi prowadzą do Piwnicznej. Kiedy schodzimy z Kicarza, przysiadam na każdej ławeczce. A następnego dnia proszę o więcej.
Rannym pociągiem, bo samochodu przecież nie ma, jedziemy do Krynicy, żeby przejść przez całe pasmo Jaworzyny. Dzień zaczynam od rzygania, bo w barze mlecznym dostałem mleko z kożuchem. Głowa mnie boli – to po mamie. Ale ojciec ciągnie mnie czerwonym szlakiem.
– Jakbyśmy się wrócili, tobyś teraz żałował – mówi mi po południu w schronisku na Hali Łabowskiej. Ma rację, zawsze ma rację, jest moim idolem. W górach nosi dżinsy, adidasy i gruby pas z dwoma rzędami dziurek. Potrafi przytroczyć mój chlebak do swojego (plecaków jeszcze nie mamy), kiedy nie mam siły go nieść.
Odpoczynek na dole, w Piwnicznej. Do potoku wpada mi ulubiona piłeczka. Dla dziesięciolatka to dramat. Ojciec ją goni, ale biegać nigdy się nie nauczył, klapie nogami jak kobyła na Cartoon Network. W końcu się wywala, rozwala rękę do krwi, wstaje z twarzą poharataną. Trudno, nie będzie piłeczki, dobrze, że mam tatę.
Przez kilka dni, póki ojcu się ręka nie zagoi, piorę nasze skarpetki w miednicy u gospodarzy. I jak w baśniach, które czytał mi ojciec, w miednicy pojawia się powykręcana twarz i mówi, że ojciec nie nadaje się już dłużej na idola. Tę scenę wymyślam oczywiście w tej chwili, ale gdzieś w okolicy tego prania zaczynam brać odpowiedzialność za mojego ojca. Wiele lat przed tym, zanim będę potrafił wziąć odpowiedzialność za siebie.
Sąsiedzi, którzy mieszkają u tych samych gospodarzy, pewny siebie ojciec z sygnetem na palcu i nastoletnią córką, byli w Pieninach. Doszli z Piwnicznej górami, tam zanocowali, zdobyli Trzy Korony i wrócili na drugi albo trzeci dzień.
– Tata, chodź pójdziemy w Pieniny – trudno powiedzieć, czy pytam, czy decyduję. Biorę mapę i układam trasę. Piwniczna – Szczawnica – Rytro. Umiem już dodawać, ale nie po przecinku, nie w skali 1:75 000, nie w emocjach, więc trasa wychodzi gigantyczna i wróżebna. Gigantyczna, bo 42 km po górach, a wróżebna, bo to dystans maratonu.
Ojciec przelicza kilometry na godziny i robi pobudkę o szóstej rano. O siódmej jemy śniadanie w pierwszym schronisku. O dziesiątej wędrujemy przez Małe Pieniny po wielokilometrowych łąkach, nigdy nie byłem w takim miejscu, jest cudnie. Po południu docieramy do Szczawnicy na obiad, machamy Pieninom ręką i idziemy do schroniska na Prehybę. Docieramy o dziewiątej wieczorem.
Kuchnia zamknięta, ale kucharka, widząc dziesięciolatka pod opieką ojca, podgrzewa nam jeszcze fasolkę po bretońsku. Nie wiem, o czym myśli ojciec, ale ja zastanawiam się, co robić dalej.
– Może zostaniemy tu na noc, Staśku? A na noc wrócimy?
Nie pamiętam dziś oczywiście tego zdania słowo w słowo. Ale jestem pewien dwóch rzeczy: że ojciec mówi wtedy „Staśku”, bo tak do mnie w dzieciństwie mówił. I że się mnie pyta.
– Nie, chodźmy, tata, zrobimy to w jeden dzień.
Nie pamiętam oczywiście mojej odpowiedzi. Ale jestem pewien, że powiedziałem tylko pół prawdy. Bo rzeczywiście chciałem osiągnąć wyznaczony cel, dojść do mety, niczego nie przekładać, pokonać na raz maraton, chociaż wtedy jeszcze nie słyszałem o maratonach. Ale była jeszcze druga półprawda.
Jestem wtedy absolutnie przekonany, że ojciec sobie nie poradzi z załatwieniem noclegu. Wiem, że nie mamy śpiworów, nie wiem wprawdzie, co to jest, ale słyszałem, że turyści śpią w śpiworach. O łóżkach albo kocach w schronisku nie słyszałem. W jadalni są ławy, ale nie wyobrażam sobie, żebyśmy mieli spać na ławie. I decyduję, że idziemy.
Schodzimy przez noc. Z polany widać miasteczka aż po Stary Sącz. Tysiące świecących punkcików, jak Droga Mleczna z pożółkłej książki ojca. Potem ciemny las, w którym za piętnaście lat na wędrówce spotkam mamę. To będzie zwykła stara kobieta, turystka w pionierkach, wędrowiec na szlaku... ale dlaczego w odpowiedzi na „dzień dobry” uśmiechnie się lekko, jak z zaświatów?
Dzień kończymy o północy, ostatni pociąg z Rytra już odjechał, ale ojciec łapie autostop. Dwóch facetów jadących „maluchem”. Kiedy widzą dzieciaka zagubionego w środku nocy, podwożą nas na peryferie Piwnicznej, do naszych gospodarzy.
A to nie ja jestem zagubiony. Ja się właśnie zaczynam odnajdywać.