- W empik go
Ojcowie Nowej Ziemi - ebook
Ojcowie Nowej Ziemi - ebook
Dość rozpowszechniony jest pogląd, iż opowiadanie – jako forma literacka
– nie umożliwia autorowi zgłębienia tematu, przedstawienia
zaprezentowanej historii do końca, czy wzbudzenia w czytelniku
prawdziwego zainteresowania. Jurjan udowadnia, że pogląd ten można
włożyć między bajki, gdzie notabene jest jego miejsce. W książce, którą
trzymacie w ręku, znajduje się kilkanaście opowiadań różnej objętości,
które łączy jedno: wciągają one nas już przy pierwszym zdaniu, by
następnie przecisnąć przez tryby wyobraźni autora i nie puścić do samego
końca. Atmosfera fantastyki i poczucie, że oto uczestniczymy w czymś
niemożliwym, czymś ponadnaturalnym, dziwnym i niepojętym, przenosi nas bezpośrednio w świat imaginacji Jurjana, przy czym bohaterowie, jakich poznajemy, mierzą się
z problemami dobrze nam znanymi i odczuwają te same, co my, emocje.
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-281-3687-4 |
Rozmiar pliku: | 562 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Poderwałem się z łóżka. Zanim oprzytomniałem, kręcąc głową, na ile pozwalały kręgi szyjne, kilka razy rozejrzałem się, czy w żadną ze ścian nie wbił się lemiesz buldożera. Tętno zwalniało. Otarłem spocone czoło. Dobrze… To tylko pieprzony sen. Widocznie zbyt dużo sondowałem. Muszę trochę odpuścić, bo albo mnie namierzą i faktycznie rozjadą gąsienicami, albo wykończy mnie, któregoś słonecznego poranka, cholerna mara.
Wstałem połamany, jak zwykle, o bólu głowy nie wspominając. Ten ostatni trwał od lat, prawie bez przerwy. Skutki monodiety darmowych batonów. Gównokraci coś do nich dosypywali, aby zredukować agresję mas do poziomu ślimaków. Rozruchy brzuchonogów, zostawiających wszędzie obślizgłe ślady – o to im chodziło. Jednak jeść trzeba.
Myślałem o tym, jednocześnie odkrawając gruby plaster darmowej mielonki. O smaku krewetek. Równie dobrze mogli ten smak nazwać kocim gównem. Wiem przynajmniej, co to kocie gówno. A od dziś wiedziałbym, jak smakuje. Tak samo zresztą, jak psie gówno, które jadłem przedwczoraj.
Zapiłem homo-paszę szklanką wody. Tylko tyle nakapało w nocy przez zapchany filtr. Założyłem wczorajsze ciuchy. Jeszcze nie śmierdziały. Zapowiadali, że dziś ma ostro spawać, a to były ostatnie ubrania, które mogły mnie ochronić przed ultrafioletem.
Przeciskałem się przez wąskie gardła slumsów. Na „krwawym zakręcie”, obok bunkra psycholi Adamsów, jak zwykle siedział dziadek.
– Cześć Serb – rzuciłem w jego kierunku. Podniósł oczy i leniwie skinął głową. Zdziadział kompletnie od czasu, kiedy sprzedał nerkę. Mieli mu dać, złodzieje, dwieście scrinów, a dostał piętnaście. Starczyło na kilka dni. Niedługo służby przerobią go na paszę dla świń, świnie przerobią na batony… i może okazać się, że zjem kawałek dziadka. Chlał, ćpał – jego życie. Ja nie uznawałem tego ścierwa.
Zanim wydostałem się na odkryty teren, założyłem okulary. Od bazaru dzieliło mnie kilka przecznic. Kilka, czy kilkanaście, zawsze trzeba było zachować ostrożność. Gnoje w skórach polowali na młodych i, na pierwszy rzut oka, zdrowych.
Od miesięcy przymierzałem się, aby zacząć odkładać pieniądze na pistolet. Ta durna nazwa powracała. Podobno kiedyś strzelało się metalowymi kulkami. Musiałem się przyzwyczaić, plazmy dziś nikt nie nazywał inaczej. Albo granat? Tańszy, a też się sprawdzał, w każdym razie jako jednorazówka.
Złapali Zigiego, a było ich z sześciu. Przynajmniej tak gadał. Otoczyli go, a ten wyjął cytrynkę i wyciągnął druta. Pokazał im łyżkę przytrzymywaną kciukiem i wykrzyknął, że jeśli zrobią kolejny krok, to jeszcze dziś w reperalni będzie siedem serc i czternaście nerek. Wszyscy poszli w swoją stronę. A co ja mógłbym nożem? Jednego, góra dwóch.
Udało się dojść bez komplikacji. Barak Ricka był mniej więcej na środku placu. Oficjalnie handlował sprzętem wędkarskim. Na wszystkim osiadł kurz. Kto dziś bawił się w łowienie ryb? Chyba tylko na prywatnych stawach. Służby były tak durne, czy miał jakiś układ? Układ dobra rzecz, człowiek mógł czuć się bezpieczniej.
Siedział w klimatyzowanym kombinezonie, w pełnej masce na twarzy. Tego to było stać. Zobaczył mnie i machnął ręką. Wiedział, że byliśmy najlepsi. On, jako _dealer_, ja… często nadaktywny klient.
– Run Rick. – Uderzyliśmy się łokciami, nadgarstkami, aby w końcu podać sobie ręce.
– Ranga! Co trzeba?
– Afery, jak zwykle! Masz jakieś spięcie?
– Konkret? Pierwszy za dwa scriny, następne po cztery.
– Rick, zgrzytu chcesz? Pójdę do Mira-sor. Tam dają za półtora.
– Chcesz coś ekstra? Spróbuj za dwa, kolejnych nie musisz, jak ci się nie spodoba. A jak chcesz matkę z córką, to idź do Mira.
– Kończ już. Zgoda, za dwa wezmę. Sprawdzę.
– Pamiętaj, pierwszy za dwa, jako reklama. Ja ci to tylko mówię, bo nie będzie targowania. Następne po cztery, a jak weźmiesz pierwszy… – Filtr w jego masce trochę zniekształcał głos. – Jeszcze takiego nie było, żeby nie błagał o kolejne epizody. Za czwórkę i basta! To mocna historia, a nie bajki o super-cwaniaku i dupci z bazuką!
– Dobra, już tak nie chwal. Lepiej dobrze zaplanuj kwasa, żebym w połowie nie wyskoczył.
– Nie jesteś pierwszy. Wiem, ile dać. To długi metraż.
– W porządku, majster, układ.
***
Nie za bardzo orientowałem się, gdzie jestem, ale to normalne. Pierwsze chwile zawsze tak wyglądały. Facet w zakrwawionym fartuchu rąbał świnie na pół. Ciężkim toporem na długim trzonku. Chudzielec machał z wprawą. Ostrze przecinało żebra zaraz obok kręgosłupa. Systematycznie. Jeden cios – i rozpłatane kolejne dwadzieścia centymetrów. Mięso parowało. Zwierzę zapewne żyło jeszcze kilka minut wcześniej.
To z pewnością jakaś rzeźnia. Wyraźnie czułem zapach krwi. Nadal obserwowałem wydarzenia. Po kilkunastu minutach zaczęło mnie to nudzić. Kreator akcji, jak zrozumiałem, chciał odwiedzić rodzinę, myślał o urlopie, ale coś nie wyszło i dostał marne dwa dni. Dlatego był wściekły.
Rzeźnik z tasakiem szybkim ruchem włożył do ust kawałek surowego mięsa.Wskazałem go innemu mężczyźnie, który od pierwszej chwili przechadzał się po pomieszczeniu w wojskowym drylu. Ubrany był trochę inaczej. Kiedy ujrzał gest mojej dłoni, podbiegł do pracownika z uniesioną pałką, gotową do uderzenia. W ostatniej chwili, robiąc wielki zamach, zawadził kijem o wiszącą na haku półtuszę. Z tym większą agresją dopadł pracownika za drugim podejściem.Potem trzecim, czwartym.
Poczułem wielkie podniecenie. To własne nałożyło się na emocje mojego bohatera. Rzeźnik legł pod stołem. Ochlapywała go czerwona stróżka, wydostająca się z rozbieranego wieprza. Wymieszana krew obu ofiar spływała do kratki ściekowej.
Leżał bez życia, z wywalonym językiem.
Podszedłem bliżej, żeby przyjrzeć mu się dokładnie. Nie był to język, a kawałek przeżutej szynki, którą zawłaszczył. Odchyliłem brodę i palcami wyjąłem resztki. Nie mogłem pozwolić, żeby kradzione mięso opuściło rzeźnię, nawet w ustach trupa. Z obrzydzeniem wytarłem rękę w jego fartuch.
Świetna synchronizacja.
To była ostatnia własna myśl, jaką zanotowałem.
Wytarcie ręki to niestety za mało, będę czuł jego ślinę przez całe dwa dni. Ruszyłem do łazienki.
Zimna woda i szare mydło – ale i tak odczułem ulgę. Spojrzałem w lustro. Dobrze wyglądałem w mundurze. Nie zamieniłbym go na nic innego… już nie. Szczupła twarz, prawie czterdziestoletniego mężczyzny. Rok temu wyglądałem dużo młodziej.
Wszystko przez to robactwo. To z pewnością ich wina, zgodziłem się sam ze sobą.
Na zewnątrz nadal panowała spiekota. Uprzykrzała życie szczególnie dotkliwie, gdy opuściło się chłodne pomieszczenia ubojni. Wypielęgnowaną alejką doszedłem na skraj placu apelowego. O tej porze, jak zwykle, było pusto. Grupa obdartusów pchała drewniany wóz wyładowany trupami. Ich powolne ruchy działały mi na nerwy. W tym tempie nie zawojujemy świata. Każdy musiał starać się o wiele bardziej. My, bo byliśmy naznaczeni_,_ oni, bo byli przegrani i chcieli od nas miskę zupy. Postanowiłem nadłożyć kilka kroków, aby ich przykładnie popędzić.
– _Halt_! Wy brudne świnie!
Cała szóstka karnie zdjęła myce. Cała? Prawie mi to umknęło. Ten ustawiony po drugiej stronie wozu, tylko się przesunął, żebym go nie widział. Zacząłem obchodzić mężczyznę od tyłu. Reszta więźniów ukradkiem dawała mu znaki. Szybkim ruchem zerwał czapkę, dopiero w chwili, gdy pojawiłem się w zasięgu jego wzroku. Teraz ściskał ją kurczowo, trzymając na wysokości mostka.
– _Komm, komm_ – powiedziałem to z szyderczym uśmiechem. Znali mój uśmiech. Uśmiech śmierci. Cieszyła mnie myśl, że w obozie krążyły o nim legendy.
W pierwszej chwili pomyślałem, że modli się do mnie, ale jednak nie – modlił się do swego bożka. Pewnie tak samo śmierdzącego, jak on. Kimkolwiek był, nie da rady naszemu, prawdziwemu, który od początku był po naszej stronie i pomagał zwyciężać.
– _Komm_! – warknąłem, mocno rozsierdzony traceniem czasu.
Podszedł w końcu. Wyrwałem mu z ręki beret, zgniotłem go i rzuciłem pod ogrodzenie.
– Gdzie twoja myca? – zapytałem spokojnie, z powracającym uśmiechem.
– Ta… tam – wydukał i wskazał kierunek trzęsącą się ręką.
– To idzie po nią! Regulamin zna? Bez mycy kula w zawszony łeb.
Śmierdziało od tego lenia na kilka metrów. Odsunąłem się z obrzydzeniem.
– _Jawohl_! Znam, panie _Sturmscharführer_.
– To jazda po mycę!
Ruszył powoli, ostrożnie, rozglądając się bojaźliwie. Wszedł na zakazany pas. Jego nakrycie głowy leżało dwa kroki od niego.
Charakterystyczny werbel karabinu maszynowego MG42 rozdarł z hukiem powietrze. Pierwsze pociski podniosły na suchej ziemi obłok kurzu, z dala od podczłowieka w pasiaku. Strzelec na wieżyczce najwidoczniej zaniżył celownik. Więzień skorzystał z szansy i rzucił się szczupakiem po czapkę. Wstał, pokazując ją całemu światu, jako dowód triumfu. Druga, krótka seria sięgnęła celu. Zmasakrowała jego chude ciało, zanim upadł.
– Jeszcze któryś chętny?
Stali na baczność i gapili się na zwłoki. Oprócz wszechobecnego smrodu, czułem od nich zwierzęcy strach, nienawiść i żal.
– _Schnell zu arbeiten_! – Te ludzkie śmieci, bez kija nad głową nie potrafiły wydajnie pracować. Teraz wóz toczył się dużo szybciej. Udowodniłem im, co znaczy jeden leser mniej w załodze.
Musiałem się pospieszyć. Nie chciałem, by zaparzyła się szynka, którą niosłem w teczce. Nie lubiłem podoficerskiej kantyny, tolerowałem ją jedynie w święta. Choinka, kolędy, odrobina sznapsa. Na co dzień mogłem pozwolić sobie na obiady domowe. Kosztowały trochę wysiłku, ale było czymś nie do pomyślenia, aby szef rzeźni jadał zupę gotowaną na świńskim ryju.
A mogło być zupełnie inaczej. Gdybym urodził się pierwszy. Głupie piętnaście minut. No i kwestia nogi. Gdyby nie to, że Horst stracił na froncie stopę, nadal służyłby dla Wielkoniemieckiej Rzeszy. Życie niestety potoczyło się innym torem i dziś to on był nowym gospodarzem w Erbach nad Dunajem. Jako najstarszy syn.
A ja? No cóż, tu musiałem zmagać się o swoje. Planowałem zdobyć jakieś duże gospodarstwo. Na Mazurach albo podbitych terenach. Chciałem być dziedzicem, bez dziedziczenia. Samemu wywalczyć sobie przyszłość. Jednak, im częściej słuchałem nowin z frontu wschodniego, tym bardziej czułem, że któregoś dnia moje marzenia rozwieją się, niczym dym z krematoryjnego komina.
Nienawidziłem ich za to. Chciałem zabić wszystkich, co do jednego, żeby móc się stąd wydostać. Dzięki gorliwej pracy (tak jak brzmiał napis umieszczony nad bramą obozu), przejść pod nią z podniesioną głową.
Mijała mnie kolejna grupa więźniów. Zatrzymałem ich gestem dłoni. Byłem zły. Wiedziałem, że obiad się opóźni, a nie lubiłem jeść w nerwach. Musiałem zrobić coś, by się uspokoić.
– Dokąd ich prowadzisz? – zapytałem rosłego kapo. Nie robiło na mnie wrażenia to, że był o głowę wyższy.
– Melduję, że na barak.
– Z jakiego są komanda?
– Z budowlanego. Dziś zasypywali leje po ostatnim nalocie.
– Pokaż mi, który słabo pracował… Albo nie, dwóch obiboków! – Przyglądałem się porządkowemu, który na moment się zawahał. – No już, bo służba mi się kończy.
Jednocześnie wyjąłem z kieszeni delikatne, skórzane rękawiczki oraz bawełnianą chusteczkę.
– Ten! – wyszarpnął jednego przed szereg. – I… – Rozejrzał się po nieruchomych twarzach. – Jeszcze ten. – Wybrał najstarszych.
– Potrzymaj teczkę… Przez chustkę, durniu! – Od każdego śmiecia, można było się czymś zarazić. Na przykład świerzbem. – Daj pałkę.
Na początku tłukłem ich, gdzie popadło. Stali twardo. Robili uniki w prawie niezauważalny sposób. Subtelny taniec życia. To była przemyślana taktyka, nie zasłaniać się, a tylko nieznacznie przesuwać, by nie podpaść w trakcie reprymendy. Twarze szybko opuchły. Wtedy zacząłem walić ich po łysych głowach, żeby nie obryzgali mnie krwią. Kiedy upadli, po grzbiecie oberwał jeszcze więzień stojący najbliżej. Profilaktycznie. Żeby sobie nie pomyśleli, że jak wybrałem dwóch, to reszta jest bezpieczna.
Przyjemne z pożytecznym.
Uspokoiłem się, a Wielkie Niemcy pozbyły się dwóch kolejnych darmozjadów. Tylko spociłem się niepotrzebnie. Straszny skwar. Przetarłem dłonią czoło.
– Pozabijałbym was wszystkich. Won! A ty… – skierowałem wzrok na funkcyjnego – …jeśli jeszcze raz będziesz tak długo wybierał, uśmiechnę się i do ciebie! Precz mi z oczu!
Ruszyłem dalej, dysząc od słonecznego żaru.
Już dawno spaliliśmy mosty. Nie było odwrotu. Należało wygrać, zabić wszystkich, którzy stanęli przeciwko nam. Bez względu na cenę. Inaczej, nie tylko nie będzie gospodarstwa, nie będzie niczego!
Natrętne, chmurne myśli powracały coraz częściej. Przez nie jeszcze bardziej nienawidziłem tej brudnej hołoty z tego przeklętego miejsca.
Zmęczony, dotarłem w końcu do domu. Służąca – więźniarka posprzątała i przewietrzyła pokoje. Nowa, sprawiała się nienajgorzej, widocznie dowiedziała się, że na swą poprzedniczkę może natrafić ścierając sadze z parapetu…
W końcu mogłem zdjąć mundur. Ochlapałem się chłodną wodą i z przyjemnością umyłem ręce francuskim mydłem. Byłem głodny. Chwyciłem w rękę długi nóż.
Po chwili w dużym rondlu wytapiała się drobno pokrojona słoninka. Musiałem uważać, żeby tłuszcz nie zaczął dymić. Matka zawsze powtarzała, że przypalony jest niezdrowy na wątrobę. Żałowałem, że szynka nie poleżała w przyprawach przynajmniej przez noc. Wiadomo, była wojna. Każdy musiał pogodzić się z jakimiś wyrzeczeniami.
Wrzuciłem kawał mięsa na mocno rozgrzany tłuszcz. Drewnianymi widelcami sprawnie przekładałem go na różne strony. Szybkie obsmażenie było niezwykle istotne. Pozwalało zamknąć pory. Dzięki temu pieczeń będzie bardziej soczysta.
Zadowolony z efektu, wsunąłem brytfannę do piekarnika i dołożyłem pod kuchnię trochę drew. Miałem ponad godzinę czasu. Padłem na pryczę i nastawiłem budzik.
Przesunęli urlop, trudno. Dwa dni, póki co, muszą wystarczyć. Rozmarzyłem się, myśląc o chwilach z wędką, jakie niebawem spędzę nad stawem…
***
Kiedy otworzyłem oczy, promienie słońca oświetlały połowę stołu. Już po jedenastej, pomyślałem. Opuściłem nogi z łóżka. Sięgnąłem do biocyklonu i wyjąłem kryształ. Dopiero teraz, wkładając go do pudełka, zerknąłem na tytuł. „Ernst Gruber”. Gdyby nie Rick, sam z pewnością nie zwróciłbym uwagi na tę sondę. Powinni zmienić nagłówek.
Skończył się baton. Ustaliłem plan. Najpierw bazar, potem w kolejkę po paszę.
Zanim dotarłem, musiałem dwukrotnie przeczekać, aż przejdą patrole. Sprawa wyjaśniła się chwilę później. Przez dzielnicę przejeżdżał jakiś szyszak. Że też zachciało mu się zjeżdżać z okratowanej autostrady? Limuzyna z przyciemnianymi szybami, a po obu stronach opancerzone pojazdy prywatnej ochrony. Te bogate szuje też nie miały lekko. Na pierwszym pojeździe zauważyłem płomienie. Oberwał butelką. Jedna, to na wóz pancerny zdecydowanie za mało.
Nikt ich tu nie lubił. Oni nas też, ale dzięki masom biedoty, mogli pławić się w luksusie. Dlatego wymyślili darmowe batony. Nie można zagłodzić krowy, która daje mleko. Komu mieliby sprzedawać wodę, prąd, alkohol, dragi i sondy?
Na rynku było bezpieczniej. Patrole zazwyczaj omijały ten rejon. Rick, jak zwykle, siedział na fotelu w lekkim, klimatyzowanym skafandrze. Wstał na mój widok.
– Hlo Ren. I jak? – Zza ciemnych szkieł nie mogłem dojrzeć jego wzroku.
– Sioux! Rick, co to było? Kto to sondował?
– Przeciek z Wydziału Historii. Niezłe, co?
– Nie chodzi o to. Pytam, czy z prawdziwej sondy, czy fejk?
– No mówię, że z rządowej! Mocna rzecz, to nie recykling historii dla napletów.
– Gadaj, wiesz coś więcej? Co to za rewia?
– Kiedyś, ze sto pięćdziesiąt lat temu, jeden z europejskich krajów, Polandia, czy jakoś tak, wpadł na pomysł, żeby zarabiać na więźniach. I ściągali ich z całego kontynentu, do specjalnych obozów. Dobry biznes mieli.
– Jasne, pomysł najważniejszy. – Zamyśliłem się na kilka sekund, bo interesowało mnie już coś innego. – Tylko, jak oni to wyłapali?
– A, tego „Ernsta”? Sondują na chybił trafił, aż odczytają interesujący zapis fal mózgowych. I wtedy rozdrapują czasoprzestrzeń, miejsce przy miejscu, po najbliższej okolicy. Czasem zdarzy się prawdziwy kruk. Najczęściej nie znajdują nic, albo jakąś babę, co gotuje zupę i myśli na jaki kolor ufarbować włosy. Na coś takiego szkoda kryształu.
– Nikt by takiego syfu nie kupił.
– Ale, spodobało ci się, co? Ej, no widzę, że jeszcze ci dym z nosa leci. – Zaśmiał się wskazując na wnętrze baraku. – Masz cztery scriny? To idę po drugą część.
– Dawaj! Miałeś rację, strzelanie do przechodniów to fekalia w porównaniu z tym. Niezły negatyw, ale była jazda! Polandia mówisz? Chcę tam wrócić, biorę ten klimat. Jak to było? _Schnell!_STOPA SŁONIA
Wszystko, co zrobisz, los może wykorzystać przeciwko tobie. Podobnie, jak to, czego nie zrobisz. Własne doświadczenia najszybciej budują świadomość, ale przejdziemy przez ten most, gdy do niego dojdziemy.
Tymczasem śmialiśmy się ze wszystkiego, co dało się obśmiać, obserwując obce otoczenie za szybami i wspominając wcześniejsze, nieco mniej szalone eskapady. Długie salwy głośnego śmiechu. Myślałem, że już tak nie potrafię.
Ostatni fragment podróży pokonywaliśmy wiekową Ładą, pochodzącą z lokalnej wypożyczalni. Prowadząc ten zabytek komunistycznej myśli technicznej, uznałem z delikatnym ukłuciem zjełczałej zazdrości, że niestety nasze rodzime pojazdy z tamtego okresu, w zawodach na przyspieszenie nie miały szans.
Samochód jak na swoje lata i zacofanie technologiczne, zbierał się całkiem przyzwoicie. Niestety, a może szczęśliwie, tylko do siedemdziesiątki. Powyżej tej prędkości wibracje na kierownicy były tak silne, że, nomen omen, drżałem o trzęsącą się w bagażniku whiskey _Black and white_. Martwiłem się, aby nie rozwarstwiła się na dwie frakcje. Powodem tego zjawiska musiało być samo auto, gdyż główna droga była nieźle utrzymana. Gorzej sprawa przedstawiała się na podrzędnych, wiejskich szosach. Odcinkami, dziura za dziurą, straszyły zawieszenie, nawet jeśli połatane, to dość niechlujnie. Koncentracja była zatem wskazana.
Nasza ekscytacja wzrastała. Kilka minut wcześniej minęliśmy ostatni punkt kontrolny. Młodzi żołnierze pod bronią, sprawdzili nasze dokumenty i pozwolenia na wjazd do zony. Dla mnie była to prawdziwie męska przygoda. Dla Konrada, zderzenie z koszmarami. Jak kierowca rajdowy, który po ostrym dzwonie musi zmierzyć się z tym samym zakrętem, aby rozprawić się z traumą, tak mój przyjaciel postanowił skonfrontować się z upiorami na ich własnym terenie. Spojrzeć im prosto w oczy. A wszystko po to, aby – jak wierzył – dokonało się _katharsis_.
Jego praca, zdobyta szczęśliwym trafem, łączyła się z profilem studiów i w dużym stopniu z zainteresowaniami. Jednak, im więcej doświadczenia zdobywał, tym bardziej bał się niewidzialnego jadu, przed którym miał bronić nieświadomych niczego ludzi. Od dwóch lat był zatrudniony w Centralnym Laboratorium Ochrony Radiologicznej.
Przeżyliśmy niejedną przygodę, znaliśmy się od lat. Razem w szkole średniej, razem w tym samym mieście na studiach. To pozwoliło pielęgnować przyjaźń. Byłem na piątym roku, po absolutorium, krótko przed obroną magisterki. W końcu chwila wytchnienia od codzienności. Z drugiego urlopu w dorosłym życiu Konrad wyciskał ile się dało. Powodem mojego opóźnienia były aktywności w różnych dziedzinach, niezwiązanych ze studiami. W ten sposób pojawiły się dwie, wywalczone u dziekana, przerwy w nauce.
Minęliśmy betonowe, odmalowane na biało litery, układające się w nazwę _Prypeć_. Wycyrklowaliśmy zwiedzanie Kijowa i odwiedziny w pubach, aby dać sobie szansę wyspania się na zapas. Byliśmy gotowi na czterdziestoośmiogodzinny maraton. Miejsce w hoteliku trzeba było wynająć, aby jakoś przetrwać kilka godzin nocy i zorganizować magazyn ekwipunku, niezbędnego dla naszych wariackich projektów.
Punkt pierwszy w naszym planie stanowiło śniadanie, które podróżowało w bagażniku. Uzgodniliśmy wcześniej, że nie będziemy jedli niczego, lub prawie niczego, co było przygotowywane w strefie. Jedyna czynna restauracja w Czarnobylu szczyciła się tym, że wszystkie jej produkty pochodziły jakoby z czystych terenów, ale kto ich tam wie. Woleliśmy uniknąć sceny z trzeszczącym licznikiem Geigera nad talerzem frytek.
Po popiciu bułek z topionym serkiem herbatą z termosu, przystąpiliśmy do realizacji drugiego punktu: obfotografować wszystko, co możliwe, bez niepotrzebnego opuszczania szlaków przecieranych od lat. Dokumentacja fotograficzna była ważna, szczególnie w dobie mediów społecznościowych. Zawsze też dobrze podeprzeć się fotkami podczas snucia opowieści w gronie znajomych… oglądając ich miny. Robienie wrażenia będzie z pewnością miłe, lecz główne pobudki tkwiły głębiej i, aby nie deprecjonować naszego bohaterstwa, na zawsze powinny pozostać dla ogółu tajemnicą.
Informacje, do których dotarliśmy, przygotowując się do wyprawy, ostrzegały przed wchodzeniem w określone miejsca, a nawet zbliżaniem się do nich. Najgroźniejsze było cmentarzysko pojazdów wykorzystywanych w akcji ratowniczej, _Czerwony las_, podziemia szpitala i stacja kolejowa Janowo. Ta ostatnia była celem zastępczym na następny dzień. W miarę bezpiecznym, o ile zrezygnuje się z eksploracji opuszczonych wagonów i lokomotyw.
Słyszeliśmy okropne historie o tym, jak to nieświadomi turyści potrafili wchodzić do pojazdów gąsienicowych, spychaczy i ciężarówek. To była głupota w czystej postaci. Z głupoty, potęgowanej chciwością i biedą, słynęli okoliczni złomiarze. Na Ukrainie nikt nie pytał, skąd pochodzi silnik, odpadki metalowe czy armatura. W hutach przetapiano złom. Co produkowano z nowej stali? Być może łyżki koparek, albo łyżki wazowe? Większość nielegalnie plądrujących skażoną strefę miała w głębokim poważaniu fakt, że ich działania mogą doprowadzić do tragedii. Nie wiadomo dokładnie, ilu nieświadomych tego ludzi trafiło na oddziały onkologiczne. Lokalna służba zdrowia nie bawiła się w prowadzenie statystyk przyczynowo-skutkowych.
Słynna była historia wagonów składu osobowego, który przejeżdżał w pobliżu płonącego reaktora. Nikt nie wpadł na pomysł, aby wycofać je z eksploatacji. Wagony te jeździły przez długie miesiące na różnych trasach, stanowiąc zagrożenie dla nieświadomych podróżnych.
Podczepiliśmy się pod jedną z dwóch wycieczek, kręcących się po terenie. Ludzie wyglądali na ekipę z korporacji, na ekstremalnym wyjeździe integracyjnym. Nawet sympatyczni, wszystko brali na wesoło.
– Mutanty biegają po lasach?
– Tak. Dwumetrowe żaby. Czasem odbierają turystom kanapki. – Przewodnik z poważną miną odpowiadał wyuczonym żartem na sztampowe pytania uczestników wycieczek.
Po ponad godzinie, planowo odłączyliśmy się od grupy. Znaleźliśmy się w świecie zamkniętej strefy. Różnice biły po oczach. Ze względu na historię, która tkwiła cały czas gdzieś z tyłu głowy, to, co odbieraliśmy zmysłami, ulegało dodatkowemu wzmocnieniu. Roślinność wdzierała się wszędzie, gdzie tylko mogła wcisnąć korzonki. W rynnach, na środku parkingu, na omszałych dachach. Krzewy wyrastały ze środka zrujnowanych chałup, kierując gałęzie ku słońcu, wystawiały je z okiennic, wyszczerbionych resztkami szyb. Wysokie drzewa wokół każdego budynku. Każdego lata, coraz szczelniejszym szpalerem zamykające miasto. Flora nie miała świadomości ani wyboru, robiła to, co do niej należało.
Gdzie nie spojrzeć, łuszcząca się farba i wszechobecna rdza. Wiszące płaty dawnych powłok. Szare, niezależnie od pierwotnego koloru. Trudno odgadnąć, czy nadgryzł je tylko ząb czasu, czy pomogły rozdrapać szpony promieniowania.
Czujność i ostrożność – przede wszystkim. Trzeba było obserwować teren i myśleć o konsekwencjach każdego kroku. Otwarte szyby wind w wysokich budynkach, na ulicach, łypiące wiecznym cieniem wloty studzienek. Pokrywy okazały się łatwym łupem dla złomiarzy. Poskręcane pręty zbrojeniowe, w które można było się zaplątać, lub nie daj Boże na nie spaść. Obraz ruiny w rozmiarze, który powodował przygnębienie.
Tym łatwiej było odnaleźć miejsca, do których powrócił człowiek. Nieliczni mieszkańcy strefy, w swym najbliższym otoczeniu odtwarzali skromnymi metodami oblicze cywilizacji, do jakiej byliśmy przyzwyczajeni.
Pięćdziesięciotysięczne miasteczko. Blokowiska z elektrownią w tle. Obrazy przytłaczały. Miałem wrażenie, że czuję pod skórą panikę ewakuowanych ludzi, strach o najbliższych i o siebie. Przed znanym zagrożeniem i nieznanym jutrem.
Tak minął dzień. Było już mocno szaro, wzmógł się zimny wiatr. W końcu to dopiero połowa kwietnia. Po zjedzeniu kiełbasy wydobytej z próżniowych opakowań, zagryzionej czarnym, gliniastym chlebem, poprawiły się nam nastroje, które po dniu pełnym wrażeń i smutnych refleksji, zdążyły już nieco oklapnąć.
Ja jednak z każdym kęsem denerwowałem się coraz bardziej. Za chwilę miała nastąpić próba generalna. Jako osoba aktywna i już prawie absolwent Akademii Wychowania Fizycznego, nie narzekałem na sprawność fizyczną czy kondycję. Problem tkwił w czymś innym. Chodziło o lęk wysokości. Nie jakiś kliniczny przypadek, lecz fobię, która przeszkadzała od czasu do czasu. Problem stanowiły górskie szlaki, te z większymi ekspozycjami, albo balkony na wysokich piętrach budynków. Dla wysportowanego twardziela – wstydliwa ułomność. Za kilka minut będę musiał się z nią skonfrontować. Plan był bowiem taki, aby w wiosennych mrokach wieczora dostać się na sam szczyt diabelskiego młyna. A to miała być dopiero rozgrzewka.
Kilka kilometrów od Prypeci znajdowały się ruiny sowieckiego, pozahoryzontalnego radaru _DUGA-2_. Ściśle tajne instalacje, z nie mniej tajnym miasteczkiem _Czarnobyl-2_. Do dziś stało tam niepilnowane blokowisko dawnego garnizonu i kilkanaście wielkich masztów, połączonych stalowym rusztowaniem i linami. Niczym gigantyczny płot na amerykańskie rakiety. Rozmiar wyższej konstrukcji sięgał stu pięćdziesięciu metrów. To pięć wysokości naszego typowego jedenastopiętrowego wieżowca. Radar przestał funkcjonować po wybuchu reaktora, radiacja zniszczyła całą elektronikę, ale do dziś nie przestał oddziaływać na wyobraźnię. Na stalowy obiekt mieliśmy wspiąć się jutro rano.
W strefie, po godzinie dwudziestej drugiej obowiązywała godzina milicyjna. Pozostało nam sporo czasu. Rozpoczęliśmy przygotowania do wspinaczki. Uprzęże, kaski, lina i trochę drobnego szpeju. Konrad miał spore doświadczenie z wysokością. Sprawdził, czy u mnie wszystko w porządku, ustawił swoją czołówkę i ruszył do góry.
– _Nu Foma, dawaj dawaj!_ – Udawał lingwistę, znając jedynie kilka rosyjskich słów.
– A jak jest Konrad po rusku, cwaniaczku? – Wyjąłem licznik i zbliżyłem do konstrukcji młyna. Zatrzeszczał, jakby się obudził z drzemki, ale tragedii nie było.
– _Nie znaju_… I jak, muszę schodzić?
– Pokazuje niewiele, coś koło ośmiu mikro. Iść od razu za tobą, czy czekać? – Schowałem miernik do zapinanej piersiowej kieszeni.
– Poczekaj, dam znać, tylko założę stanowisko. – Wspiął się szybko kilka metrów. – Można! – rzucił komendę.
– To idę – odpowiedziałem, bardziej do siebie. Na razie nie było biedy, nie musiałem patrzeć w dół. Konrad maksymalnie skoncentrował wiązkę światła i z góry obserwował moje poczynania.
– Wyżej podciągaj _Shunta_!
Spojrzałem w jego stronę z niepewną miną. Skrzywił się, oślepiony.
– Przyrząd na linie, ten czarny. Podciągaj go, żeby był jak najwyżej. I pamiętaj, zabezpieczaj się, raz jedną, raz drugą lonżą.
Teraz zrozumiałem i przypomniałem sobie, co mówił o lonżach. To, co powiązał z kawałków lin, w zasadzie zastępowało atestowane oryginały. Ale, jak twierdził, na takie wspinanie to w zupełności wystarczy. Stare liny mieliśmy zamiar pozostawić w strefie.
Podciągnięcie, zablokowanie ciała w stabilnej pozycji i przepięcie karabinków nad głowę. _Shunt_ do góry. Kolejny metr wyżej. Wysiłek i emocje robiły swoje. Wiało coraz mocniej, ale chłodu już nie czułem. Kilkanaście minut później, zadowolony z siebie, niezdarnie wgramoliłem się do gondoli. Bujała się chwilę, wydając z siebie metaliczne zgrzyty. Skłamałbym, gdybym powiedział, że z góry podziwialiśmy olśniewające widoki. Za wyjątkiem samej elektrowni, czerń była nieprzenikniona. Świat bez prądu.
– Nieźle dałeś sobie radę. – Uniósł kciuk w górę. – Tylko już nie świeć mi w oczy.
– _Sorry_… – przestawiłem snop światła pod nogi. – W dół będzie trudniej – stwierdziłem pełen pesymizmu. Nie wyobrażałem sobie schodzenia tą samą techniką.
– Zjedziemy. Ja pierwszy, potem ściągnę ciebie.
– Ok, inaczej musiałbyś chyba zadzwonić po ratowników górskich. – Natychmiast zaakceptowałem usłyszaną propozycję.
– Słuchaj, a nie masz takiego poczucia, że w jakiś sposób profanujemy to miejsce? Świetna zabawa… w opuszczonym „teatrze strachu”?
– Nie przesadzaj. To tylko zniszczone budynki, a nie zbiorowa mogiła. – Domyśliłem się, że on, ze swoimi lękami, mógł to miasto po wyroku odbierać całkiem inaczej niż ja.
– Ale czujesz, że to miejsce w jakiś magiczny sposób... żyje? Będąc tu, wyobrażam sobie, jakbym szedł tunelem we mgle… To, że pociąg widmo nadjedzie, jest pewne. Tylko nikt nie wie kiedy. Klimatycznie? To jakby nic nie powiedzieć. Upiornie, to dobre słowo. Szczególnie w tych ciemnościach.
– Poeta, zabieramy się stąd, bo jak ostygniemy, to wywieje z nas całą energię i trzeba będzie iść po nią z kubełkiem do samego reaktora – zakomenderowałem.
Konrad podniósł się, przekonany tym, co powiedziałem. Rozpoczął przygotowania do zjazdu. Obejrzał stalową belkę, sprawdził spawy. Na koniec obciążył ją własnym ciężarem, wisząc przez chwilę na rękach. Spokojniejszy, zaczepił linę.
– Wytrzyma? – Zdarzają się pytania, które zadajemy bezwiednie i pragniemy usłyszeć jednoznaczną odpowiedź. Taką, która nas uspokoi.
– No, raczej. Jak krzyknę, to odczepisz karabinek i przypniesz do swojej uprzęży. Tylko lina ma iść nad belką, tak jak teraz. Rozumiesz? – Spojrzał na mnie niepewnie i po dwóch sekundach wahania postanowił zademonstrować to w praktyce. – Jadę, do zobaczenia na dole!
Konrad wpiął się w „kubek”, przyrząd, którego nazwa bezustannie mnie śmieszyła, ale teraz... jakoś przestała. Zawisł na linie. Zjeżdżając, zdążył kilka razy odepchnąć się od konstrukcji nogami – i już był na dole.
Spoglądając na chodnik, wychyliłem się mocno. Gondola zabujała się, jak łódka na falach.
– Wepnij się! I zakręć karabinek! – Wiatr porywał jego słowa.
Wstałem na miękkich nogach. Mój ciężar oraz niezdarność ruchów, spowodowana zdenerwowaniem, rozchwiały gondolę jeszcze bardziej. Znów zaczęła przeraźliwie jęczeć. Wpiąłem się, jak pokazywał, i dwukrotnie sprawdziłem wszystko, co mogłem.
– Już?
– Tak!
Wystawiłem nogę i końcem stopy próbowałem odnaleźć ten sam pręt, po którym wspiąłem się do wagonika. Nie mogłem trafić na żadne oparcie. Trzymając się kurczowo jakiejś rurki, coraz bardziej wysuwałem się w czarną przepaść. Pod nogami nadal żadnej podpórki. Nikt nie mógł mi pomóc, choćby dobrą radą. Gondola pod wpływem ciężaru podwieszonego po jednej stronie, zadarła się w przeciwny bok. Zrozumiałem, że szukałem w złym miejscu. Wcześniej obciążał ją Konrad, teraz była pusta. Ręce powoli mi słabły.
– Konrad! Gdzie mam stanąć?! Nie mam nic pod nogami! – wydzierałem się na granicy paniki, na krótką chwilę kierując twarz do dołu. Mignęła latarka skierowana w moją stronę. Rury, których się trzymałem, były bardzo zimne, a rękawiczki zostały w kieszeni. Teraz już bez szans na naprawienie przeoczenia.
Konrad krzyczał od kilku sekund, ale niczego nie rozumiałem. Przechodziły przeze mnie fale paraliżującego strachu. „Nie teraz, kurwa, to najgorszy moment. Skoncentruj się, nie panikuj, to nic nie pomoże. Musisz sam sobie poradzić” – mamrotałem pod nosem.
– Puść tę pierdoloną gondolę! – usłyszałem w końcu.
– Puścić po prostu? Zupełnie!?
– Tak! Trzymam cię! Puszczaj!
Wierzyłem w jego doświadczenie wspinaczkowe. Posłuchałem. Wypuściłem rurę z rąk. Odpadłem od razu, na ładne trzy, cztery metry. Trochę luzu w rękach Konrada, reszta to elastyczność liny dynamicznej. Przyjaciel nie przewidział jednego. W górach nie zakłada się stanowisk zjazdowych na ruchomych kabinach.
Sekundę później ciężka gondola, powracając do swojej normalnej pozycji, pchnęła linę, na której wisiałem. Na górze przesunęła ją o głupie pół metra, kilkanaście metrów niżej spowodowała spore wahadło. Będąc wciąż opuszczanym przez przyjaciela, odleciałem do tyłu na kilka metrów i dzięki sile grawitacji rozpocząłem nieuchronny powrót w stronę stalowych elementów diabelskiego młyna. Wpadając na pręty i rury konstrukcji jęknąłem i przeciągle przekląłem. Poobijany, okręciłem się wokół własnej osi, tracąc orientację. Oślepiło mnie światło i w tym samym momencie poczułem grunt pod stopami. Stałem jak baletnica, na samych końcach palców.
– Nic ci nie jest?
– Chyba nie. Zamortyzowałem ręką. Nadgarstek trochę boli. Popuść jeszcze linę. – Pociągnąłem nosem. Nie zdziwiło mnie nagłe pojawienie się kataru. Nos, to w moim organizmie papierek lakmusowy emocji.
– _Sorry_, to moja wina. Nieźle walnąłeś. Centralnie klatą. Mogłem poczekać, aż się ta pieprzona gondola uspokoi.
– W porządku. Mam smarki, znaczy, że będzie co wspominać. – Pociągnąłem nosem na pokaz. – Pić mi się chce, wyjmiesz? – Zabrałem się za ściąganie uprzęży.
– Trzymaj. – Wyciągnął rękę z butelką. – Co dalej? Mamy dwie godziny do zamknięcia strefy.
– Połazimy. Jest szkoła, sklep, hotel i największy wieżowiec. – Powoli wlewałem w siebie łyk zimnej wody. – I pełno zwykłych bloków.
– Fajnie byłoby jeszcze raz wejść na wysoki dach, ale w nocy to bez sensu.
– To zwiedzimy piwnice. – Improwizowałem, drżącą ręką oddając butelkę. – Plan _B_. Jak jaskinie w górach, w razie niepogody.
Wiatr smagał wściekłymi porywami. Usłyszeliśmy hałas i spojrzeliśmy po sobie niepewnie.
– Robi się klimatycznie. To pewnie okiennica. Bliżej budynków trzeba uważać, bo przy tym wietrze mogą polecieć jakieś resztki szyb. – Spojrzałem w nieprzeniknioną czerń. Czołówka była zbyt słaba.
– Od jakiegoś czasu żałuję, że wybraliśmy się tylko we dwóch.
– Zawsze tak jest. Wielu chętnych, a jak co do czego, to sto powodów, żeby zostać w domu. Teraz pewnie oglądają jakiś durny serial. – Pokiwałem głową z dezaprobatą.
– Miasto potępieńców. Strasznie tu… i … zwyczajnie zmęczony jestem. Nie wiem, czy nie chcę już… do babci Łady! Może wracajmy?
– Potępieńców? Raczej postępowców. Postęp poszedł tu tak bardzo do przodu, że trzeba było jechać nad morze, by nawdychać się jodu! Stary kawał. _Nu, dawaj, dawaj Konrad!_ – przedrzeźniłem go. – Krótki rekonesans i spadamy. Robimy nocny _hardcore_! – motywowałem nadal.
– W pokoju mam zgrzewkę ukraińskich browarów…
– Poczekają. Zastanów się, czy przejechaliśmy taki szmat drogi dla szklanki piwa? Jeśli piwnice, to proponuję szpital lub hotel _Polesie_. Wybieraj.
– Mówiłem o czte-rech piwach – sprostował, dobitnie akcentując ilość. – Niech będzie hotel, jest bliżej.
– A w szpitalu, w piwnicach są napromieniowane hełmy i ubrania strażaków. Podobno cały czas mocno sieją. – Sprawdzałem, na co stać kolegę w walce z psychozą.
– To tym bardziej hotel!
Doszliśmy do głównego wejścia. Budynek, jak większość ich w Prypeci, żył. Przemawiał złowrogimi dźwiękami. Skrzypiały drzwi, stukały ramy okien. Każdy brzęk lub chrobot powodował mrowienie w brzuchu. Z jednej strony, miałem potrzebę, żeby się stamtąd czym prędzej wynosić, z drugiej, ciekawość pchała do przodu. W moim przypadku, siła napędowa miała minimalną przewagę.
W środku znajdowało się mnóstwo śmieci, pordzewiałego żelastwa, pod nogami chrzęściło szkło. Weszliśmy głębiej. Padające z góry cienie aranżowały serię surrealistycznych obrazów. Dodatkowe efekty tworzyły odstające od ścian płaty farby i tynku.
– Wiesz, co myślę? – Konrad zatrzymał się i spojrzał w moim kierunku. Nauczył się w końcu nie patrzeć na twarz rozmówcy z włączoną lampą.
– Wiem... że masz dość – odpowiedziałem kąśliwie.
– To też – kontynuował niespeszony. – Dużo przeczytałem o tym miejscu. Każda opowieść jest inna. Chyba trudno opisać wszystko obiektywnie, po jednodniowym pobycie.
– Prawda, jeden czy dwa dni, to zbyt mało. Musiałby być minimum tydzień. Bo jeszcze port rzeczny, fabryka wzbogacania uranu… To tam, gdzie niby robili magnetowidy…
– Stacja kolejowa, radar i kilka wiosek – kontynuował wyliczanie.
– Można by jeszcze połowić sumy. Podobno są tu olbrzymie sztuki.
– I usmażyć na resztkach oleju ze znalezionej, pordzewiałej beczki…
– No, toś podsumował sumy… – Chyba z nerwów dopadła mnie głupawka.
– Widzę, że kolega promieniuje humorem.
– Jestem rad. I emituję… – Znieruchomiałem nasłuchując. – Cicho!
– Nawet mnie nie wkurwiaj, Tomek! – Zachichotał.
– Cicho! Słuchaj – miałem wrażenie, że serce stanęło mi na chwilę. – Słyszysz?
– Co to? Tak! – wyszeptał z wytrzeszczem oczu.
– Jakieś zwierze, dzikie zwierzę! – Słyszałem równie głośno własny puls i ciche odgłosy w pomieszczeniu obok.
– Albo _stalker_…
Staliśmy tak bez ruchu, rozglądając się od kilku sekund. Ja w jedną stronę, Konrad w drugą. Z gruzu rozsypanego po podłodze, wybrałem kawałek odpowiedniej wielkości. Zamachnąłem się i rzuciłem prosto w otwarte drzwi. Fragment cegły odbił się z łoskotem i wpadł do środka. Niewielki cień wybiegł i rzucił się w naszą stronę tak szybko, że trudno było oświetlić go promieniem latarki. Odskoczyliśmy pod ściany. Chciałem odruchowo to coś kopnąć, ale nie trafiłem.
– Co to, kurwa, było!? Kot? – Konrad wydzierał się blisko mojego ucha.
– Lis! To był pieprzony lis. Tylko lis.
– Cholerny rudy gnojek, mało zawału nie dostałem.
– Masz rację, to mógł być zmutowany kleszcz. – Obaj wybuchnęliśmy głośnym śmiechem.
– Strach ma wielkie oczy…
– Ale ślepe – dodałem bez zastanowienia. Trafiłem w sedno. Niestety, bez głębszej refleksji.
– Zasłużyliśmy na podwieczorek. Co los przyniesie… – Zamieszał w głównej komorze plecaka i wyjął dwa batoniki.
– Całkiem znośny – stwierdziłem z zaklejoną gębą. Zawahałem się, ale ostatecznie wzruszyłem ramionami i rzuciłem opakowanie pod nogi. – Temu miejscu już nic nie zaszkodzi. Słodki karmel z orzeszkami w białej czekoladzie. Trafiłem chyba na lokalnego _Snicersa_.
– Nawet wojna atomowa.
– Co, nawet wojna?
– Nie zaszkodzi… kilka milisiwertów w tę, czy w tamtą. Tych dziadków z Czarnobyla i tak to nie ruszy. A ja mam kijową… _Kijowiankę_. Jeśli coś wygląda, jak kawałek kija, smakuje, jak kawałek kija i nazywa się _Kijowianka_, to…? – Czekał na uzupełnienie odkrywczej myśli.
– To znaczy, że trafiłem lepiej. Ciesz się, że nie wylosowałeś rarytasów z Charkowa… – Zaciągnąłem flegmę z najgłębszych możliwych rejonów – i splunąłem.
– Fu… przestań, bo nie zmęczę tego drewniaka z promocji.
– Widziałeś drzwi do piwnic?
– Nie. Nie wiem. Które to?
– Wstawili nowe i są zamknięte na kłódkę. Nie zejdziemy głównymi schodami.
– No, to olać je. Idziemy do pałacu kultury, jest obok. Albo wracamy.
– Spokojnie, nie poddawaj się. Jesteśmy w końcu eksploratorami, czy nie? Obejdziemy budynek, może się uda.
Świecąc na każdy fragment fasady i w jej najbliższą okolicę, odkryliśmy niezabezpieczony wsyp do kotłowni. Właz zespawany z dwóch sporych kawałków ryflowanej blachy ukazał się nam pomiędzy ponadtrzydziestoletnimi wierzbami. Zamontowany tak mało sprytnie, że oba skrzydła dało się podnieść tylko do pionu. Trzymając pokrywy, poświeciliśmy w dół. Płytko, góra dwa metry. Po wymianie spojrzeń, Konrad wrzucił plecak i wskoczyliśmy do środka. Zanim dobrze rozejrzeliśmy się wokół, jedno ze skrzydeł runęło z hałasem. Poczułem ostre ukłucie w sercu. Kwestią czasu było opadnięcie drugiej blachy. Zupełnie jak sedesy w pociągowych kiblach na rozjazdach.
– To wiatr. Lejemy na to. Coś się podstawi i wyjdziemy.
– Ja w lewo, ty w prawo, czy razem?
Z hałasem opadła druga pokrywa. Rozglądaliśmy się, zamknięci w niewielkim pomieszczeniu.
– W porządku, trzecia połowa nie opadnie.
– To raczej nie jest kotłownia. Trochę za mała – oszacowałem z grubsza – i stare regały. Bez sensu w kotłowni.
– Chyba że do spalenia – podpowiedział Konrad, patrząc w innym kierunku.
– Ej, stalowe?
– Co? Co stalowe?
– No, regały. Spójrz. – Poświeciłem w ich stronę.
– Tak, faktycznie, no to nie – odpowiedział zamyślony. Nagle spojrzał na mnie, jakby coś sobie przypomniał. – A ile tu jest?
– Jakieś dziesięć na dziewięć, może na osiem metrów. I tylko jedne, duże drzwi.
– Nie. Zmierz, ile mikrosiwertów. Nie sprawdzaliśmy tej nory.
– Zaraz, tylko tamte drzwi udrożnię. – Podszedłem i pchnąłem je. Blacha przesunęła się kilka centymetrów, ale nie dalej. Naparłem barkiem. – Konrad, musisz mi pomóc! Coś tam z drugiej strony… – Łoskot, gdzieś nad głową, odbił się drżeniem po całej piwnicy. Potężny, fizjologiczny dreszcz przebiegł mi po ciele od góry do dołu. – …przeszkadza – dokończyłem szeptem zdanie.
– Co to było? – Po głosie poznałem, że mocno się przestraszył. – Jakaś gruba akcja...
– Coś się chyba zawaliło. Może jakiś balkon… beton? Kawał betonu? Dawaj, odblokujmy te cholerne drzwi.
– Coś… słabo się czuję.
– Zmęczenie. Pomóż, otwórzmy w końcu te jebane drzwi i wracajmy. Też mam dość. – Teraz i ja podniosłem głos.
Podszedł chwiejnym krokiem. Naparliśmy obaj i nic.
– Poświeć tu, w szparę. – Starałem się odgiąć je możliwie mocno. Kawałkiem pręta sondowałem drugą stronę. Coś zabrzęczało.
– Łańcuch, nie wyjdziemy tędy. Zakręcone łańcuchem i na bank kłódka. Tak samo, jak na górze.
– Blacha z pół centymetra, mocne zawiasy. – Konrad omiótł wzrokiem konstrukcję ościeżnicy. – Solidne, zbyt solidne.
– Trzeba będzie wejść na regały i otworzyć właz. – Poświeciłem latarką. – Wcale nie tak wysoko.
– Zaraz, muszę odpocząć, serce mi wali. – Osunął się, zginając nogi w kucki, plecami opierając się o ścianę.
Dotarło do mnie, o co prosił. Klepnąłem dłonią w kieszenie, w końcu przypomniałem sobie: na piersi. Pomarańczowy licznik Geigera. Cyferki migały jak szalone. Przełącznik dźwięku ustawiony był po stronie symbolu przekreślonego głośniczka. Przesunąłem go. Od razu rozległ się głośny, dwutonowy sygnał alarmu.
– Ile? Ile jest? – Konrad ociężale podniósł się na nogi.
– Kilkaset. Liczby latają między trzysta a czterysta mikrosiwertów. Skąd to? Skąd aż tyle? – Byłem przyzwyczajony do alarmów dźwiękowych, włączały się na chwilę, jak tylko poziom przekroczył dwadzieścia mikro. Sam tak ustawiłem urządzenie. Teraz jednak złowrogo wyło od chwili, gdy włączyłem dźwięk.
– Daj, zobaczę. – Wyglądał źle, na bardzo zmęczonego. Spojrzał na wyświetlacz i zamarł. Rozejrzał się nerwowo, omiatając pomieszczenie szalonym wzrokiem. – Spierdalamy stąd! Natychmiast!
– Co jest? Spokojnie… wyjdziemy stąd, ale trzymaj fason. Mamy kilka godzin, bez większego ryzyka.
– Nic nie mamy – wyszeptał z perlistym potem na czole, który pojawił się w jednej chwili. I zaraz dodał z wściekłością: – Rusz się, kurwa! Skala przestawiła się automatycznie. Tysiąc razy więcej! Ślepy jesteś!? To mili, nie mikrosiwerty! Mamy do czterech dziesiątych Siwerta na godzinę. Pewnie już jesteśmy chorzy! Za kilka godzin będziemy żywymi trupami!
– Jak? – ze strachu zrobiło mi się słabo.
– Srak! Chwytaj ten regał i wyłazimy! Nie chcę tu zdechnąć.
Szarpaliśmy na boki ciężkie rusztowanie. W stresie szybko udało się je ustawić w wybranym miejscu. Wszedłem na szczyt i,
schylony, plecami oparłem się o klapę. Naprężyłem całe ciało. Blacha nie drgnęła, nawet o milimetr. Jak zaspawana. Spróbowałem jeszcze raz. Potem przesunąłem się pod drugą pokrywę, także nic.
– Otwórz ją w końcu, kurwa, na miłość Boską!
– Nie daje się! Sam spróbuj. – Zeskoczyłem pośpiesznie z ponad metra i przytrzymałem regał, aby pomóc koledze. Wszedł i z dziką wściekłością zaczął uderzać plecami w blachę.
– Jesteśmy… w czarnej… dupie… – Zszedł zrezygnowany. Dopadło go zniechęcenie.
– Trzeba walić rurą w blachę, ktoś w końcu usłyszy!
– To wal. – Usiadł na podłodze pod ścianą. Spojrzał na licznik i w końcu wyłączył dźwięk. Nastała grobowa cisza. – Czujesz metaliczny posmak w ustach?
– Nie. Nie wiem. Może trochę. – Oblizałem wargi.
– To smak jonizacji. – Rozglądał się powoli, omiatając każdy kąt. – Widzisz tę wielką stalową skrzynię? Pod ścianą. Tam jest coś dziwnego. Jakiś grys. To musi być to. Dlatego drzwi do pomieszczenia są zamknięte. – Wstał z wysiłkiem i zrobił kilka kroków.
– Co tam może być?
– Skąd mogę wiedzieć? Przypomina pomarszczone kamyki, chropowate jak żużel, albo… ten… keramzyt.
– To nie podchodź, bo tam na pewno sieje mocniej!
– Już tam stałem i nachylałem się nad tym gównem. To może być wszystko. Wygląda trochę jak skruszone korium.
– Korium? A co to?
– Cały syf z reaktora. Beton, obudowa, grafit, pręty i paliwo… I produkty reakcji. Najgorsze ścierwo. To nie musi być to, ale jakieś wypełnienie, żwir z okolicy bloku elektrowni…
– Ale czemu tu?
– W trakcie akcji ratowniczej musieli całe te fekalia gdzieś wywozić, uprzątać. Może w pierwszych godzinach, gdy nie mieli jeszcze świadomości, co jest czym?
– I zapomnieli...
– Może... albo wrzucili tu, i potem nie chcieli ryzykować wyjmowania. Więc zamknęli piwnicę w zamkniętej strefie. Tak samo jak w szpitalu. Z tymi ubraniami strażaków... albo skrzynie z jakimś proszkiem w schronie przeciwatomowym, obok zakładów wzbogacania uranu.
– Skończ już... proszę!
– Może faktycznie zacznij walić w blachę. Przepraszam... nie pomogę... naprawdę źle się czuję. Jestem bardzo słaby. – Usiadł kolejny raz w tym samym miejscu i bezwładnie oparł się o ścianę.
Wszedłem na górę i kawałkiem złomu waliłem tak długo, aż zadzwoniło mi w uszach. Powtarzałem to co kilkanaście minut. Czas mijał, byliśmy w tragicznej sytuacji. Uwięzieni w piwnicy ze straszliwym demonem, który czekał tu na nas od przeszło trzydziestu lat.
W chwilach przerw siadałem obok kolegi. Kapiąca gdzieś woda przerywała ciszę co kilka sekund. Drażniła. Kiedy tylko zanikało dzwonienie w uszach, zaczynałem słyszeć te cholerne krople. Niczym przesuwanie wskazówek w zegarku. Wtedy podnosiłem się i wracałem do walenia we właz.
Żaden z nas nie patrzył na dozymetr, a tym bardziej nie uruchamialiśmy dźwięku. Temat tabu. Czułem się bezsilny. Niczym skazaniec, który przypięty pasami do krzesła widzi, jak trucizna z drenu, kropla za kroplą, trafia przez wenflon do żyły.
– Stopa słonia – wyszeptał cicho Konrad. Walczył o każdy świszczący i płytki oddech. Spuchł na twarzy i kiedy mu się przyjrzałem, dostrzegłem, że to samo stało się z jego szyją.
– Co mówiłeś?
– Jak stopa słonia. Tak nazwali to, co wypłynęło… spod… reaktora. Stygło miesiącami, bo… bo… cztery procent, to czysty uran… paliwo. Mogło dojść do wybuchu, jakby było tego… trochę więcej. Mało… grafitu i czegokolwiek, co mogłoby spowalniać… neutrony. Doszłoby do trzeciego wybuchu... największego… – Mówił z trudem, ale ciągnąłem temat, bo rozmowa wyraźnie go ożywiała.
– Myślałem, że był tylko jeden wybuch?
– Drugi zaraz po pierwszym. Najpierw para… wodna… ciśnienie. A po chwili… woda z popękanych rur wdarła się… do reaktora. Nastąpiła hydroliza… rozpad wody na gazy… I wybuchła mieszanina tlenu i wodoru. To… odkryło reaktor. Stopiony rdzeń… przepalił kilka poziomów i wypływał w różnych miejscach. Jeden wyciek… mówiłem już… ma kształt stopy słonia.
– To była moc.
– Krótko po… wybuchu zebrała się komisja. Nie wiedzieli, co się… wydarzyło i jaka… jest skala problemu. Weszli na dach i podeszli do krawędzi, aby przyjrzeć się zgliszczom – z trudem zbierał myśli i układał zdania. – Nikt z nich… nie przypuszczał, że po rozsadzeniu osłony biologicznej reaktora, został on zupełnie odkryty. Potworne promieniowanie… waliło z dołu, jak niewidzialny snop. Wychylili się i zajrzeli… prosto w zgliszcza reaktora. W ciągu ułamka sekundy wszyscy dostali śmiertelne dawki. Członkowie komisji… umarli w ciągu kilku godzin.
– Jak się czujesz?
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.