Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Okaleczony Bóg. Opowieści z Malazańskiej Księgi Poległych. Tom 10 - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
19 września 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
62,90

Okaleczony Bóg. Opowieści z Malazańskiej Księgi Poległych. Tom 10 - ebook

Ostatni tom Malazańskiej Księgi Poległych.

Na wojnie przegrywają wszyscy. Tę okrutną prawdę można wyczytać w oczach każdego żołnierza na każdym ze światów…

Łowcy Kości maszerują do Kolanse, na spotkanie nieznanego losu. Udręczeni i wyczerpani, są armią stojącą na skraju buntu. Ale przyboczna Tavore Paran nie daje za wygraną. Jeśli zdoła powstrzymać rozkład swych sił, jeśli kruche sojusze, które wykuła, przetrwają, i jeśli będzie to leżało w jej mocy, zamierza uczynić jeszcze jedno. Rzucić wyzwanie bogom.

Na drodze przybocznej i jej sojuszników stoją potężni wrogowie. Władający straszliwą mocą Forkrul Assailowie zamierzają oczyścić świat – zniszczyć wszystkie cywilizacje i wytępić ludzi – by móc zacząć od nowa. Pradawni bogowie również pragną odzyskać utraconą pozycję. W tym celu skruszą łańcuchy skuwające moc szerzącą ostateczne zniszczenie i uwolnią ją z wiecznego więzienia. Na świat znowu wrócą smoki.

Tak się zaczyna ostatni, apokaliptyczny rozdział Malazańskiej Księgi Poległych Stevena Eriksona, rewelacyjnej sagi, która odmieniła oblicze fantasy.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67023-69-6
Rozmiar pliku: 3,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Przed wie­loma laty pewien czło­wiek dał szansę
nie­zna­nemu pisa­rzowi i jego pierw­szej powie­ści fan­tasy,
już kil­ka­krot­nie wysy­ła­nej bez powo­dze­nia
do kolej­nych wydaw­ców.
Bez niego, bez jego wiary – a w następ­nych latach
rów­nież bez nie­za­chwia­nej wier­no­ści
wobec tego ogrom­nego przed­się­wzię­cia –
Mala­zań­ska Księga Pole­głych nie mogłaby powstać.
Mia­łem wielki zaszczyt pra­co­wać
z tym samym redak­to­rem od początku do końca
i dla­tego z całą skrom­no­ścią dedy­kuję Oka­le­czo­nego Boga
mojemu redak­to­rowi i przy­ja­cie­lowi,
Simo­nowi Tay­lo­rowiPODZIĘKOWANIA

Podzię­ko­wa­nia

Prze­ka­zuję wyrazy naj­głęb­szej wdzięcz­no­ści nastę­pu­ją­cym oso­bom: Czy­tel­ni­kom pierw­szej wer­sji za zgło­szone na czas uwagi odno­szące się do tek­stu, który zwa­li­łem im na głowę bez ostrze­że­nia i zapewne w zupeł­nie nie­od­po­wied­niej chwili. Byli to: A.P. Cana­van, Wil­liam Hun­ter, Hazel Hun­ter, Baria Ahmed i Bowen Tho­mas-Lun­din.

Dzię­kuję też per­so­ne­lowi The Nor­way Inn w Per­ra­nar­wor­thal oraz Mango Tango i Costa Cof­fee w Fal­mo­uth, który rów­nież na swój spo­sób pomógł w powsta­niu tej powie­ści.

Jestem także z całego serca wdzięczny czy­tel­ni­kom, któ­rzy (naj­wy­raź­niej) towa­rzy­szyli mi przez wszyst­kie te lata, aż do dzie­sią­tego, ostat­niego tomu Mala­zań­skiej księgi pole­głych. Nasza długa roz­mowa spra­wiła mi wielką przy­jem­ność. Cóż zna­czy trzy i pół miliona słów mię­dzy przy­ja­ciółmi?

To samo pyta­nie mógł­bym rów­nie dobrze zadać swoim wydaw­com. Dzię­kuję Wam za cier­pli­wość i wspar­cie. Nie­sforną bestię wresz­cie udało się poskro­mić. Sły­szę Wasze wes­tchnie­nia ulgi.

Na koniec wyrazy miło­ści i wdzięcz­no­ści dla mojej żony, Clare Tho­mas, która cier­piała razem ze mną nie tylko w trak­cie pisa­nia tej powie­ści, lecz rów­nież wszyst­kich poprzed­nich. Chyba to Twoja matka ostrze­gała Cię, że wyj­ście za pisa­rza jest ryzy­kow­nym pomy­słemDRAMATIS PERSONAE

Dra­ma­tis Per­so­nae

(Poza tymi, które wystę­pują w _Pyle snów_)

Mala­zań­czycy

Him­ble Thrup

Sier­żant Chude Oko

Kapral Żebro

Etap Obrót

Smutna

Spa­lony Sznur

Zastęp

Ganoes Paran, wielka pięść i Władca Talii

Wielki mag Noto Czy­rak

Zwia­dowca Hur­lo­chel

Pięść Rythe Bude

Kapi­tan Słod­ka­struga

Impe­rialny arty­sta Ormu­lo­gun

Wódz wojenny Mathok

Straż­nik oso­bi­sty T’morol

Gum­ble

Khun­dryle

Wdowa Jastara

Shake’owie

Sier­żant Cel­lows

Kapral Nithe

Sharl

T’lan Imas­so­wie: Nie­zwią­zani

Uru­gal Utkany

The­nik Strza­skany

Beroke Cichy Głos

Kahlb Mil­czący Łowca

Halad Olbrzym

Tiste Andii

Niman­der Golit

Spin­nock Durav

Kor­lat

Kleszcz

Desra

Dathe­nar Gowl

Nemanda

Jaghuci: Czter­na­stu

Gath­ras

Sanad

Varan­das

Haut

Suva­las

Aima­nan

Kap­tur

For­krul Assa­ilo­wie: Inkwi­zy­to­rzy Prawa

Rewe­ren­cja

Bło­go­stan

Rów­ność

Łagodny

Pilny

Wytrwały

Wynio­sły

Cisza

Nega­cja

Wol­ność

Grób

Roz­wod­nieni: Niż­sze war­stwy Assa­ilów

Nie­do­sta­tek

Nagły

Hestand

Festian

Kess­gan

Tris­sin

Melest

Hag­graf

Tiste Lio­san

Kada­gar Fant

Apa­ral Forge

Iparth Erule

Gaelar Throe

Eldat Pres­san

Inni

Absi

Spul­ta­tha

K’rul

Kamin­sod

Munug

Sila­nah

Apsal’ara

Tulas Odcięty

D’rek

Gil­li­mada

Kora­basPoznano mnie

w reli­gii gniewu.

Odda­waj­cie mi cześć jako kałuży krwi

na waszych dło­niach.

Napij­cie się mnie do syta.

To gorzka furia,

która wrze i parzy.

Wasze noże są krót­kie,

ale jest ich wiele.

Nazwano mnie

w reli­gii gniewu.

Odda­waj­cie mi cześć swymi

bez­ce­re­mo­nial­nymi cię­ciami

jesz­cze długo po mojej śmierci.

To pięść snów

obró­co­nych w proch.

Wasze pra­gnie­nia prze­lały się przez brzegi,

ale teraz są puste.

Uto­piono mnie

w reli­gii gniewu.

Odda­waj­cie mi cześć aż po

śmierć i potem, na ster­cie kości.

Naj­czyst­szą księgą

jest ta, któ­rej nikt ni­gdy nie otwo­rzył.

Żadna potrzeba nie pozo­stała nie­speł­niona

owego zim­nego świę­tego dnia.

Zna­le­ziono mnie

w reli­gii gniewu.

Odda­waj­cie mi cześć

poto­kiem prze­kleństw.

Ale idziemy przez pusty­nię

usianą ska­łami oskar­żeń,

gdzie żaden czło­wiek nie gło­duje,

jeśli ma w kościach nie­na­wiść.

_Noc poety i, iv_
_Mala­zań­ska Księga Pole­głych_
Rybak kel TathRozdział czwarty

Roz­dział czwarty

Kie­dyś nie wie­dzie­li­śmy nic.

A teraz wiemy wszystko.

Uni­kaj naszych oczu.

Nasze oczy są puste.

Patrz w nasze twa­rze

I ujrzyj nas, jeśli się ośmie­lisz.

Jeste­śmy skórą wojny.

Jeste­śmy skórą wojny.

Kie­dyś nie wie­dzie­li­śmy nic.

A teraz wiemy wszystko.

_Skóra_
Seja­tas

Tyle potu, że czło­wiek mógłby w nim uto­nąć. Drżał pod futrem, jak każ­dej nocy po bitwie. Budził się nagle zlany potem. Serce mu waliło, a przed oczyma miał powi­doki. Keneb na chwilę przed roze­rwa­niem na strzępy odwra­cał się w sio­dle i prze­szy­wał Bli­stiga zim­nym świa­do­mym spoj­rze­niem. Patrzyli sobie w oczy, odda­leni od sie­bie o mniej niż dzie­sięć kro­ków. To było nie­moż­liwe.

Wiem, że to nie­moż­liwe. Nie zbli­ża­łem się do niego. Nie odwró­cił się, nie spoj­rzał za sie­bie. Nie widział mnie. Nie mógł.

Nie wyj na mnie z ciem­no­ści, Keneb. Nie gap się. To nie miało ze mną nic wspól­nego. Zostaw mnie w spo­koju.

Ta cho­lerna armia nie potra­fiła pójść w roz­sypkę, nie rozu­miała, co to zna­czy klę­ska w walce z sil­niej­szym nie­przy­ja­cie­lem. Każdy żoł­nierz zostaje sam. Tak wła­śnie wygląda roz­bita armia. Ale oni trzy­mali szyk.

„Jeste­śmy z tobą, pię­ści Bli­stig. Posłu­chaj łoskotu naszych kro­ków. Masze­ru­jemy na pół­noc. Nie ści­gają nas, pię­ści. To dobrze. Już go nie czuję, pię­ści. No wiesz, mówię o odde­chu samego Kap­tura na karku. Nie czuję go. Trzy­mamy szyk, pię­ści. Trzy­mamy szyk…”.

– Trzy­mamy szyk – wyszep­tał w mrocz­nym namio­cie. – A powin­ni­śmy roz­pierzch­nąć się na cztery wia­try. Każdy na wła­sną rękę zna­la­złby drogę powrotu do cywi­li­za­cji. Do zdro­wego roz­sądku.

Pot wysy­chał już albo po pro­stu wsią­kał w futro. Na­dal było mu zimno i ze stra­chu drę­czyły go mdło­ści.

Co się ze mną stało? Gapią się na mnie. Z ciem­no­ści. Gapią się. Col­ta­ine. Duiker. Tysiące zamor­do­wa­nych pod murami Arenu. Gapią się na mnie ze swo­ich krzyży. A teraz rów­nież Keneb na swym koniu. Ruthan Gudd. Szybki Ben. Cze­kają na mnie umarli. Zasta­na­wiają się, dla­czego nie jestem z nimi. Bo prze­cież powi­nie­nem.

Wie­dzą, że tu nie ma dla mnie miej­sca.

Kie­dyś był dobrym żoł­nie­rzem. Nie­złym dowódcą. Wystar­cza­jąco spryt­nym, by oca­lić ludzi ze swego gar­ni­zonu. Boha­te­rem, który ura­to­wał Aren przed Tor­na­dem. Ale potem nade­szła przy­boczna i od tej chwili wszystko zaczęło iść źle. Wcie­liła go do swo­jej armii, zabrała z Arenu. A mieli go zro­bić wielką pię­ścią, pro­tek­to­rem mia­sta. Mieli dać mu pałac.

Ukra­dła moją przy­szłość. Moje życie.

W Mala­zie było jesz­cze gorzej. Ujrzał na wła­sne oczy prze­gniłe serce impe­rium. Stał w nim Mal­lick Rel, ten, który zdra­dził Legion Areń­ski, zamor­do­wał Duikera, Col­ta­ine’a i całą resztę. Nie było naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści. Jhi­stal szep­tał do ucha cesa­rzo­wej, a jego zemsta na Wic­ka­nach jesz­cze się nie doko­nała.

A także na nas. Zabra­łaś nas do tego gniazda węży i zgi­nęli kolejni żoł­nie­rze. Ni­gdy ci nie wyba­czę wszyst­kiego, co uczy­ni­łaś.

Gdy stał przed nią, wypeł­niała go żółć. Za każ­dym razem nie­mal drżał z tłu­mio­nego pra­gnie­nia zła­pa­nia jej za gar­dło i opo­wie­dze­nia o wszyst­kim, co mu uczy­niła w tej samej chwili, gdy świa­tło miało zga­snąć w jej mar­twych, pozba­wio­nych wyrazu oczach.

Byłem kie­dyś dobrym ofi­ce­rem. Hono­ro­wym żoł­nie­rzem.

A teraz żyję w stra­chu. Co nam uczyni tym razem? Y’Gha­tan jej nie wystar­czył. Malaz jej nie wystar­czył. Lether też nie. Wszyst­kiego jej mało. Nah’ruk? Za mało. Niech cię szlag, Tavore. Mogę zgi­nąć za jakąś porządną sprawę. Ale za to?

Ni­gdy przed­tem nie znał takiej nie­na­wi­ści. Wypeł­niała go jej tru­ci­zna, ale umarli na­dal gapili się na niego z pust­kowi kró­le­stwa Kap­tura.

Czy mam ją zabić? Tego wła­śnie chce­cie? Powiedz­cie mi!

Ściany namiotu już zaczy­nały prze­świ­ty­wać. Dzi­siaj cze­kały ich roko­wa­nia. Przy­boczna w towa­rzy­stwie pię­ści, nowych i jedy­nego ze sta­rych, który prze­żył bitwę.

Ale kto skie­ruje na mnie spoj­rze­nie? Kto zaj­mie pozy­cję krok za mną? Nie Sort. Nie Milu­tek. Nawet nie Raband i Ska­na­row. Nie, nowi pię­ści i ich naj­starsi rangą ofi­ce­ro­wie patrzą przeze mnie na wskroś. Już sta­łem się duchem, jed­nym z tych, o któ­rych zapo­mniano. Co uczy­ni­łem, by na to zasłu­żyć?

Keneb poległ. Od Lethe­ras to prak­tycz­nie on dowo­dził Łow­cami Kości. Kie­ro­wał wszyst­kim pod­czas mar­szu, dbał o zaopa­trze­nie, pil­no­wał dys­cy­pliny i zaj­mo­wał się orga­ni­za­cją. Krótko mówiąc, odpo­wia­dał za wszystko. Nie­któ­rzy ludzie posia­dali tego typu umie­jęt­no­ści.

Dowo­dze­nie gar­ni­zo­nem było łatwe. Mie­li­śmy gru­bego kwa­ter­mi­strza, który parał się wszel­kimi moż­li­wymi inte­re­sami, uśmiech­nię­tego głąba o bystrym spoj­rze­niu, dostawcy ota­czali nas ze wszyst­kich stron i gdy tylko cze­goś potrze­bo­wa­li­śmy, pisało się zamó­wie­nie. Cza­sami nawet to nie było konieczne. Wystar­czyło mru­gnąć i ski­nąć głową.

Patrole wycho­dziły do mia­sta. I wra­cały. Warty się zmie­niały, przy bra­mach czu­wali straż­nicy. Utrzy­my­wa­li­śmy pokój i on dawał nam szczę­ście.

Masze­ru­jąca armia wyglą­dała jed­nak zupeł­nie ina­czej. Logi­styka wykra­czała poza jego moż­li­wo­ści, prze­cią­żała mu mózg. Miał za dużo kło­po­tów, jego uwagę zaprzą­tało zbyt wiele spraw.

Dobra, odchu­dzi­li­śmy się tro­chę. Ach, cóż to za miły eufe­mizm. Jeste­śmy armią zło­żoną z regu­lar­nej pie­choty, z tylko nie­wielką domieszką cięż­kich i pie­choty mor­skiej. A to zna­czy, że mamy za dużo zapa­sów, jeśli to w ogóle moż­liwe.

Nie­stety, ten stan nie utrzyma się długo. Ona chce, żeby­śmy prze­szli przez Pust­ko­wia. A co leży za nimi? Pusty­nia. Nic. Czeka nas głód, bez względu na to, ile zała­do­wa­li­śmy na wozy. Głód i pra­gnie­nie.

Nie podejmę się tego. Nie pro­ście mnie o to. Nie ma mowy.

Ale wcale nie będą go pro­sili, prawda? Dla­tego że nie był Kene­bem.

Naprawdę nie mam po co tam iść. Pasuję do tego towa­rzy­stwa jesz­cze mniej niż Bana­schar. On przy­naj­mniej potrafi zdo­być się na to, by przyjść pijany i z uśmie­chem sta­wić czoło nie­za­do­wo­le­niu przy­bocz­nej. To świad­czy o swego rodzaju odwa­dze.

Nad­cho­dził świt i w obo­zie zaczęło się poru­sze­nie. Sły­szał słabe dźwięki kilku roz­mów. Ospała bestia budziła się, by sta­wić czoło bez­li­to­snym praw­dom. Oczy się otwie­rały, a dusze kuliły trwoż­nie.

Jeste­śmy cho­dzą­cymi tru­pami. Czego jesz­cze od nas pra­gniesz, Tavore? Bar­dzo wiele. Świa­do­mość tego faktu była jak zęby wbi­ja­jące się w jego pierś.

Wark­nął pod nosem, odrzu­cił futro na bok i usiadł. Był w namio­cie pię­ści. Po co mu tyle miej­sca? Było tu tylko wil­gotne powie­trze, cze­ka­jące na jego boha­ter­skie gesty, jego zesłany przez bogów geniusz. Wcią­gnął ubra­nie, pod­niósł z ziemi zimne skó­rzane buty i potrzą­snął nimi, by się upew­nić, że w środku nie ma skor­pio­nów ani pają­ków. Potem wepchnął w nie nogi. Musiał się odlać.

Byłem kie­dyś dobrym ofi­ce­rem.

Pięść Bli­stig roz­wią­zał sznury pod­trzy­mu­jące poły namiotu i wyszedł na zewnątrz.

* * *

Milu­tek rozej­rzał się.

– Kapi­ta­nie Raband?

– Słu­cham, pię­ści?

– Znajdź mi Prysz­cza.

– Star­szego sier­żanta Prysz­cza, pię­ści?

– Czy jaki tam sto­pień posta­no­wił dziś sobie nadać, tak. Poznasz go po pod­bi­tych oczach. – Milu­tek prze­rwał na chwilę, by się zasta­no­wić. – Chciał­bym wie­dzieć, kto roz­kwa­sił mu nos. Ten czło­wiek zasłu­żył na medal.

– Tak jest, pię­ści. Już idę, pię­ści.

Obej­rzał się, sły­sząc zbli­ża­jące się kroki. To były pięść Fara­dan Sort i, podą­ża­jąca krok za nią, kapi­tan Ska­na­row. Obie kobiety wyglą­dały na nie­za­do­wo­lone. Milu­tek łyp­nął na nie spode łba.

– Czy takie twa­rze chce­cie poka­zać swoim żoł­nie­rzom?

Ska­na­row odwró­ciła wzrok z zawsty­dze­niem, ale spoj­rze­nie pię­ści Sort stało się twarde jak kamień.

– Twoi wła­śni żoł­nie­rze są bli­scy buntu, Milu­tek. Nie potra­fię uwie­rzyć, że zarzą­dzi­łeś…

– Inspek­cję ekwi­punku? Czemu by nie? To ich zmu­siło do zdra­pa­nia gówna ze spodni. Już dawno trzeba ich było dopro­wa­dzić do porządku.

Fara­dan Sort przy­glą­dała mu się z uwagą.

– Wcale się nie zgry­wasz, prawda?

– Coś ci pora­dzę – odparł Milu­tek. – Twier­dza pło­nie, kucha­rze umie­rają na czarną zarazę żołąd­kową, szczury odma­wiają jedze­nia two­jej kola­cji, a na wieść, że cyrk roz­bija namioty na dzie­dzińcu, twoja żona oliwi zawiasy w sypialni. Wtedy zja­wiam się ja i daję ci opieprz z powodu nie­wy­czysz­czo­nych butów. O czym myślisz, kiedy już sobie pójdę?

– Roz­wa­żam różne pomy­słowe spo­soby zamor­do­wa­nia, cię, pię­ści – odpo­wie­działa Ska­na­row.

Milu­tek popra­wił pas.

– Słońce poja­wiło się na nie­bie, moje dro­gie. Czas na moją poranną prze­chadzkę dla zdro­wia.

– Chcesz dostać kilku straż­ni­ków, pię­ści?

– Miło, że to pro­po­nu­jesz, kapi­ta­nie, ale pora­dzę sobie. Aha, jeśli Raband zjawi się wkrótce z Prysz­czem, daj­cie dobremu kapi­ta­nowi awans. Myślę, że sto­pień wszech­moc­nego nad­zorcy wszech­świata będzie w sam raz. Do zoba­cze­nia, miłe panie.

* * *

Odpro­wa­dza­jąc go wzro­kiem, Fara­dan Sort potarła z wes­tchnie­niem twarz.

– No dobra – mruk­nęła. – Skur­wy­syn ma tro­chę racji.

– Wła­śnie dla­tego jest skur­wy­sy­nem, pię­ści.

Fara­dan Sort spoj­rzała na nią.

– Pró­bu­jesz pod­wa­żyć repu­ta­cję pię­ści, kapi­ta­nie?

Ska­na­row wypro­sto­wała się.

– Z całą pew­no­ścią nie, pię­ści. Po pro­stu stwier­dzi­łam fakt. Pięść Milu­tek to skur­wy­syn, pię­ści. Był skur­wy­synem jako kapi­tan, porucz­nik, kapral i sied­mio­letni łobu­ziak, pię­ści.

Fara­dan Sort przy­glą­dała się przez chwilę dru­giej kobie­cie. Ska­na­row ciężko prze­żyła śmierć Ruthana Gudda, wystar­cza­jąco ciężko, by pięść doszła do wnio­sku, że tych dwoje łączyło coś wię­cej niż bra­ter­stwo broni. A teraz musiała tytu­ło­wać pię­ścią kogoś, kto przed zale­d­wie kil­koma dniami był jej równy stop­niem.

Czy powinna z nią o tym pomó­wić? Wyja­śnić, że czuje się tym rów­nie skrę­po­wana jak ona? Czy to mia­łoby sens? Jakoś sobie radzi, prawda? Zacho­wuje się jak przy­stało cho­ler­nej żoł­nierce.

Jest jesz­cze Milu­tek. Pięść Milu­tek, Kap­tu­rze pomóż nam wszyst­kim.

– Prze­chadzka dla zdro­wia – mruk­nęła. – Bogo­wie na dole. Chyba nade­szła pora, bym spo­tkała swych nowych żoł­nie­rzy.

– W regu­lar­nej pie­cho­cie służą pro­ści ludzie, pię­ści. Nie są tak krnąbrni jak pie­chota mor­ska. Nie powinni ci spra­wić kło­po­tów.

– Pod­czas bitwy ucie­kli, kapi­ta­nie.

– Tak, jak im kazano, pię­ści. Głów­nie dzięki temu jesz­cze żyją.

– Zaczy­nam dostrze­gać drugi powód, dla któ­rego Milu­tek zarzą­dził inspek­cję ekwi­punku. Ilu z nich porzu­ciło broń i tar­cze?

– Idą za nami ludzie zbie­ra­jący sprzęt, pię­ści.

– Nie w tym rzecz – odparła Fara­dan Sort. – Porzu­cili broń. To czę­sto prze­cho­dzi w nawyk. Mówisz, że nie spra­wią mi kło­po­tów, kapi­ta­nie? Może nie takich, o jakich myślisz. Mar­twię się o inne kło­poty.

– Rozu­miem, pię­ści. W takim razie lepiej tro­chę nimi potrzą­śnijmy.

– Chyba zaraz zro­bię się bar­dzo nie­przy­jemna.

– Jak skur­wy­syn?

– Płeć się nie zga­dza.

– Może i tak, pię­ści, ale słowo jest odpo­wied­nie.

* * *

Jeśli nie będzie się ruszał. Jeśli prze­drze się przez osad i opary pozo­stałe po wczo­raj­szym winie, ode­pchnie ból głowy i kwa­śny smak na języku. Jeśli wstrzyma oddech i będzie leżał jak trup, jak żywy obraz kapi­tu­la­cji. Wtedy może ją poczuje. Poru­sze­nie głę­boko pod stward­niałą spę­kaną powierzch­nią ziemi.

Robak się budzi. Zaiste czu­jesz bogi­nię, o kapła­nie. Jest twoim gry­zą­cym poczu­ciem winy. Twoim roz­go­rącz­ko­wa­nym wsty­dem, od któ­rego czer­wieni ci się twarz.

Jego bogini była coraz bli­żej. Z pew­no­ścią jed­nak zaj­mie jej to jesz­cze sporo czasu. Musiała się prze­gryźć przez cały świat. Miaż­dżyć kości w szczę­kach, poże­rać tajem­nice. Góry drżały i prze­chy­lały się z gło­śnym zgrzy­tem, gdy prze­cho­dziła głę­boko pod nimi. Morza się burzyły. Lasy drżały. Nad­cho­dził Robak Jesieni.

„Pobło­go­sław spa­da­jące liście, pobło­go­sław szare niebo, pobło­go­sław ten zimny wiatr i zwie­rzęta, które śpią”. Tak, Święta Matko, pamię­tam modli­twy. Resty­tur­gię Całunu. „A znu­żona krew nakarmi zie­mię, ich docze­sne ciała zostaną ciśnięte do twego brzu­cha. I Mroczne Wichry Jesieni nadejdą w swym gło­dzie, by porwać ich wyrwane z ciał dusze. Ich jęki wypeł­nią jaski­nie. Umarli odwró­cili się ple­cami do twar­dej ziemi, kamieni i dotyku nieba. Pobło­go­sław ich podróż, z któ­rej nikt nie wraca. Dusze nie mają war­to­ści. Tylko ciała kar­mią żywych. Tylko ciała. Pobło­go­sław nasze oczy, D’rek, albo­wiem są otwarte. Pobło­go­sław nasze oczy, D’rek, albo­wiem widzą”.

Prze­to­czył się na bok. Tru­ci­zna wypeł­nia ciało na długo przed tym, nim opu­ści je dusza. Bogini okrut­nie odmie­rzała czas. Była twa­rzą nie­unik­nio­nego roz­kładu. Czyż nie bło­go­sła­wił jej każ­dym dniem swego życia?

Bana­schar kaszl­nął i usiadł powoli. Jego czaszkę gnio­tły od środka nie­wi­dzialne palce. Wie­dział, że ma tam czy­jąś pięść, że ktoś chce się stam­tąd wydo­stać.

Wydo­stać się z mojej głowy, tak jest. Któż mógłby mieć do niego pre­ten­sję?

Omiótł oto­cze­nie zaspa­nym spoj­rze­niem i doszedł do wnio­sku, że scena jest nazbyt cywi­li­zo­wana. Co prawda, wyczu­wało się w niej pewną nie­dba­łość i obo­jęt­ność, sły­szało się chy­try głos szep­czący o roz­kła­dzie, ale nie było ani śladu obłędu. Nawet naj­mniej­szej nuty grozy. Powie­trze pozba­wione smaku, żało­sna bla­dość świtu prze­są­cza­jąca się przez ściany namiotu. Rysu­jące się na niej syl­wetki owa­dów: każdy szcze­gół wywrza­ski­wał swą codzienną prawdę.

Tak wielu pole­gło. Zale­d­wie pięć dni temu. Sześć. Już sześć dni. Na­dal ich sły­szę. Ból, furia, wszyst­kie te gwał­towne głosy despe­ra­cji. Jeśli wyjdę teraz z namiotu, powi­nie­nem ich jesz­cze zoba­czyć. Żoł­nie­rzy pie­choty mor­skiej. I cięż­kich. Stali naprze­ciwko nie­przy­ja­ciel­skiej nawał­nicy, zawzięci jak szer­sze­nie, ale musieli prze­grać, prze­ciw­nik bowiem był jesz­cze wred­niej­szy od nich. Zmiaż­dżył ich, jed­nego po dru­gim, i wdep­tał w zie­mię.

I Khun­dryle. Bogo­wie na dole, biedne Wypa­lone Łzy.

Ta scena była sta­now­czo zbyt cywi­li­zo­wana – stosy ubrań, puste zaku­rzone dzbanki leżące na ziemi, zdep­tane trawy, cier­piące z powodu braku jasnych pro­mieni słońca. Czy świa­tło życia kie­dyś tu wróci, czy też były ska­zane na uwiąd i śmierć? Poje­dyn­cze źdźbła nie mogły tego wie­dzieć. Na razie musiały cier­pieć.

– Bez obaw – mruk­nął. – Wkrótce ruszymy w dal­szą drogę. Odzy­ska­cie wol­ność. Znowu poczu­je­cie tchnie­nie wia­tru. Obie­cuję.

Ach, Święta Matko, czy to twoje słowa pocie­chy? Świa­tło wróci. Bądź cier­pliwy, jego słodki poca­łu­nek zbliża się z każdą chwilą. Nowy dzień. Cze­kaj spo­koj­nie, ty, który jesteś słaby.

Bana­schar prych­nął i rozej­rzał się w poszu­ki­wa­niu dzbanka, w któ­rym coś jesz­cze zostało.

* * *

Przed Mar­twym Pło­tem stało pię­ciu khun­dryl­skich wojow­ni­ków. Spra­wiali wra­że­nie zagu­bio­nych, lecz zara­zem zde­ter­mi­no­wa­nych, jeśli coś takiego w ogóle było moż­liwe. Pod­pa­lacz Mostów nie miał pew­no­ści. Trudno im było spoj­rzeć mu w oczy, ale nie zamie­rzali się cof­nąć.

– I co mam z wami zro­bić, w imię Kap­tura?

Obej­rzał się przez ramię. Dwójka nowych sier­żan­tów stała za nim, a reszta żoł­nie­rzy zbie­rała się za ich ple­cami. Obie kobiety wyglą­dały jak torby wyła­do­wane złymi wspo­mnie­niami. Ich twa­rze przy­brały nie­zdrowy szary kolor, jakby zapo­mniały o wszyst­kich przy­jem­no­ściach życia.

Jakby ujrzały drugą stronę. Dziew­czyny, tam nie jest tak źle. Tylko samo przej­ście jest paskudne.

– Komen­dan­cie? – zapy­tała Słod­kie­sa­dło, wska­zu­jąc głową Khun­dryli.

– Chcą się do nas zacią­gnąć – wyja­śnił Płot, krzy­wiąc się. – Wyko­pali ich z Wypa­lo­nych Łez albo coś w tym rodzaju. – Ponow­nie spoj­rzał na pię­ciu męż­czyzn. – Idę o zakład, że Gall uzna to za zdradę i zażąda waszych głów.

Naj­star­szy z wojow­ni­ków, o twa­rzy nie­mal czar­nej od wyta­tu­owa­nych łez, zgar­bił sze­ro­kie pochyłe ramiona.

– Dusza Galla Inshi­la­kana umarła. Wszyst­kie jego dzieci pole­gły pod­czas szarży. Widzi tylko prze­szłość. Khun­dryl­skie Wypa­lone Łzy prze­stały ist­nieć. – Wska­zał na swych towa­rzy­szy. – Ale my chcemy wal­czyć dalej.

– Dla­czego nie w Łow­cach Kości? – zapy­tał Płot.

– Pięść Milu­tek nie chciał nas przy­jąć.

– Nazwał nas dzi­ku­sami – wark­nął inny wojow­nik. – I tchó­rzami.

– Tchó­rzami? – Płot zasę­pił się jesz­cze bar­dziej. – Uczest­ni­czy­li­ście w tej szarży?

– Tak.

– I chce­cie wal­czyć dalej? Jak można to nazwać tchó­rzo­stwem?

– Chciał nas wsty­dem skło­nić do powrotu do swo­ich, ale z nami już koniec. Klę­czymy w cie­niu Col­ta­ine’a, zła­mani porażką.

– Chcesz powie­dzieć, że cała reszta po pro­stu… zwięd­nie?

Męż­czy­zna wzru­szył ramio­nami.

– Komen­dan­cie, ponie­śli­śmy tro­chę strat – ode­zwał się sto­jący za Pło­tem alche­mik Bave­dict. – Ci wojow­nicy to wete­rani. I potra­fią prze­trwać.

Płot obej­rzał się na Lethe­ryj­czyka.

– Tak jak my wszy­scy – zauwa­żył.

Bave­dict ski­nął głową.

Płot wes­tchnął i znowu spoj­rzał na wojow­ni­ków.

– Jak się nazy­wa­cie?

– Ja jestem Ber­rach – odparł naj­star­szy. – A to są moi syno­wie: Sleg, Gent, Pahvral i Rayez.

Twoi syno­wie. Nic dziw­nego, że nie czu­łeś się dobrze w obo­zie Galla.

– Od tej chwili jeste­ście zwia­dow­cami, a jeśli zaj­dzie taka potrzeba, rów­nież kawa­le­rią.

– Pod­pa­la­czami Mostów?

Płot ski­nął głową.

– Pod­pa­la­czami Mostów.

– Nie jeste­śmy tchó­rzami – wysy­czał naj­młod­szy, zapewne Rayez. Jego twarz nagle przy­brała gniewny wyraz.

– Gdy­by­ście nimi byli, zaraz bym was prze­gnał – odparł Płot. – Ber­rach, jesteś teraz kapi­ta­nem naszej kon­nicy. Macie zapa­sowe wierz­chowce?

– Już nie, komen­dan­cie.

– Trudno. Moi sier­żanci wskażą wam kwa­tery. Może­cie odejść.

W odpo­wie­dzi pię­ciu wojow­ni­ków wycią­gnęło sza­ble i wyko­nało salut, jakiego Płot ni­gdy jesz­cze nie widział. Unie­śli pod kątem klingi i dotknęli nimi odsło­nię­tych gar­deł.

Bave­dict chrząk­nął.

Gdy­bym im powie­dział „tnij­cie”, zro­bi­liby to? Bogo­wie na dole.

– Star­czy tego, żoł­nie­rze – rzekł. – W Pod­pa­la­czach Mostów nie czcimy Col­ta­ine’a. Dla nas był tylko kolej­nym mala­zań­skim dowódcą. Z pew­no­ścią dobrym i teraz stoi w cie­niu Das­sema Ultora, ale ma tam wielu towa­rzy­szy. Być może Gall wkrótce do nich dołą­czy.

Ber­rach zmarsz­czył brwi.

– Nie czci­cie ich pamięci?

Płot odsło­nił zęby w gry­ma­sie by­naj­mniej nie­przy­po­mi­na­ją­cym uśmie­chu.

– W wol­nym cza­sie może­cie czcić go, jeśli chce­cie, kapi­ta­nie, ale nie będzie­cie już mieli wol­nego czasu, bo jeste­ście teraz Pod­pa­la­czami Mostów, a Pod­pa­la­cze Mostów oddają cześć tylko jed­nemu.

– Czemu, komen­dan­cie?

– Zabi­ja­niu nie­przy­ja­ciela, kapi­ta­nie.

W twa­rzach wojow­ni­ków coś się nagle prze­bu­dziło. Wszy­scy jak jeden mąż scho­wali sza­ble. Ber­rach miał wyraźne trud­no­ści z doby­ciem głosu, zdo­łał jed­nak zapy­tać:

– Komen­dan­cie Płot, jak salu­tują Pod­pa­la­cze Mostów?

– Mię­dzy sobą tego nie robimy. Jeśli zaś cho­dzi o żoł­nie­rzy spoza naszej kom­pa­nii, to tak.

Wszy­scy wyba­łu­szyli sze­roko oczy na widok obsce­nicz­nego gestu Płota. Potem Ber­rach uśmiech­nął się sze­roko.

Płot odwró­cił się i ski­nął na swych sier­żan­tów. Zauwa­żył, że obie kobiety nie są już wiel­kimi sza­rymi worami, jakie widział przed chwilą. Strach znik­nął z ich twa­rzy i łatwo można było w nich doj­rzeć wyczer­pa­nie. Nie­mniej ich nastrój wyraź­nie się popra­wił. Słod­kie­sa­dło i Dwudz­ban­kowa znów mogły nie­mal wyda­wać się piękne.

Pod­pa­la­cze Mostów cały czas dosta­wali po łbie. Ale za każ­dym razem się pod­no­si­li­śmy.

– Alche­miku, pokaż mi ten swój nowy wyna­la­zek – pole­cił Bave­dic­towi.

– Naresz­cie – odparł Lethe­ryj­czyk. – To zabawne, prawda?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: