Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Około teatru szkice, obrazki, wspomnienia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Około teatru szkice, obrazki, wspomnienia - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 351 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WIN­CEN­TY RA­PAC­KI

OKO­ŁO TE­ATRU

SZKI­CE, OB­RAZ­KI, WSPO­MNIE­NIA

Spół­ka Wy­daw­ni­cza Pol­ska w Kra­ko­wie

1905

Z dru­kar­ni "Cza­su" w Kra­ko­wie pod za­rzą­dem A. Świe­rzyń­skie­go.

AK­TOR-KSIĄ­ŻĘ

Te­atr nasz, od pierw­szej doby swe­go ist­nie­nia, skła­dał się prze­waż­nie z in­dy­wi­du­ów wy­ko­le­jo­nych. Nie­mal każ­de z nich mia­ło ja­kąś ranę w du­szy. Były to po więk­szej czę­ści od­pad­ki, szu­ka­ją­ce schro­nie­nia pod da­chem muz. Do­syć prze­czy­tać bio­gra­fię ak­to­rów Woj­cie­cha Bu­gu­sław­skie­go.

Były to le­gio­ny zroz­pa­czo­nych.

– Wstą­pił do te­atru – ma­wia­no o ta­kim, jak gdy­by po­wie­dzia­no: roz­stał się ze świa­tem, wy­ko­le­ił się z ży­cia spo­łecz­ne­go.

Śmia­ła się ła­twa sła­wa, a wy­czu­lo­ne cier­pie­niem ner­wy ka­za­ły wró­żyć, że sła­wę tę ła­two zdo­być. A po­tem, cóż to za roz­kosz prze­lać swo­je łzy, żale, roz­pa­cze w ja­kie­goś bo­ha­te­ra albo bo­ha­ter­kę dra­ma­tu?

Wy­ła­nia­li się też z po­dob­nych in­dy­wi­du­ów zna­ko­mi­ci ar­ty­ści, a ci, co szli pra­wi­dło­wą ścież­ką, po­zo­sta­wa­li pra­wie za­wsze mier­no­ta­mi.

Wi­dzia­łem ich wie­lu, bar­dzo wie­lu w moim za­wo­dzie.

Oto pan Ja­nu­ary Wrzos.

Był to typ kla­sycz­nie pięk­ne­go męż­czy­zny. Gdym go po­znał, miał już prze­szło trzy­dziest­kę. Jego szla­chet­ną i ścią­głą twarz po­wle­kał dziw­ny wy­raz smut­ku i za­du­my; zrzad­ka tyl­ko wi­dzia­no na niej uśmiech. Za­mknię­ty za­wsze w so­bie, mało mó­wił, a je­że­li się ode­zwał, to bry­znął sar­ka­zmem ja­kimś albo wy­so­ce po­waż­ną sen­ten­cyą. Miał pięk­ny or­gan o szla­chet­nem mę­skiem brzmie­niu. Wy­kształ­co­ny, sa­lo­no­wiec, do­brze grał na for­te­pia­nie i śpie­wał z wdzię­kiem.

Pierw­szą rolą, w któ­rej go wi­dzia­łem, był Fra­Dia­vo­lo, prze­trans­po­no­wa­ny przez na­sze­go ka­pel­mi­strza na ba­ry­ton.

Po­stać Fra-Dia­vo­la pana Ja­nu­are­go trą­ci­ła dżen­tle­me­nem, tak de­mo­nicz­nie pięk­nym zbó­jem, że w za­chwyt wpra­wiał lu­bel­skie pa­nie. Sy­pa­ły się też li­ści­ki, wier­szy­ki, a ope­rę po­wta­rza­no po kil­ka­kroć.

Hoł­dy przyj­mo­wał obo­jęt­nie, jak i z na­gan nie ro­bił so­bie wie­le, bo gdy go skry­ty­ko­wa­no w fre­drow­skim "Gel­dha­bie" nie stra­cił ani na jotę swe­go zwy­kłe­go spo­ko­ju. Bo też co za prze­paść dzie­li te dwie kre­acye: Fra-Dia­vo­la – od Gel­dha­ba. Ale na pro­win­cyi gra się wszyst­ko. "Dziś się jest Te­re­fer­ciem, a ju­tro Au­gu­stem".

O panu Ja­nu­arym opo­wia­da­ła dzi­wy ak­tor­ska rze­sza. Miał on być na­tu­ral­nym sy­nem ja­kie­goś hra­bie­go, wy­cho­wa­nym na­der sta­ran­nie, a jed­nak nie przy­zna­nym… przez ojca. Za­ko­chał się w ja­kiejś księż­nicz­ce; ode­pchnię­ty przez jej ro­dzi­nę, zo­stał ak­to­rem, pod­czas gdy ona wstą­pi­ła do klasz­to­ru. Na­zwi­sko, któ­rem się mie­nił na afi­szu, było przy­bra­nem.

No­sił się za­wsze ele­ganc­ko, a bie­li­zna jego była nie­po­szla­ko­wa­nej czy­sto­ści. Nie wi­dzia­no go nig­dy z ko­le­ga­mi w knaj­pie, sie­dział w domu szczel­nie za­mknię­ty Dla dam na­szych uprzej­my, ale trzy­ma­ją­cy się od nich nie­zbyt bliz­ko, lubo wszyst­kie pra­wie wa­bi­ły go do sie­bie.

Miesz­kał zwy­kle na ja­kiejś ustron­nej uli­cy, zda­la od gwa­ru i cie­ka­wych oczu; mimo to szpie­go­wa­no go i pod­pa­try­wa­no skry­cie.

Razu jed­ne­go para ta­kich oczu zo­ba­czy­ła przez otwór klu­cza coś bar­dzo dziw­ne­go i cie­ka­we­go. Oto ni mniej ni wię­cej, tyl­ko pan Ja­nu­ary stał przed ba­lią i prał so­bie ko­szu­lę! Co za skan­dal! co za zgro­za! Inną razą wi­dzia­no jak ją pra­so­wał, a da­lej ce­ro­wał.

– A to ku­twa ja­kiś obrzy­dli­wy! Prze­cież inni mają mniej­szą gażę od nie­go, a jesz­cze ich stać na pracz­kę – a po­tem od cze­góż kre­dyt?

Ten "kre­dyt" – to wiel­kie sło­wo w ustach pro­win­cy­onal­ne­go ak­to­ra. Cze­góż się to nie bra­ło na kre­dyt! A po­czą­tek da­wał zwy­kle sam dy­rek­tor, któ­ry na kre­dyt grać im ka­zał…

Dziw­ne dzia­ły się rze­czy z wie­rzy­cie­la­mi przy wy­jeź­dzie. Ak­to­rzy za­uł­ka­mi, przez po­dwó­rza, plo­ty i par kany wy­no­si­li się z mia­sta, aby się złą­czyć do­pie­ro gdzieś o pół mili z resz­tą wę­drow­nej tru­py. Pa­mię­tam na­wet, że pe­wien szewc urzą­dził kom­plet­ną ob­ła­wę, roz­sta­wiw­szy swą cze­ladź dla chwy­ta­nia nie­su­mien­nych dłuż­ni­ków; jed­ne­go zaś tak przy­ci­śnię­to do muru, że mu­siał zdjąć buty i kła­pać zę­ba­mi w po­rze dżdży­stej.

Tyl­ko pan Ja­nu­ary wy­jeż­dżał zim­ny i spo­koj­ny, nie­kie­dy uśmiech­nię­ty sar­ka­stycz­nie, a czę­ściej za­my­ślo­ny i smut­ny.

A ile to do­cin­ków i szy­derstw znieść mu­siał, bo rze­sza ak­tor­ska jest w nich nie­wy­czer­pa­ną! Ale tra­fi­ła kosa na ka­mień. Pan Ja­nu­ary niby na rój ko­ma­rów pa­trzył z góry, a nie­kie­dy kol­nął tak zja­dli­wie, że naj­śmiel­szym od­bie­rał ocho­tę do żar­tów.

Zda­rzy­ło się raz, że w Ka­li­szu pod­czas naj­bar­dziej oży­wio­ne­go se­zo­nu, gdy się tło­czo­no do te­atru, pan Ja­nu­ary oświad­czył dy­rek­to­ro­wi krót­ko i sta­now­czo, że wy­je­chać musi w in­te­re­sach fa­mi­lij­nych na parę mie­się­cy.

– W in­te­re­sach fa­mi­lij­nych – a nuż to spa­dek jaki? I za­pew­ne spa­dek! Jak­że tu ta­kie­go za­trzy­mać?

Choć sta­no­wił pod­po­rę tru­py, na­le­ża­ło go pu­ścić. W per­spek­ty­wie panu dy­rek­to­ro­wi uśmie­cha­ła się – po­życz­ka.

Wró­cił ta­kim sa­mym; tyl­ko pięk­na twarz jego prze­cią­gnę­ła się nie­co, ale zato za­pał i ener­gia dla sztu­ki wzro­sły w dwój­na­sób.

Przy­wiózł z sobą sztu­kę fran­cu­ską, sam ją prze­tłó­ma­czy­li bo ję­zy­kiem wła­dał jak ro­do­wi­tym, i grał głów­ną rolę. Sztu­ka zro­bi­ła wiel­ką sen­za­cyę w Ka­li­szu. W roli bo­ha­te­ra feu­il­le­to­no­we­go ro­man­su, od­ga­dy­wa­no re­mi­ni­scen­cye wła­snej jego doli. Grał "Mi­łość ubo­gie­go mło­dzień­ca".

Chciał pró­bo­wać sił swo­ich na war­szaw­skiej sce­nie, ale w owe cza­sy ła­twiej było przejść bi­blij­ne­mu wiel­błą­do­wi przez igiel­ne ucho, ani­że­li uzy­skać de­biut, a do tego jesz­cze w no­wej sztu­ce. Na sce­nie war­szaw­skiej kró­lo­wał wte­dy jako amant – Ko­mo­row­ski. Da­rem­nie pan Ja­nu­ary ko­ła­tał – ka­za­no mu zło­żyć ma­nu­skrypt, i je­że­li sztu­ka oka­że się moż­li­wą do gra­nia, to po jej sze­ścio­krot­nem wy­sta­wie­niu może przy­je­chać, aże­by de­biu­to­wać. Co do in­nych ról, oświad­czo­no, że de­biu­ty ta­kie żad­ne­go in­te­re­su w pu­blicz­no­ści nie bu­dzą.

Wszel­kie aspi­ra­cye, po­ry­wy du­cha, ma­rze­nia gór­no­lot­ne, gdy je opro­mie­nia choć cień na­dziei, utrzy­mu­ją siły w rzeź­ko­ści i wśród po­wsze­dniej, mo­no­ton­nej dro­gi ży­cia nie dają ar­ty­ście zejść na bez­dro­ża. Ale gdy du­szą owład­nie ciem­ność i wy­pa­li się w niej do iskry ogień boży, ar­ty­sta sta­je się rze­mieśl­ni­kiem i po­czy­na… pić. Boć trze­ba za­po­mnie­nia, trze­ba wresz­cie i po­bu­dze­nia. Przed­tem po­bu­dzał go wła­sny ogień, te­raz tę funk­cyę speł­niać musi – spi­ry­tus. Tak koń­czą wszyst­kie sła­be i po­spo­li­te du­sze, ale nie pan Ja­nu­ary…

On so­bie po­wie­dział: Ten swój płaszcz hi­dal­ga, choć wy­szar­pa­ny i po­dar­ty, no­śmy z god­no­ścią. Nie­ma na nim do­tąd żad­nej pla­my i da Bóg nie bę­dzie nig­dy. I do­trzy­mał!

pew­ne­go ran­ka da­rem­nie po­słu­gacz te­atral­ny stu­kał do drzwi jego. Mu­sia­no je otwo­rzyć prze­mo­cą. Ksią­żę Ja­nu­ary le­żał w łóż­ku bez du­cha.

Iz­deb­ka ogo­ło­co­ną była pra­wie ze sprzę­tów, z każ­de­go kąta wy­glą­dał nie­do­sta­tek.

Na sto­le zna­le­zio­no jego pi­smo.

"Niech ko­le­dzy nie ro­bią skład­ki na mój po­grzebr, mia­sto po­win­no mnie po­cho­wać swo­im kosz­tem, po­ło­ży­łem tu pew­ne za­słu­gi".

Za trum­ną szła sta­rusz­ka i pła­ka­ła rzew­nie; mie­ni­ła się ona pia­stun­ką zmar­łe­go pa­ni­cza, któ­rą on ze swych skrom­nych do­cho­dów utrzy­my­wał.

Ko­le­dzy od­da­li mu ostat­nią po­słu­gę, ale nie mo­gli da­ro­wać so­bie, że się tak dali wziąć na ka­wał.

Jaki tam dra­mat głę­bo­ki a ta­jem­ni­czy krył się na spo­dzie tej du­szy? do­wie­dzieć się nie mo­gli­śmy. Po­zo­sta­nie on ta­jem­ni­cą. A co pew­na, to, że ten le­gen­do­wy ksią­żę był księ­ciem nie­tyl­ko z prze­zwi­ska.

KWIA­TEK Z CMEN­TA­RZA

Przed laty dwu­dzie­stu cho­wa­li­śmy na cmen­ta­rzu ły­cza­kow­skim we Lwo­wie jed­ne­go z ko­le­gów. Po­grzeb był wspa­nia­ły, nie bra­kło na nim wień­ców, cho­rą­gwi, czar­nej kre­py i mów – ale nie było smut­ku, nie było łez.

Nie­bosz­czyk nie miał ni­ko­go z ro­dzi­ny… Był sam, nie było komu za­mknąć mu oczu w go­dzi­nie ko­na­nia.

Mu­siał li­czyć na życz­li­we ser­ca ko­le­gów. Ci go nie za­wie­dli; sta­wi­li się wszy­scy dla od­da­nia mu ostat­niej po­słu­gi.

Ob­rzęd się skoń­czył.

Parę ty­się­cy dło­ni rzu­ci­ło po gar­ści zie­mi i ro­ze­szło się.

Zo­sta­ło nas kil­ku z gra­ba­rzem.

A był mię­dzy nami Ar­tur K…, obec­nie amant lwow­skiej tru­py; mó­wię obec­nie, bo te­atr lwow­ski, jak i każ­da w tych cza­sach in­sty­tu­cya czy kor­po­ra­cya, prze­cho­dził cięż­kie chwi­le dez­or­ga­ni­za­cyi. Ak­to­rzy zmie­nia­li się jak w domu za­jezd­nym. Dziś ten przy­był, ju­tro ten ubył, po­ju­trze dwóch się zja­wi­ło i tak da­lej.

Sta­rzy dy­rek­to­ro­wie Smo­chow­ski i No­wa­kow­ski za­py­cha­li dziu­ry tymi im­pro­wi­zo­wa­ny­mi ko­me­dy­an­ta­mi, aby znów pew­ne­go pięk­ne­go po­ran­ku nie zo­ba­czyć ich wię­cej.

Otóż do ta­kich efe­me­rycz­nych ak­to­rów na­le­żał nasz Ar­tur. Był to męż­czy­zna przy­stoj­ny w ca­łem tego sło­wa zna­cze­niu. Jed­na z tych po­sta­ci, w któ­rych stresz­cza­ła się cała do­sko­na­łość pol­skie­go, szla­chec­kie­go typu. – "Ra­so­wy" – jak po­wia­da­ją.

Wlazł do te­atru, jak­by się we­szło do ja­kie­goś go­ścin­ne­go domu, bę­dąc bez da­chu i mó­wiąc:

– Pa­nie bra­cie! Jak mnie wi­dzisz, tak mnie pisz. Mam gębę uro­dzi­wą, wzrok i bary Her­ku­le­sa, umiem cho­dzić i ru­szać się przy­zwo­icie. Or­gan taki, że mnie o milę usły­szysz. Ze szkol­nych cza­sów za­pa­mię­ta­łem jak się de­kla­mu­je "Spie­wy hi­sto­rycz­ne Niem­ce­wi­cza". Już­cić przy­dać się na coś mogę… a przy pra­cy…

– Do­brze, do­brze – od­po­wia­da! ta­kie­mu go­spo­darz, a wła­ści­wie dy­rek­tor te­atru. – Pro­szę asin­dzie­ja, nie świę­ci garn­ki le­pią, po­ra­dzi­my so­bie.

Ta­kich eg­zem­pla­rzy przed ro­kiem 1800 li­czy­ły na­sze te­atry na set­ki.

Pa­nicz wy­pę­dzo­ny ze szkół, bo kto­by się tam ka­zał uczyć wów­czas szlach­ci­co­wi, po stra­cie for­tu­ny po­zo­sta­jąc peł­nym buty i ani­mu­szu, cóż miał ro­bić? Je­den zo­stał pie­cze­nia­rzem tych, co jesz­cze coś mie­li, dru­gi wstą­pił do woj­ska, inny oże­nił się z ja­kąś cie­płą babą; co ro­zum­niej­si a uczciw­si, rzu­ca­li się do biur na apli­ka­cyę, a resz­ta pod przy­bra­nem na­zwi­skiem za­wa­la­ła pro­win­cy­onal­ne sce­ny. Su­ro­wa dro­ga ży­cia i obo­wiąz­ku – to nie­zna­ne wów­czas rze­czy.

Nasz Ar­tur od­zna­czał się przy­najm­niej tem, że miał praw­dzi­wy za­pał do sztu­ki, ale tak by­wał po­ciesz­ny na sce­nie, że psuł za­wsze wra­że­nie, zwłasz­cza pa­te­tycz­nej sy­tu­acyi. – Zato na świe­cie był aman­tem co się zo­wie, a wła­ści­wie "ko­bie­cia­rzem" po­dług utar­te­go ter­mi­nu. Nie było chó­rzyst­ki, po­ko­jów­ki, szwacz­ki lub tym po­dob­nej isto­ty, żeby Ar­tur nie miał z nią ja­kichś mi­ło­snych kon­szach­tów.

Było to głów­nem za­da­niom jego ży­cia.

– Ta­lent, ge­niusz – ma­wia­no wów­czas – to tę­ży­zna, to po­wo­dze­nie u płci bia­łej, to ży­cie hu­la­nek i roz­ko­szy. Każ­dy taki amant no­sił pod pa­chą rolę z du­ma­sow­skie­go dra­ma­tu pod ty­tu­łem "Kean, czy­li ge­niusz i roz­pu­sta".

Pan Ar­tur, dla kon­te­nan­su uzbro­jo­ny w bi­no­kle na no­sie, bo wzrok miał taki, że o dwie­ście kro­ków każ­de­go wie­rzy­cie­la po­znał, rzu­cał ocza­mi na wszyst­kie stro­ny, czy nie zdy­bie ja­kiejś spód­nicz­ki.

I sta­ło się oto, że rzu­cił okiem nie­uzbro­jo­nem wła­śnie w bi­no­kle w szyb­kę okien­ka dom­ku gra­ba­rza… spoj­rzał i sta­nął osłu­pia­ły. I my po­szli­śmy za jego przy­kła­dem.

W szy­bie tej uj­rze­li­śmy coś ta­kie­go, co moż­na było wziąć za ob­ra­zek albo wi­zyę.

Była to twa­rzycz­ka mu­ril­low­skiej Ma­don­ny, po­wle­czo­na tyl­ko więk­szym smut­kiem. Pa­trzy­ła na nas cie­ka­wa i zdzi­wio­na tro­chę.

– Co u dja­bła – po­wia­da nam Ar­tur – czyż to du­sza ja­kiej po­ku­tu­ją­cej he­ro­iny, tu w domu gra­ba­rza?

I w jed­nej chwi­li zna­lazł się w izbie, a my za nim. Dziew­cze jak sie­dzia­ło przy oknie, tak po­zo­sta­ło przy niem, tyl­ko zwró­ci­ło gło­wę ku przy­by­łym.

– Pani da­ru­je, chcie­li­śmy się wi­dzieć z gra­ba­rzem.

– Oj­ciec jesz­cze nie wró­cił z cmen­ta­rza – rze­kła, po­wsta­jąc z ukło­nem.

Było to dziew­czę szes­na­sto­let­nie, drob­nej i wą­tłej po­sta­ci, choć twarz jej, peł­na smut­ku i za­du­my, wy­da­wa­ła się star­szą.

– A no – to za­cze­ka­my. Pro­si­ła, by­śmy usie­dli.

Za­wi­nę­ła się po iz­deb­ce, oczysz­cza­jąc stoł­ki za­ję­te przez ja­kieś gra­ci­ki, aby nam je po­dać, a czy­ni­ła to z wdzię­kiem i gra­cyą taką, że nas wpra­wia­ła w po­dziw.

Per­ku­li­ko­wa su­kien­ka, ład­nie skro­jo­na, na gor­se­ci­ku uwy­dat­nia­ła i pod­no­si­ła jej ta­lij­kę.

Gdzie ona się na­uczy­ła tych ru­chów i tego wdzię­ku? – za­py­ty­wa­li­śmy sie­bie. Cór­ka gra­ba­rza!

Pan Ar­tur po­czął ją ko­kie­to­wać.

A miał już swo­je ste­reo­ty­po­we spo­so­by, któ­re go nig­dy nie za­wo­dzi­ły.

Pa­trząc na nie, my mło­dzi za­zdro­ści­li­śmy mu tej wpra­wy i sta­ra­li na­śla­do­wać, star­si tyl­ko a chłod­niej­si ru­sza­li ra­mio­na­mi i mó­wi­li do sie­bie:

– Mój Boże, ja­kie te ko­bie­ty na­iw­ne, że się ła­pią na ta­kie ple­wy.

Pierw­szym po­ci­skiem pana Ar­tu­ra był jego tim­bre gło­su mięk­ki, któ­re­mu umiał nada­wać dziw­ną gięt­kość. Sło­wa wy­cho­dzi­ły mu z ust piesz­czo­tli­wie, je­dwa­bi­sto. Dru­gim były oczy po­ły­skli­we, uzbro­jo­ne kie­dy nie­kie­dy dla efek­tu bi­no­klem. Trze­cim, ręce ubra­ne za­wsze w rę­ka­wicz­ki nie­po­ka­la­nej czy­sto­ści, ob­ci­słe, wo­nie­ją­ce. Resz­ty do­peł­nia­ła cała jego fi­gu­ra i twarz po­sy­pa­na lek­ko pu­drem.

Tę twarz pie­lę­gno­wał pan Ar­tur z dziw­nem za­mi­ło­wa­niem. Okła­dał ją kie­dy nie­kie­dy na noc świe­żą cie­lę­ci­ną. Mia­ło to wła­ści­wość wy­cią­ga­nia z niej zby­tecz­nej czer­wo­no­ści, bo bla­dość była in­te­re­su­ją­cą i w mo­dzie. Pa­mię­tam na­wet raz, jak ja­dąc chłop­skim wóz­kiem w dzień upal­ny, za­grze­bał gło­wę w sia­no, aby się nie opa­lić. A cóż po­wie­dzieć o wą­sach wy­czer­nio­nych i spo­ma­do­wa­nych!

Ta­kie to przy­mio­ty jed­na­ły mu ser­ca ko­biet.

– Jak­że tu smut­ne musi być ży­cie – ode­zwał się piesz­czo­tli­wym gło­sem.

Dziew­czę spło­nę­ło lek­kim ru­mień­cem.

– Tak jak i wszę­dzie. Wszak­że ży­cie skła­da się nie­tyl­ko z sa­mych smut­ków. Co do mnie, przy­wy­kłam do nie­go tak, iż wca­le nie tę­sk­nię za in­nem.

– Czy być może? pa­trzeć cią­gle na gro­by, na żal, smu­tek i roz­pacz.

– To tyl­ko czło­wie­ka uspo­sa­bia po­waż­nie i uczy po­gar­dy do­cze­snych rze­czy.

– Ale dla pani jesz­cze za­wcze­śnie na po­wa­gę i na po­gar­dę tej do­cze­sno­ści. Aże­by nie­mi gar­dzić, trze­ba ich wprzó­dy skosz­to­wać.

Dziew­czę jak gdy­by nie chcia­ło zro­zu­mieć tej sen­ten­cyi pana Ar­tu­ra, bo za­krę­ci­ło się po izbie, po­tem wyj­rza­ło oknem.

– Oj­ciec nie wie za­pew­ne, że pa­no­wie tu na nie­go cze­ka­ją, pój­dę mu po­wie­dzieć.

– O pani, nie czyń tego, nam tak przy­jem­nie… Ale już nie sły­sza­ła resz­ty, bo wy­bie­gła.

– Wie­cie, że to cu­dow­ne zja­wi­sko, jak ho­nor, ko­cham! Kto­by się spo­dzie­wał, aby cór­ka gra­ba­rza?… Toż to pięk­ność pierw­szo­rzęd­na. A jaki wdzięk! Ubrać to, wy­pie­ścić, wy­cac­kać… I nie głu­pia, praw­da?

– Wca­le nie.

– Kwia­tek z cmen­ta­rza! – do­rzu­cił któś.

– Do­brześ po­wie­dział: kwia­tek z cmen­ta­rza! – po­chwy­cił pan Ar­tur – ta­kie­gom jesz­cze nie wi­dział.

W pro­gu uka­zał się gra­barz z cór­ką.

Był to typ prze­cięt­ne­go miesz­cza­ni­na ze sfe­ry wy­rob­ni­czej, nie ma­ją­cy w so­bie nic szcze­gól­ne­go, z no­sem czer­wo­nym, co zdra­dza­ło, że kie­lisz­kiem nie gar­dził.

– A cze­go pa­no­wie so­bie ży­czą? – spy­tał. Te­raz do­pie­ro przy­po­mnie­li­śmy so­bie, że­śmy tu wła­ści­wie we­szli bez celu, je­dy­nie aby za­wią­zać roz­mo­wę z jego cór­ką.

Zwró­ci­li­śmy się do pana Ar­tu­ra, aby nas wy­ba­wił z kło­po­tu, ale on gru­chał do dziew­czy­ny i nic go resz­ta nie ob­cho­dzi­ła.

– Ot, chcie­li­by­śmy się was za­py­tać, co by kosz­to­wa­ło ob­ło­że­nie dar­ni­ną gro­bu i ubra­nie go w kwia­ty.

– A prze­cież tam ma sta­nąć po­mnik.

– Tak, ale nim po­mnik po­sta­wią, trze­ba mieć sta­ra­nie o gro­bie – ode­zwał się wresz­cie pan Ar­tur i jak­by do­pie­ro te­raz spo­strzegł gra­ba­rza, za­czął mu się uważ­nie przy­pa­try­wać.

– To za­le­ży od ubra­nia. Jak pa­no­wie so­bie ży­czą? Czy mają być kwia­ty w de­seń sa­dzo­ne, czy też zwy­czaj­ne?

I po­czął wy­li­czać ga­tun­ki, ceny i spo­so­by z miną kup­ca skle­po­we­go.

Gdy sta­nę­ła ugo­da i za­bie­ra­li­śmy się do odej­ścia, pan Ar­tur po­że­gnał się z dziew­czy­ną, jak­by już z do­brą zna­jo­mą.

W lat parę prze­jeż­dża­łem przez Sam­bor z Czer­nio­wiec do Lwo­wa. Trze­ba było za­no­co­wać w mia­stecz­ku. Dom za­jezd­ny, gdzie­śmy sta­nę­li, był za­ra­zem te­atrem i ja­kaś wę­drow­na tru­pa da­wa­ła przed­sta­wie­nia. Trze­ba iść. Gra­no "Ślu­by pa­nień­skie".

Gdy Gu­cio nie wle­ciał, ale wgra­mo­lił się na sce­nę przez okno, po­zna­łem pana Ar­tu­ra. Te same nie­zgrab­ne chło­pi­sko na sce­nicz­nych de­skach, któ­re zda­je się były dla nie­go ża­rzą­cy­mi wę­gla­mi, mó­wią­cy wier­sze Fre­dry jak wy­uczo­ną lek­cyę. Stry­ja­szek z za­chry­płym, pi­jac­kim gło­sem, ko­bie­ty po­ubie­ra­ne jak czu­pi­ra­dła.

Ależ Anie­la! Tak, to ona! Cór­ka gra­ba­rza! To jej smut­ne oczy, któ­re mnie tak ude­rzy­ły, to owa twa­rzycz­ka mu­ril­low­skiej Ma­don­ny.

– Słu­chaj­my – mówi. Gło­sik dźwięcz­ny, me­ta­licz­ny i mówi do­brze, ro­zu­mie co mówi, sta­ra się być oso­bą, któ­rą przed­sta­wia. Pu­bli­ka, acz jej garst­ka mała, słu­cha uważ­nie, nie krza­ka jak przy tam­tych, wkoń­cu aplau­du­je.

Więc to pri­ma­don­na, pod­po­ra tru­py!

Po przed­sta­wie­niu by­łem z nimi na ko­la­cyi.

– Po­zna­łeś ją? – rzekł do mnie pan Ar­tur. To moje dzie­ło. Ta­lent! Ko­lo­sal­ny ta­lent, za­ka­su­je wkrót­ce wa­szą Mo­drze­jew­ską. Ka­siu, to nasz ko­le­ga R…

– Po­zna­łam pana od­ra­zu.

– To pani ma do­brą pa­mięć.

– Oh, gdy raz kogo wi­dzę, już go nie za­po­mi­nam. Przy kie­lisz­ku roz­mo­wa się roz­grza­ła.

Ka­sia sie­dzia­ła smut­na.

– O czem pani my­śli? – za­py­ta­łem.

– Ja? o ni­czem.

Pan Ar­tur groź­nie spoj­rzał na nia i pię­ścią ści­snął ku­fel.

Ka­sia sta­ra­ła się uśmiech­nąć i oży­wić.

Resz­ty do­wie­dzia­łem się od ko­le­gów.

Pan Ar­tur co­raz czę­ściej od­da­wał się Ba­chu­so­wi. Mi­łost­ki już mu się nie uda­wa­ły, więc bił ją, a na­wet parę razy wy­pę­dził, ale Ka­sia wra­ca­ła jak pies wier­ny do swe­go pana.

Po­tem da­le­kie echa przy­no­si­ły mi o nich wie­ści.

Pan Ar­tur upa­dał co­raz ni­żej, tak, że go już ża­den te­atr przy­jąć nie chciał i mu­siał w koń­cu wy­cią­gać dłoń że­bra­ka. Smęt­na Ka­sia nie opu­ści­ła go, ale pra­co­wa­ła dlań czem mo­gła i jak mo­gła, a gdy wresz­cie padł w rynsz­to­ku ra­żo­ny apo­plek­syą, od­da­ła mu ostat­nią po­słu­gę.

I spo­ty­ka­łem po­tem Ka­się dość czę­sto, gry­wa­łem z nia na­wet na kra­kow­skiej sce­nie. Było to dziw­ne zja­wi­sko. Hu­mo­ru, uśmie­chu, szcze­ro­ści i za­pa­łu nie od­zy­ska­ła i nie mia­ła nig­dy; zda­je się, że at­mos­fe­ra cmen­ta­rza wy­cho­wy­wa­ła ją tyl­ko na kwiat smut­ku.

Gdy­by jej losy za­wist­ne nie po­sta­wi­ły na dro­dze pana Ar­tu­ra, by­ła­by może śmiać się na­uczy­ła…

LI­CHWIARZ TE­ATRAL­NY

Pra­gnął­bym skre­ślić syl­wet­kę, war­tą upa­mięt­nie­nia w te­atral­nych kro­ni­kach. Lecz pro­szę nie brać słów mo­ich za iro­nię, albo spo­dzie­wać się por­tre­tu ja­kie­goś no­wo­cze­sne­go Har­pa­go­na o li­sim pro­fi­lu, ru­dej bro­dzie, ma­łych świ­dru­ją­cych oczkach i t… p… wy­szar­pa­nych już zna­mio­nach, któ­re­mi tu­zin­ko­wa sztu­ka po­słu­gi­wać się lubi. Nie. Będę mó­wił szcze­rą praw­dę, a praw­da ma ob­li­cze nie­raz tak dziw­ne na pierw­szy rzut oka, tak mało mó­wią­ce, a tak jed­nak wy­raź­ne… Może z niej wy­ło­nią się kon­tu­ry typu… A ty­pem był Mord­ko.

Kie­dym go po­znał przed 25 laty, był w sile wie­ku. Wzro­stu wię­cej niż śred­nie­go, bar­czy­sty i za­żyw­ny, o du­żej tro­chę gło­wie, po­kry­tej kę­dzie­rza­wym, czar­nym wło­sem, o twa­rzy na­dę­tej, z bro­dą tro­chę ja­śniej­szą od wło­sów, przy­strzy­ga­ną. Miał nos dość gru­by i oczy ciem­ne, po­ły­skli­we, z dziw­nym wy­ra­zem za­du­my i pew­nej jak­by me­lan­cho­lii. No­sił się po nie­miec­ku (tak na­zy­wa­ją u ży­dów ubiór, któ­ry nie róż­ni się ni­czem od suk­ni każ­de­go prze­cięt­ne­go oby­wa­te­la).

Mord­ko trud­nił się li­chwą i ucho­dził za strasz­nie twar­de­go i zdzier­cze­go "dys­kon­te­ra" – brał po trzy i czte­ry, a cza­sem na­wet i pięć od sta­na mie­siąc.

Li­chwiarz ten do­tąd po­ży­czał głów­nie urzęd­ni­kom, ofi­cy­ali­stom, sub­jek­tom, słu­żą­cym – sło­wem lu­dziom o pew­nych, sta­łych, okre­ślo­nych do­cho­dach. Z in­ny­mi się nie wda­wał.

Pierw­szy swój de­biut w te­atral­nym świe­cie roz­po­czął – ode­mnie. Za­pro­wa­dził mnie do nie­go nasz te­atral­ny fak­tor – Aro­nek.

Miesz­kał na Ka­zi­mie­rzu w domu wła­snym. Wcho­dzi­ło się doń po wscho­dach ciem­nych, wil­got­nych, jak we wszyst­kich do­mach ży­dow­skich.

Gdy­śmy jed­nak wdra­pa­li się na dru­gie pię­tro do jego miesz­ka­nia, ude­rzy­ła mnie pew­na schlud­ność, sy­me­trya w me­blach i sprzę­tach, do­bre po­wie­trze, cze­gom się wca­le nie spo­dzie­wał. Na ścia­nach wi­sia­ło parę ład­nych szty­chów w po­rząd­nych ra­mach – oku­rzo­nych, świe­cą­cych się czy­sto­ścią. Spra­wia­ło to wra­że­nie bar­dzo przy­jem­ne.

Za­sta­li­śmy Mord­ka sie­dzą­ce­go nad ja­kąś książ­ką i głę­bo­ko za­czy­ta­ne­go. Gdy Aro­nek ku nie­mu pod­biegł pręd­ko, Mord­ko jak­by się wzdry­gnął, pod­niósł gło­wę i po­pa­trzył wil­got­ne­mi ocza­mi.

Te oczy ude­rzy­ły mnie od­ra­zu.

Mord­ko po­wo­li pod­niósł się ze stoł­ka, wska­zał mi krze­sło abym usiadł, sam przy­siadł przy mnie, i po nie­ja­kiej chwi­li, niby sku­pia­jąc roz­pierz­chłe my­śli, za­py­tał mnie ile chcę po­ży­czyć, bę­dąc już po­przed­nio uprze­dzo­nym od­po­wied­nio przez Aron­ka.

– Dwie­ście gul­de­nów – od­po­wie­dzia­łem.

– Na ile rat?

– Na dzie­sięć.

– Ja­kie po­rę­cze­nie?

– Żad­ne­go.

– Jak­to żad­ne­go?

– Nie po­trze­bu­ję po­rę­cze­nia. Gdy panu nie za­pła­cę jed­nej raty, mo­żesz mi pan po­ło­żyć areszt na pen­syi. Pen­sya moja czy­sta, nie ob­cią­żo­na żad­nym dłu­giem. Mu­siał panu już Aro­nek prze­cież po­wie­dzieć.

– No, jak­że? – po­wie­dzia­łem, ale on nie chce…

– Nie chce? to po­có­żeś mnie tu pro­wa­dził – od­rze­kłem zgnie­wa­ny, pod­no­sząc się ze stoł­ka.

– Nie­chno pan nie bę­dzie taki pręd­ki – rzekł Aro­nek – niech pan sią­dzie. Poco tak za­raz się gnie­wać. Prze­cie po­rę­cze­nie to nie ta­kie wiel­kie rze­czy.

– Nie wiel­kie, jed­nak ja tego nie lu­bię. Pro­sić ko­goś o po­rę­cze­nie zna­czy tyle, co pro­sić go o po­życz­kę, to prze­cież nie po­trze­bu­ję do tego po­śred­nic­twa two­je­go, ani tego pana.

Mord­ko mil­czał; jam się za­bie­rał do wyj­ścia.

– Nie­chno pan za­cze­ka – na­sta­wał Aro­nek i prze­mó­wił kil­ka słów po ży­dow­sku.

Mord­ko rzekł zwol­na:

– Po­rę­cze­nie ma u nas cel dwo­ja­ki; na­przód za­bez­pie­cze­nie się, a po­tem i zba­da­nie sy­tu­acyi dłuż­ni­ka, czy­li ma przy­ja­ciół i ja­kich. Zresz­tą po­rę­cze­nie może być dane i przez pań­skich ko­le­gów, albo ko­le­żan­ki, to prze­cież nie­wiel­ka rzecz – a ja mam taki zwy­czaj, że bez po­rę­cze­nia nie daję.

Żyd dzi­wił mnie gład­ko­ścią wy­sło­wie­nia, a po­tem ton jego mowy był sta­now­czy, zda­wa­ło się, że już tam żad­ne per­swa­zye nie po­mo­gą.

Cóż było ro­bić? wy­tar­go­wa­łem jed­nak tyle, że za­miast ko­le­gów, pod­pi­sa­ły żona moja i jej sio­stra. Pro­cen­tu wziął ode­mnie Mord­ko trzy.

Po upła­ce­niu trzech czy czte­rech rat, przy­szedł do mnie Aro­nek, pro­sząc, abym Mord­ko­wi po­słał dwa bi­le­ty do te­atru.

Od­po­wie­dzia­łem mu nie­chęt­nie.

– No, co to panu szko­dzi, mój pa­nie? Niech jemu pan po­szle. On jesz­cze w te­atrze nie był, jak żyje. Niech on pana zo­ba­czy, mój pa­nie. Aj waj! ja­kie on oczy zro­bi jak pana zo­ba­czy – a jak ja się będę śmiał! Niech pan bę­dzie tak ła­ska­wy.

Lu­bi­li­śmy Aron­ka, bo był uczyn­ny i nie bar­dzo in­te­re­sow­ny, a wiel­ki wiel­bi­ciel te­atru. Mord­ko więc do­stał bi­le­ty. Ża­łu­ję, żem nie za­pi­sał dnia tego w ka­len­da­rzu, bo nie­wąt­pli­wie był to dzień epo­ko­wy w ży­ciu Mord­ki. Pa­mię­tam tyl­ko, że­śmy gra­li sen­za­cyj­ną ko­me­dyę fran­cu­ską "Ulicz­nik pa­ry­ski".

Na dru­gi dzień przy­le­ciał do mnie Aro­nek.

– Aj pa­nie, pa­nie! gdy­byś pan go wi­dział, to jest war­te ty­siąc reń­skich, jak szczę­ścia pra­gnę. On pana nie po­znał. Jak Pana Boga ko­cham nie po­znał… i tyl­ko się cią­gle do­py­ty­wał: A kto jest ten pan ge­ne­rał? a jaki to do­bry czło­wiek. A kto jest ten chło­pak taki mą­dry? Co on wy­ra­biał – on się śmiał – on pła­kał. Jak pan mnie ży­we­go wi­dzisz, tak pła­kał. Pan nie wie, co pan za awan­tu­rę z nie­go zro­bił.

I Aro­nek nie miał słów, aby okre­ślić wra­że­nie, ja­kie te­atr spra­wił na Mord­ka.

Od tej chwi­li Mord­ko za­czął uczęsz­czać co­dzien­nie do te­atru. Sta­ło się to jego po­trze­bą. Te­raz trze­ba go było wi­dzieć, kie­dy przy­szedł do mnie, jak zwy­kle, po rate.

Oczy mu się świe­ci­ły, pa­trzył na mnie z pew­nem nie­do­wie­rza­niem. Słu­chał dźwię­ku mego gło­su, któ­ry mu przy­po­mi­nał pew­ne za­pa­mię­ta­ne ak­cen­ta na sce­nie, i dzi­wił się i ki­wał nie­do­wie­rza­ją­co gło­wą… Uśmie­chał się i znów spo­glą­dał po­waż­nie.

– Co pan z sobą wy­ra­biarz… aj aj! a jak pan po­tra­fi to wszyst­ko.

Lubo otrza­ska­ny z tego ro­dza­ju po­dzi­wem, ja­kim mnie nie­raz da­rzy­ły pro­ste, nie­wy­kwint­ne umy­sły nie­któ­rych wi­dzów, wy­znam jed­nak, że ten za­chwyt li­chwia­rza zdu­miał mnie nie po­ma­łu.

Skąd się na­raz wzię­ło w tym ży­dzie, któ­ry całe ży­cie ob­li­czał tyl­ko i kom­bi­no­wał li­chwiar­skie swo­je ob­ro­ty, to za­mi­ło­wa­nie dla dra­ma­tycz­nej sztu­ki? Mord­ko sztu­ką przej­mo­wał się do głę­bi, te­atr stał się jego po­trze­bą – wkrót­ce też wszedł z ak­to­ra­mi w in­te­re­sa.

Nie upły­nę­ło parę mie­się­cy, gdy wszyst­kich człon­ków kra­kow­skie­go te­atru płci obo­jej miał już w swo­im pu­gi­la­re­sie, czy­li, że bank­no­ty z jego pu­gi­la­re­su były w na­szych kie­sze­niach, a na­sze we­ksle w jego.

Za­czę­ło się dlań nowe ży­cie.

To cie­ka­we koło ko­me­dy­an­tów, dla nie­któ­rych umy­słów za­pal­nych, ma urok nie­wy­sło­wio­ny, i nie może być in­a­czej.

Żad­na sztu­ka nie spla­ta się tak ści­śle z ży­ciem ak­to­ra. Moż­na być twór­cą w każ­dej in­nej, za­mknąw­szy się mię­dzy czter­ma ścia­na­mi, i two­rzyć ar­cy­dzie­ła, a po wyj­ściu z pra­cow­ni być so­bie naj­zwy­czaj­niej­szym fi­li­strem, któ­ry nie zwró­ci uwa­gi ni­czy­jej… Ale ak­tor jest za­wsze ak­to­rem.

Przy­zwy­cza­jo­ny grać na swo­ich ner­wach, być pa­nem swe­go gło­su, ge­stu, spoj­rze­nia, bę­dzie on za­wsze po­zo­wał, nie bę­dzie nig­dy sobą, to jest poza sztu­ka zwy­czaj­nym so­bie czło­wie­kiem, ale czemś nie­zwy­czaj nem, bo nie da on się na­wet sta­ro­ści. Przy­zwy­cza­jo­ny jak fron­to­wy żoł­nierz być za­wsze go­to­wym do ata­ku, nie po­zwo­li zgar­bić się ple­com, ani ze­sztyw­nić no­gom i rę­kom. Za­wsze pro­sty, zwin­ny, gib­ki, z okiem bły-szczą­cem ży­ciem i twa­rzą peł­ną wy­ra­zu, po­mi­mo że czas i pra­ca po­pi­sa­ły na niej dużo hie­ro­gli­fów; a stąd też i to wra­że­nie nie­okre­ślo­ne, któ­re dzia­ła na lu­dzi, i któ­rem po­cią­ga do sie­bie.

Być w gro­nie ak­to­rów, to zna­czy tyle, jak­by być w po­środ­ku sztu­ki, któ­rej oni są re­pre­zen­tan­ta­mi. Bo zyż ten za­pał, to cie­pło, to ży­cie, któ­rem tchnie każ­de ich sło­wo, każ­dy gest, wy­raz twa­rzy, oczu, mu­sku­łów – nie sąż to wszyst­ko środ­ki, któ­ry­mi stwa­rza­ją sztu­kę – a czyż tymi sa­my­mi środ­ka­mi nie po­sił­ku­ją się w ży­ciu nie fik­cyj­nem?

Zna­ne to sa rze­czy dla nas, po­wie nie­je­den z czy­tel­ni­ków.

Ale to były rze­czy nowe dla Mord­ka, i będą jesz­cze po wszyst­kie cza­sy nowe dla po­dob­nych jemu.

Mord­ko stał się do­mow­ni­kiem w te­atrze.

Moż­na go było wi­dzieć na pró­bach, w gar­de­ro­bie, za ku­li­sa­mi.

My­lił­by się jed­nak, kto­by są­dził, że Mord­ko, po­rwa­ny za­pa­łem dla sztu­ki, nie­opatrz­nie roz­wią­zy­wał wo­rek i wy­rzu­cał z nie­go pie­nią­dze. Nie. Mord­ko od swo­ich zwy­cza­jów li­chwiar­skich ani na jotę nie od­stą­pił. Po­rę­cze­nie na we­kslu było za­wsze ści­śle prze­strze­ga­ne; pro­cen­ta pod­sko­czy­ły na czte­ry, a na­wet na pięć, bo w dziw­nej tej or­ga­ni­za­cyi mo­ral­nej zna­la­zło się miej­sce i dla en­tu­zy­asty i dla – li­chwia­rza!

Wiel­bi­ciel roz­ko­szo­wał się i po­dzi­wiał, li­chwiarz w tej sa­mej chwi­li ob­li­czał. I kie­dy pan­na N… ze swo­im naj­czul­szym uśmie­chem gła­ska­ła jego bro­dę i wy­nu­rza­ła mu swo­je gwał­tow­ne po­trze­by – dał; ale ze wzglę­du wła­śnie na te gwał­tow­ne po­trze­by, ka­zał so­bie za­pła­cić – pięć pro­cent.

Przy ra­tach Mord­ko był nie­ubła­ga­ny.

By­wa­ło, że nie­opatrz­na ko­me­dy­anc­ka dzia­twa po­wsta­wa­ła na jego zdzier­stwo, gro­zi­ła mu pro­ce­sem, sy­pa­ła obe­lgi, wów­czas Mord­ko pro­lon­go­wał, kon­ten­tu­jąc się na ra­zie pro­cen­tem.

I tak Mord­ko pę­dził dni naj­szczę­śliw­sze.

Za­pra­szał nas do sie­bie w sza­bas na ryby – ryby były wy­śmie­ni­te – a i miód do­sko­na­ły.

Lu­bił się po­pi­sy­wać przed nami swo­ją żoną, ład­ną ko­bie­tą, ale ży­dów­ką z pod ciem­nej gwiaz­dy, źle na­wet mó­wią­cą po pol­sku, i dwo­ma sy­na­mi, któ­rych po­sy­łał do so­kół pu­blicz­nych.

Przez cały czas na­sze­go po­by­tu w jego domu, sam ga­dał pra­wie, a ga­dał o – sztu­ce.

– A jak ten pan gra w tej sztu­ce, a ta pani w tej. Pa­mię­tasz żo­necz­ko tę sce­nę?… aj! aj! jak to pięk­nie było gra­ne.

Cza­sem wy­mknę­ła mu się i kry­ty­ka.

Mord­ko do­szedł już do pew­nej wpra­wy i po­tra­fił wy­kryć fu­szer­kę. Wów­czas od­zy­wał się: To było ład­ne, nie­ma co po­wie­dzieć, ale pan X. za­grał­by le­piej.

Miał już Mord­ko swo­je uprzy­wi­le­jo­wa­ne miej­sce na ga­le­ryi, gdzie sia­dy­wał z żoną, a cza­sem z któ­rym z sy­nów. Po­zna­wa­li­śmy go po moc­nym gło­sie i po lę­giem kla­ska­niu, bo ręce miał duże i tłu­ste.

Nie­wpraw­ny w czy­ta­nie pol­skie, za­chę­cił się do nie­go kry­ty­ka­mi Cza­su, któ­re po­czął skwa­pli­wie i uważ­nie od­czy­ty­wać.

Draż­ni­ła go każ­da ostra przy­ga­na. Wów­czas na­zy­wał re­cen­zen­ta gbu­rem, nie­grzecz­nym, or­dy­nar­nym.

I jak do­tąd szło wszyst­ko bar­dzo do­brze, gdy na­gle na nie­za­mą­co­nym ho­ry­zon­cie Mord­ko­we­go ży­cia w po­śród te­atral­nej dru­ży­ny, po­ka­za­ła się – chmu­ra.

Było to w cza­sie ja­kie­goś wie­czor­ku, któ­ry da­wał dla nas w swym domu ex re na­ro­dzin cór­ki.

Zgro­ma­dzi­li­śmy się nie­licz­nie, bo Mord­ko po­czy­nał mieć co­raz wię­cej mię­dzy nami mal­kon­ten­tów, gdy wtem nad­bie­ga Aro­nek i przy­no­si zło­wro­gą wia­do­mość, że pan B., pan W. i pan­na D. wy­je­cha­li.

– Do­kąd wy­je­cha­li?

– Do Kró­le­stwa.

– A moje pie­nią­dze! – krzyk­nął Mord­ko tak prze­raź­li­wym gło­sem, że aż się mury za­trzę­sły.

– Ja im nie da­ru­ję! ja ich znaj­dę, ja ich do­go­nię!

Za­czer­wie­nił się cały okrut­nie; my­śle­li­śmy, że pad­nie ra­żo­ny apo­plek­syą, bo żyd był krót­kie­go kar­ku i nad­zwy­czaj oty­ły.

I wten­czas to po­zna­li­śmy czem dla Mord­ka była stra­ta pie­nięż­na. Za­po­mniał o wszyst­kiem. Od tej chwi­li my­śmy dlań nie ist­nie­li, szwar­go­tał ze żona i Aron­kiem, na­resz­cie po­rwaw­szy go za ra­mię, wy­biegł z nim spiesz­nie z izby.

Na­za­jutrz nie wi­dzie­li­śmy Mord­ka w te­atrze.

Trze­cie­go dnia do­pie­ro zja­wił się bla­dy i bar­dzo przy­gnę­bio­ny.

Stra­tę swo­ją ob­li­czał na kil­ka ty­się­cy reń­skich.

– Złe ak­to­ry, złe lu­dzie – ma­wiał. – Niech ich wszyst­kie dy­abli we­zmą za moją krzyw­dę.

Pierw­szy cios bywa naj­moc­niej­szy, to też Mord­ko dłu­go się po nim wy­li­zać nie mógł.

Po­tem przy­szedł nie­ste­ty dru­gi i trze­ci.

Mord­ko się wy­przy­się­gał, że już z ak­to­ra­mi w in­te­re­sa nie wej­dzie, ale po sta­re­mu do te­atru cho­dził i kla­skał, a cho­ciaż z więk­szą ostroż­no­ścią i za­strze­że­nia­mi, ale znów ak­to­rom po­ży­czał. Ama­tor sztu­ki za­try­um­fo­wał w Mord­ku nad li­chwia­rzem.

Gdym opusz­czał Kra­ków, ostat­nim z że­gna­ją­cych mnie był Mord­ko.

Zbli­żył się do wa­go­nu, już przed wy­ru­sze­niem po­cią­gu, i ści­ska­jąc mnie za rękę, rzekł wzru­szo­ny:

– Co my bez pana bę­dziem ro­bić? A dla­cze­go pan nas opusz­cza? Taki do­bry czło­wiek i taki do­bry ar­ty­sta. No, niech pana Pan Bóg pro­wa­dzi. A niech pan też o nas nie za­po­mni.

Z każ­dym ro­kiem Mord­ko po­no­sił stra­ty, ale już z za­cza­ro­wa­ne­go koła wyjść nie mógł.

Za każ­dym ra­zem, gdym od­wie­dzał Kra­ków, spo­ty­ka­łem go w co­raz więk­szem opusz­cze­niu. Po­si­wiał i po­sta­rzał się bar­dzo. Wkoń­cu zban­kru­to­wał zu­peł­nie.

Pro­wa­dził już tyl­ko han­del bła­wat­ne­mi to­wa­ra­mi, któ­re brał na kre­dyt od swo­ich współ­wy­znaw­ców i sprze­da­wał je na wy­płat ar­tyst­kom.

Wi­tał mnie za­wsze roz­rzew­nio­ny. Z tego sa­me­go miej­sca na ga­le­ryi sły­sza­łem naj­gło­śniej­sze bra­wo i naj­ha­ła­śliw­sze okla­ski.

Pew­ne­go razu za­pro­sił mnie do sie­bie na zwy­kłą daw­ną rybę pod­czas sza­ba­su i lamp­kę mio­du.

Zona mu umar­ła przed kil­ku laty. Sy­no­wie go opu­ści­li; je­den wy­emi­gro­wał do Ame­ry­ki, dru­gi był w Wied­niu na prak­ty­ce u ad­wo­ka­ta, zo­sta­ła mu tyl­ko cór­ka i ta nam czy­ni­ła ho­no­ry domu.

Było to wów­czas dziew­czę szes­na­sto­let­nie, ale już za­po­wia­da­ło nie­po­spo­li­tą pięk­ność. Gra­ła ład­nie na for­te­pia­nie i uczy­ła się śpie­wać u Mi­rec­kie­go.

W tej cór­ce wi­dział Mord­ko całe swo­je szczę­ście, i na niej opie­rał na­dzie­ję lep­szej doli. Aspi­ra­cye ar­ty­stycz­ne upo­mi­na­ły się gwał­tow­nie o swe pra­wa…

Za­po­mnia­łem już o Mord­ku w na­wa­le pra­cy i wra­żeń póź­niej­sze­go mego ży­cia.

Na­raz prze­glą­da­jąc fel­je­ton te­atral­ny ga­ze­ty Neue fre­ie Pres­se, spo­tka­łem się z na­zwi­skiem, któ­re mnie ude­rzy­ło. Re­cen­zent pod­no­sił tam głos i grę mło­dej śpie­wacz­ki za­an­ga­żo­wa­nej nie­daw­no do ce­sar­skiej ope­ry, pan­ny Ra­che­li Ri­ter. Po­tem wspo­mniał krót­ko o jej po­cho­dze­niu z Kra­ko­wa, i do­dał z rzad­ką w tej ga­ze­cie dla nas życz­li­wo­ścią, że Kra­ko­wo­wi świat mu­zycz­ny wie­le za­wdzię­cza ta­len­tów.

Czyż­by to mia­ła być cór­ka Mord­ki? – po­my­śla­łem so­bie.

Pi­szę doń list z po­win­szo­wa­niem i oto jaką od­bie­ram od­po­wiedź.

"Sza­now­ny Pa­nie! Dzię­ku­ję za "rzy­cze­nie". Ja wiem co pan za­wsze był mój przy­ja­ciel. Pan jest do­bry czło­wiek i do­bry ar­ty­sta, bo tyl­ko do­bry czło­wiek może być do­brym ar­ty­stą. Wi­dzi pan co ja mój ka­pi­tał umie­ści­łem na do­bry pro­cent, bo choć złe ak­to­ry za­bra­li wszyst­ko, to prze­cie Pan Bóg dał mi cór­kę, któ­ra jest po­cie­chą i pod­po­rą mo­jej sta­ro­ści.

Ja pana ser­decz­nie ści­skam i po­zdra­wiam.

Słu­ga i wiel­bi­ciel pań­ski.

Mord­ko Ri­ter".

DY­REK­TOR-OBY­WA­TEL

Było to w roku 1857. Do Płoc­ka zje­cha­ło to­wa­rzy­stwo ar­ty­stów dra­ma­tycz­nych pod dy­rek­cyą Ju­liu­sza Pfe­ifra z Kra­ko­wa. Jest to epo­ka w dzie­jach te­atru płoc­kie­go. Do­tych­czas wi­dzia­ło mia­sto tru­py ak­tor­skiej cy­ga­ne­ryi, co się rok rocz­nie prze­su­wa­ła jak sza­rań­cza, po­zo­sta­wia­jąc po so­bie całe le­gio­ny nie­za­do­wo­lo­nych, i… ogrom­ną moc dłu­gów.

Wi­dy­wa­no zwy­kle tę sza­rań­czę odzia­ną i obu­tą li­cho, z pew­ną pstro­ci­zną cy­gań­ską, niby ar­le­ki­nów, w dłu­gich wło­sach, skrzy­dla­tych ka­pe­lu­szach, udra­po­wa­nych w al­ma­vi­vy – hu­la­ków, wy­ko­le­jo­nych, szy­dzą­cych z… bo­gów i lu­dzi, mó­wią­cych żar­go­nem ja­kimś nie­zro­zu­mia­łym dla po­rząd­ne­go fi­li­stra.

Aż tu na­raz zja­wia­ją się lu­dzie ubra­ni po­dług ostat­niej mody, o któ­rej do­pie­ro sła­be prze­czu­cie mają płoc­cza­nie, w la­kie­ro­wa­nych bu­tach, świe­cą­cych lu­stral­nie cy­lin­drach!

Na ich twa­rzach wi­dać za­do­wo­le­nie i hu­mor do­bre­go bytu. Pro­wa­dzą się pod rękę z ko­bie­ta­mi pięk­ne­mi jak We­ne­ry, po­stro­jo­ne­mi jak księż­nicz­ki.

Gdzie się po­ka­żą, pła­cą i jak pła­cą, nie py­ta­jąc na­przód o cenę, i nie tar­gu­jąc się!

Pan dy­rek­tor, to nie ja­kiś tam wy­chu­dły bla­dy je­go­mość z czer­wo­nym no­sem, zja­dli­wym uśmie­chem lisa, w wy­sza­rza­nem pal­cie, owi­nię­ty sza­lem, ale per­so­na, na któ­rą spoj­rzeć miło.

Cała jego po­stać za­okrą­glo­na, pulch­na, ręce ubra­ne w pier­ście­nie. Twarz sta­ran­nie wy­go­lo­na, do­bro­tli­wie uśmiech­nię­ta, pa­trzą­ca z pew­nem po­bła­ża­niem na przy­pa­tru­ją­cych mu się cie­ka­wie płoc­czan.

– I to taki te­atr w Kra­ko­wie? Tacy ar­ty­ści, jaki dy­rek­tor, mój Boże!

Mia­sto pa­trzy, ad­mi­ru­je i w du­szy już cie­szy się jak dziec­ko, że tych wszyst­kich pięk­nie po­ubie­ra­nych pa­nów i pa­nie zo­ba­czy wkrót­ce na sce­nie.

Co za ra­dość! – Przy­je­cha­li wczo­raj, nie żad­ne­mi ży­dow­skie­mi bu­da­mi na kre­dyt, ale pocz­tą, pocz­tą, słu­chaj­cie! jak jacy wy­so­cy urzęd­ni­cy, albo dzie­dzi­ce wio­sko­wi; nie­któ­rzy zno­wu stat­kiem pa­ro­wym.

Wszyst­ko to roz­lo­ko­wa­ło się w pryn­cy­pal­nym ho­te­lu na sta­rym ryn­ku, gdzie dro­go za wszyst­ko pła­cić trze­ba. Dziś roz­glą­da­ją się po mie­ście, na ju­tro jest za­mó­wio­ne na­bo­żeń­stwo w tu­mie, a po­ju­trze roz­po­czy­na­ją przed­sta­wie­nia.

Na­bo­żeń­stwo w tu­mie!

Cóż to za lu­dzie!

Cały Płock jak je­den mąż śpie­szy na wo­ty­wę. Nig­dy ka­te­dra płoc­ka nie po­mie­ści­ła tylu po­boż­nych.

Na ro­gach ulic po­przy­le­pia­ne afi­sze, gdzie mo­żesz czy­tać re­per­to­ar na całe trzy­dzie­ści przed­sta­wień, bo tyle dać mają w cią­gu mie­sią­ca.

Kar­pac­cy gó­ra­le, Ży­dzi, Ze­msta, Do­ży­wo­cie, Od­lud­ki i po­eta, Iza­bel­la d'Ay­omon­te, Umar­li i żywi, Pan Jo­wial­ski, Kra­ko­wia­cy, Mat­ka rodu, Ma­ze­pa, Ślu­by pa­nień­skie, Lwy i lwi­ce, Po­żar mia­sta Kra­ko­wa (sen­za­cyj­na i bę­dą­ca na cza­sie).

– Gwał­tu! my­śmy o ta­kich sztu­kach nig­dy nie sły­sze­li. Skad się wzię­ły te sztu­ki? U nas na afi­szach od wiek wie­ków by­wa­ły ta­kie sztu­ki, jak:

Ri­nal­di­ni, Bra­to­bój­ca Al­di­ni, Zbrod­nia w zam­ku i t… d., a przy każ­dym ty­tu­le sta­ło nie­od­stęp­ne "czy­li", bo gdy było "Zbrod­nia w zam­ku" mu­sia­ło być: czy­li "Nie­win­na dziew­czy­na", a gdy był "Zbieg wę­gier­ski", do­da­wa­no czy­li " Gło­wa brą­zo­wa", i t.d… i t.d.

I mają gry­wać co dzień.

Co za ra­dość! co za ra­dość!

Na­stą­pi­ło otwar­cie wi­do­wi­ska.

– Pa­trz­cie, pa­trz­cie, ja­każ to Cud­na ko­bie­ta.

– To Szyn­glar­ska.

– A ta, co tak gra zna­ko­mi­cie, ach jak ona gra!

– To Ra­dzyń­ska.

– A ten mło­dy, ja­kiż to ślicz­ny chło­piec.

– To Ben­da! A ta mi­lut­ka, ślicz­niut­ka, to pan­na Za­gor­ska… a to Kra­jew­ski… a to Kró­li­kow­ski, brat tego z War­sza­wy… to Wi­słoc­ki, ja­kiż to ko­mik zna­ko­mi­ty!

– Te­raz, te­raz pa­trz­cie! Wszedł na sce­nę dy­rek­tor jako puł­kow­nik w ko­me­dyi Bo­gu­sław­skie­go "Lwy i Lwi­ce". Ja­każ to god­ność w tej po­sta­wie, ile tu szla­chet­nej po­wa­gi i ro­zu­mu. Jaki ogień bije z tych słów i z tej twa­rzy!

– Co za te­atr. co za ar­ty­ści! A jak ta sce­na wy­glą­da – jak pu­deł­ko, ja­kie ślicz­ne me­ble i ak­ce­so­rya. Zu­peł­nie jak w sa­lo­nie u pana me­ce­na­sa!…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: