Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Oko proroka, czyli Hanusz Bystry i jego przygody - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Oko proroka, czyli Hanusz Bystry i jego przygody - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 392 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I MÓJ OJ­CIEC WY­JEŻ­DŻA DO TU­REK

Było świę­to Trzech Kró­lów. Oj­ciec mój ubrał się od świę­ta, przy­wdział ko­pie­niak pod­bi­ty li­sa­mi, bo mróz był moc­ny, a nim się jesz­cze mat­ka ze­bra­ła, aby z nim pójść do ko­ścio­ła, wziął z pół­ki kre­dę świę­co­ną, wy­szedł z izby na dwór i nad drzwia­mi ko­wa­ny­mi, na oca­pie, wy­pi­sał cięż­ką ręką, bar­dzo du­ży­mi a nie bar­dzo fo­rem­ny­mi li­te­ry:

K+M+H

Owoż ten tu wy­pi­sa­ny rok Zba­wie­nia Pań­skie­go 1614 to jest naj­daw­niej­szy czas ży­wo­ta mego, jaki za­pa­mię­tam. A mia­łem tego cza­su rok szó­sty. Jako zaś po­tem się dzia­ło i co ze mną było i z ro­dzi­ca­mi, i co Bóg da­wał złe­go i do­bre­go, to mi to już tak w pa­mię­ci się cho­wa, ja­ko­by w za­mczy­stej skrzy­ni, gdzie wszyst­ko bez­piecz­nie leży, że kie­dy i po mno­gich le­ciech ode­wrzesz, wszyst­ko znaj­dziesz, jako było. Jeno że to wszyst­ko było jesz­cze ja­ko­by w sa­mym oku, a nie w ro­zu­mie; aż do­pie­ro, kie­dy ro­zum z laty przy­szedł, to za­czął czy­tać w pa­mię­ci jak w księ­dze, co już daw­no dru­ko­wa­na była, ni­meś ty czy­tać się na­uczył. Ta wieś, gdzie moi ro­dzi­ce żyli i gdziem ja się ro­dził, na­zy­wa się Pod­bo­rze, a leży przy sa­mym trak­cie głów­nym, któ­ry wie­dzie w roz­ma­ite da­le­kie stro­ny i kra­je Bo­że­go świa­ta, boś nim je­chał i do Wę­gier na Sam­bor, i do Wo­ło­szy­na Stryj, i do Kra­ko­wa na Felsz­tyn i Prze­myśl, a tak­że do Lwo­wa i da­lej, na Ukra­inę albo do Tu­rek na­wet. Pi­sze się ta wieś na Zie­mię Prze­my­ską, a na eko­no­mię sam­bor­ską; na­le­ży do kró­lewsz­czy­zny i nie ma dzie­dzi­ca, a sie­dział w niej za mo­ich naj­młod­szych lat pod­sta­ro­ści a ra­czej wier­nik tyl­ko pana wo­je­wo­dy Je­rze­go Mnisz­cha, a pod­sta­ro­ścim, to go tyl­ko zwa­no, bo tak chciał i ka­zał, wy­da­jąc się z py­chy za za­cniej­szą oso­bę, ni­że­li był po praw­dzie.

Oj­ciec mój nie był pod­da­nym chło­pem, bo sie­dział na soł­ty­stwie. Ale i soł­ty­sem też nie był ta­kim, jako by­wa­ją inni, bo ani lu­dzi nie są­dził, ani czyn­szów i da­nin kró­lew­skich nie wy­bie­rał, ani na woj­nę nie cha­dzał i pa­choł­ka w pole nie sta­wiał. Ale grunt ojca mo­je­go, pół­to­ra łana nie­speł­na, to było kie­dyś soł­ty­stwo daw­niej­szy­mi cza­sy, a te­raz już tyl­ko wol­nic­two, a oj­ciec wziął te grun­ta w ma­cie­rzy­stym spad­ku i miał wol­ność na nich, tak jak­by był szlach­ci­cem, tyl­ko do eko­no­mii sam­bor­skiej pła­cił czyn­szu i ży­rowsz­czy­zny 20 zło­tych, a to na św. Mar­cin i na św. Woj­ciech po rów­nej po­ło­wie. Gdy­by bez­piecz­no sie­dział na tym wol­nic­twie, by­ło­by mu do­brze, bo chle­ba ono dać mo­gło do­sta­tek – ale cóż, kie­dy mu prze­czo­no pra­wa po­se­sji i ru­szyć go z nie­go chcia­no ko­niecz­nie, jako się o tym po­źniej po­wie. Go­spo­dar­stwem na roli to się mój oj­ciec nie bar­dzo pa­rał, jeno mat­ka, jako że go mało było w domu, bo był do­stat­ko­wym fur­ma­nem i ku­piec­kim roz­woź­ni­kiem, i co roku przez kil­ka mie­się­cy był w dro­dze. Wy­uczył się wpraw­dzie mój oj­ciec cie­siel­skie­go rze­mio­sła, ale że cie­siel­ka nie da­wa­ła mu do­syć za­rob­ku, a do fur­mań­stwa go bar­dzo cią­gnę­ło, tedy cie­siel­kę cale był za­rzu­cił. Już dziad mój był fur­ma­nem sol­nym, jako to zo­wią u nas pra­so­łem; bo tu wszę­dy oko­ło w sam­bor­skiej i dro­ho­byc­kej kra­inie żupa na żu­pie: i w Sta­rej Soli, i w Lac­ku, i w Dro­ho­by­czu, i w Tru­skaw­cu, Mo­dry­czu, Steb­ni­ku i w Ko­to­wie, a ze­wsząd kwot­ni­cy wy­sy­ła­ją becz­ka­mi sól na koń­ce świa­ta, aż do Ki­jo­wa, na da­le­ką Ukra­inę, hen aż po Dzi­kie Pola, bo chle­ba zby­tek, ale soli nic, choć­by na za­pró­sze­nie oka.

Fur­mań­skie rze­mio­sło prze­szło tak z dziad­ka na mego ojca, tyl­ko że oj­ciec nie wo­ził już soli, ale wziąw­szy nie­co gro­sza po dziad­ku, za­brał się do fur­man­ki ku­piec­kiej. To był so­wi­ty za­ro­bek, ale cięż­ki; rze­mio­sło zy­skow­ne, ale nie­bez­piecz­ne, a cza­sem i bar­dzo strat­ne, je­śli tego nie­szczę­ście chcia­ło. Boś je­chał jak na woj­nę i chy­ba to Bóg mi­ło­sier­ny wie­dział, kie­dy wró­cisz i czy żyw i cały wró­cisz, i w ja­kiej for­tu­nie na swo­im do­mo­wym pro­gu sta­niesz. Wy­je­chać mo­żesz pięk­nym ko­wa­nym wo­zem w czte­ry ko­nie, opa­sa­ny peł­nym trzo­sem, a po­wró­cić pie­szo i boso, o pro­szo­nym chle­bie, z go­łym jeno bi­czy­skiem w ręku za cały do­ro­bek i rad tyl­ko, żeś gło­wę przy­niósł. Wszę­dy dro­gi nie­bez­piecz­ne, wszę­dy siła oprysz­ków i hul­ta­jów, ła­ko­mych na grosz ku­piec­ki i bo­ga­ty to­war; już jak do Wo­ło­szy czy do Wę­gier z to­wa­rem je­dziesz lub stam­tąd wra­casz, stra­chu i bie­dy naj­esz się czę­sto do syta, a cóż rzec wte­dy, kie­dy dro­ga wie­dzie aż do Tu­rek, w po­gań­skie stro­ny, szla­kiem ta­tar­skim? Owoż wie­dzieć ma­cie, że oj­ciec mój wła­śnie aż do Tu­rek fur­ma­nił, a tak tedy w samą pasz­czę zbó­jec­ką. Miał oj­ciec mój u Or­mian lwow­skich wiel­ką ła­skę i za­cho­wa­nie, bo był wier­ny, trzeź­wy i śmia­łe­go ser­ca, a Or­mia­nie wiel­kie han­dle pro­wa­dzą z tu­rec­ki­mi kra­ja­mi, wy­wo­żą tam moc zło­ta i kosz­tow­ne­go to­wa­ru, a stam­tąd do Pol­ski wra­ca­ją z jesz­cze więk­szy­mi skar­ba­mi w bła­wa­tach, zło­to­gło­wiach, ko­rze­niach za­mor­skich, a nie­rzad­ko i w per­łach, ko­ra­lach i ka­mie­niach ta­kich dro­gich, że i ko­ro­na kró­lew­ska by się.ich nie po­wsty­dzi­ła, a za je­den taki ka­myk i pań­skie dzie­dzic­two ku­pić moż­na. Dwa razy mój oj­ciec był aż w Stam­bu­le sa­mym, sto­li­cy Tur­ków, gdzie sam ich ce­sarz czy­li suł­tan sie­dzi, oba razy szczę­śli­wie i z du­żym za­rob­kiem wró­cił, ale za­rze­kał się, że już trze­ci raz nie po­je­dzie. Tym­cza­sem po­je­chał, bo mu­siał, a to przez to wła­śnie soł­ty­stwo, z któ­re­go nie­cno­tli­wi lu­dzie wy­ści­gać go chcie­li.

Oj­ciec był pra­wo­wi­tym po­se­so­rem tego wol­nic­twa, bo było dzie­dzicz­ne, ale że nie po mę­skiej gło­wie po­szło na ojca, jeno po bia­ło­głow­skiej, więc ów nasz pod­sta­ro­ści pod­bo­rec­ki, o któ­rym już wspo­mnia­łem, p. Bał­czyń­ski, ko­niecz­nie je chciał ojcu wy­drzeć, je­śli się nie oku­pi. Na zam­ku ojca nig­dy o to nie tur­bo­wa­no, byle czynsz w eko­no­mii sam­bor­skiej za­pła­cił, a sam pan wo­je­wo­da Mni­szech jesz­cze nie­bosz­czy­ko­wi dziad­ko­wi ma­wiał, jako może być cale bez­piecz­ny o swo­je po­sia­da­nie. Ale od cza­su, kie­dy pan wo­je­wo­da wy­dał cór­kę swo­ją za owe­go cara mo­skiew­skie­go Dy­mi­tra, co z państw swo­ich gołe ży­cie uno­sząc o Sam­bor się był oparł, i wraz z.nim do Mo­skwy z woj­ska­mi się wy­pra­wił, aby go na car­skim tro­nie osa­dzić, już na zam­ku inne rzą­dy na­sta­ły. Po roku 1611 na­stał p… sta­ro­sta Da­nił­ło­wicz, a ja­koś w czte­ry lata zno­wu p. Sa­mu­el Ko­niec­pol­ski – i od tego cza­su p. Bał­czyń­ski co­raz to ostrzej na­ści­gał, ojca mo­je­go nę­kał; ru­ma­cją gro­ził, tak że oj­ciec i pro­sić się i opła­cać mu­siał, a tyl­ko po­mo­cy Bo­żej i ludz­kiej cze­kał.

Zda­ło się też, że mu ta po­moc przy­szła, i to po­tęż­na, bo owo kie­dy Król Je­go­mość, pa­nu­ją­cy wte­dy szczę­śli­wie w Pol­sce Zyg­munt, w roku 1621 do Lwo­wa za woj­skiem je­chał, ojcu memu, że miał wóz duży do­stat­ko­wy i czte­ry ko­nie ro­słe i moc­ne, ka­za­no z zam­ku sta­wić się w Gród­ku do pod­wód kró­lew­skich za opusz­cze­niem czyn­szu. Z nie­ma­łym stra­chem oj­ciec je­chał, bo to był czas wiel­kie­go cią­gnie­nia na woj­nę tu­rec­ką, bał się tedy bar­dzo, aby go z chu­do­bą gdzieś aż do obo­zu nie wle­czo­no albo do wie­zie­nia ar­mat ze Lwo­wa nie wzię­to. Ale kie­dy mu­siał, tedy acz z pła­czem po­je­chał. Tak się zda­rzy­ło, że na bar­dzo złej dro­dze po wiel­kich dżdżach je­sien­nych, bo to było ja­koś pod do­brą je­sień, ko­la­sa kró­lew­ska za wsią Za­le­sie, nie­da­le­ko Ja­no­wa, ugrzę­zła w trzę­sa­wi­sku. Woź­ni­ca kró­lew­ski siłą mocą chciał się wy­do­być, śmi­gnął ba­tem za­nad­to; kon­ne ogni­ste jako lwy, a było ich sześć w za­przę­gu, kie­dy się nie ze­pną i nie wy­sko­czą jak sza­lo­ne, tak owo jed­nej chwi­li zro­bił się z tego wszyst­kie­go ja­ko­by tyl­ko je­den kłąb po­plą­ta­ny i okrut­na trza­ska­ją­ca wierz­ga­ni­na, że aż woda z trzę­sa­wi­ska bry­znę­ła do góry jak­by z si­ka­wek; fo­ry­si po­spa­da­li z sio­deł, lej­ce się po­rwa­ły, or­czy­ki po­trza­ska­ły, rze­mie­nie po­plą­ta­ły, że ani weź, ani przy­stąp. Ko­la­sa kró­lew­ska bar­dzo się prze – chy­li­ła; tyl­ko pa­trzeć, kie­dy się cale wy­wró­ci; sam Król Je­go­mość na szwan­ko­wa­nie zdro­wia na­ra­żon.

Było przy kró­lu dużo lu­dzi… dwo­rzan, dra­go­nii, szlach­ty, a wszyst­ko to kon­no je­cha­ło; jak się tedy zwa­li gę­stą kupą na ra­tu­nek, to jesz­cze go­rzej, bo ten chwy­ta za to, ten za owo, ten szar­pie tędy, ten owę­dy, ten so­bie krzy­czy, a ten so­bie – owo ha­łas, trzask, za­mie­sza­nie, że chy­ba sie­kie­rą się prze­rą­biesz do ko­la­sy. Tak się zda­rzy­ło, że wozy dwor­skie, co szły przed kró­lem, od­sa­dzi­ły się były da­le­ko na­przód, a z wo­zów skarb­nych, co je­cha­ły z tyłu, oj­cow­ski był naj­bliż­szy. Przy­bie­żał tedy oj­ciec mój już z sa­mej cie­ka­wo­ści; wi­dzi, jako je­den z dra­go­nów, co po­zsia­da­li z koni, aby za­przęg zno­wu przy­wró­cić do ładu, padł jak nie­ży­wy od ko­py­ta, a dru­gi nie­bo­ra­czek pod ko­ła­mi jeno dy­sze; nie na­my­śla­jąc się za­tem dłu­go, zu­chwa­łym ser­cem ska­cze oj­ciec mię­dzy ko­nie, pod­sa­dza się pod cug dy­sz­lo­wy i no­żem wiel­kim kra­kow­skim, co go tak­że tu­li­chem zo­wią, rze­ze po­stron­ki i rze­mie­nie. Le­d­wo się z ży­ciem wy­bie­gał i bez szwan­ku oj­ciec mój z tej nie­bez­piecz­nej ro­bo­ty – ale te­raz to już z ła­two­ścią roz­plą­ta­no ko­nie. Ko­la­sa zo­sta­ła w miej­scu, a ko­nie, zhu­ka­ne i zna­ro­wio­ne, a któ­ry i ska­le­czo­ny, rzu­ci­ły się strza­łą w pole. Wy­sa­dził się na­przód ku wo­zom skarb­nym je­den star­szy dwo­rza­nin i woła:

– Masz tam któ­ry do­bre ko­nie?

Oj­ciec mój pod­biegł do swo­je­go woza i mówi:

– Mam, pa­nie.

– Da­waj sam, a du­chem!

Oj­ciec w mig wy­przągł swo­je ko­nie i ka­za­no mu je za­ło­żyć do ko­la­sy kró­lew­skiej. Mó­wił po­tem oj­ciec mat­ce, jako go strach wiel­ki ogar­nął, kie­dy po­my­ślał, że a nuż nie wy­wle­cze ko­la­sy kró­lew­skiej z trzę­sa­wi­ska, a tak i wstyd, a może i co gor­sze­go go spo­tka. Po­le­cił się tyl­ko Najśw. Pan­nie i św. Je­rze­mu, co jest nie­bie­skim pa­tro­nem fur­ma­nów, po­pa­trzył tak mi­ło­sier­nie na swo­je szka­py, jak­że­by je pro­sił, aby go w tym cięż­kim ter­mi­nie nie opusz­cza­ły, a po­tem bio­rąc się cały jak­by w kupę, nie ba­cząc już na nic, ani na­wet na ma­je­stat kró­lew­ski, jak nie trza­śnie z bi­cza, jak nie huk­nie z ca­łej mocy: «Au! Aju! Aju! Hyj!!!», a ko­nie, jak­że­by zro­zu­mia­ły, że tu idzie o do­bre­go pana i o wła­sny ich ho­nor, jak się nie wy­pną gdy­by pa­łą­ki, jak się nie wy­sa­dzą całe gar­ba­te, jak nie szarp­ną z miej­sca – i oto ko­la­sa kró­lew­ska już na twar­dej dro­dze i jeno wio! da­lej!

Tak pod­wiózł oj­ciec kró­la do Ja­no­wa,. a nie­da­le­ko już było do tej sta­cji, i tu dwór cały za­trzy­mał się. Kie­dy oj­ciec ko­ni­ska udrę­czo­ne wy­przągł, aby wra­cać po swój wóz, co zo­stał w tyle na dro­dze, każą mu do kró­la. Sta­nął oj­ciec tru­chle­ją­cy przed ma­je­sta­tem pań­skim po raz pierw­szy w ży­ciu, a i po raz ostat­ni, a oczu na­wet pod­nieść się nie wa­żył na ob­li­cze kró­lew­skie.

Mówi król Zyg­munt:

– A jako się zo­wiesz?

– Ma­rek By­stry, Mi­ło­ści­wy Kró­lu!

– Wie­rę, By­stry – król na to – boś też i chłop by­stry, A skąd ty?

– Z Pod­bo­rza, z eko­no­mii sam­bor­skiej, Mi­ło­ści­wy Pa­nie.

– Tedy z Rusi, a mó­wisz do­brze po pol­sku.

– Bom ja jest Po­lak i ła­ciń­ski.

A trze­ba wam wie­dzieć, że wśród Rusi sam­bor­skiej jest dużo osad ja­ko­by ma­zur­skich, to w ca­łych osob­nych gro­ma­dach, to z Ru­sią po­mie­sza­nych: Po­wtór­nia, Po­wo­do­wa, Strzał­ko­wi­ce, Bi­sko­wi­ce, Ra­dło­wi­ce i tak da­lej, któ­re to osa­dy, jako lu­dzie opo­wia­da­ją, jesz­cze ongi daw­ny­mi laty sta­ra kró­lo­wa, co się Bona zwa­ła, pono znad Wi­sły tu na Ruś spro­wa­dzi­ła po wiel­kim po­wie­trzu, kie­dy Ruś miej­sca­mi cał­kiem wy­mar­ła; to i oj­ciec mój z ta­kiej osa­dy po­cho­dził.

– Masz to­bie, By­stry; jedź­że z Bo­giem – rze­cze da­lej król i rzu­ca ojcu do czap­ki czer­wo­ny zło­ty z swo­im wi­ze­run­kiem.

Ła­ska­wość Kró­la Je­go­mo­ści do­da­ła ojcu ser­ca; po­wia­dał po­tem, że mu się tej chwi­li przy­po­mnia­ło owo mą­dre przy­sło­wie: «Chwy­taj oka­zją z przo­du, bo z tyłu łysa». Jak tedy stał, tak pada plac­kiem pod sto­py kró­la, wo­ła­jąc:

– Naj­mi­ło­ściw­szy Kró­lu! Bła­gam ja po­kor­nie mi­ło­sier­dzia Wa­sze­go, bied­ny pa­cho­łek! Król wstać mu ka­zał i py­tał, cze­go by chciał? Oj­ciec jed­na­ko­woż nie wstał; tyl­ko w klęcz­ki się pod­niósł i tak klę­czą­cy su­pli­ko­wać za­czął o kon­fir­ma­cją na soł­ty­stwo, któ­re­go mu źli lu­dzie prze­czą, a w że­bra­ka ob­ró­cić by go ra­dzi.

Król słu­chał chwi­lę cier­pli­wie, a po­tem, wska­zu­jąc na jed­ne­go z dwo­rzan swo­ich, rzekł:

– Opo­wiedz to temu. – I uśmie­cha­jąc się do­dał: – Słysz­cie, Sol­ski! Miej­cie tam na ba­cze­niu, co za spra­wę ma ten czło­wiek, bo to prze­cież jest nasz fur­man kró­lew­ski, au­ri­ga re­gius.

Sta­nąw­szy we Lwo­wie, oj­ciec mój przy­po­mniał się po­kor­nie p. Sol­skie­mu, któ­re­mu król proś­bę jego po­ru­czył, a ten go zno­wu ode­słał do in­ne­go, a ten inny do dru­gie­go, a ten dru­gi do trze­cie­go, i tak go po­sy­ła­li od An­na­sza do Ka­ifa­sza, aż na­re­ście pod­pi­sek kanc­ler­ski za­pi­sał so­bie, o co rzecz cho­dzi, i rzekł ojcu:

– Jedź ty, człe­ku po­czci­wy, do domu; przyj­dzie to­bie de­kret kró­lew­ski na grunt; wy­pra­wi się pi­sa­nie do zam­ku w Sam­bo­rze.

Rad nie­rad, oj­ciec na tej obiet­ni­cy po­prze­stać mu­siał, bo gdzież to ubo­gie­mu chło­pu nie­bo­dze na­py­chać się ta­kim pa­nom, przez dra­ban­ty, po­ko­jow­ce, pa­ju­ki, łok­cia­mi się prze­sztur­chi­wać, a to jesz­cze i w bar­dzo nie­spo­sob­nym cza­sie, kie­dy wszy­scy mie­li na­bi­te gło­wy wo­jen­ny­mi spra­wa­mi, bo wła­śnie kró­le­wicz na­on­czas, Wła­dy­sław, a dziś mi­ło­ści­wy nasz mo­nar­cha, wo­jo­wał Tur­ków, i kto żyw był we Lwo­wie, tyl­ko o tej woj­nie mó­wił i o nią się fra­so­wał.

A też i nie­bez­piecz­no ba­wić się było we Lwo­wie – ra­czej ucie­kaj, człe­cze, bo ci do Cho­ci­mia z ar­ma­ty każą. Ale prze­cie oj­ciec mój wró­cił we­sół i do­brej my­śli do domu, moc cie­ka­wo­ści mat­ce i mnie opo­wia­dał o kró­lu, chwa­lił się przed są­sia­dy i przed pod­sta­ro­ścim, i przed wu­jem kan­to­rem, że go Król Je­go­mość ja­ko­by fur­ma­nem swo­im mia­no­wał, a na­wet so­bie spa­mię­tał sło­wa ła­ciń­skie au­ri­ga re­gius, co wła­śnie tyle zna­czy po pol­sku, co «woź­ni­ca kró­lew­ski». Jam wte­dy miał lat 13, a brat mat­ki mo­jej, słu­ga ko­ściel­ny albo jak go zwa­no kan­tor, wuj Wa­len­ty, na­uczył mnie po tro­sze czy­tać i pi­sać. Tedy ja, kędy trze­ba – i nie trze­ba, na drzwiach, na skrzy­niach, na sto­le, wy­pi­sy­wa­łem to kre­dą, to wę­glem gru­be i krzy­we li­te­ry, ukła­da­jąc owe ła­ciń­skie sło­wa: AU­RI­GA RE­GIUS – a tak mi się zda­ło, ja­ko­by to tyle zna­czy­ło, co het­man nad fur­ma­ny.

Ale tym do­brym my­ślom wry­chle miał być ko­niec mar­kot­ny, bo mie­siąc mi­jał za mie­sią­cem, a ona kon­fir­ma­cja kró­lew­ska na oj­cow­skie wol­nic­two, co mia­ła przyjść na za­mek, jak nie nad­cho­dzi­ła, tak nie nad­cho­dzi­ła. Pod­sta­ro­ści, kie­dy oj­ciec wró­cił taki bez­piecz­ny obie­ca­niem kró­lew­skim, scho­wał był tro­chę rogi, ale te­raz na­stę­po­wać za­czął na ojca co­raz to cia­śniej, a miał za wspól­ni­ka Wę­grzy­na pew­ne­go, haj­du­ka i wiel­kie­go nie­gdy ulu­bień­ca pana wo­je­wo­dy Mnisz­cha. Ten Wę­grzyn, Kaj­dasz na­zwi­skiem, jesz­cze pa­cho­lę­ciem wzię­ty był na dwór pań­ski, a te­raz w Pod­bo­rzu przy pod­sta­ro­ścim ja­ko­by na ła­ska­wym chle­bie sie­dział i on to niby miał dane so­bie od sta­re­go pana soł­ty­stwo na­sze. Tedy obaj przy­pie­ka­li ojcu… tur­bu­jąc go groź­ba­mi: «albo się po do­bre­mu wy­noś, albo cię wy­trzę­sie­my z tego wol­nic­twa, bo my już wy­gra­li spra­wę na zam­ku»; a było to kłam­stwo nie­cno­tli­we, bo de­kre­tu nie mie­li, a na­wet sami w so­bie nie bar­dzo byli bez­piecz­ni, czy wżdy na­praw­dę owa kró­lew­ska kon­fir­ma­cja nie przyj­dzie. Owoż tak sta­ły rze­czy, że obie stro­ny się bały – oj­ciec: nuż go skrzyw­dzą? – pod­sta­ro­ści i Kaj­dasz: nuż kon­fir­ma­cja bę­dzie? Kie­dy się je­den i dru­gi boi, łac­no się go­dzić.

– Za­pła­cisz ty nam 200 zło­tych, a już cię za­nie­chać obie­cu­je­my dla mi­ło­ści ludz­kiej – mó­wił Bał­czyń­ski.

– Nie ma­cie wy mi­ło­ści ludz­kiej ani bo­skiej – mó­wił oj­ciec – że­ście się tak sro­mot­nie na znisz­cze­nie moje na­sa­dzi­li. Za grze­chy moje dam 100 zło­tych, ale już mnie raz za­nie­chaj­cie i na wiecz­ność kwi­tuj­cie, i niech was Bóg są­dzi za mnie bied­ne­go pa­choł­ka!

– Da­waj­że za­raz, choć­by i sto; z mi­ło­sier­dzia tyl­ko czy­ni­my.

Oj­ciec gro­sza tyle nie miał, tedy po dłu­gich na­mo­wach tak sta­nę­ło, że oj­ciec się na tych sto zło­tych do przy­szłe­go św. Mi­cha­ła za­pi­sał, a za po­cze­ka­nie dać mu­siał li­chwy tego du­ka­ta, któ­ry od Kró­la Je­go­mo­ści w Ja­no­wie do­stał. Kie­dym ja, małe chło­pię, pa­trzył na to, jako w oczach pła­czą­cej mat­ki ów du­kat kró­lew­ski za­padł ja­ko­by w głę­bo­ką stud­nię w skó­rza­ny mie­szek Bał­czyń­skie­go, tak mi się ser­ce skra­ja­ło i tak krzyw­da ona mo­je­go ojca pa­dła mi cała cięż­ka i pa­lą­ca na du­szę, jako kie­dy­bym w pier­siach miał żywy ogień, że dnia tego i go­dzi­ny ca­łe­go ży­wo­ta mego nie za­po­mnę, i choć po­tem jesz­cze okrut­niej­sze do­pusz­cze­nia Boże spa­dły na na­szą cha­tę i na na­sze gło­wy, tej naj­pierw­szej ża­ło­ści mo­jej nie przy­tłu­mi­ły, tak jako dzwon, kie­dy raz pęk­nie, już nie ję­czy, choć weń jesz­cze z więk­szą mocą ude­rzysz, ani­że­li wte­dy, kie­dy się spa­dał.

Miał oj­ciec mój tej zimy sła­bo za­rob­ku, a ja­koś bli­sko wio­sny roku Pań­skie­go 1622 wy­je­chał do Lwo­wa z solą, choć już nie­rad sól wo­ził, owszem całe już był pra­sol­stwo za­rzu­cił, jako się to rze­kło, ale mu­siał je­chać raz dla za­rob­ku, wziąw­szy so­bie na gło­wę taki dług cięż­ki do św. Mi­cha­ła, a tak­że i dla wi­dze­nia się z kup­cy or­miań­ski­mi, czy go gdzie z to­wa­rem w zy­skow­niej­szą jaką dro­gę nie po­szlą. Wró­ciw­szy, mówi do mat­ki ja­koś nie­śmia­ło, jak­by bał się ją utra­pić:

– Nie bę­dzie tego roku wiel­kich frach­tów ani do Kra­ko­wa, ani do Wę­gier, ani do Wo­ło­szy, a co w tę stro­nę iść ma, na to się już inni fur­ma­ni ujed­na­li. Dla mnie to nic z tego nie zo­sta­ło i mu­siał­bym chy­ba wo­zić Ży­dom sam­bor­skim wosk i skó­rę a spław do Sanu. Ale pan Krzysz­tof Se­reb­ko­wicz wy­pra­wia za pięć nie­dziel ze Lwo­wa ka­ra­wa­nę…

– Do Tu­rek? O ja nie­szczę­śli­wa? – za­wo­ła­ła moja mat­ka, nie da­jąc ojcu do­koń­czyć.

– A już­ciż że do Tu­rek – rze­cze oj­ciec – bo p. Krzysz­tof tyl­ko z tu­rec­ki­mi kup­cy ma swo­je han­dle. Ale nie tak głę­bo­ko do sa­mych Tu­rek, bo nie aż na sam Kon­stan­ty­no­pol, jeno do Jędr­na i War­ny, nad mo­rze, bo tam okrę­ty z to­wa­rem p. Krzysz­to­fa przy­bić mają. Ujed­na­łem się tedy z p. Krzysz­to­fem, a jak na mój ra­chu­nek, to aby z po­mo­cą Bożą, tam i na­zad po 100 ta­la­rów za­ro­bię.

Dużo było pła­czu i la­men­tu w domu dla tej wy­pra­wy oj­cow­skiej w dzi­kie i nie­bez­piecz­ne kra­je, aż nad Czar­ne Mo­rze, któ­re, jako mi się na­on­czas w gło­wie mo­jej zda­ło, mu­sia­ło być ta­kie czar­ne, jak sa­dza, a całe peł­ne strasz­li­wych be­styj i smo­ków, tako samo czar­nych, jako i one głę­bi­ny bez­u­stan­nie no­cu­ją­ce, w któ­rych ani Boże sło­necz­ko, ani księ­życ, ani gwiaz­dy prze­zie­rać się nie mo­gły; nie tak, jak w na­szym Dnie­strze, na któ­re­go dnie mo­dre nie­bo się kła­dło jak­by w źwier­cia­dle, a chmu­ry pły­nę­ły pod wodą jak ryby. Pła­ka­ła mat­ka, że oj­ciec się pusz­cza co wie­dzieć na ja­kie przy­go­dy; pła­kał ja, ale nie za to, że je­dzie, jeno iż mnie z sobą wziąć nie chce, a tak w nie­ma­łej ża­ło­ści czas ubie­gał. Tym­cza­sem oj­ciec mil­czą­cy go­to­wał się do jaz­dy, a ja, wte­dy już otrok dość ro­sły, po­ma­ga­łem, jak umia­łem.

Tedy za­czę­li­śmy ko­niom da­wać owsa na dwie nie­dzie­le przed wy­jaz­dem, bo do­tąd siecz­kę tyl­ko i sia­no gry­zły i bar­dzo były po­sła­bły i po­chu­dły – a było ich już tyl­ko trzy, same broż­ko­we, duże, je­den wro­ny, któ­re­go oj­ciec zwał Dżum­bas, bo go od han­dla­rza Tur­ka ku­pił, a ta­kich han­dla­rzy dżum­ba­sa­mi na­zy­wa­ją, dru­gi ci­sa­wy, Kłuś, trze­ci pod­ża­ry, bo ani ca­ło­gnia­dy, ani ca­łow­ro­ny, i ten był naj­pięk­niej­szy, a zwał się Su­da­ny; po­cho­dził z bar­dzo za­cnej stad­ni­ny pań­skiej, ale był bar­dzo sta­ry i na jed­no oko śle­py. Po­tem za­czął oj­ciec wóz opa­try­wać i opra­wiać, wszyst­ko z osob­na i z wiel­kim ba­cze­niem od naj­więk­szej do naj­mniej­szej rze­czy, od kół, osi, ob­rę­czy, do naj­mar­niej­sze­go gwoź­dzia i śrub­ki, a była to pa­łu­ba okrut­nie duża, cała set­nie ko­wa­na, z ogrom­nym ko­szem łu­bia­nym i przy­kosz­ka­mi, z po­kla­tem na ob­rę­czach, któ­ry wy­glą­dał jak duża buda, że w niej chy­ba i miesz­kać by moż­na jak­by w izbie, a po­kry­ty był gru­bym a gę­stym cwe­li­chem wro­cław­skim, że i człek i to­war bez­piecz­ny był od desz­czów, jak pod do­brym da­chem: A tyle było na tym wo­zie że­la­za, tyle łań­cu­chów, że, by­wa­ło, jak po twar­dej dro­dze oj­ciec pu­ści ko­nie ry­sią, to taki brzęk, taki ło­skot, taki tę­tent i dzwo­nie­nie, a przy tym tak hu­czy, ja­ko­by w ko­tły bito, co za­wsze było z po­dzi­wie­niem lu­dzi, jako że w tych stro­nach ru­skich, a oso­bli­wie pod gó­ra­mi, mają chło­py wóz­ki mi­zer­ne, że w nich i jed­ne­go ćwiecz­ka że­la­zne­go nie masz na po­ka­za­nie, a wszyst­ko to pisz­cze i skrzy­pie, i trzesz­czy, że kie­dy z gór dłu­gim żu­ra­wiem z klep­ka­mi ku spła­wom jadą, to na milę sły­szysz tę mu­zy­kę.

Dużo by pi­sać, jak opatrz­nie oj­ciec na tę da­le­ką dro­gę się wy­bie­rał, jak osob­no zła­do­wał wo­re­czek owsa świę­co­ne­go w dzień św. Szcze­pa­na Mę­czen­ni­ka, aby go po dro­dze do kar­my do­sy­py­wać dla od­że­gna­nia złe­go od koni; jak do­bie­rał zie­la na róż­ne cho­ro­by koń­skie: lul­kę, lip­kę, wil­ży­nę, ko­pyt­nik itd.; jak ro­bił za­pas sma­ro­wi­dła na rze­mie­nie: z wód­ki, sa­dła i sa­dzy gdań­skiej; jak w osob­ny skó­rza­ny mie­szek wkła­dał na­czy­nie przy­god­nie: młot, ob­cę­gi, dłu­to, szy­dła, kopę całą uf­na­li; jak czy­ścił to­pór, sa­mo­pał i sze­ro­ką sza­blę mul­tan­kę, bo bez tego ani ru­szaj się z domu, sko­ro cię dro­ga pro­wa­dzi w ta­kie da­le­kie a dzi­kie kra­iny. Tym­cza­sem mat­ka ła­do­wa­ła odzież i bie­li­znę, a i o stra­wie na dro­gę pa­mię­ta­ła: chle­ba, ja­gieł, sło­ni­ny, go­mó­łek, choć­by tyle, aby nie od razu z go­to­we­go gro­sza żyć, ale na swo­im jaki ty­dzień i dru­gi po­prze­stać.

Dał oj­ciec na mszę księ­dzu ple­ba­no­wi, wy­słu­cha­li­śmy jej w wiel­kim na­bo­żeń­stwie; oj­ciec się wy­spo­wia­dał i Prze­najśw. Sa­kra­ment przy­jął, po­że­gnał się z wu­jem kan­to­rem i zna­jo­my­mi we wsi; w skru­sze­niu ser­ca po Sa­kra­men­cie nie za­po­mniał na­wet o pod­sta­ro­ścim i haj­du­ku Kaj­da­szu, choć za ich to spra­wą mu­siał się ha­zar­do­wać i tam je­chać, gdzie się już jeź­dzić za­rze­kał, bo się tym po­gań­skim szla­kiem człek wy­pra­wia jak na woj­nę, nie­pew­ny ju­tra i ży­cia.

Na­za­jutrz rano jesz­cze słoń­ca nie było na nie­bie, a już pa­łu­ba za­przę­żo­na sta­ła go­to­wa, ko­nie par­ska­ły żwa­wo, jak­by na do­brą wróż­bę, i grze­ba­ły zie­mię ko­py­ta­mi, tak im przy­by­ło ocho­ty i go­rą­ca po dwu­nie­dziel­nym ob­ro­ku. Oj­ciec prze­że­gnał zna­kiem krzy­ża św. mat­kę i mnie, a mat­ka jego, ob­ła­pił i uca­ło­wał nas obo­je, zro­bił bi­czem znak krzy­ża świę­te­go przed koń­mi, siadł na ko­zioł, trza­snął z bi­cza… "Aju! Hyj!" Za­tur­ko­tał wóz po su­chej dro­dze, a mnie i mat­ce się zda­ło, że te jego ko­wa­ne koła po ser­cu nam prze­je­cha­ły.II KO­ZAK SE­MEN

Wkrót­ce po tym wy­jeź­dzie mo­je­go ojca sta­ło się u nas wiel­kie za­mie­sza­nie i ja­ko­by trzask okrut­ny, jeno że bar­dzo nie­we­so­ły. Wra­ca­ły woj­ska z woj­ny tu­rec­kiej, a wra­ca­ły bied­ne, chu­de, odar­te i głod­ne, a w onej bie­dzie wła­snej nie­pa­mięt­ne bie­dy ludz­kiej. Roz­sy­pał się żoł­nierz sze­ro­ką sie­cią; za­wa­dził i o eko­no­mię sam­bor­ską, jako że to była kró­lewsz­czy­zna, a tedy naj­bar­dziej na go­spo­dy żoł­nier­skie wy­sta­wio­na. Na­pa­trzy­łem się won­czas i buty, i nę­dzy wo­jac­kiej do syta. Naj­pierw za­czę­ła się prze­wi­jać szlach­ta, wra­ca­ją­ca do dom z po­spo­li­te­go ru­sze­nia, ale tej spiesz­no było do wła­sne­go ko­mi­na, a po­dob­no mało tam któ­ry z niej wi­dział ży­we­go Tur­ka, bo się to wszyst­ko za­raz po cho­cim­skiej po­trze­bie jesz­cze spode Lwo­wa wró­ci­ło, nie za­żyw­szy obo­zu i nie po­wą­chaw­szy pro­chu. Ale za nią po­sy­pał się do­pie­ro praw­dzi­wy żoł­nierz naj­roz­ma­it­szej bro­ni, jesz­cze ja­ko­by mo­kry od krwi po­gań­skiej, a i od swo­jej wła­snej, ku­rzem bi­twy okry­ty, czar­ny od wia­trów i słoń­ca – czę­sto cho­ry, czę­sto ran­ny i oka­le­cza­ły, a za­wsze głod­ny, odar­ty i pra­wie że dzi­ki. Na­pa­trzy­łeś się wte­dy, bra­cie, co to woj­na umie!

Hu­sa­ria, pan­cer­ni, dra­go­nia, raj­ta­ria, pie­cho­ta ła­no­wa, ko­za­cy i Bóg tam wie jaki jesz­cze lud zbroj­ny, bo byli mię­dzy nimi i Wo­ło­si, i Wę­grzy­ni, i Niem­cy – wszy­stek ten żoł­nierz to mi­jał, to się za­trzy­my­wał, a naj­czę­ściej tak by­wa­ło, że le­d­wie jed­ni się osa­dzą, a już dru­dzy ich spę­dza­ją z go­spód siłą mocą, tak że bez trza­sku sza­bel i bez strze­la­ni­ny czę­sto się nie oby­ło. A wszyst­ko z uci­skiem i ze łza­mi ubo­gie­go ludu, bo żoł­nierz dłu­go był nie­płat­ny; tym żył, co mu dano, a ra­czej tym, co sam wziął. Były mię­dzy nimi szar­pa­cze, że ano nie wiesz, czy to swój, czy nie­przy­ja­ciel; z Ta­ta­rem sta­li za jed­no. Gdzie był jaki ko­gut, to go zje­dli; cie­lę­ta rżnę­li, płót­no ba­bom wy­dzie­ra­li, ziarn­ko żyta i źdźbło sło­my nie zo­sta­ło po nich w sto­do­le.

Tak i u nas w Pod­bo­rzu dzia­ło się z wiel­kim stra­chem moim, a z nie­ma­łym pła­czem mej mat­ki. A ta jed­na tyl­ko była po­cie­cha dla mnie, że za­raz pierw­sze­go dnia żoł­nie­rze okrut­nie zbi­li pod­sta­ro­ście­go i haj­du­ka Kaj­da­sza za to, że ich do dwo­ru pu­ścić nie chcia­no, ka­żąc im na nas ubo­gich chłop­kach po­prze­sta­wać. Za zmi­ło­wa­niem Bo­żym po­szli na­re­ście, albo ra­czej wy­ści­ga­no ich z ca­łej oko­li­cy, zaś na ich miej­sce przy­szły roty hu­sar­skie, a mię­dzy nimi i rota p… kasz­te­la­na Sa­mu­ela Ko­niec­pol­skie­go, któ­ry po panu Da­nił­ło­wi­czu trzy­mał sta­ro­stwo sam­bor­skie. Pod­sta­ro­ści z haj­du­kiem Kaj­da­szem pi­sa­li dla nich go­spo­dy, a jako cha­ta na­sza była naj­do­stat­niej­sza we wsi i była przy niej duża staj­nia, to nas naj­pierw­szych pi­sa­li. We dwo­rze, w któ­rym tyl­ko pod­sta­ro­ści Bał­czyń­ski sie­dział, sta­nął sam pan cho­rą­ży hu­sar­ski z kil­ku to­wa­rzy­sza­mi, a na na­szą za­gro­dę przy­pa­dły trzy ko­nie z jed­nym cze­lad­ni­kiem słu­żeb­nym.

Pa­mię­tam, było to już pod wie­czór, a wro­ta na­sze­go po­dwó­rza były przy­war­te; kie­dy sie­dząc w izbie, sły­szę moc­ne wo­ła­nie:

– Hej, ho! Hej, ho!

Wy­cho­dzę ja i spoj­rzę: przed wro­ta­mi sto­ją trzy ko­nie; dwa z nich wy­nio­słe i szum­ne, całe czer­wo­ny­mi suk­na­mi na­kry­te, bar­dzo pań­skie i har­de, żem ta­kich pięk­nych jesz­cze nie wi­dział, zaś trze­ci o wie­le mniej­szy, chu­dy i bar­dzo na oko nie­po­cze­sny, a na nim sie­dzi mło­dy człek, ja­ko­by wy­ro­stek do­pie­ro, w ka­fta­nie z cie­lę­cej skó­ry, na któ­rej sierść była zo­sta­wio­na, w czap­ce ba­ra­niej wy­so­kiej i spi­cza­stej, prze­gię­tej na lewy bok, z dłu­gą spi­są i przy sza­bli, a na ple­cach i przy boku wi­szą mu trzy ja­ko­by sa­kwy, jed­na bar­dzo dłu­ga, dru­ga krót­sza, trze­cia, jak­by okrą­gła, a wszyst­kie trzy moc­no ku­dła­te, bo z ko­zie­go ko­żu­cha szy­te.

– Hej, ho! Hej, ho! – woła na mnie pa­trzą­ce­go – a ode­wrzesz ty wro­ta, ko­tiu­ho!

Idę otwie­rać, a tym­cza­sem wy­szła i mat­ka, już zła bar­dzo, cała czer­wo­na i chmur­na, z za­ci­śnię­ty­mi od gnie­wu usta­mi, bo już jej były te go­spo­dy żoł­nier­skie do­ję­ły do ży­we­go i tak nas znisz­czy­ły, że i chle­ba su­che­go w domu nie­raz nie było, że pa­mię­tam, mat­ka zwy­kła była mó­wić: Przy­szedł je­den, wziął suk­ma­nę; przy­szedł dru­gi, wziął ko­szu­lę; przyj­dzie trze­ci, to chy­ba skó­rę z cia­ła ze­drze.

Ale ten nowy gość w cie­lę­cym ka­fta­nie ja­koś tak nie wy­glą­dał, ja­ko­by nas ze skó­ry miał łu­pić. Choć mnie przed chwi­lą na­zwał ko­tiu­hą, te­raz kiw­nął mi gło­wą i uśmiech­nął się we­so­ło, ze­sko­czył z ko­nia, zdjął czap­kę, po­kło­nił się pięk­nie mat­ce, po­ca­ło­wał ją w rękę i rzekł:

– Sła­wa Bohu! Daj Boże zdro­wie, pani mat­ko!

Kie­dy zdjął czap­kę i grzecz­nie nas po­zdro­wił, my obo­je jeno gęby po­otwie­ra­li od zdzi­wie­nia, bo ano ten czło­wiek miał całą gło­wę ogo­lo­ną, a na wierz­chu jeno zo­stał mu dłu­gi ko­smyk wło­sów, ja­ko­by war­kocz za­ple­cio­ny, a ten so­bie za­wi­nął aż poza ucho. Po­miar­ko­wał to ten czło­wiek, że na nie­go jak­by na dziw pa­trzy­my i śmie­jąc się rze­cze:

– Ano, to wy, jako ba­czę, ży­we­go Ko­za­ka jesz­cze nie wi­da­li?

Jam prze­cież wi­dy­wał czę­sto ko­za­ków sta­ro­ściń­skich, bo z zam­ku sam­bor­skie­go z li­sta­mi jeź­dzi­li, ale ci byli w bar­wie przy­stoj­nej i wło­sy tak strzy­gli, jako my wszy­scy, i nie wie­sza­li na sie­bie ta­kich bie­sag ko­sma­tych i spis ta­kich dłu­gich u nich nie wi­dzia­łem, jeno sza­ble i plet­nie. Tak mu też po­wia­dam.

– Bo tam­to to so­bie cze­ladź słu­żeb­na, sta­ro­ściń­ska – rze­cze on na to – a ja mo­ło­jec rze­tel­ny, wol­ny, i z Ko­za­ków «nie­po­słusz­nych», za­po­ro­skich.

– A kie­dy wy nie­po­słusz­ny i nie­słu­żeb­ny, to cze­mu słu­ży­cie i słu­cha­cie? – mówi mat­ka.

– Bo te­raz mu­szę, ale mój oj­ciec nie mu­siał i ja przó­dy nie mu­siał, i nie­za­dłu­go to zno­wu nie będę mu­siał, jak Bóg da… U nas tak po­wia­da­ją: Ter­py, Ko­za­cze, bu­desz ata­ma­nom!

Mó­wił po ru­sku lubo umiał tak­że po pol­sku, ale my i po ru­sku do­brze go ro­zu­mie­li, jako że­śmy mię­dzy samą Ru­sią i po­ro­dzi­li się, i wy­cho­wa­li.

– A cie­bie jak wo­ła­ją? – pyta mnie ten Ko­zak. – Ha­nusz – od­po­wia­dam, bo na imię było mi Jan, ale oj­ciec z miej­ska Ha­nusz mnie wo­łał, i py­tam: – A was jak?

– Ja się na­zy­wam Se­men Be­drysz­ko, spod Czer­kas, as­sa­wu­łów syn.

Za­wiódł ko­nie do staj­ni, a już mu było ze dwo­ru ob­ro­ki przy­sta­wio­no, usta­wił w prze­wo­ry­nach, uwią­zał, na­sy­pał jeść, za­ło­żył sia­no, a przed tym jesz­cze dłu­gą spi­sę i owe ko­sma­te bie­sa­gi w ką­cie zło­żył. Po­tem z jed­nej bie­sa­gi wy­do­był łuk, z dru­giej łu­bie ze strza­ła­mi, a z trze­ciej kob­zę ko­zac­ką z de­re­nio­we­go drze­wa i wszyst­ko to obok sio­dła i dwóch pi­sto­le­tów, któ­re miał w ol­strach kul­ba­ki, po­rząd­nie na koł­kach po­roz­wie­szał.

Ja przez cały czas cho­dzi­łem za nim ocza­mi w cie­ka­wo­ści wiel­kiej, a kie­dy wy­szedł ze staj­ni, po­bie­głem i ja, cze­ka­jąc, ry­chło­li, tak jak inni żoł­nie­rze, weź­mie kląć a na mat­kę wo­łać: «Da­waj, babo, jeść!» Mat­ka była wła­śnie na po­dwó­rzu z sie­kie­rą w ręku i za­bie­ra­ła się do rą­ba­nia drwa, bo słu­gi już wte­dy nie mie­li­śmy, a tu Ko­zak sko­czy do niej, od­bie­rze jej sie­kie­rę i po­wie:

– Zo­staw­cie; ja to le­piej umiem!

Na­rą­bał drew, za­niósł do izby, wziął dwie próż­ne ko­new­ki i nie py­ta­jąc na­wet, gdzie we wsi stud­nia, bo ją po dro­dze wi­dział, na­no­sił wody, a wi­dząc, że mat­ka nie­ci ogień na kuch­ni, pod­su­nął się i sam go tak pręd­ko roz­nie­cił, że ja z mat­ką z po­dzi­wie­niem na to pa­trzy­li­śmy. Zo­ba­czył gar­nek czy­sty, któ­ry mat­ka na­go­to­wa­ła była, na­lał doń wody, przy­sta­wił do ognia, a zro­biw­szy to wszyst­ko, siadł na ław­ce i mru­ga­jąc do nas we­so­ło, mówi:

– Ogień jest, woda jest, ino wa­ry­ty, koby buło szczo!

Tak się ten Se­men grzecz­nie przy­mó­wił do wie­cze­rzy, a że mat­ka mu rada była za tę jego po­czci­wość, tedy miał i ka­szę ja­gla­ną z mle­kiem i tro­chę szper­ki do chle­ba się zna­la­zło – a jadł jak wilk, taki był głod­ny.

Wziął nas od razu za ser­ce ten Ko­za­czek i z każ­dym dniem mil­szy był mo­jej mat­ce; ja zaś tom go tak po­lu­bił, jak gdy­by to był mój ro­dzo­ny. Nie był nam cięż­ki, owszem nie­po­ma­łu po­moc­ny; nie ja­dał na­wet z nami, bo go jako cze­lad­nicz­ka p… kasz­te­la­na Ko­niec­pol­skie­go pod­sta­ro­ści we dwo­rze ży­wić mu­siał, a mat­ce, kie­dy tyl­ko mógł, to po­ma­gał: drwa rą­bał, wodę no­sił, izbę za­mia­tał, na pole cho­dził, siecz­kę rznął, na żar­nach mąkę mełł; co weź­mie, to mu się pod ręką pali, taki żwa­wy ro­bot­nik, a we­so­ły, a śpie­wa­ją­cy, aż w cha­cie miło.

By­wa­ło weź­mie wie­czo­rem tę kob­zę swo­ją i za­cznie śpie­wać, a prze­rwa­mi na stru­nach prze­bie­rać, że ano i one śpie­wa­ją ja­ko­by żywe, i zda ci się raz; że pła­czą ża­ło­śnie, tak że i to­bie pła­kać się chce; to zno­wu biją jak­by w dzwo­ny ra­do­śne, albo jak we­so­łe skrzyp­ki do tań­ca wo­ła­ją, że jeno po­skocz z miej­sca; to zno­wu szu­mią ci­cho jak wiatr w bu­rza­nach i giną gdzieś da­le­ko, da­le­ko, jak­by to aż za gó­ra­mi, za bo­ra­mi było, że już nie do ucha ga­da­ją, ale do sa­mej du­szy czło­wie­czej, i tak ci się robi, jak kie­dy­by coś bar­dzo do­bre­go i umi­ło­wa­ne­go od cie­bie ucie­ka­ło, ucie­ka­ło, a na­re­ście cał­kiem ucie­kło i wró­cić nie obie­ca­ło… Mat­ce mo­jej za­wsze się wte­dy na płacz bra­ło i za­wsze jej sta­wał na oczach oj­ciec, bied­ny, sa­mot­ny, wę­drow­ny, w da­le­kich po­gań­skich kra­inach.

– Miły Boże – rze­cze tak raz mat­ka – co tam te­raz mój po­ra­bia!

– Wasz? – pyta Se­men i mówi da­lej: – Ot, ja głu­pi, to ja my­ślał, że wy wdo­wa, a gdzież wasz?

– Po­je­chał z fur­man­ką, z or­miań­skim to­wa­rem… już temu kil­ka nie­dziel bę­dzie.

– A gdzie po­je­chał? – pyta Ko­zak.

– Da­le­ko, bar­dzo da­le­ko, aż do Czar­ne­go Mo­rza.

Ko­zak kla­snął w dło­nie i woła:

– Czar­ne Mo­rze! Zna­ju, zna­ju! By­wał ja na Czar­nym Mo­rzu, oj, by­wał! Tak rok jesz­cze by­wał! Hej, hej, to jak­by moja oj­czy­zna!…

A kie­dy to mó­wił, to tak jak gdy­by i ra­dość, i ża­łość ja­kaś za­ra­zem go zbie­ra­ła, a oczy mu się za­pa­li­ły jak dwa żywe wę­gle.

– Nad Czar­ne Mo­rze po­je­chał; ot, i pa­trz­cie, a nic mi nie mó­wi­cie! Ale gdzie, na jaką stro­nę? Wi­dzi­cie: Czar­ne Mo­rze wiel­kie, wiel­kie jak świat! A po brze­gach gro­dy i sio­ła, i zam­ki, a od jed­nych do dru­gich da­le­ko, da­le­ko, zno­wu świat! Bi­ło­gród, Ki­lia, Su­li­ma, Ta­ra­bo­zan, Sy­no­pa, War­na…

– War­na, War­na! – za­wo­ła mat­ka – do War­ny z kup­ca­mi po­je­chał.

– Ot, co, tak i ga­daj­cie, do War­ny! Zna­ju, zna­ju! To nie tam od Za­po­ro­ża, gdzie nasz Dniepr, ani tam od Wo­ło­szy, gdzie wasz Dniestr do mo­rza wpa­da, to na dole, na dole…

– Ja­koż to Dniestr? – rze­kę ja z wiel­kim zdzi­wie­niem, bo Dniestr pły­nął pod na­szą wsią i le­d­wie go z oka na­sze­go nie wi­dać – to Dniestr pły­nie aż do Czar­ne­go Mo­rza?

– Co nie ma pły­nąć?… pły­nie aż do sa­me­go mo­rza, a jak­by ty, mo­łoj­czy­ku, wy­szedł tu z Pod­bo­rza, a szedł brze­giem, a szedł i szedł, i szedł.., to­byś do li­ma­nu, a z li­ma­nu do Czar­ne­go Mo­rza za­szedł, ot, co!

Za­du­mał ja się bar­dzo, a tym­cza­sem mat­ka mówi:

– A wy tam byli, Se­men?

– Cze­mu ja nie miał być? Był ja tam, był ja i da­lej. Kędy to Se­men nie by­wał z oj­cem as­sa­wu­łą i mo­łoj­ca­mi!…

– Tak pie­cho­tą, brze­giem dnie­stro­wym? – py­tam ja te­raz.

– Wi­dzisz go! Pie­cho­tą, brze­giem! Jesz­cze ty dur­ny mo­łoj­czyk je­steś! Na czaj­kach my tam byli.

I za­czął się śmiać bar­dzo ze mnie, a ja się już wsty­dzi­łem py­tać, co to są czaj­ki, bo zna­łem tyl­ko czaj­ki pta­ki i sły­sza­łem, że je­sie­nią wy­bie­ra­ją się za mo­rze, ale mat­ka pyta:

– A cóż to są czaj­ki?

Tedy do­wie­dzie­li­śmy się od Se­me­na, że to są ta­kie duże czół­na, żło­bio­ne z li­po­wych kłód, skó­rą w środ­ku wy­bi­te, a do­ko­ła trzci­ną, czy­li ocze­re­tem opla­ta­ne, na któ­rych i rze­ka­mi i mo­rzem chy­żo pły­nie, kto wio­sło­wa­nia do­brze świa­dom.

– A co wy tam ro­bi­li, Se­men, na Czar­nym Mo­rzu i w War­nie? – pyta mat­ka.

– Co my tam ro­bi­li? Hu­la­li! W go­ści­nie my tam byli, hej, w go­ści­nie! Tyl­ko że nam tam nie byli ra­dzi, oj, nie byli, pew­no nie byli!

I tu prze­rwał i nie chciał da­lej mó­wić, jeno taki sta­nął, jak­by go kto od­mie­nił; coś mu ta­kie­go z oczu bły­snę­ło, cze­go my przed­tem nig­dy w nim nie wi­dzie­li, tak ja­ko­by w tym Ko­za­ku jesz­cze dru­gi ja­kiś człek sie­dział, ale zły i sro­gi, a do­pie­ro te­raz niby z ja­ski­ni na nas spoj­rzał.

Ale to na chwi­lę tyl­ko było, bo za­raz po­tem zno­wu był we­sół.

Mie­li my dużo po­cie­chy z tego Ko­za­ka, i ja, i mat­ka, i są­sie­dzi, a ja to już pew­no naj­wię­cej.

Na­uczył mnie na swej kob­zie grać, na­uczył z łuku strze­lać, a był taki spraw­ny w tym strze­la­niu i taką miał dziw­ną pew­ność w oku, że by­wa­ło pta­ka w lot strza­łą prze­szy­je; po­ka­zał, jak mam so­bie stru­gać we­resz­ki na strza­ły, jak na nie na­bi­jać ostre płosz­czy­ki, jak ro­bić za­trza­ski, si­dła i siat­ki na ptac­two i zwie­rzy­nę, jak wy­pla­tać wię­cior­ki na ryby, jak w czy­stym polu lub w le­sie ro­ze­znać się, gdzie słon­ko wsta­je, a gdzie się cho­wa i gdzie na nie­bie po­łu­dnie a gdzie sie­wierz, a to na­wet w nocy, we­dle gwiazd; jak przy­kła­dać ucho do zie­mi i na­słu­chi­wać, i po­znać, czy kto je­dzie z da­le­ka i czy to wozy, czy kon­ni lu­dzie, i czy ich mało, czy wię­cej – owo zgo­ła na­uczył roz­ma­itych cie­ka­wo­ści, któ­rych u nas we wsi nikt albo cale nie znał, albo nie­do­brze wie­dział. Z ko­niem swo­im, chu­dym i na oko mar­nym, to był ja­ko­by z przy­ja­cie­lem albo z ro­dzo­nym bra­tem, mó­wił do nie­go jak do czło­wie­ka i po­wia­dał, że koń jego ro­zu­mie, a on ko­nia; ja­koż była to szka­pa oso­bli­wa, jak do­brze cho­wa­ny pies zmyśl­na i po­słusz­na, i jak pies do swe­go pana przy­wią­za­na. Po­zwa­lał mi też na swe­go ko­nia wsia­dać, a kie­dy tam­te dwa ko­nie hu­sar­skie pro­wa­dził na prze­kłu­skę, po­zwa­lał mi je­chać na swo­im, a sam jed­ne­go z hu­sar­skich do­sia­dał.

Jed­ne­go ran­ka wy­je­cha­li­śmy tak z koń­mi i wzię­li­śmy się dro­gą ku Sam­bo­ro­wi. Uje­cha­li­śmy może jaką ćwierć mili, kie­dy się na­tknie­my na wóz mały, ale do­brze na­ła­do­wa­ny, tak jak­by ja­kiś to­war wiózł, z dwo­ma moc­ny­mi koń­mi w za­przę­gu wę­gier­skim i z fur­ma­nem ubra­nym nie po na­sze­mu, bo u nas ta­kich świ­tek z sa­mo­dzia­łu i ta­kich cza­pek wy­so­kich, spi­cza­stych, a bar­dzo po­dob­nych do tej, jaką Ko­zak Se­men miał na gło­wie, nig­dzie do­ko­ła nie na­sza­no. Jak go Se­men zo­ba­czył, to aż pra­wie pod­sko­czył na ko­niu i za­raz do ni ego po ru­sku:

– Sła­wa Bohu! A wy od Ta­rasz­czy?

– A od Ta­rasz­czy. Od Łe­be­dy­nej Gro­bli.

– A skąd je­dzie­cie?

– Aż z sied­mio­grodz­kiej zie­mi.

– A do­kąd Bóg pro­wa­dzi?

– Do Lwo­wa, a stam­tąd, po­ma­gaj Bóg, do domu, na Ukra­inę.

– A wóz i ko­nie wa­sze?

– Gdy­by moje! Ja czu­mak bied­ny. Nie moje, ży­dow­skie…

– A jaki to Żyd?

– Cho­cim­ski, tur­ski Żyd, Czar­ny Mor­dach.

– Czar­ny Mor­dach, co go po tur­sku Kara-Mor­dach na­zy­wa­ją! – krzyk­nął Se­men i tak rzu­cił sobą na ko­niu, jak­by go kto strza­łą prze­bódł. – A gdzież oni?

– Zo­stał w tyle – mówi fur­man – je­dzie kon­no, na si­wym bach­ma­cie, ot, i sły­chać ko­py­ta.

Pa­trzę ja w tę stro­nę i wi­dzę: je­dzie na si­wym ko­niu chłop set­ny, w czar­nej żu­pi­cy, prze­pa­sa­ny sze­ro­kim rze­mie­niem z su­ro­wej skó­ry, z twa­rzą ciem­ną jak­by u Cy­ga­na, z dużą czar­ną bro­dą i z ma­ły­mi by­stry­mi oczy­ma, świe­cą­cy­mi jak u kota, ale ko­so­oki, tak że tym ze­zo­wa­tym spoj­rze­niem brał cię ja­ko­by we dwo­je szy­deł i chciał niby prze­kłuć czło­wie­ka brzyd­ki­mi śle­pia­mi na wskróś z obo­jej stro­ny.

Jak go tyl­ko Se­men zo­ba­czył, po­czer­wie­niał cały jako mak po­lny, żyły mu na­bie­gły krwią na czo­le, a oczy mu się za­pa­li­ły ta­kim gnie­wem, że aż mnie sa­me­mu stał się strasz­ny.

– Bóg mi jego dał! Bóg mi jego dał! – woła wiel­kim gło­sem i sa­dzi z ko­niem pro­sto na one­go Żyda.

Żyd pa­trzył wię­cej na na­sze ko­nie niż na nas, do­pie­ro gdy Se­men tak krzyk­nął i tak do nie­go pod­je­chał, że swo­im ko­la­nem pra­wie jego ko­la­na do­tknął, pod­niósł oczy na Ko­za­ka.

– Kara-Mor­dach! Kara-Mor­dach! – krzyk­nął te­raz Se­men. – Po­gań­ski synu! So­ba­ko! Znasz ty mnie? Znasz ty Be­drysz­kę?

Żyd się za­trząsł, po­bladł i z na­głym stra­chem umknął się w zad ko­nia, ale w tej sa­mej chwi­li Ko­zak łap! go za gar­dło i tak okrut­nie ści­snął, że małe oczka Żyda krwią na­bie­gły i wy­sa­dzi­ły się na wierzch jak gał­ki. Żyd aż za­char­czał, ale w tej chwi­li, jako miał ple­cio­ny kań­czug w ręku, tak nim z ca­łej siły ude­rzył ko­nia, na któ­rym Se­men sie­dział. Świ­snę­ła ży­dow­ska plet­nia w po­wie­trzu jak żmi­ja i jak żmi­ja zwi­nę­ła się na ko­niu, a koń za­pisz­czał z bolu i stra­chu i jak wście­kły rzu­cił się wiel­kim sko­kiem na bok. Se­men spadł na zie­mię. Żyd za­ciął plet­nią swe­go bach­ma­ta i za­czął ucie­kać gwał­tow­nym cwa­łem. Jak wi­cher roz­mia­tał za sobą ku­rza­wę i prze­padł z oczu ja­ko­by w ciem­nej chmu­rze.

Se­men po­rwał się na nogi, strą­cił mnie z swo­je­go ko­zac­kie­go ko­nia jak klu­skę na zie­mię, wspiął się w kul­ba­kę i nie rze­kł­szy do mnie ani słów­ka, pu­ścił się strza­łą w po­goń za Ży­dem. Ty­lem go wi­dział i sły­szał, co świszcz pusz­czo­ny z łuku… Ze­rwał się w górę wy­so­ko dru­gi tu­man ku­rzu i za­krył i Se­me­na, i ko­nia. Zo­sta­łem sam na dro­dze, a ko­nie hu­sar­skie tym­cza­sem po­pę­dzi­ły na pola. Nie wie­dzia­łem, co czy­nić, czy ła­pać ko­nie, czy cze­kać na Se­me­na – sta­łem głu­pi od stra­chu i cie­ka­wo­ści, z oczy­ma wle­pio­ny­mi w ob­ło­ki ku­rzu, któ­re umy­ka­ły co­raz da­lej, co­raz da­lej, aż opa­dły pod gó­ra­mi.III TA­JEM­NI­CA KO­ZAC­KA

Mi­nął dzień, a Se­men nie po­wró­cił. Ko­nie, po­ła­pa­ne w polu, do­pie­ro pod wie­czór przy­wie­dzio­no do wsi, ale już ich nie po­sta­wio­no w na­szej staj­ni tyl­ko we dwo­rze u pod­sta­ro­ście­go.

Przy­szedł haj­duk Kaj­dasz do na­szej cha­ty i ka­zał mi z sobą iść do dwo­ru. Sze­dłem z wiel­kim stra­chem, jak kie­dy­bym współ­win­ny był w tym, co się sta­ło z owym Ży­dem i Se­me­nem.

Py­ta­no mnie su­ro­wo, a na­wet chło­stą gro­żo­no, abym wszyst­ko po­wia­dał, co jeno wiem, bez wszel­kie­go za­ta­je­nia; jam też wszyst­ko po­wie­dział, choć tego nie­wie­le było i nikt z tego mą­dry być nie mógł. Całą noc tego dnia nie spa­łem; mat­ka tak­że; za­wsze nam się zda­wa­ło, że Ko­zak wró­ci; a kie­dy się tyl­ko co ru­szy­ło na po­dwó­rzu, wiatr czymś po­trą­cił, pies gdzieś we wsi za­szcze­kał, wy­bie­ga­łem z cha­ty, czy to nie Se­men wra­ca.

– Nie­chaj­by już nie wró­cił i nie­chby­śmy go już nig­dy nie oba­czy­li – rze­cze mi mat­ka na­za­jutrz rano – by­le­by go nie zła­pa­no. Bo co wie­dzieć, jako to było i co się sta­ło? Może co strasz­ne­go; może roz­bój jaki, za­bi­cie tego czar­ne­go Żyda…

Tra­fi­ła mat­ka w samą praw­dę, bo pod wie­czór wuj kan­tor, któ­ry Se­me­na u nas po­znał i bar­dzo po­lu­bił, przy­bie­żał do nas za­dy­sza­ny i pra­wi:

– Je­cha­li dziś so­la­rze z Dro­ho­by­cza; po­wia­da­li, że tam nie­da­le­ko Bron­ni­cy zna­leź­li lu­dzie na polu ja­kie­goś tur­skie­go Żyda, sza­blą sro­dze zrą­ba­ne­go, że już zna­ku ży­cia nie da­wał. Zło­ży­li go u Żyda kwot­ni­ka, co nie­da­le­ko miesz­ka, a bal­wierz, co go za­wo­ła­no, jesz­cze się w nim ży­cia do­ma­cał, ale mówi, że mu śmierć pew­na od roz­łu­pa­nej czasz­ki.

– Od Se­me­no­we j sza­bli! – za­wo­ła­łem pra­wie z ucie­chą, bo lu­bom z tej ca­łej przy­go­dy nic nie ro­zu­miał, prze­ciem na śle­po trzy­mał z Ko­za­kiem prze­ciw Ży­do­wi.

– Pew­no że nie in­a­czej – mówi na to wuj – ale kto tam wie, czy się i Se­me­no­wi nie do­sta­ło, bo Żyd ów pra­wie że jesz­cze trzy­mał w ręce wy­strze­lo­ny pi­sto­let.

– Może i Se­men za­bi­ty! – woła mat­ka. – Może, po­strze­lo­ny, po­wlókł się gdzie w las albo w pole i tam sko­nał. Nie­szczę­śli­wy sie­ro­ta!

– Toby jego koń zo­stał – mó­wię ja na to – a jak ko­nia nie ma, to Se­men pew­nie zdro­wo uszedł. Znam ja tego ko­nia do­brze; nie od­stą­pił­by on swe­go pana na krok; tak by przy nim war­to­wał, jak pies, i prę­dzej by zdechł, niż­by go od­bie­żał.

Tak my i wszy­scy we wsi ga­da­li i za­cho­dzi­li w gło­wę, co to była za rzecz mię­dzy Se­me­nem a tym po­dróż­nym Ży­dem tur­skim, a tym­cza­sem zno­wu dzień mi­nął bez sły­chu i wie­ści, i wszyst­ko, jako nam było ta­jem­ni­cą, tak i po­zo­sta­ło. Tej nocy ja zno­wu usnąć nie mo­głem, cią­gle my­śląc o Ży­dzie i Se­me­nie, a obaj sta­li mi tak w oczach, jak gdy­bym obu ży­wych miał przed sobą. Leże tak w ma­łej izbie z otwar­ty­mi oczy­ma – mat­ka spa­ła obok w świe­tli­cy – i w gło­wie mi się kłę­bi od sa­mych dziw­nych rze­czy, jak gdy­by w ja­kiej strasz­nej baj­ce, i pa­trzę w małe okien­ko na­prze­ciw mo­je­go po­sła­nia, a noc było dość ja­sna, choć księ­życ nie do­cho­dził jesz­cze peł­ni – kie­dy na­gle wi­dzę, że ja­kiś cień pod­su­wa się pod okno i sły­szę ja­ko­by lek­kie pu­ka­nie. Nie wie­rzę zra­zu ani oczom, ani uszom, my­śląc, że to tyl­ko przy­wi­dze­nie, ale oto zno­wu i cień wi­dzę wy­raź­niej­szy, i pu­ka­nie sły­szę gło­śniej­sze. Zry­wam się z po­sła­nia i w tej chwi­li przy­cho­dzi mi na myśl, że to chy­ba Se­men być musi.

Ostroż­nie, po ci­chut­ku, aby mat­ki nie bu­dzić, wy­my­kam się do sion­ki, od­su­wam za­wo­rę i z pro­gu wy­glą­dam na po­dwó­rze. Pa­trzę, a tu pod oknem stoi Se­men. Zo­ba­czył mnie za­raz i przy­stą­piw­szy mówi do mnie szep­tem:

– To ja, Ha­nu­si­ku, ja, Se­men. Gdzie moje pi­sto­le­ty?

– Scho­wa­łem je w izbie – od­po­wiem.

A trze­ba wie­dzieć, że na­za­jutrz po znik­nię­ciu Se­me­na za­bra­li­śmy z mat­ką z pu­stej staj­ni wszyst­kie jego rze­czy: łuk, saj­dak, pi­sto­le­ty, kob­zę, do ko­mo­ry.

– Łuk i kob­za niech będą two­je, na nie­za­bu­dysz po Se­me­nie, ale pi­sto­le­ty mi wy­nieś i sam się zbie­raj, bo mi cie­bie trze­ba.

Wpa­dłem do cha­ty, ogar­ną­łem się pręd­ko, po ci­chu z ko­mo­ry za­bra­łem pi­sto­le­ty i wy­kra­dłem się na dwór jak zło­dziej, aby mat­ka nie sły­sza­ła. Ko­zak wziął pi­sto­le­ty, chwy­cił mnie moc­no za ra­mię i tyl­ko jed­no sło­wo po­wie­dział:

– Chodź­my.

Za­gro­da na­sza sta­ła dość da­le­ko za wsią, pra­wie na bez­lu­dziu, nie było tedy wiel­kiej oba­wy, aby nas kto wi­dział, choć jak rze­kłem, noc ja­sna była. Jed­nak­że Se­men roz­glą­dał się do­brze do­ko­ła, ja­kiś czas na­słu­chi­wał, a po­tem ru­szył ze mną bar­dzo szyb­kim kro­kiem. Prze­bie­gli­śmy pole i za­pa­dli w las, a od Pod­bo­rza za­czy­na­ją się ogrom­ne lasy i idą da­le­ko, da­le­ko w góry, aż pod Be­skid ku Wę­grom, ciem­ne, gę­ste bory, ja­ko­by jed­na nie­prze­bra­na pusz­cza.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: