Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Oko za oko - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Oko za oko - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 211 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Kie­dy za­wia­dow­ca sta­cji Tre­bi­zon­dów Wiel­ki wy­eks­pe­dio­waw­szy po­ciąg to­wa­ro­wy wra­cał na tak zwa­ną salę kla­sy dru­giej, aby po­łą­czyć się z to­wa­rzy­stwem, któ­re przed trze­ma kwa­dran­sa­mi opu­ścił, i otwarł drzwi wcho­do­we, z pe­ro­nu wprost do owej kla­sy wio­dą­ce, oczom jego przed­sta­wił się wi­dok do­syć nie­zwy­kły. Zgro­ma­dze­ni do­ko­ła sto­łu przed­sta­wi­cie­le pew­ne­go odła­mu in­te­li­gen­cji mia­sta po­wia­to­we­go Tre­bi­zon­dów two­rzy­li niby jed­no cia­ło, wy­wi­ja­ją­ce mnó­stwem rąk i nóg, chwie­ją­ce się na krze­seł­kach w naj­roz­ma­it­sze stro­ny i wrzesz­czą­ce dziw­ny­mi gło­sa­mi. Dwaj urzęd­ni­cy po­wia­to­wi, wtło­cze­ni na małą ka­na­pę i za­su­nię­ci sto­łem, trzy­ma­li się na­wza­jem za gu­zi­ki od tu­żur­ków i co chwi­la ośli­nia­li w czu­łym po­ca­łun­ku. Geo­me­tra (dru­giej kla­sy), z pię­ścią i oczy­ma wznie­sio­ny­mi w kie­run­ku su­fi­tu, oświad­czał wnie­bo­gło­sy, że nie po­zwo­li, aby mu kto­kol­wiek, kie­dy­kol­wiek, ja­kim­kol­wiek spo­so­bem lub uczyn­kiem ubli­żał cho­ciaż nikt mu nie ubli­żył ani przed obec­nym po­sie­dze­niem, ani pod­czas jego trwa­nia. Mło­dy dok­tor miej­sco­wy, czar­ny i chu­dy jak szta­lu­gi Ży­dek w nie­bie­skich bi­no­klach – zwa­ny zło­śli­wie przez bo­go­boj­ne sta­re pan­ny "ko­ścio­tru­pem z ba­ka­mi" – pluł bez skru­pu­łu na śro­dek sto­łu w ku­fle piwa i na ka­mi­zel­ki są­sia­dów, mru­cząc od cza­su do cza­su, że bę­dzie pluł i nikt nie może go zmu­sić do od­mó­wie­nia so­bie tej przy­jem­no­ści. Ry­ża­wy te­le­gra­fi­sta wy­mio­to­wał me­lan­cho­lij­nie na ko­la­no in­ży­nie­ra po­wia­to­we­go, któ­ry przy­glą­dał się temu pro­ce­so­wi z wy­ra­zem nie­kła­ma­nej życz­li­wo­ści. Pod­ta­tu­sia­ły "pan pro­fe­sor", peł­nią­cy obo­wiąz­ki fi­lo­zo­fa i ate­usza po­wia­to­we­go, pu­ka­jąc pal­cem w ple­cy cho­re­go te­le­gra­fi­sty pe­ro­ro­wał coś na te­mat "kon­wer­sji po­życz­ki" gło­sem prze­ry­wa­nym przez czkaw­kę w spo­sób tak szcze­gól­ny, że mo­no­log jego spra­wiał li­te­ral­nie wra­że­nie gda­ka­nia kury cho­rej na "pyp­cia". Wy­kwint­ny w ma­nie­rach i do­bo­rze ko­lo­ru skar­pe­tek tłu­macz sądu po­ko­ju zry­wał się co chwi­la od sto­łu, klę­kał i skła­da­jąc uro­czy­ście dwa pal­ce w reszt­kach sosu na pół­mi­sku, przy­się­gał ko­muś, że go nie opu­ści aż do śmier­ci…

Sto­sun­ko­wo naj­trzeź­wiej­szy z ca­łe­go tego gro­na pan Jak­sa-Świer­kow­ski, zruj­no­wa­ny oby­wa­tel, obec­nie po­sia­da­ją­cy dom i kil­ka­na­ście mor­gów grun­tu tuż pod mia­stem, szlach­cic ko­lo­sal­nych roz­mia­rów, w bu­tach z cho­le­wa­mi po same pa­chwi­ny – nie tyle śmiał się, ile rżał, pa­trząc na sce­nę, jaka mia­ła miej­sce w ciem­nym ką­cie sali obok pie­ca. Mio­dy stu­dent uni­wer­sy­te­tu Adam Wa­wel­ski sie­dział tam na zie­mi przed skur­czo­nym kel­ne­rem sta­cyj­nym i wy­dzie­rał mu rękę, któ­rą ten, pła­cząc rzew­nie, cho­wał do kie­sze­ni. Rzecz tak się mia­ła: Wa­wel­ski za­żą­dał od kel­ne­ra za­pał­ki, w za­mian za szyb­kie udzie­le­nie któ­rej ofia­ro­wał czter­dzie­ści ko­pie­jek. Wzru­szo­ny kel­ner po­ca­ło­wał hoj­ne­go stu­den­ta w rękę. De­mo­kra­tycz­nie uspo­so­bio­ny słu­chacz pra­wa wrza­snął, że tru­pem na­tych­miast pad­nie, je­że­li słu­żą­cy nie po­zwo­li mu po­ca­ło­wać się rów­nież w rękę… Po dłu­gim wa­ha­niu się kel­ner ze­zwo­lił, lecz sam zno­wu po­ca­ło­wał Wa­wel­skie­go w rękę. Od tej chwi­li za­czę­ło się mię­dzy tymi dwo­ma wy­dzie­ra­nie so­bie gwał­tem rąk do ca­ło­wa­nia, trwa­ją­ce już od kil­ku­na­stu mi­nut.

Za­wia­dow­ca sta­cji przy­łą­czył się czyn­nie do to­wa­rzy­stwa i wła­śnie sama pani bu­fe­to­wa krzą­tać się za­czę­ła do­ko­ła jego oso­by, od­kor­ko­wu­jąc bu­tel­ki, gdy na­gle stu­dent Wa­wel­ski po­rzu­cił pła­czą­ce­go kel­ne­ra i sta­nął po­śród bie­siad­ni­ków z wło­sem roz­wia­nym i ocza­mi tak da­le­ce zbie­la­ły­mi, że przy­po­mi­na­ły dwie brył­ki ma­sła.

– Pa­no­wie – za­wo­łał wy­cią­ga­jąc rękę z ge­stem kra­so­mów­czym, o tyle nie­for­tun­nie, że wska­zu­jąc pal­cem tra­fił w rzym­ski nos "ko­ścio­tru­pa z ba­ka­mi" – ten oto wy­zy­ski­wa­ny oby­wa­tel (tu wska­zał na skru­szo­ne­go kel­ne­ra) na wła­sne uszy sły­szał, jak ksiądz Piw­ko z am­bo­ny mó­wił, że wszy­scy lu­dzie rów­ni są na tym pa­do­le pła­czu. Pro­po­nu­ję, aby­śmy księ­dza Piw­kę pod­nie­śli na na­szych bar­kach… w górę księ­dza Piw­kę!

– A gdzież ma­cie tego księ­dza Piw­kę? – za­grzmiał pan Świer­kow­ski.

– A w Prze­brzmia­ło­wi­cach, pro­szę ła­ski pana – szep­nął kel­ner.

– No, to prze­cie czte­ry mile stąd…

– Pójdź­my, pa­no­wie, po nie­go – wo­łał Wa­wel­ski – przy­nie­śmy go na bar­kach! Nie je­stem wca­le zwo­len­ni­kiem wo­dze­nia klas pra­cu­ją­cych na pa­sku kle­chów, ale pójdź­my, pa­no­wie!… na bar­kach i… w górę księ­dza Piw­kę!… Idzie­cie, łaj­da­ki, czy nie? – krzy­czał co sił, bi­jąc pię­ścią w ple­cy pierw­sze­go z brze­gu.

Wszy­scy za­czę­li z miejsc swych po­wsta­wać, aby iść po owe­go księ­dza Piw­kę. Wów­czas pan Świer­kow­ski chwy­cił wpół Wa­wel­skie­go, na­ło­żył mu pierw­szy, jaki był pod ręką, ka­pe­lusz na gło­wę, wy­pro­wa­dził go z sali i ka­zał po­słu­ga­czo­wi przy­wo­łać do­roż­kę. Za chwi­lę wsia­da­li oba­dwaj z nie­ma­łym tru­dem na li­chą brycz­kę za­przę­żo­ną w jed­ne­go ko­nia.

– Do mnie! – roz­ka­zał eks­o­by­wa­tel po­wo­żą­ce­mu Żyd­ko­wi.

Cie­pły od­dech grun­tu, spie­czo­ne­go upa­łem ca­ło­dzien­nym, owio­nął roz­pa­lo­ne gło­wy ja­dą­cych i ode­brał im reszt­ki przy­tom­no­ści. Za każ­dym ude­rze­niem kół brycz­ki o ka­mie­nie i wy­bo­je dro­gi gło­wy ich ude­rza­ły się znie­nac­ka i roz­bie­ga­ły w róż­ne stro­ny. Wów­czas oba­dwaj zdej­mo­wa­li cu­dze ka­pe­lu­sze i wpa­try­wa­li się w sie­bie na­wza­jem upar­cie.

– Uprzej­mie prze­pra­szam – beł­ko­tał Wa­wel­ski.

– O nie… to ja ra­czej prze­pra­szam…

– No, do­brze, ale do­kąd ja wła­ści­wie i z kim wła­ści­wie mam przy­jem­ność je­chać?

– Wio­zę pana do mnie. Chcę pana przed­sta­wić sio­strze mo­jej żony. Ślicz­na dziew­czy­na! Jak żyję na świe­cie, nie wi­dzia­łem nic po­dob­ne­go…

– A, je­że­li tak… Wzru­szo­ny je­stem co­kol­wiek. Zresz­tą… co mnie przyj­dzie tak da­le­ce z pań­skiej żony?

– Z sio­stry mo­jej żony! Cud­na dziew­czy­na! Co za bio­dra, pa­nie, u tej ko­bie­ty…

– Ależ ja je­stem zu­peł­nie ob­na­żo­ny z pie­nię­dzy! Gdzież u li­cha ta kie­szeń!

– Po­sa­gu ona, bie­dac­two, wpraw­dzie nie ma, ale cóż to za ser­ce zło­te, co za edu­ka­cja! Ślicz­nie panu gra, ma­lu­je na por­ce­la­nie. Do­ką­dże mi zresz­tą bę­dzie sie­dzia­ła na kar­ku…. to jest…

– Na por­ce­la­nie?! – prze­rwał ze zdzi­wie­niem Wa­wel­ski. Nie, wie pan, tego to już nie ro­zu­miem… Przy tym to pan do­bro­dziej, o ile so­bie przy­po­mi­nam, wy­ją­łeś mi z twa­rzy mego wła­sne­go pa­pie­ro­sa…

– Mogę panu słu­żyć moim – mru­czał Świer­kow­ski szpe­ra­jąc po kie­sze­niach.

Wó­zek wto­czył się w ulicz­kę za­miej­ską, wy­gro­dzo­ną opłot­ka­mi chru­ścia­ny­mi i peł­ną nie wy­sy­cha­ją­ce­go nig­dy bło­ta. Z łąk wra­ca­ły gro­mad­ki lud­no­ści rol­ni­czej mia­stecz­ka z ko­sa­mi i gra­bia­mi, tu i owdzie wlo­kły się po­wo­li w po­przek sko­szo­nej mu­ra­wy ku dro­dze "dra­bin­ki" z sia­nem. Prze­cho­dzą­cy za­trzy­my­wa­li się na wi­dok zdzi­cza­łych min i po­mię­tych ka­pe­lu­szów na­szych bie­siad­ni­ków i prze­pro­wa­dza­li ich wy­bu­cha­mi śmie­chu aż do tak zwa­nej szla­chec­kiej wil­li. Wil­la pana Świer­kow­skie­go była do­mo­stwem sta­rym, do­syć nie­zgrab­nym i za­su­wa­ją­cym się w zie­mię. Z pra­wej stro­ny przy­bu­do­wa­no, wi­docz­nie nie­daw­no, ro­dzaj basz­ty drew­nia­nej z da­chem spi­cza­stym, po­dob­nym do wie­ży­czek ko­ściel­nych w Szwaj­ca­rii i spra­wia­ją­cym w to­wa­rzy­stwie po­ob­dzie­ra­ne­go da­chu ca­łe­go do­mo­stwa efekt wiel­ce hu­mo­ry­stycz­ny. W tyle domu cią­gnął się świe­żo za­ło­żo­ny ogród, oto­czo­ny po­wy­gi­na­nym i za­ta­cza­ją­cym się par­ka­nem.

Kie­dy zmę­czo­na szka­pa za­trzy­ma­ła się przed drzwia­mi wil­li, nasi pa­no­wie za­chę­ca­li się uprzej­mie do wy­sia­da­nia w cią­gu tak znacz­ne­go prze­cią­gu cza­su, że wresz­cie mały woź­ni­ca zmu­szo­ny był po­wy­cią­gać ich jako tako z głę­bi sło­mia­ne­go sie­dze­nia, któ­re zu­peł­nie roz­ko­pa­li i po­roz­mia­ta­li. Ugar­ni­ro­wa­ni wiech­cia­mi sło­my we­szli do sie­ni. Go­spo­darz wpro­wa­dził Wa­wel­skie­go do sa­lo­ni­ku i pró­bo­wał umie­ścić go na fo­te­lu, cze­mu jed­nak stu­dent oparł się z za­pa­łem; mi­nę­li więc sa­lon, po­kój sy­pial­ny i sto­ło­wy i zna­leź­li się na bal­ko­nie, skąd po kil­ku stop­niach scho­dzi­ło się do ogro­du. W ką­cie we­ren­dy na dłu­giej ław­ce sie­dzia­ły dwie mło­de i ład­ne ko­bie­ty, a u nóg ich ba­wił się ka­my­ka­mi trzy­let­ni może chłop­czyk, tłu­sty i za­bru­dzo­ny jak po­łeć wę­dzo­nej szyn­ki.

– Pan Wa­wel­ski, stu­dent uni­wer­sy­te­tu… – wy­gło­sił pa­te­tycz­nie go­spo­darz i zło­żyw­szy da­mom nie­by­wa­ły ukłon cof­nął się do po­ko­ju.

Obie­dwie te pa­nie szyb­ki­mi, nie­znacz­ny­mi ru­cha­mi po­pra­wi­ły bluz­ki i wło­sy, gdy tym­cza­sem Wa­wel­ski, usi­łu­jąc wy­ko­nać nogą ruch pe­łen ele­gan­cji, ode­rwał z ce­men­to­wej po­sadz­ki, pę­ka­ją­cej i po­dziu­ra­wio­nej, znacz­ny ka­wał tyn­ku i przy­glą­dał mu się z obu­rze­niem. Drob­ny ten wy­pa­dek zde­to­no­wał go tak sil­nie, że na­głym ru­chem od­da­lił się na prze­ciw­le­gły ko­niec gan­ku i usiadł tam na ni­skiej ba­lu­stra­dzie.

– Nie­chże pan bę­dzie ła­skaw. – za­czę­ła mó­wić star­sza po­wsta­jąc, lecz spo­strze­gł­szy na­gły od­wrót go­ścia prze­rwa­ła i py­ta­ją­co spoj­rza­ła na to­wa­rzysz­kę. Za­pa­no­wa­ło mil­cze­nie. Szczę­ściem zja­wił się pan Świer­kow­ski i pra­gnął za­ga­ić roz­mo­wę.

– Uwa­żasz, Zo­siu – mó­wił – chcia­łem przed­sta­wić wam pana…

– Co to wszyst­ko zna­czy, Wik­to­rze? – py­ta­ły szep­tem obie­dwie, gry­ząc war­gi.

Wa­wel­ski z dys­tynk­cją po­pra­wił koł­nie­rzyk i wpa­try­wał się w pa­nią Zo­fię z od­da­le­nia tak po­nu­ro i groź­nie, że ta le­d­wo mo­gła po­wstrzy­mać śmiech gło­śny.

– Bę­dzie­my mu­sie­li oba­dwaj od­po­cząć co­kol­wiek, mój ser­decz­ny przy­ja­cie­lu – zwró­cił się do stu­den­ta pan Świer­kow­ski nie­praw­daż?

– Co do mnie… nie są­dzę… Bądź co bądź… – mó­wił, wsta­jąc i pro­stu­jąc się Wa­wel­ski.

Mdle­ją­cy­mi ru­cha­mi zbli­żył się do sto­li­ka i usiadł na ław­ce za­ję­tej przez pa­nią Zo­fię i jej sio­strę. Za chwi­lę jed­nak, za­wia­do­miw­szy te pa­nie, że spo­łe­czeń­stwo nie jest by­najm­niej or­ga­ni­zmem, gib­nął się na bok w spo­sób tak za­trwa­ża­ją­cy, że go na­tych­miast od­pro­wa­dzo­no do ga­bi­ne­tu pana domu, gdzie też wkrót­ce za­snął na ka­na­pie snem ka­mien­nym. Za jego przy­kła­dem po­szedł nie­zwłocz­nie pan Wik­tor.

Mło­dzie­niec nasz obu­dził się na­za­jutrz do­syć póź­no. Za­le­d­wie otwo­rzył oczy i przy­po­mniał so­bie jako tako przy­go­dy dnia po­prze­dza­ją­ce­go, usi­ło­wał za­snąć jesz­cze, za­ci­skał po­wie­ki, aby przy­najm­niej nie na­tych­miast za­glą­dać w oczy gorz­kiej rze­czy­wi­sto­ści. Lecz już usnąć nie mógł. Słoń­ce świe­ci­ło pro­sto w okno otwar­te, za­sta­wio­ne siat­ką tiu­lo­wą, i rzu­ca­ło na pod­ło­gę kwa­dra­to­wy od­blask, po­su­wa­ją­cy się w mia­rę jak cie­pły po­dmuch wia­tru wpy­chał do po­ko­ju lub wy­dy­mał na ze­wnątrz bia­łą za­sło­nę. Duże mu­chy wci­ska­ły się do po­ko­ju przez szcze­li­ny i, roz­bi­ja­jąc się o ścia­ny i bel­ki wy­bie­lo­nej wap­nem po­wa­ły, war­cza­ły groź­nie; z okna do­la­ty­wał ci­chy sze­lest li­ści i brzęk os; zresz­tą w ca­łym domu i ogro­dzie ci­sza była śmier­tel­na.

– Uciek­nę chy­ba – my­ślał zroz­pa­czo­ny stu­dent – in­nej rady nie ma. Wyj­mę z okna siat­kę, sko­czę do ogro­du… Po po­łu­dniu przyj­dę, prze­pro­szę itd.

Ze­rwał się i za­czął szu­kać ubra­nia. Nie­ste­ty – ubra­nia nie było: wzię­to je do czysz­cze­nia.

– Ład­na hi­sto­ria! Wy­obra­żam so­bie, jak te ko­bie­ty spoj­rzą na mnie, gdy się wo­bec nich zja­wię… Gdzie ten sta­ry ar­cy­ny­gus miał ro­zum, żeby mnie wieźć tu­taj w ta­kim sta­nie! Przy tym co za ka­pi­tal­ny kat­zen­jam­mer.

Drzwi się na­gle otwar­ły i we­szła po­ko­jów­ka wzro­stu ki­ra­sje­ra. Po­ło­ży­ła ubra­nie na krze­seł­ku i ucie­kła co tchu, par­ska­jąc śmie­chem.

– Za­czy­na się… – mruk­nął Wa­wel­ski wsta­jąc.

Umył się i ubrał szyb­ko, ma­rząc roz­kosz­nie, że może ni­ko­go w domu i ogro­dzie nie spo­tka, wy­mknie się nie­po­strze­że­nie i unik­nie przy­najm­niej na te­raz wsty­du. Wkrót­ce był go­tów i za­uwa­żyw­szy, że w są­sied­nim po­ko­ju nie ma ni­ko­go, wsu­nął się tam na pal­cach, wyj­rzał przez okno wy­cho­dzą­ce na ogród i za­klął z głę­bi ser­ca. W bli­sko­ści bal­ko­nu wi­dać było mię­dzy drze­wa­mi zie­lo­ne słu­py nie­zgrab­nej huś­taw­ki i ową sio­strę pani domu, ko­ły­szą­cą się nie­dba­le z książ­ką w ręku. Pięk­na pan­na mia­ła na so­bie ja­kąś ja­sną suk­nię, nogi jej, obu­te w żół­te, let­nie pan­to­fle, mu­ska­ły roz­ło­ży­ste tra­wy, unie­sio­na co­kol­wiek spód­ni­ca od­sła­nia­ła nie­sły­cha­nie ład­ne poń­czo­chy na nie­by­wa­le zgrab­nych łyd­kach. Ciem­ne wło­sy, zdo­bią­ce jej pięk­ną gło­wę, ucze­sa­ne w spo­sób naj­mod­niej­szy, to po­ły­ski­wa­ły i lśni­ły na słoń­cu, to się za­nu­rza­ły w zni­ko­my, przej­rzy­sty, le­d­wo do­strze­gal­ny cień, jaki od­rzu­ca­ły drze­wi­ny owo­co­we.

Z głę­bi ogro­du szła ulicz­ką pani Świer­kow­ska i zbli­ży­ła się do huś­taw­ki. Była po­dob­na do sio­stry i może o dwa lub trzy lata tyl­ko od niej star­sza.

– Co ja wła­ści­wie tym pa­niom po­wiem, gdy się wo­bec nich zja­wię? – my­ślał zroz­pa­czo­ny Adam. – O, Boże!

Ukła­dał jesz­cze w cią­gu ja­kich dzie­się­ciu mi­nut pięk­nie brzmią­ce ty­ra­dy, a wresz­cie otwarł z trza­skiem drzwi i przy­mru­żyw­szy oczy wszedł na ulicz­kę ogro­do­wą.

– Kto wi­dział, pa­nie Wa­wel­ski, tak się upi­jać? – za­wo­ła­ła pani Zo­fia, nim się zdo­łał do huś­taw­ki zbli­żyć. – Z na­szy­mi pa­na­mi trze­ba się znać z wiel­kiej od­le­gło­ści, in­a­czej będą pana co kil­ka dni wy­cią­ga­li na te ohyd­ne pi­ja­ty­ki. Nie wiem, czy nas pan so­bie przy­po­mi­na: je­stem żoną pań­skie­go "ser­decz­ne­go przy­ja­cie­la", a oto moja sio­stra, Wan­da. Czy gło­wa pana boli? Wczo­raj jesz­cze da­łam znać ma­mie pana, aby się nie oba­wia­ła…

– Do­praw­dy, nie wiem, ja­ki­mi sło­wa­mi prze­pro­sić pa­nie… jęk­nął Wa­wel­ski, my­śląc w głę­bi du­szy, że to jed­nak do­bra "baba".

– Wie­my do­brze, że nie do­świad­cza pan uczuć przy­jem­nych, to­też nie bę­dzie­my wca­le mó­wi­li o tej przy­go­dzie. Skąd się pan wczo­raj wzią­łeś mię­dzy tymi obrzy­dli­wy­mi bi­bo­sza­mi?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: