- W empik go
Oko Centaura - ebook
Oko Centaura - ebook
Przygodowa powieść science-fiction dla młodzieży. Dużo w niej wartkiej akcji oraz ciepła i uśmiechu. Jej bohaterowie – grupka nastoletnich przyjaciół, a także sympatyczny robot – pędzą w supernowoczesnym statku kosmicznym-planecie, w kierunku najbliższej naszemu Słońcu gwiazdy – Proximie Centauri. Celem jest nawiązanie kontaktu z obcą cywilizacją. Gdy są już blisko celu ich statek zaczyna być obserwowany przez Obcych, którzy jednak nie odpowiadają na próby kontaktu. Dowództwo wyprawy decyduje więc, że wysłany zostanie zwiad. Naszym młodym bohaterom udaje się, po trudnych eliminacjach, dostać do jego składu. Będą mieli szansę na nawiązanie upragnionego kontaktu. Czy im się uda?
Książkę dobrze się czyta. Trudno, od pierwszej strony, nie polubić jej sympatycznych, odważnych i pełnych energii bohaterów, którym nie jest też obce poczucie humoru oraz ... skłonność do romantycznych, miłosnych uniesień.
Okładka książki oraz aż 44 zdobiące jej wnętrze ilustracje pochodzą z jej pierwszego wydania z 1964 roku – a są autorstwa słynnego grafika i plakacisty Jana Młodożeńca.
„Oko Centaura” jest kontynuacją „Ci z Dziesiątego Tysiąca”, jednak obie powieści mogą być z powodzeniem czytane samodzielnie.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66719-00-2 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nad Wielkim Parkiem przeszła właśnie fala deszczu. Liście migotały w słońcu.
Ion odetchnął głęboko i spojrzał na stojącego obok Robika.
— Spóźniają się — powiedział.
Robik potrząsnął głową.
— Mylisz się.
— Ion! Ion! — odezwały się głosy od strony parku.
Ion roześmiał się z ulgą i zaczął biec w stronę ruchomego chodnika, którym nadjeżdżała grupka chłopców i dziewcząt. Wskoczył na jego taśmę tuż obok Alki i Alka Rojów.
— Spóźniliście się — powiedział.
— Nic podobnego — oburzył się Alek.
Alka natomiast nie oburzyła się ani trochę. Położyła rękę na ramieniu Robika.
— Spóźniliśmy się? — spytała.
Robik spokojnie zaprzeczył:
— Nic podobnego. Przybyliście na piętnaście sekund przed umówionym terminem.
Alka zmrużyła oczy.
— Co ty na to, Ion?
Ale Robik miał jeszcze kilka słów do powiedzenia. I powiedział je.
— Ion jest usprawiedliwiony. On po prostu nie mógł się was doczekać.
— Nas? — spytał któryś z chłopców.
— Ściśle mówiąc — uśmiechnął się Robik — Ion nie mógł doczekać się Alki.
Wszyscy inni również się uśmiechnęli. Tylko Alka spojrzała poważnie na Iona, a Ion na Alkę.
— Czy to prawda? — spytała dziewczyna.
— Oczywiście — odpowiedział Ion. — Jest to taka sama bezwzględna prawda, jak ta, że Robik jest najohydniej przemądrzałym robotem w całym Kosmosie.
— Przesada — powiedział Robik z tak skromnym wyrazem twarzy, że tym razem wywołał głośny i ogólny wybuch śmiechu.
Było ich tu ośmioro: Ion, Rojowie oraz trzej chłopcy i dwie dziewczyny z Osiedla Matematyków. Dziewczyny, obie jasne blondynki, uchodziły za bardzo ładne. Jedna z nich należała przy tym do najzdolniejszych młodych specjalistów robotyki w całej załodze „Ziemi”. Ale żadna z nich, tak jak żadna z innych, brzydszych czy piękniejszych, mniej czy bardziej zdolnych mieszkanek „Ziemi”, nie mogła się w oczach Iona równać z Alką — czarnowłosą, niebieskooką, upartą, czasami dziecinną jeszcze, czasami zaś bardzo już dojrzałą i mądrą dziewczyną, urodzoną na prawdziwej Ziemi, Ion znał ją od lat czterech, od trzech widywał codziennie, a od roku mniej więcej na każde z nią spotkanie (obojętne, czy umówione, czy z okazji wspólnych zajęć lub obowiązków) przychodził o wiele za wcześnie i z niespokojnym sercem. Czy przywita chętnie? Czy uśmiechnie się?
Witała bardziej niż chętnie. Uśmiechała się zawsze. Mimo to Ion nadal był niepewny siebie, niespokojny i co więcej: wcale nie bronił się przed tym niepokojem, który był przecież także radością.
A więc znalazło się ich tu ośmioro. Ośmioro ludzi. W tym czworo Ziemian, troje z Jowisza oraz Ion Soggo, Saturnijczyk. Dziewiątym z obecnych był człekopodobny i najbardziej — jak twierdził Ion — przemądrzały w całym Kosmosie robot, zwany Robikiem, przyjaciel Iona i Alki, pierwszy z robotów odznaczony Medalem Zasługi z okazji słynnej wyprawy „Zwiadowcy” sprzed trzech lat1.
1 O wyprawie tej pisze J. Broszkiewicz w swojej książce pt. „Ci z dziesiątego tysiąca”
Ruchomy chodnik płynął bezszelestnie przez pole kwiatów. Wiatr wiał prosto w twarze, a sztuczne słońce świeciło łagodnym, blaskiem. Dziesięć tysięcy kwiatów tańczyło swój taniec z wiatrem — każdy na swój sposób, każdy chwaląc swą barwę i kształt.
Za polem kwiatów chodnik przeniknął w Aleję Główną.
Tu już było ludniej. Główną Aleją nadjeżdżały inne grupki. Pozdrawiano się okrzykami i śmiechem. Od Osiedla Chemików przybyło małżeństwo Kyamoto ze swoim dwuletnim, urodzonym już na „Ziemi”, cudownym synkiem.
— Dzień dobry, śliczny! — krzyknęła Alka.
— Dobry, dobry — zaśmiał się do niej mały Kyamoto i aż się kiwnął z radości.
— Widzisz? — szepnął Ion. — Jemu się też ogromnie podobasz.
— Ale w całkiem inny sposób niż tobie — odezwał się Robik.
Ion spojrzał w górę i rozłożył ręce.
— Na niego nie ma sposobu — powiedział z jękiem w głosie.
— Uważaj, bo się przewrócisz — upomniał go Robik, gdyż Ion, patrząc w górę, omal nie przegapił progu łączącego ruchomy pas Głównej Alei z nieruchomym podejściem do Wielkiego Amfiteatru. Na szczęście Alka podtrzymała Iona za jeden łokieć, Robik za drugi, i wszystko już było w porządku.
Cała grupka weszła na stopnie amfiteatru.
Była to piękna biała konstrukcja, obejmująca szerokim, na tysiąc miejsc obliczonym, półkolem scenę. Odbywały się tu koncerty, przedstawienia teatralne, wieczory konkursów naukowych i artystycznych.
Dziś jednak okazja była inna — o wiele bardziej niż tamte uroczysta i wyjątkowa. Poznać to można było choćby po tym, że w kilka minut po przybyciu Rojów i Iona z Robikiem amfiteatr był już pełny.
— Jeszcze minuta — powiedział Robik.
Na scenę amfiteatru weszło troje ludzi — kierownik wyprawy i dwoje jego zastępców.
— Jeszcze pół minuty — powiedział Robik, zniżając głos.
Cały amfiteatr powstał. Ucichły rozmowy, śmiechy, nawet szepty. Nad amfiteatrem rosła cisza — coraz czystsza, coraz doskonalsza. Jeszcze tylko jakiś całkiem malutki dzieciak zaskrzeczał niby pisklę, ale zaraz umilkł. Ustał nawet wiatr. I w końcu Robik uścisnął dłoń Iona — a to znaczyło: „Właśnie teraz... już!”.
Wszyscy patrzyli na trójkę ludzi stojących nieruchomo pośrodku sceny w czystym świetle sztucznego słońca. Po lewej i prawej ręce kierownika wyprawy znajdowali się jego zastępcy: ruda kobieta o skośnych oczach i oliwkowej cerze, słynna konstruktorka, Dolores Li, oraz drobny mężczyzna o charakterystycznej cerze ludzi z Marsa, najwspanialszy z pilotów, Nazim Sumero. W tej chwili jednak wszystkie spojrzenia przyciągała olbrzymia postać o czarnej jak heban skórze i siwej, lwiej grzywie: był to bowiem główny twórca „Ziemi” i kierownik jej wyprawy — sam Mike Antonow.
I właśnie wtedy, kiedy nad amfiteatrem nastała chwila ciszy doskonałej i kiedy Robik uścisnął lekko dłoń Iona, Wielki Mike podniósł obie ręce w górę.
— Przyjaciele! — zawołał. — Przyjaciele! W tej chwili mija trzeci rok naszej podróży. Wchodzimy w czwarty, rozstrzygający. Powodzenia, załogo „Ziemi”!
— Po-wo-dze-niaaa! — odpowiedziało tysiąc głosów, wysokich i niskich, wzruszonych, roześmianych i poważnych, młodych ł dojrzałych. Nawet mały Kyamoto rozdarł się na całe gardło: „...dzenia!”, a że ściągnął na siebie dziesiątki spojrzeń, w nagłym wstydzie nurknął pod nogi ojca.
Zabawne. Ostatecznie wszyscy wiedzieli, że tak właśnie zacznie się święto Trzeciej Rocznicy. Mieli już za sobą święta Pierwszej i Drugiej. A jeszcze przed pięciu minutami młodzi przede wszystkim ludzie mrugali na siebie z bardzo jednoznacznym i nieco kpiącym wyrazem twarzy: „Uwaga! Mowy nie ma, żeby się wzruszać!”
Tymczasem — kiedy Wielki Mike podniósł ręce w górę i zawołał: „Wchodzimy w czwarty, rozstrzygający!” — nie było w amfiteatrze nikogo, świadomego sprawy, kogo by nie przeszył dreszcz radości, niepokoju i nadziei. Dlatego też okrzyk, który podniósł się nad amfiteatrem, tak był rozgłośny, że w dalekim parku całe stada ptaków porwały się do panicznej ucieczki.
Mike uciszył amfiteatr ruchem ręki.
— Dłużej przemawiać nie będę — oświadczył.
Kilka osób z ironicznym uznaniem zaklaskało w dłonie. Mike ukłonił się jak aktor.
— Dziękuję. Stwierdzam, że mój wniosek przeszedł jednogłośnie.
Tym razem nad amfiteatrem podniósł się śmiech, a sam Mike również ukazał rząd zębów tak olśniewających, jakby było ich co najmniej sześćdziesiąt.
— Przyjaciele! — powiedział. — Przemówień nie będzie, ale święto jest świętem. Kierownictwo ma dla was ważną wiadomość. Ale przed jej ogłoszeniem trochę sobie powspominamy. Czy tak?
— Taaak! — padła odpowiedź.
Mike, Dolores i Nazim zeszli ze sceny i wrócili na swoje miejsca, a już w sekundę później nad całym amfiteatrem rozpięła się — jak dach — ogromna półkula ekranu wizyjnego. Słońce znikło, nastał mrok.
W czwartym sektorze, a szesnastym rzędzie, siedzieli tuż obok siebie, oparci nawzajem ramionami i trzymając się za ręce: Alek, Alka i Ion. Alka dotknęła suchymi, gorącymi palcami dłoni Iona.
— Trzy lata. A jaki będzie rok czwarty? — spytał Alek.
— Nie wiem — szepnęła Alka.
— Ja wiem — powiedział cicho Ion. — Będzie inny niż te, które minęły.
— To na pewno prawda — zgodzili się tamci oboje i nawet Robik skinął głową, bo była to najściślejsza odpowiedź, jaką ktokolwiek mógł tego dnia udzielić na tamto pytanie.
— Ciiicho! — syknął ktoś nad nimi. Umilkli. Oto bowiem ekran rozbłysnął pierwszym obrazem i od tego momentu zaczął zebranym w amfiteatrze mieszkańcom „Ziemi” opowiadać o ich Wielkiej Podróży.