Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ojcowie i dzieci - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
16 grudnia 2020
Ebook
34,99 zł
Audiobook
29,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,99

Ojcowie i dzieci - ebook

"Ojcowie i dzieci" to znakomite studium relacji międzypokoleniowych. Stare idee kontra nowe mody, serce kontra rozum, nihilizm kontra tradycja.

W powieści śledzimy losy dwojga przyjaciół, Arkadiusza Kirsanowa i Eugeniusza Wasiliewicza, którzy wracają po latach w swe rodzinne strony. Nihilista Eugeniusz jest młodym lekarzem, który w pełni poświęca się swojej pracy, z lekceważeniem odnosząc do trwoniącej czas rodziny Kirsanowa.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-8792-7
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

— Cóż, Piotrze? Nie widać jeszcze? — pytał dwudziestego maja 1859 roku swego służącego, pyzatego chłopaka z białym puszkiem na podbródku i małymi, mętnymi oczkami, pan liczący lat niewiele ponad czterdzieści, który bez czapki, w zakurzonym płaszczu i kraciastych spodniach wyszedł na niski ganek zajazdu przy *** trakcie.

Służący, w którym wszystko: i turkusowy kolczyk w uchu, i wypomadowane włosy o niejednolitej barwie, i uprzejme ruchy, słowem, wszystko zdradzało człowieka nowej, doskonałej generacji, z pobłażaniem spojrzał na drogę i odpowiedział:

— Żadną miarą nie widać, proszę łaski pana.

— Nie widać? — powtórzył pan.

— Nie widać — odrzekł po raz drugi służący.

Pan westchnął i przysiadł na ławeczce. Zapoznamy z nim czytelnika, kiedy tak siedzi, podgiąwszy nogi, i w zamyśleniu spogląda dokoła.

Nazywa się Mikołaj Pietrowicz Kirsanow. Jego piękny majątek, położony o piętnaście wiorst od zajazdu, liczy dwieście dusz albo jak powiada sam Kirsanow, od czasu gdy wydzielił ziemię chłopom i założył „fermę” — dwa tysiące dziesięcin ziemi. Ojciec jego, waleczny generał z 1812 roku, prostak ledwie władający piórem, ale niezły człowiek, całe życie klepał biedę; z początku dowodził brygadą, potem dywizją i stale mieszkał na prowincji, gdzie dzięki swej randze odgrywał dość znaczną rolę. Mikołaj Pietrowicz urodził się na południu Rosji, podobnie jak starszy jego brat, Paweł, o którym będzie dalej mowa, i wychowywał się do czternastego roku życia w domu, wśród tanich guwernerów, nonszalanckich a uniżonych adiutantów i innych pułkowych oraz sztabowych osobistości. Matka jego, z domu Kolazin, jako panna — Agathe, w roli zaś zacnej generałowej — Agafokleja Kuźminiczna Kirsanow, nosiła wspaniałe czepce i szeleszczące jedwabne suknie, w cerkwi podchodziła pierwsza do krzyża, mówiła głośno i dużo, rano podawała dzieciom rękę do ucałowania, wieczorem błogosławiła je, słowem, żyła, jak Pan Bóg przykazał. Mikołaj Pietrowicz, jako syn generała — chociaż nie tylko nie odznaczał się męstwem, ale w dodatku zdobył sobie przydomek podszytego tchórzem — powinien był, podobnie jak brat jego, Paweł, zostać wojskowym; tymczasem tego dnia, kiedy przyszła wiadomość o jego przydziale, złamał właśnie nogę; przeleżał dwa miesiące w łóżku, po czym okazało się, że zostanie na całe życie kulawy. Zrezygnowany ojciec przystał, by syn robił karierę cywilną. Gdy chłopiec skończył osiemnaście lat, zawiózł go do Petersburga i zapisał na uniwersytet. Właśnie w tym czasie brat Mikołaja został oficerem pułku gwardii. Młodzi ludzie zamieszkali razem, doglądani z daleka przez ciotecznego wuja ze strony matki, Ilję Kolazina, urzędnika wysokiej rangi. Ojciec wrócił do swojej dywizji i do małżonki; niekiedy tylko przysyłał synom wielkie ćwiartki szarego papieru upstrzone zamaszystym pismem godnym kancelisty. Na końcu tych ćwiartek pysznił się otoczony starannymi zakrętasami podpis: „Piotr Kirsanow, generał major”. W roku 1835 Mikołaj Pietrowicz ukończył uniwersytet jako kandydat; w tym samym roku generał Kirsanow, przeniesiony w stan spoczynku za nieudany przegląd wojsk, sprowadził się z żoną do Petersburga. Wynajął dom przy Ogrodzie Taurydzkim i zapisał się do Klubu Angielskiego, ale raptem umarł na apopleksję. Agafokleja Kuźminiczna wkrótce poszła za nim: nie mogła przywyknąć do pustki stołecznego życia; zadręczyła ją nuda egzystencji, którą wiodła jako żona dymisjonowanego generała. Tymczasem Mikołaj Pietrowicz, jeszcze za życia rodziców i ku wielkiemu ich zmartwieniu, zdążył zakochać się w córce urzędnika Prepołowieńskiego, u którego wynajmował dawniej mieszkanie. Była to ładna panna o wyższych, jak to mówią, aspiracjach: czytała w czasopismach poważne artykuły z działu Nauka. Gdy tylko minęła żałoba, Mikołaj ożenił się z nią i opuściwszy Ministerstwo Dworu i Apanażów, gdzie dostał się z protekcji ojca, zażywał szczęścia ze swą Maszą najpierw w małym domku pod Petersburgiem, niedaleko Instytutu Leśnego, potem w mieście, w niewielkim i ładnym mieszkaniu z czystymi schodami i chłodnawym salonem, wreszcie na wsi, gdzie osiedli na stałe i gdzie wkrótce urodził im się syn Arkadiusz. Małżonkowie żyli szczęśliwie i spokojnie, nie rozstawali się prawie nigdy, czytali razem, grali na cztery ręce na fortepianie, śpiewali duety; ona sadziła kwiaty i doglądała ptactwa, on niekiedy jeździł na polowanie i zajmował się gospodarstwem; Arkadiusz zaś rósł, także szczęśliwie i spokojnie. Dziesięć lat minęło jak sen. W roku 1847 żona Kirsanowa umarła. Ciężko przeżył ten cios, osiwiał w kilka tygodni; wybierał się za granicę, by choć trochę zapomnieć… lecz nastał właśnie rok czterdziesty ósmy. Chcąc nie chcąc, musiał wrócić na wieś i po dość długim okresie apatii zajął się ulepszaniem gospodarstwa. W roku 1855 zawiózł syna na uniwersytet; spędził z nim trzy zimy w Petersburgu, nigdzie prawie nie bywał i starał się poznać młodych kolegów Arkadiusza. Ostatniej zimy nie mógł przyjechać — i właśnie widzimy go w maju 1859 roku, zupełnie już siwego, pulchnego i nieco przygarbionego: czeka na syna, który, jak niegdyś on sam, otrzymał stopień kandydata.

Służący, czy to z poczucia przyzwoitości, czy też nie chcąc pozostawać pod pańskim okiem, stanął przy wrotach i zapalił fajkę. Mikołaj Pietrowicz, pochyliwszy głowę, spoglądał na zbutwiałe schodki ganku: przechadzał się tu statecznie spory pstry kurczak, głośno postukując dużymi żółtymi łapami; brudna kotka nieżyczliwie zerkała na niego, przycupnąwszy niedbale na poręczy. Słońce przypiekało; z na wpół ciemnej sieni zajazdu dolatywał zapach ciepłego żytniego chleba. Mikołaj Pietrowicz pogrążył się w myślach. „Syn… kandydat… Arkasza…” — nieustannie snuło mu się po głowie; próbował zająć się czymś innym, ale znowu wracały te same myśli. Wspomniał nieboszczkę żonę…

— Nie doczekała! — szepnął żałośnie.

Tłusty, błękitnawy gołąb sfrunął na drogę i szybko podreptał w stronę studni, żeby się napić wody z kałuży. Mikołaj Pietrowicz zaczął mu się przypatrywać, ale ucho jego już łowiło turkot zbliżających się kół…

— Musowo panicz jadą — zameldował służący, wychylając się zza wrót.

Mikołaj Pietrowicz skoczył na równe nogi i spojrzał na drogę, wytężając wzrok. Ukazał się tarantas zaprzężony w trzy pocztowe konie, w tarantasie mignął otok studenckiej czapki znajomy zarys drogiej twarzy…

— Arkasza, Arkasza! — zawołał Kirsanow i pobiegł, wymachując rękami… Kilka chwil potem przyciskał wargi do gładkiego, zakurzonego i opalonego policzka młodego kandydata.II

— Pozwól, że się otrzepię, papo — mówił Arkadiusz nieco ochrypłym po podróży, ale dźwięcznym, młodzieńczym głosem, wesoło odpowiadając na uściski ojca. — Zakurzę cię całego.

— To nic, to nic — powtarzał, uśmiechając się z rozrzewnieniem, Mikołaj Pietrowicz i dwakroć uderzył dłonią po kołnierzu synowskiego szynela i po własnym płaszczu. — Pokaż no się, pokaż — dodał, odstępując o krok, i natychmiast ruszył szybko w stronę zajazdu, mówiąc: — Tutaj, tutaj. Dawajcie konie, tylko prędko.

Mikołaj Pietrowicz zdawał się o wiele bardziej przejęty niż jego syn; był zmieszany, onieśmielony. Arkadiusz zatrzymał go.

— Papo — powiedział — pozwól, że zapoznam cię z moim przyjacielem, Bazarowem, o którym tak często ci pisałem. Był tak dobry, że zgodził się przyjechać do nas w gościnę.

Mikołaj Pietrowicz szybko się odwrócił, podszedł do odzianego w długi podróżny kitel z chwastami wysokiego młodzieńca, który dopiero co wysiadł z tarantasu, i mocno uścisnął jego czerwoną dłoń, którą tamten nie od razu mu podał.

— Rad jestem serdecznie — rozpoczął — i wdzięczny, że zechciał nas pan odwiedzić; mam nadzieję… pozwoli pan, że zapytam o imię.

— Eugeniusz Wasiljewicz — odpowiedział Bazarow leniwie, lecz męskim głosem i opuszczając wysoki kołnierz kitla, ukazał Mikołajowi Pietrowiczowi całą twarz. Była wydłużona i chuda, o szerokim czole; nos, spłaszczony u góry, ku dołowi się zaostrzał; oczy były wielkie, zielonkawe; faworyty obwisłe, płowe; ożywiał ją spokojny uśmiech, wyrażała pewność siebie i rozum.

— Mam nadzieję, drogi Eugeniuszu Wasiljewiczu, że nie będzie się pan u nas nudził — ciągnął Mikołaj Pietrowicz.

Cienkie wargi Bazarowa drgnęły z lekka, ale nic nie odpowiedział i tylko uchylił czapki. Mimo długich i gęstych ciemnoblond włosów widać było wypukłości jego szerokiej czaszki.

— Więc jak, Arkadiuszu? — odezwał się znowu Mikołaj Pietrowicz, zwracając się do syna. — Czy zaraz zakładać konie? A może chcecie odpocząć?

— Odpoczniemy w domu, papo; każ zakładać.

— Zaraz, natychmiast — podchwycił ojciec. — Hej, Piotrze, słyszysz? Każ no zakładać, bratku, a żywo!

Piotr, który jako udoskonalony sługa nie ucałował ręki panicza, tylko poprzestał na ukłonie z daleka, znowu znikł we wrotach.

— Przyjechałem tu kolaską, lecz mam także trójkę do twojego tarantasu — mówił z przejęciem Mikołaj Pietrowicz, gdy Arkadiusz pił wodę z żelaznego czerpaka, który przyniosła gospodyni zajazdu, a Bazarow zapalił fajkę i podszedł do woźnicy odprzęgającego konie. — Ale kolaska jest tylko na dwie osoby i nie wiem, jak twój przyjaciel…

— Pojedzie tarantasem — przerwał półgłosem Arkadiusz. — Proszę, nie rób z nim ceremonii. To wspaniały chłopak, taki prosty, zobaczysz.

Furman Mikołaja Pietrowicza wyprowadził konie.

— Ruszaj się, brodaczu! — zwrócił się Bazarow do furmana.

— Ej, Mitiucha — podchwycił drugi furman, który stał obok z rękami wsuniętymi w tylne kieszenie kożucha. — Jak to wielmożny pan ciebie nazwał? Brodacz, i kwita.

Mitiucha tylko potrząsnął czapką i zdjął lejce ze spoconego dyszlowego konia.

— Szybciej, szybciej, chłopcy, zaprzęgajcie! — zawołał Mikołaj Pietrowicz. — Dostaniecie na wódkę!

W kilka chwil konie były założone; ojciec i syn usadowili się w kolasce, Piotr wlazł na kozioł; Bazarow wskoczył do tarantasu, głowę oparł o skórzaną poduszkę — i oba pojazdy ruszyły.III

— Jesteś więc wreszcie kandydatem i przyjechałeś do domu — mówił Mikołaj Pietrowicz, dotykając to ramienia, to znów kolan Arkadiusza. — Nareszcie!

— A jakże się miewa stryj? Zdrów? — zapytał Arkadiusz, który choć sam pełen szczerej, prawie dziecinnej radości, pragnął jak najprędzej zakończyć rozmowę utrzymaną w tonie podniosłym i skierować ją na zwykłe tory.

— Zdrów. Chciał nawet pojechać ze mną, ale jakoś się rozmyślił.

— Długo na mnie czekałeś? — zapytał Arkadiusz.

— Około pięciu godzin.

— Poczciwy papcio!

Arkadiusz żywo obrócił się w stronę ojca i głośno pocałował go w policzek. Mikołaj Pietrowicz roześmiał się cichutko.

— Przygotowałem ci świetnego konia! — zaczął. — Zobaczysz. I w twoim pokoju kazałem dać obicia.

— A czy jest pokój dla Bazarowa?

— Znajdzie się i dla niego.

— Papo, proszę, bądź dla niego serdeczny. Nie potrafię ci powiedzieć, jak bardzo zależy mi na jego przyjaźni.

— Poznałeś go niedawno?

— Niedawno.

— Tak, nie widywałem go ubiegłej zimy. Co studiuje?

— Jako przedmiot główny nauki przyrodnicze. Ale umie wszystko. W przyszłym roku chce zdawać egzamin na doktora.

— Aha! Więc medycyna — zauważył Mikołaj Pietrowicz i umilkł. — Piotrze — dodał, wyciągając rękę — czy to nasi chłopi jadą?

Piotr spojrzał w stronę, gdzie wskazywał pan. Kilka wozów, zaprzężonych w konie bez wędzideł, jechało szybko wąską polną drogą. Na każdym wozie siedziało co najwyżej dwóch chłopów w rozpiętych kożuchach.

— Tak jest, proszę łaski pana — rzekł Piotr.

— Dokąd oni jadą? Pewno do miasta, co?

— Należy przypuszczać, że do miasta. Do szynku — dodał pogardliwie i z lekka pochylił się w stronę furmana, jakby szukał u niego potwierdzenia. Ale tamten ani drgnął; był to człowiek starej daty, niepodzielający nowych poglądów.

— Mam w tym roku wielkie kłopoty z chłopami — ciągnął Mikołaj Pietrowicz, zwracając się do syna. — Nie płacą czynszu. Co robić?

— A z najemnych robotników jesteś zadowolony?

— Tak — wycedził przez zęby Mikołaj Pietrowicz. — Bieda tylko, że wciąż im podbijają dniówki, no i prawdziwego starania wciąż jeszcze ani śladu. Niszczą uprząż. Orali zresztą wcale dobrze. Miejmy nadzieję, że wszystko się jakoś ułoży. Ale czy ciebie obchodzi teraz gospodarstwo?

— Szkoda, że nie ma u nas cienia — zauważył Arkadiusz, nie odpowiadając na ostatnie pytanie.

— Nad tarasem od północnej strony kazałem zawiesić wielką markizę — rzekł Mikołaj Pietrowicz. — Teraz nawet obiad można jeść na dworze.

— Za bardzo będzie wyglądało na letnisko… zresztą wszystko to głupstwo. Ale jakie tutaj powietrze! Jak cudownie pachnie! Doprawdy, zdaje mi się, że nigdzie na świecie tak nie pachnie jak w tych okolicach. I niebo tutaj… — Arkadiusz urwał nagle, obejrzał się za siebie i zamilkł.

— Oczywiście — zauważył Mikołaj Pietrowicz — tyś się tu urodził, wszystko tu powinno mieć dla ciebie niezwykły urok…

— Ależ papo, przecie to wszystko jedno, gdzie człowiek się urodził.

— A jednak…

— Nie, to zupełnie wszystko jedno.

Mikołaj Pietrowicz spojrzał z boku na syna; kolaska ujechała dobre pół wiorsty, zanim znów nawiązali rozmowę.

— Nie pamiętam, czy ci pisałem — zaczął Mikołaj Pietrowicz — że twoja niania, Jegorowna, umarła.

— Doprawdy? Biedna staruszka! A Prokoficz żyje?

— Żyje i wcale się nie zmienił. Wciąż tak samo zrzędzi. Wielkich zmian zresztą w Mariinie nie znajdziesz.

— I rządca wciąż ten sam?

— Właśnie rządcę zmieniłem. Postanowiłem nie zatrudniać już zwolnionych z poddaństwa chłopów, dawnych dworskich, lub przynajmniej nie zlecać im żadnych odpowiedzialnych funkcji.

— Arkadiusz wskazał oczami na Piotra.

— Il est libre, en effet¹ — zauważył półgłosem Mikołaj Pietrowicz — ale to kamerdyner. Teraz mam rządcę z mieszczan; zdaje się, że dzielny z niego człowiek. Wyznaczyłem mu dwieście pięćdziesiąt rubli rocznej pensji. Zresztą — mówił, pocierając czoło i brwi, co zawsze było u niego oznaką zmieszania — powiedziałem ci, że nie znajdziesz zmian w Mariinie… To niezupełnie prawda. Uważam za swój obowiązek uprzedzić cię, chociaż… — Zamilkł na chwilę i mówił dalej już po francusku: — Surowy moralista uznałby moją szczerość za niewłaściwą; ale po pierwsze, tego nie można ukryć, a po drugie, wiesz dobrze, że zawsze miałem szczególne zasady, jeśli chodzi o stosunek ojca do syna. Zresztą masz oczywiście prawo mnie potępić. W moim wieku… Słowem, ta… ta dziewczyna, o której zapewne już słyszałeś…

— Fieniczka? — zapytał bezceremonialnie Arkadiusz.

Mikołaj Pietrowicz poczerwieniał.

— Nie wymieniaj głośno jej imienia… No, tak… ona teraz mieszka u mnie. Umieściłem ją w domu… Były tam dwa niewielkie pokoiki. Zresztą wszystko to można zmienić.

— Zlituj się, papo, dlaczego?

— Twój przyjaciel będzie u nas gościł… Nie wypada…

— O Bazarowa nie kłopocz się, proszę. On jest ponad to.

— No, a ty? — spytał Mikołaj Pietrowicz. — Oficynka jest przecie bardzo licha.

— Ależ papo — przerwał mu Arkadiusz — zupełnie jakbyś się tłumaczył, jak ci nie wstyd?

— Oczywiście, że powinienem się wstydzić — odpowiedział Mikołaj Pietrowicz, coraz bardziej się czerwieniąc.

— Dosyć, papo, dosyć, dajże pokój! — Arkadiusz uśmiechnął się serdecznie. „Z czego się tłumaczy!” — pomyślał i duszę jego napełniła pobłażliwa tkliwość dla dobrego i delikatnego ojca, zmieszana z poczuciem jakiejś utajonej przewagi. — Przestań, proszę — powtórzył raz jeszcze, mimo woli upajając się własną dojrzałością i brakiem przesądów.

Mikołaj Pietrowicz zerknął na niego spod palców ręki, którą wciąż pocierał czoło, i coś ukłuło go w serce… Ale natychmiast zrzucił całą winę na siebie.

— Patrz, to już nasze pola — rzekł po długim milczeniu.

— A tam, przed nami, to chyba nasz las? — zapytał Arkadiusz.

— Tak, nasz. Tylko że już sprzedany. W tym roku będą go rąbać.

— Dlaczego sprzedałeś?

— Trzeba było pieniędzy; zresztą te grunta przechodzą na rzecz chłopów.

— Którzy nie płacą ci czynszów?

— To już ich sprawa; kiedyś zresztą będą płacić.

— Szkoda lasu — zauważył Arkadiusz i zaczął się rozglądać dokoła.

Jechali przez okolice, które trudno byłoby nazwać malowniczymi. Pola za polami, wznosząc się nieco w górę, to znów opadając, ciągnęły się aż po nieboskłon. Gdzieniegdzie widniały niewielkie lasy, a kręte parowy z rzadka usiane kępami niskich zarośli przypominały oznaczenia wąwozów na starych mapach z czasów Katarzyny. Trafiały się rzeczki o poszarpanych brzegach, małe stawy z lichymi grobelkami, wioski, gdzie stały niskie chaty o ciemnych, na poły rozrzuconych strzechach, na wpół zapadnięte stodoły o ścianach plecionych z chrustu i na oścież otwartych wrotach obok opustoszałych gumien, cerkwie, to murowane z opadłym tu i ówdzie tynkiem, to znów drewniane z pochylonymi krzyżami i zapuszczonymi cmentarzami. Arkadiuszowi robiło się coraz smutniej. Jak na złość spotykali obszarpanych chłopów na wynędzniałych kobyłkach; niby żebracy w łachmanach, stały przydrożne, odarte z kory wierzby o połamanych gałęziach; wychudłe krowy o skudlonej, jakby wygryzionej sierści chciwie szczypały trawę po rowach. Zdawało się, że przed chwilą wyrwały się z czyichś groźnych, śmiercionośnych pazurów — i nagle pod wpływem żałosnego widoku tych wynędzniałych zwierząt wśród wiosennego, pięknego dnia stawało białe widmo posępnej, niekończącej się zimy z jej zamieciami, mrozem i śniegiem… „Nie — pomyślał Arkadiusz — niebogaty to kraj, nie olśniewa ani dobrobytem, ani pracowitością; nie powinien żadną miarą takim pozostać, zmiany są konieczne… ale jak je przeprowadzić, jak się do tego zabrać?”.

Tak rozmyślał Arkadiusz… A tymczasem wiosna nie ustawała w pracy. Wokół połyskiwała świeża zieleń, lśniły drzewa, krzaki i trawy, szeroko, miękko falując pod łagodnym tchnieniem ciepłego wiatru; wszędzie, niby nieprzerwana struga, płynął dźwięczny śpiew skowronków; czajki z krzykiem krążyły nad niskimi łąkami, to znów w milczeniu przebiegały po kępach; pięknie czerniejąc na tle bladej zieleni niskiego jeszcze, jarego zboża, przechadzały się szpaki i ginęły w lekko już bielejącym życie; tylko czasem ukazywały się ich łebki w niebieskawej fali zbóż. Arkadiusz wciąż patrzył, a jego myśli z wolna słabły i ucichały… Zrzucił szynel i spojrzał na ojca tak wesołym, tak bardzo chłopięcym wzrokiem, że Mikołaj Pietrowicz znowu go uściskał.

— Teraz już niedaleko — rzekł Mikołaj Pietrowicz. — Tylko wjedziemy na to wzgórze i zaraz będzie widać dom. Ach, Arkasza, ułożymy sobie wspaniale życie; będziesz mi pomagał w gospodarstwie, jeśli cię to nie znudzi. Powinniśmy teraz zbliżyć się do siebie, poznać nawzajem, prawda?

— Oczywiście — powiedział Arkadiusz. — Jaki cudowny dzień dzisiaj!

— To na twój przyjazd, mój drogi. Tak, wiosna w całej pełni. Zresztą zgadzam się z Puszkinem — pamiętasz w Eugeniuszu Onieginie:

Jak smutno witam przyjście twoje,

Poro miłości, dniu wiosenny!

Jakież…²

— Arkadiuszu! — rozległ się z tarantasu głos Bazarowa. — Przyślij mi zapałki, nie mam czym zapalić fajki.

Mikołaj Pietrowicz zamilkł, Arkadiusz zaś, który słuchał go nieco zdumiony, ale z pewną sympatią, wyciągnął z kieszeni srebrne pudełko z zapałkami i posłał je przez Piotra Bazarowowi.

— Chcesz cygaro? — zawołał znowu Bazarow.

— Daj — odpowiedział Arkadiusz.

Piotr wrócił do kolaski i wraz z pudełkiem wręczył mu grube czarne cygaro, które Arkadiusz zaraz zapalił, roztaczając wokół siebie tak mocny i kwaśny zapach starego tytoniu, że Mikołaj Pietrowicz, który nigdy w życiu nie palił, mimo woli, choć niedostrzegalnie, żeby nie urazić syna, odwracał głowę.

Kwadrans potem oba pojazdy zatrzymały się przed gankiem nowego drewnianego domu, pociągniętego szarą farbą i pokrytego malowaną na czerwono blachą. Było to właśnie Mariino, zwane inaczej Nową Słobódką albo jak mawiali chłopi — Chutor na osóbku.IV

Tłum dworskiej służby nie wybiegał na spotkanie państwa; pokazała się tylko jedna dwunastoletnia może dziewczynka, a za nią wyszedł chłopiec, bardzo podobny do Piotra, odziany w szarą liberyjną kurtkę ze srebrnymi herbowymi guzikami, służący Pawła Pietrowicza Kirsanowa. Milcząc, otworzył drzwiczki kolaski i odpiął fartuch tarantasu. Mikołaj Pietrowicz wraz z synem i Bazarowem ruszyli przez ciemny i prawie pusty salon, zza drzwi którego mignęła twarz młodej kobiety, i weszli do bawialni urządzonej już wedle nowszego smaku.

— No, jesteśmy w domu — rzekł Mikołaj Pietrowicz, zdejmując czapkę i potrząsając głową. — Teraz najważniejsze to kolacja i odpoczynek.

— Rzeczywiście, nieźle byłoby coś zjeść — zauważył, przeciągając się, Bazarow i usiadł na kanapie.

— Tak, tak, podawać kolację, podawać jak najprędzej. — Mikołaj Pietrowicz bez żadnego powodu zatupał nogami. — O, proszę, właśnie jest Prokoficz.

Wszedł człowiek w wieku lat sześćdziesięciu, o białych włosach, chudy i smagły, w brązowym fraku z miedzianymi guzikami; na szyi miał różową chustkę. Wyszczerzył zęby w uśmiechu, ucałował rękę panicza i złożywszy ukłon gościowi, cofnął się do drzwi, zakładając ręce w tył.

— No, Prokoficzu — zaczął Mikołaj Pietrowicz — przyjechał do nas wreszcie… I co, jak go znajdujesz?

— Jak najlepiej, proszę łaski pana — odrzekł starzec i znowu wyszczerzył zęby, ale natychmiast zmarszczył gęste brwi. — Pan każe podawać? — zapytał z naciskiem.

— Tak, tak, proszę! Czy nie zechce pan wpierw pójść do swojego pokoju, Eugeniuszu Wasiljewiczu?

— Nie, dziękuję, po co? Niech pan tylko każe zanieść tam mój kuferek i to okrycie — dodał, zdejmując płaszcz.

— Doskonale! Prokoficz, weź szynel pana! — Prokoficz jakby ze zdumieniem ujął obiema rękami „okrycie” Bazarowa i wysoko unosząc je nad głową, wyszedł na palcach. — A ty, Arkadiuszu, pójdziesz na chwilę do siebie?

— Tak, muszę się trochę otrzepać — odparł Arkadiusz i kierował się już ku drzwiom, gdy w tej samej chwili wszedł do salonu mężczyzna średniego wzrostu, odziany w ciemny angielski suit³, modny, nisko zawiązany halsztuk i lakierowane buty o niskich cholewkach. Był to Paweł Pietrowicz Kirsanow. Wyglądał na jakieś czterdzieści pięć lat: jego krótko ostrzyżone siwe włosy mieniły się ciemnym połyskiem niby wypolerowane srebro; twarz żółtawa, ale bez zmarszczek, niezwykle regularna i czysta, jak gdyby wyrzeźbiona cienkim i lekkim rylcem, zdradzała ślady niezwykłej urody; szczególnie piękne były pełne blasku czarne oczy o podłużnym wykroju. Cała postać, zgrabna i rasowa, zachowała młodzieńczą smukłość i tę postawę jakby przed wzlotem ku górze, która najczęściej znika po ukończeniu dwudziestu lat.

Paweł Pietrowicz wyjął z kieszeni spodni swoją piękną dłoń o długich różowych paznokciach, która przy śnieżnej białości mankietu, spiętego wielkim opalem, wydawała się jeszcze piękniejsza, i podał ją bratankowi. Po tym wstępnym europejskim shake hands⁴ trzykrotnie, po rosyjsku, ucałował go, to znaczy dotknął swymi pachnącymi wąsami jego policzków, i rzekł:

— Witaj!

Mikołaj Pietrowicz przedstawił mu Bazarowa: Paweł Pietrowicz pochylił z lekka swą gibką figurę i z lekka się uśmiechnął, ale nie podał ręki, a nawet włożył ją z powrotem do kieszeni.

— Myślałem już, że nie przyjedziecie dzisiaj — powiedział miłym głosem, uprzejmie kołysząc się, poruszając ramionami i pokazując wspaniałe białe zęby. — Czyżby się coś przytrafiło w podróży?

— Nie, nic się nie stało — odrzekł Arkadiusz. — Po prostu spóźniliśmy się nieco. Za to teraz jesteśmy głodni jak wilki. Każ, papo, Prokoficzowi, żeby się pośpieszył, zaraz wrócę.

— Poczekaj, pójdę z tobą — zawołał Bazarow, zrywając się nagle z kanapy. Obaj młodzi ludzie wyszli.

— Co to za jeden? — zapytał Paweł Pietrowicz.

— Przyjaciel Arkaszy, jego zdaniem bardzo mądry człowiek.

— Zostaje u nas?

— Tak.

— Ten rozczochrany?

— No, tak.

Paweł Pietrowicz zastukał paznokciami po stole.

— Uważam, że Arkadiusz s’est dégourdi⁵ — zauważył. — Cieszę się z jego powrotu.

Przy kolacji rozmawiano mało. Zwłaszcza Bazarow nic prawie nie mówił, ale dużo jadł. Mikołaj Pietrowicz gawędził o rozmaitych zdarzeniach ze swego, jak się wyrażał, fermerskiego życia, wyjaśniał treść uchwał, które rząd miał niebawem ogłosić, mówił o komitetach, o posłach, o konieczności wprowadzenia maszyn rolniczych i tak dalej. Paweł Pietrowicz powoli przechadzał się po jadalni (kolacji nie jadał nigdy), niekiedy pociągając łyk z kieliszka napełnionego czerwonym winem i jeszcze rzadziej rzucając jakąś uwagę lub raczej wykrzyknik, w rodzaju: „A! Aha! Hm!”. Arkadiusz opowiedział kilka petersburskich nowin, ale czuł się trochę niezręcznie, jak młodzieniec, który dopiero co przestał być dzieckiem i wrócił tam, gdzie wszyscy przywykli uważać go za dziecko. Niepotrzebnie przewlekał swoje wypowiedzi, unikał słowa „papa”, a nawet raz zastąpił je słowem „ojciec”, które zresztą wycedził przez zęby; z niepotrzebną nonszalancją nalał sobie do szklanki znacznie więcej wina, niżby miał ochotę, i wypił wszystko. Prokoficz nie spuszczał z niego oczu i tylko poruszał wargami. Zaraz po kolacji wszyscy się rozeszli.

— Dziwak z twojego stryja — mówił do Arkadiusza Bazarow, siedząc w szlafroku obok jego łóżka i pykając krótką fajeczkę. — Co za elegancja na wsi, proszę! A paznokcie — tylko na wystawę!

— Trzeba ci wiedzieć — odrzekł Arkadiusz — że w swoim czasie był z niego lew salonowy. Kiedyś opowiem ci jego historię. Odznaczał się wielką urodą, kobiety szalały za nim.

— Ach, tak! Więc to mu zostało z dawnych czasów! Nie ma tu, niestety, kogo czarować. Cały czas patrzyłem na jego kołnierz, po prostu coś niezwykłego, można by pomyśleć, że wykuty z kamienia, i podbródek tak starannie wygolony. Arkadiuszu, przecież to śmieszne!

— Owszem, ale to doprawdy bardzo dobry człowiek.

— Archaiczne zjawisko! Ale ojca masz zacnego. Niepotrzebnie deklamuje wiersze, na gospodarstwie pewno też nie bardzo się zna, lecz jest z gruntu poczciwy.

— To złoty człowiek.

— Zauważyłeś, jak łatwo się miesza?

Arkadiusz skinął głową, jakby sam łatwo się nie mieszał.

— Zadziwiający są ci starzy romantycy! — ciągnął Bazarow. — System nerwowy doprowadzony do stanu rozdrażnienia… I rzecz jasna, naruszona równowaga ducha. No, dobranoc! Mam w pokoju angielską umywalnię, ale drzwi się nie domykają. Mimo to należy temu przyklasnąć, angielskie umywalnie to postęp!

Bazarow wyszedł, Arkadiusza zaś ogarnęły radosne uczucia. Słodko zasypiać w rodzinnym domu, na znanym sobie łóżku, pod kołdrą, którą szyły kochane ręce, może ręce niani, te łagodne, dobre, niestrudzone ręce. Arkadiusz przypomniał sobie Jegorownę i westchnął, życząc jej Królestwa Niebieskiego… Za siebie się nie modlił.

I on, i Bazarow rychło zasnęli, ale inni w domu długo jeszcze nie spali. Powrót syna wzburzył Mikołaja Pietrowicza. Położył się do łóżka, lecz nie zgasił świecy i podparłszy głowę, długo rozmyślał. Brat jego siedział długo po północy w swoim gabinecie, w szerokim fotelu roboty Gambsa, przed kominkiem, na którym słabo tliły się węgle. Paweł Pietrowicz nie rozebrał się, tylko zamiast lakierowanych butów włożył chińskie czerwone pantofle bez napiętków. W rękach trzymał ostatni numer „Galignani”, ale nie czytał; wpatrywał się w kominek, gdzie przygasając i wybuchając na nowo, drgał błękitnawy płomień… Bóg wie, gdzie błądziły myśli Pawła Pietrowicza, ale błądziły nie tylko w przeszłości: na jego twarzy malowało się skupienie i smutek, co się nie zdarza, gdy człowiek jest pochłonięty tylko wspomnieniami. W małym zaś pokoiku w głębi domu, na wielkiej skrzyni, w niebieskim kaftaniku i białej chustce narzuconej na ciemne włosy, siedziała młoda kobieta, Fieniczka, i na przemian to nasłuchiwała, to drzemała, to spoglądała w otwarte drzwi, spoza których widać było dziecięce łóżeczko i dobiegał miarowy oddech śpiącego dziecka.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: