- promocja
- W empik go
Około północy - ebook
Około północy - ebook
Wiosna 1969 roku, Warszawa. Po pogrzebie genialnego jazzowego pianisty zamordowana zostaje młoda dziewczyna Jadwiga Ślusarek. Nie jest pierwszą kobietą, która zginęła w ostatnim czasie, nie będzie też ostatnią. Kontrabasista, jak sam o sobie mówi: „człowiek bez przydziału”, naznaczony wojenną i powojenną przeszłością, podejmuje prywatne śledztwo. Niektórzy utrzymują, że w stolicy grasuje naśladowca Karola Kota (seryjnego krakowskiego mordercy, straconego w 1968), a tropy wiodą w stronę środowiska jazzowego i klubu „Hybrydy”. Sprawą interesuje się także wywiad. Ale kto tak naprawdę okazuje się Podwórzowym Mordercą?
Książka ukazuje się w 50. rocznicę śmierci Krzysztofa Komedy.
Dojrzała, wielowątkowa, przemyślana powieść Mariusza Czubaja. Nie jest jednoznaczna gatunkowo, wprowadza czytelnika do klimatycznej fabuły, której szczegóły są opisane w sposób plastyczny, uruchamiający wyobraźnię. Odbiór książki można spotęgować, wsłuchując się w odpowiednią ścieżkę dźwiękową. Ci czytelnicy, którzy znają twórczość Czubaja, mogą być zaskoczeni książką „Około północy”, ponieważ nie jest to stricte kryminał.
Morderstwa chodzą parami – do takiego wniosku można dojść po obcowaniu z wciągającą powieścią Mariusza Czubaja pt. Około północy. Najpierw spokojnie autor przenosi nas do roku 1969 w Warszawie. A tam zaczynamy od przykrych wydarzeń, ponieważ po pogrzebie wybitnego jazzowego pianisty, zostaje zamordowana młoda dziewczyna, Jadwiga Ślusarek. To nie wszystko. Nie jest ani pierwszą ofiarą, która zginęła w ostatnim czasie, ani nie ostatnią… Ludzie zaczynają się bać. Twierdzą nawet, że w stolicy grasuje naśladowca Karola Kota – seryjnego mordercy z Krakowa, którego stracono rok wcześniej. Sprawą zaczyna interesować się wywiad, więc sprawa tylko mocniej się komplikuje. Wszyscy (czytelnicy), mieszkańcy Warszawy pragną dowiedzieć się, kto zabił. Odpowiedź jest jednak bardziej zawiła, niż początkowo można się było tego spodziewać. Z całą pewnością lektura Około północy skończy się grupo po północy. Ponieważ, by ze spokojem pójść spać, trzeba wpierw nazwisko zabójcy znać.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-6870-4 |
Rozmiar pliku: | 3,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Miała na sobie prostą, jasną sukienkę i rozpięty płaszcz. Na chwilę zdjąłem okulary przeciwsłoneczne, osadziłem je na głowie i wtedy nasze spojrzenia się spotkały. Skrzyżowały się odrobinę za długo jak na panujące okoliczności. Usta poruszyły się i wygięły w łuk w bezwiednym odruchu, a być może nikłym uśmiechu, jakim witamy przelotnego znajomego. Odwróciła głowę, ale coś mówiło mi, że jest za późno.
Uśmiech, a tym bardziej spojrzenie, nie wróżyły nic dobrego. Założyłem okulary. Tłum żałobników sunął powoli i sennie, jakby poddany zbiorowej hipnozie. Tylko od czasu do czasu kimś wstrząsnął szloch, a ktoś inny głośniej westchnął, wyprowadzając kondukt z pogrzebowego transu, który nieraz widziałem.
Jestem ekspertem w tym zakresie. Pogrzeby to moja specjalność. Jeśli knajpy i kluby, wypełnione zgiełkiem muzyki, śmiechem dziewczyn, gęstą mgłą dymu z papierosów, zapachem wódki i spoconych ciał, są moim przytuliskiem, to cmentarz stał się moim drugim domem. Gram na pogrzebach i jestem dość wziętym w tym względzie artystą. A jeśli wziąć pod uwagę instrument, na jakim gram, być może jedynym w swoim rodzaju. Skrzypek i trębacz to na takich uroczystościach postaci oczywiste i opatrzone, podobnie jak śpiewaczka wykonująca Ave Maria, ale kontrabasista, dźwigający na plecach tę swoją skorupę, nieodmiennie budzi zdumienie. Pamiętam, gdy łamaną angielszczyzną tłumaczyłem to kontrabasiście Dave’a Brubecka. Murzyn unosił krzaczaste brwi, śmiał się, klepał mnie po plecach potężną łapą i powtarzał jedno: necrojobs, necrojobs. Nauczyłem się tego słowa, spodobało mi się może dlatego, że ludzie go nie rozumieli. Tak. Jestem specjalistą od nekrodżobów. I muszę przyznać, że kontrabas brzmi między nagrobkami jak należy, a głębokie tony i wydobywane smyczkiem dźwięki, dobywane jakby spod powierzchni, sprawiają, że ziemia drży, jakby na chwilę ożywali zmarli i podawali rękę nowo przybyłym. W czarnym garniturze, jednym z trzech, jakie mam, a jesienią i zimą w ciemnym granatowym płaszczu, jestem elementem cmentarnego krajobrazu. Kilka lat temu usłyszałem, że to nie względy estetyczne ani ekscentryzm żałobników decydują o mojej popularności. Nie będę jednak o tym mówił. O miejsce można by się spierać, ale czas na to zupełnie teraz niewłaściwy.
Dziś nie dźwigałem na plecach futerału, podczas ostatniej drogi grać mieli inni, znacznie lepsi i ważniejsi, sama śmietanka dżezu, i było to zrozumiałe. Po drodze zepsuł się autobus, cudem złapałem taksówkę i dotarłem do Boromeusza spóźniony. Był kwadrans po jedenastej. Utknąłem przy drzwiach, między jakimiś hipisami w ciemnozielonych kurtkach a kelnerem z „Kameralnej”. Lekko ukłonił mi się Czesiek Rekin, wzięty warszawski alfons, a towarzysząca dama szepnęła mu coś do ucha. Trzymałem w rękach bukiet, ale nie byłem pewien, czy w panującym ścisku kwiaty przetrwają do końca uroczystości.
Myślałem o tym i wtedy rozległy się organy. Wystarczyło kilka taktów i wiedziałem, nie musiałem go nawet widzieć, że tak może grać tylko jeden z nas. A potem, gdy skończył się wstęp, dziewczyny zaczęły śpiewać Kołysankę. Trzaskower grał, wokaliza krążyła między nawami, a w kościele zrobiło się tak elektrycznie, że niemal widziałem tańczące iskry.
Miał talent, jebaniutki. Miał oceany i Himalaje talentu. A ci, którzy mówili, że w Ameryce poszedł w chałturę i że się skończył jako dżezmen, mogli mu skoczyć. Cwaniacy. Świat jest pełen takich mądrali i zazdrośników. To, co tam napisał, było sednem piękna i kwintesencją smutku. Towarzyszka alfonsa zaniosła się płaczem, a mój bukiet wiądł coraz bardziej.
Wreszcie kondukt ruszył alejkami, które znałem jak własną kieszeń. Szliśmy między klonami i akacjami, zawiewał wiosenny wiatr, a blade słońce nie było natarczywe. Znam wiele cmentarzy. Nie wiem, dlaczego przypomniał mi się ten w Katowicach przy Archikatedrze Chrystusa Króla. Może dlatego, że wówczas też nie grałem. I było równie tłoczno, i jeszcze więcej znanych twarzy. Ale wtedy, gdy odprowadzaliśmy Zbyszka, był styczeń i siarczysty mróz. Zapamiętałem jedno zdanie: „To kto następny?”. To pytał Bobek Kobiela. Znaliśmy się jeszcze z Wybrzeża, z czasów „Bim-Bomu”, odwiedzałem go w Sopocie, mieszkał na Świerczewskiego, Zbyszek na tej samej ulicy. A wtedy na cmentarzu popatrzyłem na niego uważnie, może zbyt uważnie. I za długo. Sam nie wiem.
Stanęliśmy. „Żadne słowa nie są w stanie wyrazić tego, co czujemy”. Wychyliłem się. Trzaskower poprawiał kołnierzyk śnieżnobiałej koszuli, wystający spod zapiętego płaszcza, a może chciał go po prostu poluzować. Janusz majstrował przy ustniku saksofonu. Tomek nerwowo pocierał czoło. Ani żeśmy się zorientowali, jak zaczął łysieć. Mignął mi któryś z partyjnych oficjeli, minister chyba, ale nie jestem pewien. Starsi państwo, może rodzice zmarłego, i młody chłopiec. „Okrucieństwo losu i fatalny splot wydarzeń zabrały polskiemu filmowi Andrzeja Munka i Zbyszka Cybulskiego, polskiemu jazzowi Krzysztofa. Te trzy absurdalne, niepotrzebne śmierci są do siebie bardzo podobne, tak jak podobni sobie byli oni”.
– Przecież to nie może być prawda. Tacy ludzie są niedotykalni. – Znałem tę kobietę w chuście na głowie. „Hawajka”. Barmanka z „Hybryd”, która niejedno widziała i niejednemu nalewała. – Nietykalni – szepcząc, poprawiła się.
Nie ma ludzi nietykalnych. Wiedziałem o tym aż za dobrze. Tak jak w moim pokoleniu nie było urodzonych pod szczęśliwą gwiazdą, bo gdy wokół leżą rozkładające się trupy przyjaciół i ludzi, z którymi niedawno rozmawiało się, umawiało, snuło plany, nie ma gwiazd szczęśliwych. Zwyczajnie. Ale wszystko wskazywało, że jemu akurat się uda. Pamiętam, jak ledwo wiązał koniec z końcem, a potem tę wymarzoną lambrettę, garbusa, w którego upchaliśmy się we czterech z kontrabasem, co jest mistrzostwem świata, a wreszcie bmw 2000, luksusowe cacko, za którym wszyscy oglądali się na ulicach Warszawy. A gdy pojechał do Ameryki, liczne grono zawistników życzyło, żeby powinęła mu się noga. A potem, kiedy dotarły wiadomości o wypadku, nikt nie traktował ich poważnie. Ot, fantastyczne plotki z Fabryki Snów. A gdy sprawy przybrały poważniejszy obrót, wszyscy byli pewni, że się wyliże. Nikt nie chciał uwierzyć, że Zośka przywiozła go do Warszawy i że nieprzytomny leży na Oczki. Piłem piwo, to było w „Hybrydach”, a obok siedziało kilku głupkowatych poetów, kabareciarz o zawsze słusznych poglądach oraz jakaś młodzieżowa aktywistka. Tylko ze względu na jej wdzięki tam jeszcze tkwiłem, gdy wpadł Leszek. Znajomy dziennikarz, zbieracz i roznosiciel wszelkich miejskich plotek i pogłosek, a przy okazji zaprzysięgły miłośnik dżezu. Stanął przy stoliku i płakał. Popatrzył na mnie i już wiedziałem, co się stało.
Ukryty w liściach kasztanowca ptak zaczął śpiewać i niemal w tej samej chwili rozległ się dźwięk trąbki. Przez chwilę brzmieli unisono, a potem trąbka załkała i wzniosła się wyżej. Odezwał się perkusyjny talerz i spłoszony ptak wzbił w powietrze. Trąbka zakaszlała jak suchotnik w ostatnim stadium choroby, dołączyły saksofony i przypomniałem sobie, że słyszałem już coś całkiem podobnego półtora roku wcześniej. Było to requiem, chyba tak to się nazywało, poświęcone Coltrane’owi. Gdy Trane niespodziewanie umarł, też nikt nie chciał uwierzyć, traktując to zrazu jak ponury żart. Bogowie przecież nie umierają.
Rozejrzałem się, ale dziewczyny w jasnej sukience już nie było. Stanąłem za drzewem i długo czekałem, aż wszyscy sobie pójdą. Gdy zrobiło się pusto, podszedłem i położyłem bukiet przywiędłych kwiatów. Wziąłem garść ziemi i sypnąłem na grób.
Wracałem na Pragę, żeby się przebrać. W „Hybrydach” zaplanowano stypę, ale do wieczora było dużo czasu. To miała być zamknięta impreza, ale zarazem zwyczajne wspominki, bez grania, bo komu w takiej chwili chciałoby się grać. Zrobiło się cieplej, a może po prostu było mi gorąco. Koszula uwierała mnie, poluzowałem krawat i rozpiąłem górny guzik. Moja dłoń pachniała ziemią z Powązek i wiosną. Czasami, gdy wracałem nocą z klubów po graniu, trafiał się jeszcze powiew wiatru przypominający o zimowych ostatkach. Za dnia jednak czuło się wyraźnie, że przyroda wykonała kolejny obrót.
Jeszcze trzy dni i będzie maj. Zanim się obejrzę, skończy się rok, a wraz z nim lata sześćdziesiąte. Ostatnio jakby czas przyspieszył. Tyle że zaczął przypominać pociąg bez maszynisty. Rozpędził się, zgarnął wielu po drodze, w tym kilku kolegów, paru moich idoli, i nic nie wskazywało, żeby miał się zatrzymać.
Na Targowej zajrzałem do budki pana Kazia. Dwaj, których znałem z widzenia, mocno już na fleku, rozprawiali żywo o ostatnim meczu ligowym.
– Eleganckiś pan dzisiaj – zauważył Kazio. Podał mi piwo. – Zanurzyłem usta w piance. – Grane było?
Pokręciłem głową.
– No tak, tego potwora pan nie dźwigasz. Ale mina za to jak z cmentarza.
– Bo stamtąd wracam.
Zamilkł. Tamci dwaj też ucichli. Przez chwilę trwaliśmy tak wszyscy w milczeniu.
– Znałem? – zapytał właściciel budki.
– Chyba nie. To kolega. Muzyk.
Wytarł ręce w koszulę. Przez okno budki wpadały promienie słońca.
– Na pierwszego maja prawdziwa wiosna przyjdzie. – Ściszył głos: – Znowu będą mieli dobrze podczas pochodu.
Pociągnąłem łyk z kufla.
– Myślałem, że pan dołączy.
– No coś pan! – obruszył się. – Ja na pochodzie? Takiego wała. – Wykonał charakterystyczny gest. – Mam tu coś akuratnego na smutki – powiedział pan Kazio.
Widziałem, jak wyjmuje z szafki butelkę z czerwoną kartką. A potem nalał dwa kieliszki.2.
Włóczyłem się bez szczególnego celu, jakbym chciał odwlec ten moment, kiedy trzeba będzie wkroczyć do klubu, do jego piwnicznej, zwykle najbardziej radosnej i zatłoczonej części, która dziś, w ten wieczór, zamieni się w jaskinię boleści. Jak zwykle ktoś się upije, a ktoś inny porzyga, ale i picie, i ta podróż do Rygi odbędą się na smutno. Podobno w akcie konsolacji jest coś z instynktu stadnego. W chwili zagrożenia przypominamy sobie o naszym pochodzeniu, o pradawnej przeszłości, jak wtedy, gdy tłoczymy się przy ognisku. Albo na partyjnej masówce. Tyle że ja nie jestem zbyt stadnym zwierzęciem, często chodzę własnymi ścieżkami, a jeszcze mniej lubię, gdy stadka łączą się w większe stada, bo wtedy nieszczęście gotowe.
Wysiadłem z tramwaju, poczułem chłód od Wisły i uznałem, że ubrałem się jednak nie najlepiej. Powrót do domu nie miał już jednak sensu. Z kieszeni granatowej marynarki, którą przed wyjściem przezornie skropiłem wodą „Śmigusówką”, a zrobiłem to tylko po to, żeby współpasażerowie odsunęli się na odpowiednią odległość, wyjąłem paczkę carmenów i zapaliłem. Po lewej stronie, na dole, miałem Mariensztat, na górze świętą Annę wspartą na skarpie i bernardyńską dzwonnicę, po prawej majaczyły ruiny zamku, którego szczątki niedawno uprzątnięto. Gdy pierwszy raz od czasu powstania znalazłem się po tej stronie, pamiętam, wiozła nas wtedy ciężarówka z zamontowanymi prowizorycznie deskami do siedzenia, i to wszystko zobaczyłem, a właściwie zobaczyłem, że prawie nic już nie ma, byłem pewien, że to koniec tego miasta. Nie tylko ja tak wtedy myślałem.
Na Krakowskim Przedmieściu zajrzałem do Partumiarni. Z czystej ciekawości. Andrzeja, mistrza ceremonii, tego domorosłego, wiecznie przygarbionego filozofa ulicy, nie było, może to i dobrze, bo zaczęłaby się kolejna, beznadziejna i niemająca końca dysputa. Za to w jego przytułku kwaskowaty zapach niestrawionego wina mieszał się z lepką atmosferą artystycznego onanizmu. Brodacz z opaską na blond włosach opadających do ramion opowiadał coś dwóm siksom, których ze względu na wiek nie powinni tu wpuścić, a tym bardziej obsłużyć. Z przejęciem perorował o Jacksonie Pollocku, wtrącając co kilka zdań angielskie słówko. Uwolnienie zmysłów, dotarcie do głębi, do prawdziwego „ja”, action painting i podobne pierdoły. Ktoś, może Namysł, a może ktoś inny, pokazywał mi płyty amerykańskich dżezmenów, którzy upodobali sobie tego Pollocka, i nie powiem, coś w tym było i miało sens, anarchistyczna dzikość i wściekłość, jak wtedy, gdy grasz free, a może coś innego. A poza tym porobiło się. Byle długowłosy pętak z bębenkiem i kadzidełkiem ma teraz większe wzięcie niż porządny dżezmen.
Minąłem uniwersytet i skrzywiłem się. Zacząłem się zastanawiać, czy jedna paczka carmenów wystarczy na dzisiejszy wieczór. I czy u Wandy i Kuryla organizują własne wspominki. Byłem już na Nowym Świecie. W „Piotrusiu” kilku doliniarzy, nie miałem złudzeń co do ich fachu, dzieliło się fantami, nic sobie nie robiąc ze spojrzeń innych gości. A na skrzyżowaniu Jerozolimskich i Kruczej kierowała ruchem zgrabna milicjantka; ktoś po drugiej stronie ulicy krzyknął i pozdrowił mnie.
Zwykle, gdy idę do „Hybryd”, wybieram inną drogę. Dochodzę wtedy do placu Trzech Krzyży, mimowolnie przypominam sobie tramwaj, taki bez kół i szyb, który stał przy ruinach kościoła i był pierwszą powojenną garkuchnią i restauracją, i czuję, jak mnie ssie i głód ustępuje dopiero koło Hożej.
Dziś szedłem inaczej. Gdy mijałem „Szanghaj”, przyspieszyłem kroku. Chciałem w ten sposób odegnać przeszłość, ale bolesny skurcz nie odpuszczał. Wspomnienia wczepiły się, wgryzły w ciało, stały się częścią mnie, podobnie jak orientalne zapachy. Byłem tu z nią wiele razy, bo z jakiegoś powodu, może ze względu na snobistycznych rodziców, polubiła to azjatyckie żarcie, które dowożono do restauracji dwa razy w miesiącu. Przyszliśmy tu ostatni raz dwa tygodnie przed jej wyjazdem. To był lipiec ubiegłego roku, z nieba lał się żar, a z kuchni dobiegały odgłosy skwierczącego tłuszczu. To była nasza pożegnalna kolacja, a może, łudziłem się jeszcze, wcinając chińską potrawkę i jak zwykle męcząc się z pałeczkami, spotkanie ostatniej szansy, chociaż szans żadnych nie było. Nie chciała jechać do mnie, odwiozłem ją grzecznie do domu, pożegnaliśmy się niezręcznie, w pół zdania, i było po wszystkim. Przyrzekłem sobie, że już nigdy nie wejdę do tej knajpy. I że się nigdy nie zakocham.
Myślałem jeszcze o tym wszystkim, wpatrując się w witrynę sklepu muzycznego na placu Konstytucji. A potem wspomnienia odpłynęły, bo pojawiły się inne. Teraz tych instrumentów, różnych firm i rozmaitej jakości, było pod dostatkiem, a pamiętałem, co działo się zaraz po wojnie. Sprzęt pożyczało się z ognisk muzycznych, na upragniony instrument czekało się tygodniami, niemiecki weltklang był dla saksofonisty szczytem marzeń, a perkusiści odkupowali sparciałe skóry, byle było na czym grać. Mój uśmiech odbił się w szybie. Pomyślałem o naszym perkusiście, Tomku. I o tym, jak zobaczył, że Amerykanie grają na syntetycznych naciągach. „Syntetyczne”, „syntetyczne”, powtarzał nakręcony. „Rozumiesz, człowieku, syntetyczne”. A potem kupił na Różycu kilogramy piłeczek do ping-ponga, zaczął je topić, smród niósł się niemiłosierny, żeby wyprodukować własną syntetyczną membranę i podłożyć ją pod skórę. A dym był taki, jakby znów płonęła Warszawa. Perkusiści to szaleńcy. Bez dwóch zdań.
Doczłapałem się do placu Zbawiciela, chciało mi się pić, ale powstrzymałem się. Po prawej od kościoła stał automat z wodą. Ktoś zdradził nam taki myk. Trzeba było solidnie uderzyć dwadzieścia centymetrów nad otworem na drobne, wtedy woda nalewała się sama i bez płacenia. Święta, cudowna woda ze Zbawiciela. Kilka razy skorzystaliśmy z Namysłem z tego patentu, na przykład wtedy, gdy na wielkiej bani wymontowaliśmy kamienną donicę i zanieśliśmy do niego, bo on tu mieszkał o krok. Dziś dałem spokój i skierowałem się pod kościół.
Zwykle o tej godzinie już go nie było, ale nie dziś. Nikt nie wiedział, jak faktycznie nazywał się Quasimodo. Garbus pojawił się tuż po wojnie i trwał przy tych murach do dzisiaj, przepowiadając przyszłość, a datki zbierał do tego samego od lat pudełka po miętówkach. Mijały dni i miesiące, jedno oko Kwaziego, bo tak go nazywaliśmy, zaszło bielmem, a gdy zaczął narzekać na bóle w kościach, zorganizowaliśmy mu prawdziwy perski dywanik. Wynieśliśmy go w czasie jakiegoś wernisażu i teraz Kwazi, jeszcze w zimowym futrze i na latającym dywanie, wyglądał jak pasterski pies pilnujący owieczek.
– Co słychać, Dziadku? – zagadnąłem. Wrzuciłem drobne do pudełka po miętówkach.
Uniósł powiekę zdrowego oka.
– Słyszałem, że wasz kolega umarł. – Kwazi zachrypiał. – Ten najsławniejszy.
Westchnąłem.
– Wszystko wiesz, dziadku. Ano był i umarł.
Nagle pomyślałem, że nigdy nie zadałem Kwaziemu pytania, które wydawało się zupełnie oczywiste. Sięgnąłem po papierosy, chciałem go poczęstować, ale odmówił.
– Przy świątyni nie palę – wysapał.
– Słuchaj, dziadku… A kto jeszcze umrze? A może inaczej – poprawiłem się – kiedy ja umrę?
Chwilę świdrował mnie tym swoim rentgenowskim spojrzeniem.
– Niedługo będą strzelać – powiedział. – Ale wtedy nie umrzesz. A potem z ciepłego kraju przyjedzie człowiek ubrany na biało i odmieni tę ziemię. Wtedy też jeszcze nie umrzesz. Znowu będą strzelać, ale nic się nie bój. Zabiją księdza, ale ty będziesz żył jeszcze długo. A potem ludzie przestaną ze sobą rozmawiać. Będą pozdrawiali się kciukami uniesionymi do góry albo w dół, o tak… – Wysunął brudny paznokieć ku niebu. – Ale wtedy już nie będziesz żył.
– Skoro świat ma tak wyglądać, to może i lepiej, że mnie nie będzie.
Znów sypnąłem drobnymi.
– Znaczy, czasy będą niespokojne. Dziadku, a mógłbyś powiedzieć, czy zanim to wszystko nastąpi, wygram w Krajowej Loterii Pieniężnej? Albo czy mógłbyś dać mi typy na Wielką Warszawską?
– O szczęście to musi każdy sam zadbać. Jak ja. – Uderzył się palcem w pierś. – Mnie nic do tego. Ale wiesz co? – Poruszył się niespokojnie na dywaniku. – Umrze dziewczyna… Młoda.
– Jaka dziewczyna?
Nie odpowiedział.
Powtórzyłem pytanie, ale nie wiem nawet, czy je usłyszał. Zaczął rzęzić, a potem rozkasłał się na dobre, jakby miał wypluć oba płuca.
Gdy przestał charczeć, okryłem go szczelniej futrem. A potem pożeglowałem w stronę „Hybryd”.