Okaleczony Bóg. Opowieści z Malazańskiej Księgi Poległych. Tom 10 - ebook
Okaleczony Bóg. Opowieści z Malazańskiej Księgi Poległych. Tom 10 - ebook
Ostatni tom Malazańskiej Księgi Poległych.
Na wojnie przegrywają wszyscy. Tę okrutną prawdę można wyczytać w oczach każdego żołnierza na każdym ze światów…
Łowcy Kości maszerują do Kolanse, na spotkanie nieznanego losu. Udręczeni i wyczerpani, są armią stojącą na skraju buntu. Ale przyboczna Tavore Paran nie daje za wygraną. Jeśli zdoła powstrzymać rozkład swych sił, jeśli kruche sojusze, które wykuła, przetrwają, i jeśli będzie to leżało w jej mocy, zamierza uczynić jeszcze jedno. Rzucić wyzwanie bogom.
Na drodze przybocznej i jej sojuszników stoją potężni wrogowie. Władający straszliwą mocą Forkrul Assailowie zamierzają oczyścić świat – zniszczyć wszystkie cywilizacje i wytępić ludzi – by móc zacząć od nowa. Pradawni bogowie również pragną odzyskać utraconą pozycję. W tym celu skruszą łańcuchy skuwające moc szerzącą ostateczne zniszczenie i uwolnią ją z wiecznego więzienia. Na świat znowu wrócą smoki.
Tak się zaczyna ostatni, apokaliptyczny rozdział Malazańskiej Księgi Poległych Stevena Eriksona, rewelacyjnej sagi, która odmieniła oblicze fantasy.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67023-69-6 |
Rozmiar pliku: | 3,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
nieznanemu pisarzowi i jego pierwszej powieści fantasy,
już kilkakrotnie wysyłanej bez powodzenia
do kolejnych wydawców.
Bez niego, bez jego wiary – a w następnych latach
również bez niezachwianej wierności
wobec tego ogromnego przedsięwzięcia –
Malazańska Księga Poległych nie mogłaby powstać.
Miałem wielki zaszczyt pracować
z tym samym redaktorem od początku do końca
i dlatego z całą skromnością dedykuję Okaleczonego Boga
mojemu redaktorowi i przyjacielowi,
Simonowi TaylorowiPODZIĘKOWANIA
Podziękowania
Przekazuję wyrazy najgłębszej wdzięczności następującym osobom: Czytelnikom pierwszej wersji za zgłoszone na czas uwagi odnoszące się do tekstu, który zwaliłem im na głowę bez ostrzeżenia i zapewne w zupełnie nieodpowiedniej chwili. Byli to: A.P. Canavan, William Hunter, Hazel Hunter, Baria Ahmed i Bowen Thomas-Lundin.
Dziękuję też personelowi The Norway Inn w Perranarworthal oraz Mango Tango i Costa Coffee w Falmouth, który również na swój sposób pomógł w powstaniu tej powieści.
Jestem także z całego serca wdzięczny czytelnikom, którzy (najwyraźniej) towarzyszyli mi przez wszystkie te lata, aż do dziesiątego, ostatniego tomu Malazańskiej księgi poległych. Nasza długa rozmowa sprawiła mi wielką przyjemność. Cóż znaczy trzy i pół miliona słów między przyjaciółmi?
To samo pytanie mógłbym równie dobrze zadać swoim wydawcom. Dziękuję Wam za cierpliwość i wsparcie. Niesforną bestię wreszcie udało się poskromić. Słyszę Wasze westchnienia ulgi.
Na koniec wyrazy miłości i wdzięczności dla mojej żony, Clare Thomas, która cierpiała razem ze mną nie tylko w trakcie pisania tej powieści, lecz również wszystkich poprzednich. Chyba to Twoja matka ostrzegała Cię, że wyjście za pisarza jest ryzykownym pomysłemDRAMATIS PERSONAE
Dramatis Personae
(Poza tymi, które występują w _Pyle snów_)
Malazańczycy
Himble Thrup
Sierżant Chude Oko
Kapral Żebro
Etap Obrót
Smutna
Spalony Sznur
Zastęp
Ganoes Paran, wielka pięść i Władca Talii
Wielki mag Noto Czyrak
Zwiadowca Hurlochel
Pięść Rythe Bude
Kapitan Słodkastruga
Imperialny artysta Ormulogun
Wódz wojenny Mathok
Strażnik osobisty T’morol
Gumble
Khundryle
Wdowa Jastara
Shake’owie
Sierżant Cellows
Kapral Nithe
Sharl
T’lan Imassowie: Niezwiązani
Urugal Utkany
Thenik Strzaskany
Beroke Cichy Głos
Kahlb Milczący Łowca
Halad Olbrzym
Tiste Andii
Nimander Golit
Spinnock Durav
Korlat
Kleszcz
Desra
Dathenar Gowl
Nemanda
Jaghuci: Czternastu
Gathras
Sanad
Varandas
Haut
Suvalas
Aimanan
Kaptur
Forkrul Assailowie: Inkwizytorzy Prawa
Rewerencja
Błogostan
Równość
Łagodny
Pilny
Wytrwały
Wyniosły
Cisza
Negacja
Wolność
Grób
Rozwodnieni: Niższe warstwy Assailów
Niedostatek
Nagły
Hestand
Festian
Kessgan
Trissin
Melest
Haggraf
Tiste Liosan
Kadagar Fant
Aparal Forge
Iparth Erule
Gaelar Throe
Eldat Pressan
Inni
Absi
Spultatha
K’rul
Kaminsod
Munug
Silanah
Apsal’ara
Tulas Odcięty
D’rek
Gillimada
KorabasPoznano mnie
w religii gniewu.
Oddawajcie mi cześć jako kałuży krwi
na waszych dłoniach.
Napijcie się mnie do syta.
To gorzka furia,
która wrze i parzy.
Wasze noże są krótkie,
ale jest ich wiele.
Nazwano mnie
w religii gniewu.
Oddawajcie mi cześć swymi
bezceremonialnymi cięciami
jeszcze długo po mojej śmierci.
To pięść snów
obróconych w proch.
Wasze pragnienia przelały się przez brzegi,
ale teraz są puste.
Utopiono mnie
w religii gniewu.
Oddawajcie mi cześć aż po
śmierć i potem, na stercie kości.
Najczystszą księgą
jest ta, której nikt nigdy nie otworzył.
Żadna potrzeba nie pozostała niespełniona
owego zimnego świętego dnia.
Znaleziono mnie
w religii gniewu.
Oddawajcie mi cześć
potokiem przekleństw.
Ale idziemy przez pustynię
usianą skałami oskarżeń,
gdzie żaden człowiek nie głoduje,
jeśli ma w kościach nienawiść.
_Noc poety i, iv_
_Malazańska Księga Poległych_
Rybak kel TathRozdział czwarty
Rozdział czwarty
Kiedyś nie wiedzieliśmy nic.
A teraz wiemy wszystko.
Unikaj naszych oczu.
Nasze oczy są puste.
Patrz w nasze twarze
I ujrzyj nas, jeśli się ośmielisz.
Jesteśmy skórą wojny.
Jesteśmy skórą wojny.
Kiedyś nie wiedzieliśmy nic.
A teraz wiemy wszystko.
_Skóra_
Sejatas
Tyle potu, że człowiek mógłby w nim utonąć. Drżał pod futrem, jak każdej nocy po bitwie. Budził się nagle zlany potem. Serce mu waliło, a przed oczyma miał powidoki. Keneb na chwilę przed rozerwaniem na strzępy odwracał się w siodle i przeszywał Blistiga zimnym świadomym spojrzeniem. Patrzyli sobie w oczy, oddaleni od siebie o mniej niż dziesięć kroków. To było niemożliwe.
Wiem, że to niemożliwe. Nie zbliżałem się do niego. Nie odwrócił się, nie spojrzał za siebie. Nie widział mnie. Nie mógł.
Nie wyj na mnie z ciemności, Keneb. Nie gap się. To nie miało ze mną nic wspólnego. Zostaw mnie w spokoju.
Ta cholerna armia nie potrafiła pójść w rozsypkę, nie rozumiała, co to znaczy klęska w walce z silniejszym nieprzyjacielem. Każdy żołnierz zostaje sam. Tak właśnie wygląda rozbita armia. Ale oni trzymali szyk.
„Jesteśmy z tobą, pięści Blistig. Posłuchaj łoskotu naszych kroków. Maszerujemy na północ. Nie ścigają nas, pięści. To dobrze. Już go nie czuję, pięści. No wiesz, mówię o oddechu samego Kaptura na karku. Nie czuję go. Trzymamy szyk, pięści. Trzymamy szyk…”.
– Trzymamy szyk – wyszeptał w mrocznym namiocie. – A powinniśmy rozpierzchnąć się na cztery wiatry. Każdy na własną rękę znalazłby drogę powrotu do cywilizacji. Do zdrowego rozsądku.
Pot wysychał już albo po prostu wsiąkał w futro. Nadal było mu zimno i ze strachu dręczyły go mdłości.
Co się ze mną stało? Gapią się na mnie. Z ciemności. Gapią się. Coltaine. Duiker. Tysiące zamordowanych pod murami Arenu. Gapią się na mnie ze swoich krzyży. A teraz również Keneb na swym koniu. Ruthan Gudd. Szybki Ben. Czekają na mnie umarli. Zastanawiają się, dlaczego nie jestem z nimi. Bo przecież powinienem.
Wiedzą, że tu nie ma dla mnie miejsca.
Kiedyś był dobrym żołnierzem. Niezłym dowódcą. Wystarczająco sprytnym, by ocalić ludzi ze swego garnizonu. Bohaterem, który uratował Aren przed Tornadem. Ale potem nadeszła przyboczna i od tej chwili wszystko zaczęło iść źle. Wcieliła go do swojej armii, zabrała z Arenu. A mieli go zrobić wielką pięścią, protektorem miasta. Mieli dać mu pałac.
Ukradła moją przyszłość. Moje życie.
W Malazie było jeszcze gorzej. Ujrzał na własne oczy przegniłe serce imperium. Stał w nim Mallick Rel, ten, który zdradził Legion Areński, zamordował Duikera, Coltaine’a i całą resztę. Nie było najmniejszych wątpliwości. Jhistal szeptał do ucha cesarzowej, a jego zemsta na Wickanach jeszcze się nie dokonała.
A także na nas. Zabrałaś nas do tego gniazda węży i zginęli kolejni żołnierze. Nigdy ci nie wybaczę wszystkiego, co uczyniłaś.
Gdy stał przed nią, wypełniała go żółć. Za każdym razem niemal drżał z tłumionego pragnienia złapania jej za gardło i opowiedzenia o wszystkim, co mu uczyniła w tej samej chwili, gdy światło miało zgasnąć w jej martwych, pozbawionych wyrazu oczach.
Byłem kiedyś dobrym oficerem. Honorowym żołnierzem.
A teraz żyję w strachu. Co nam uczyni tym razem? Y’Ghatan jej nie wystarczył. Malaz jej nie wystarczył. Lether też nie. Wszystkiego jej mało. Nah’ruk? Za mało. Niech cię szlag, Tavore. Mogę zginąć za jakąś porządną sprawę. Ale za to?
Nigdy przedtem nie znał takiej nienawiści. Wypełniała go jej trucizna, ale umarli nadal gapili się na niego z pustkowi królestwa Kaptura.
Czy mam ją zabić? Tego właśnie chcecie? Powiedzcie mi!
Ściany namiotu już zaczynały prześwitywać. Dzisiaj czekały ich rokowania. Przyboczna w towarzystwie pięści, nowych i jedynego ze starych, który przeżył bitwę.
Ale kto skieruje na mnie spojrzenie? Kto zajmie pozycję krok za mną? Nie Sort. Nie Milutek. Nawet nie Raband i Skanarow. Nie, nowi pięści i ich najstarsi rangą oficerowie patrzą przeze mnie na wskroś. Już stałem się duchem, jednym z tych, o których zapomniano. Co uczyniłem, by na to zasłużyć?
Keneb poległ. Od Letheras to praktycznie on dowodził Łowcami Kości. Kierował wszystkim podczas marszu, dbał o zaopatrzenie, pilnował dyscypliny i zajmował się organizacją. Krótko mówiąc, odpowiadał za wszystko. Niektórzy ludzie posiadali tego typu umiejętności.
Dowodzenie garnizonem było łatwe. Mieliśmy grubego kwatermistrza, który parał się wszelkimi możliwymi interesami, uśmiechniętego głąba o bystrym spojrzeniu, dostawcy otaczali nas ze wszystkich stron i gdy tylko czegoś potrzebowaliśmy, pisało się zamówienie. Czasami nawet to nie było konieczne. Wystarczyło mrugnąć i skinąć głową.
Patrole wychodziły do miasta. I wracały. Warty się zmieniały, przy bramach czuwali strażnicy. Utrzymywaliśmy pokój i on dawał nam szczęście.
Maszerująca armia wyglądała jednak zupełnie inaczej. Logistyka wykraczała poza jego możliwości, przeciążała mu mózg. Miał za dużo kłopotów, jego uwagę zaprzątało zbyt wiele spraw.
Dobra, odchudziliśmy się trochę. Ach, cóż to za miły eufemizm. Jesteśmy armią złożoną z regularnej piechoty, z tylko niewielką domieszką ciężkich i piechoty morskiej. A to znaczy, że mamy za dużo zapasów, jeśli to w ogóle możliwe.
Niestety, ten stan nie utrzyma się długo. Ona chce, żebyśmy przeszli przez Pustkowia. A co leży za nimi? Pustynia. Nic. Czeka nas głód, bez względu na to, ile załadowaliśmy na wozy. Głód i pragnienie.
Nie podejmę się tego. Nie proście mnie o to. Nie ma mowy.
Ale wcale nie będą go prosili, prawda? Dlatego że nie był Kenebem.
Naprawdę nie mam po co tam iść. Pasuję do tego towarzystwa jeszcze mniej niż Banaschar. On przynajmniej potrafi zdobyć się na to, by przyjść pijany i z uśmiechem stawić czoło niezadowoleniu przybocznej. To świadczy o swego rodzaju odwadze.
Nadchodził świt i w obozie zaczęło się poruszenie. Słyszał słabe dźwięki kilku rozmów. Ospała bestia budziła się, by stawić czoło bezlitosnym prawdom. Oczy się otwierały, a dusze kuliły trwożnie.
Jesteśmy chodzącymi trupami. Czego jeszcze od nas pragniesz, Tavore? Bardzo wiele. Świadomość tego faktu była jak zęby wbijające się w jego pierś.
Warknął pod nosem, odrzucił futro na bok i usiadł. Był w namiocie pięści. Po co mu tyle miejsca? Było tu tylko wilgotne powietrze, czekające na jego bohaterskie gesty, jego zesłany przez bogów geniusz. Wciągnął ubranie, podniósł z ziemi zimne skórzane buty i potrząsnął nimi, by się upewnić, że w środku nie ma skorpionów ani pająków. Potem wepchnął w nie nogi. Musiał się odlać.
Byłem kiedyś dobrym oficerem.
Pięść Blistig rozwiązał sznury podtrzymujące poły namiotu i wyszedł na zewnątrz.
* * *
Milutek rozejrzał się.
– Kapitanie Raband?
– Słucham, pięści?
– Znajdź mi Pryszcza.
– Starszego sierżanta Pryszcza, pięści?
– Czy jaki tam stopień postanowił dziś sobie nadać, tak. Poznasz go po podbitych oczach. – Milutek przerwał na chwilę, by się zastanowić. – Chciałbym wiedzieć, kto rozkwasił mu nos. Ten człowiek zasłużył na medal.
– Tak jest, pięści. Już idę, pięści.
Obejrzał się, słysząc zbliżające się kroki. To były pięść Faradan Sort i, podążająca krok za nią, kapitan Skanarow. Obie kobiety wyglądały na niezadowolone. Milutek łypnął na nie spode łba.
– Czy takie twarze chcecie pokazać swoim żołnierzom?
Skanarow odwróciła wzrok z zawstydzeniem, ale spojrzenie pięści Sort stało się twarde jak kamień.
– Twoi właśni żołnierze są bliscy buntu, Milutek. Nie potrafię uwierzyć, że zarządziłeś…
– Inspekcję ekwipunku? Czemu by nie? To ich zmusiło do zdrapania gówna ze spodni. Już dawno trzeba ich było doprowadzić do porządku.
Faradan Sort przyglądała mu się z uwagą.
– Wcale się nie zgrywasz, prawda?
– Coś ci poradzę – odparł Milutek. – Twierdza płonie, kucharze umierają na czarną zarazę żołądkową, szczury odmawiają jedzenia twojej kolacji, a na wieść, że cyrk rozbija namioty na dziedzińcu, twoja żona oliwi zawiasy w sypialni. Wtedy zjawiam się ja i daję ci opieprz z powodu niewyczyszczonych butów. O czym myślisz, kiedy już sobie pójdę?
– Rozważam różne pomysłowe sposoby zamordowania, cię, pięści – odpowiedziała Skanarow.
Milutek poprawił pas.
– Słońce pojawiło się na niebie, moje drogie. Czas na moją poranną przechadzkę dla zdrowia.
– Chcesz dostać kilku strażników, pięści?
– Miło, że to proponujesz, kapitanie, ale poradzę sobie. Aha, jeśli Raband zjawi się wkrótce z Pryszczem, dajcie dobremu kapitanowi awans. Myślę, że stopień wszechmocnego nadzorcy wszechświata będzie w sam raz. Do zobaczenia, miłe panie.
* * *
Odprowadzając go wzrokiem, Faradan Sort potarła z westchnieniem twarz.
– No dobra – mruknęła. – Skurwysyn ma trochę racji.
– Właśnie dlatego jest skurwysynem, pięści.
Faradan Sort spojrzała na nią.
– Próbujesz podważyć reputację pięści, kapitanie?
Skanarow wyprostowała się.
– Z całą pewnością nie, pięści. Po prostu stwierdziłam fakt. Pięść Milutek to skurwysyn, pięści. Był skurwysynem jako kapitan, porucznik, kapral i siedmioletni łobuziak, pięści.
Faradan Sort przyglądała się przez chwilę drugiej kobiecie. Skanarow ciężko przeżyła śmierć Ruthana Gudda, wystarczająco ciężko, by pięść doszła do wniosku, że tych dwoje łączyło coś więcej niż braterstwo broni. A teraz musiała tytułować pięścią kogoś, kto przed zaledwie kilkoma dniami był jej równy stopniem.
Czy powinna z nią o tym pomówić? Wyjaśnić, że czuje się tym równie skrępowana jak ona? Czy to miałoby sens? Jakoś sobie radzi, prawda? Zachowuje się jak przystało cholernej żołnierce.
Jest jeszcze Milutek. Pięść Milutek, Kapturze pomóż nam wszystkim.
– Przechadzka dla zdrowia – mruknęła. – Bogowie na dole. Chyba nadeszła pora, bym spotkała swych nowych żołnierzy.
– W regularnej piechocie służą prości ludzie, pięści. Nie są tak krnąbrni jak piechota morska. Nie powinni ci sprawić kłopotów.
– Podczas bitwy uciekli, kapitanie.
– Tak, jak im kazano, pięści. Głównie dzięki temu jeszcze żyją.
– Zaczynam dostrzegać drugi powód, dla którego Milutek zarządził inspekcję ekwipunku. Ilu z nich porzuciło broń i tarcze?
– Idą za nami ludzie zbierający sprzęt, pięści.
– Nie w tym rzecz – odparła Faradan Sort. – Porzucili broń. To często przechodzi w nawyk. Mówisz, że nie sprawią mi kłopotów, kapitanie? Może nie takich, o jakich myślisz. Martwię się o inne kłopoty.
– Rozumiem, pięści. W takim razie lepiej trochę nimi potrząśnijmy.
– Chyba zaraz zrobię się bardzo nieprzyjemna.
– Jak skurwysyn?
– Płeć się nie zgadza.
– Może i tak, pięści, ale słowo jest odpowiednie.
* * *
Jeśli nie będzie się ruszał. Jeśli przedrze się przez osad i opary pozostałe po wczorajszym winie, odepchnie ból głowy i kwaśny smak na języku. Jeśli wstrzyma oddech i będzie leżał jak trup, jak żywy obraz kapitulacji. Wtedy może ją poczuje. Poruszenie głęboko pod stwardniałą spękaną powierzchnią ziemi.
Robak się budzi. Zaiste czujesz boginię, o kapłanie. Jest twoim gryzącym poczuciem winy. Twoim rozgorączkowanym wstydem, od którego czerwieni ci się twarz.
Jego bogini była coraz bliżej. Z pewnością jednak zajmie jej to jeszcze sporo czasu. Musiała się przegryźć przez cały świat. Miażdżyć kości w szczękach, pożerać tajemnice. Góry drżały i przechylały się z głośnym zgrzytem, gdy przechodziła głęboko pod nimi. Morza się burzyły. Lasy drżały. Nadchodził Robak Jesieni.
„Pobłogosław spadające liście, pobłogosław szare niebo, pobłogosław ten zimny wiatr i zwierzęta, które śpią”. Tak, Święta Matko, pamiętam modlitwy. Restyturgię Całunu. „A znużona krew nakarmi ziemię, ich doczesne ciała zostaną ciśnięte do twego brzucha. I Mroczne Wichry Jesieni nadejdą w swym głodzie, by porwać ich wyrwane z ciał dusze. Ich jęki wypełnią jaskinie. Umarli odwrócili się plecami do twardej ziemi, kamieni i dotyku nieba. Pobłogosław ich podróż, z której nikt nie wraca. Dusze nie mają wartości. Tylko ciała karmią żywych. Tylko ciała. Pobłogosław nasze oczy, D’rek, albowiem są otwarte. Pobłogosław nasze oczy, D’rek, albowiem widzą”.
Przetoczył się na bok. Trucizna wypełnia ciało na długo przed tym, nim opuści je dusza. Bogini okrutnie odmierzała czas. Była twarzą nieuniknionego rozkładu. Czyż nie błogosławił jej każdym dniem swego życia?
Banaschar kaszlnął i usiadł powoli. Jego czaszkę gniotły od środka niewidzialne palce. Wiedział, że ma tam czyjąś pięść, że ktoś chce się stamtąd wydostać.
Wydostać się z mojej głowy, tak jest. Któż mógłby mieć do niego pretensję?
Omiótł otoczenie zaspanym spojrzeniem i doszedł do wniosku, że scena jest nazbyt cywilizowana. Co prawda, wyczuwało się w niej pewną niedbałość i obojętność, słyszało się chytry głos szepczący o rozkładzie, ale nie było ani śladu obłędu. Nawet najmniejszej nuty grozy. Powietrze pozbawione smaku, żałosna bladość świtu przesączająca się przez ściany namiotu. Rysujące się na niej sylwetki owadów: każdy szczegół wywrzaskiwał swą codzienną prawdę.
Tak wielu poległo. Zaledwie pięć dni temu. Sześć. Już sześć dni. Nadal ich słyszę. Ból, furia, wszystkie te gwałtowne głosy desperacji. Jeśli wyjdę teraz z namiotu, powinienem ich jeszcze zobaczyć. Żołnierzy piechoty morskiej. I ciężkich. Stali naprzeciwko nieprzyjacielskiej nawałnicy, zawzięci jak szerszenie, ale musieli przegrać, przeciwnik bowiem był jeszcze wredniejszy od nich. Zmiażdżył ich, jednego po drugim, i wdeptał w ziemię.
I Khundryle. Bogowie na dole, biedne Wypalone Łzy.
Ta scena była stanowczo zbyt cywilizowana – stosy ubrań, puste zakurzone dzbanki leżące na ziemi, zdeptane trawy, cierpiące z powodu braku jasnych promieni słońca. Czy światło życia kiedyś tu wróci, czy też były skazane na uwiąd i śmierć? Pojedyncze źdźbła nie mogły tego wiedzieć. Na razie musiały cierpieć.
– Bez obaw – mruknął. – Wkrótce ruszymy w dalszą drogę. Odzyskacie wolność. Znowu poczujecie tchnienie wiatru. Obiecuję.
Ach, Święta Matko, czy to twoje słowa pociechy? Światło wróci. Bądź cierpliwy, jego słodki pocałunek zbliża się z każdą chwilą. Nowy dzień. Czekaj spokojnie, ty, który jesteś słaby.
Banaschar prychnął i rozejrzał się w poszukiwaniu dzbanka, w którym coś jeszcze zostało.
* * *
Przed Martwym Płotem stało pięciu khundrylskich wojowników. Sprawiali wrażenie zagubionych, lecz zarazem zdeterminowanych, jeśli coś takiego w ogóle było możliwe. Podpalacz Mostów nie miał pewności. Trudno im było spojrzeć mu w oczy, ale nie zamierzali się cofnąć.
– I co mam z wami zrobić, w imię Kaptura?
Obejrzał się przez ramię. Dwójka nowych sierżantów stała za nim, a reszta żołnierzy zbierała się za ich plecami. Obie kobiety wyglądały jak torby wyładowane złymi wspomnieniami. Ich twarze przybrały niezdrowy szary kolor, jakby zapomniały o wszystkich przyjemnościach życia.
Jakby ujrzały drugą stronę. Dziewczyny, tam nie jest tak źle. Tylko samo przejście jest paskudne.
– Komendancie? – zapytała Słodkiesadło, wskazując głową Khundryli.
– Chcą się do nas zaciągnąć – wyjaśnił Płot, krzywiąc się. – Wykopali ich z Wypalonych Łez albo coś w tym rodzaju. – Ponownie spojrzał na pięciu mężczyzn. – Idę o zakład, że Gall uzna to za zdradę i zażąda waszych głów.
Najstarszy z wojowników, o twarzy niemal czarnej od wytatuowanych łez, zgarbił szerokie pochyłe ramiona.
– Dusza Galla Inshilakana umarła. Wszystkie jego dzieci poległy podczas szarży. Widzi tylko przeszłość. Khundrylskie Wypalone Łzy przestały istnieć. – Wskazał na swych towarzyszy. – Ale my chcemy walczyć dalej.
– Dlaczego nie w Łowcach Kości? – zapytał Płot.
– Pięść Milutek nie chciał nas przyjąć.
– Nazwał nas dzikusami – warknął inny wojownik. – I tchórzami.
– Tchórzami? – Płot zasępił się jeszcze bardziej. – Uczestniczyliście w tej szarży?
– Tak.
– I chcecie walczyć dalej? Jak można to nazwać tchórzostwem?
– Chciał nas wstydem skłonić do powrotu do swoich, ale z nami już koniec. Klęczymy w cieniu Coltaine’a, złamani porażką.
– Chcesz powiedzieć, że cała reszta po prostu… zwiędnie?
Mężczyzna wzruszył ramionami.
– Komendancie, ponieśliśmy trochę strat – odezwał się stojący za Płotem alchemik Bavedict. – Ci wojownicy to weterani. I potrafią przetrwać.
Płot obejrzał się na Letheryjczyka.
– Tak jak my wszyscy – zauważył.
Bavedict skinął głową.
Płot westchnął i znowu spojrzał na wojowników.
– Jak się nazywacie?
– Ja jestem Berrach – odparł najstarszy. – A to są moi synowie: Sleg, Gent, Pahvral i Rayez.
Twoi synowie. Nic dziwnego, że nie czułeś się dobrze w obozie Galla.
– Od tej chwili jesteście zwiadowcami, a jeśli zajdzie taka potrzeba, również kawalerią.
– Podpalaczami Mostów?
Płot skinął głową.
– Podpalaczami Mostów.
– Nie jesteśmy tchórzami – wysyczał najmłodszy, zapewne Rayez. Jego twarz nagle przybrała gniewny wyraz.
– Gdybyście nimi byli, zaraz bym was przegnał – odparł Płot. – Berrach, jesteś teraz kapitanem naszej konnicy. Macie zapasowe wierzchowce?
– Już nie, komendancie.
– Trudno. Moi sierżanci wskażą wam kwatery. Możecie odejść.
W odpowiedzi pięciu wojowników wyciągnęło szable i wykonało salut, jakiego Płot nigdy jeszcze nie widział. Unieśli pod kątem klingi i dotknęli nimi odsłoniętych gardeł.
Bavedict chrząknął.
Gdybym im powiedział „tnijcie”, zrobiliby to? Bogowie na dole.
– Starczy tego, żołnierze – rzekł. – W Podpalaczach Mostów nie czcimy Coltaine’a. Dla nas był tylko kolejnym malazańskim dowódcą. Z pewnością dobrym i teraz stoi w cieniu Dassema Ultora, ale ma tam wielu towarzyszy. Być może Gall wkrótce do nich dołączy.
Berrach zmarszczył brwi.
– Nie czcicie ich pamięci?
Płot odsłonił zęby w grymasie bynajmniej nieprzypominającym uśmiechu.
– W wolnym czasie możecie czcić go, jeśli chcecie, kapitanie, ale nie będziecie już mieli wolnego czasu, bo jesteście teraz Podpalaczami Mostów, a Podpalacze Mostów oddają cześć tylko jednemu.
– Czemu, komendancie?
– Zabijaniu nieprzyjaciela, kapitanie.
W twarzach wojowników coś się nagle przebudziło. Wszyscy jak jeden mąż schowali szable. Berrach miał wyraźne trudności z dobyciem głosu, zdołał jednak zapytać:
– Komendancie Płot, jak salutują Podpalacze Mostów?
– Między sobą tego nie robimy. Jeśli zaś chodzi o żołnierzy spoza naszej kompanii, to tak.
Wszyscy wybałuszyli szeroko oczy na widok obscenicznego gestu Płota. Potem Berrach uśmiechnął się szeroko.
Płot odwrócił się i skinął na swych sierżantów. Zauważył, że obie kobiety nie są już wielkimi szarymi worami, jakie widział przed chwilą. Strach zniknął z ich twarzy i łatwo można było w nich dojrzeć wyczerpanie. Niemniej ich nastrój wyraźnie się poprawił. Słodkiesadło i Dwudzbankowa znów mogły niemal wydawać się piękne.
Podpalacze Mostów cały czas dostawali po łbie. Ale za każdym razem się podnosiliśmy.
– Alchemiku, pokaż mi ten swój nowy wynalazek – polecił Bavedictowi.
– Nareszcie – odparł Letheryjczyk. – To zabawne, prawda?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki