- W empik go
Około teatru szkice, obrazki, wspomnienia - ebook
Około teatru szkice, obrazki, wspomnienia - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 351 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
OKOŁO TEATRU
SZKICE, OBRAZKI, WSPOMNIENIA
Spółka Wydawnicza Polska w Krakowie
1905
Z drukarni "Czasu" w Krakowie pod zarządem A. Świerzyńskiego.
AKTOR-KSIĄŻĘ
Teatr nasz, od pierwszej doby swego istnienia, składał się przeważnie z indywiduów wykolejonych. Niemal każde z nich miało jakąś ranę w duszy. Były to po większej części odpadki, szukające schronienia pod dachem muz. Dosyć przeczytać biografię aktorów Wojciecha Bugusławskiego.
Były to legiony zrozpaczonych.
– Wstąpił do teatru – mawiano o takim, jak gdyby powiedziano: rozstał się ze światem, wykoleił się z życia społecznego.
Śmiała się łatwa sława, a wyczulone cierpieniem nerwy kazały wróżyć, że sławę tę łatwo zdobyć. A potem, cóż to za rozkosz przelać swoje łzy, żale, rozpacze w jakiegoś bohatera albo bohaterkę dramatu?
Wyłaniali się też z podobnych indywiduów znakomici artyści, a ci, co szli prawidłową ścieżką, pozostawali prawie zawsze miernotami.
Widziałem ich wielu, bardzo wielu w moim zawodzie.
Oto pan January Wrzos.
Był to typ klasycznie pięknego mężczyzny. Gdym go poznał, miał już przeszło trzydziestkę. Jego szlachetną i ściągłą twarz powlekał dziwny wyraz smutku i zadumy; zrzadka tylko widziano na niej uśmiech. Zamknięty zawsze w sobie, mało mówił, a jeżeli się odezwał, to bryznął sarkazmem jakimś albo wysoce poważną sentencyą. Miał piękny organ o szlachetnem męskiem brzmieniu. Wykształcony, salonowiec, dobrze grał na fortepianie i śpiewał z wdziękiem.
Pierwszą rolą, w której go widziałem, był FraDiavolo, przetransponowany przez naszego kapelmistrza na baryton.
Postać Fra-Diavola pana Januarego trąciła dżentlemenem, tak demonicznie pięknym zbójem, że w zachwyt wprawiał lubelskie panie. Sypały się też liściki, wierszyki, a operę powtarzano po kilkakroć.
Hołdy przyjmował obojętnie, jak i z nagan nie robił sobie wiele, bo gdy go skrytykowano w fredrowskim "Geldhabie" nie stracił ani na jotę swego zwykłego spokoju. Bo też co za przepaść dzieli te dwie kreacye: Fra-Diavola – od Geldhaba. Ale na prowincyi gra się wszystko. "Dziś się jest Tereferciem, a jutro Augustem".
O panu Januarym opowiadała dziwy aktorska rzesza. Miał on być naturalnym synem jakiegoś hrabiego, wychowanym nader starannie, a jednak nie przyznanym… przez ojca. Zakochał się w jakiejś księżniczce; odepchnięty przez jej rodzinę, został aktorem, podczas gdy ona wstąpiła do klasztoru. Nazwisko, którem się mienił na afiszu, było przybranem.
Nosił się zawsze elegancko, a bielizna jego była nieposzlakowanej czystości. Nie widziano go nigdy z kolegami w knajpie, siedział w domu szczelnie zamknięty Dla dam naszych uprzejmy, ale trzymający się od nich niezbyt blizko, lubo wszystkie prawie wabiły go do siebie.
Mieszkał zwykle na jakiejś ustronnej ulicy, zdala od gwaru i ciekawych oczu; mimo to szpiegowano go i podpatrywano skrycie.
Razu jednego para takich oczu zobaczyła przez otwór klucza coś bardzo dziwnego i ciekawego. Oto ni mniej ni więcej, tylko pan January stał przed balią i prał sobie koszulę! Co za skandal! co za zgroza! Inną razą widziano jak ją prasował, a dalej cerował.
– A to kutwa jakiś obrzydliwy! Przecież inni mają mniejszą gażę od niego, a jeszcze ich stać na praczkę – a potem od czegóż kredyt?
Ten "kredyt" – to wielkie słowo w ustach prowincyonalnego aktora. Czegóż się to nie brało na kredyt! A początek dawał zwykle sam dyrektor, który na kredyt grać im kazał…
Dziwne działy się rzeczy z wierzycielami przy wyjeździe. Aktorzy zaułkami, przez podwórza, ploty i par kany wynosili się z miasta, aby się złączyć dopiero gdzieś o pół mili z resztą wędrownej trupy. Pamiętam nawet, że pewien szewc urządził kompletną obławę, rozstawiwszy swą czeladź dla chwytania niesumiennych dłużników; jednego zaś tak przyciśnięto do muru, że musiał zdjąć buty i kłapać zębami w porze dżdżystej.
Tylko pan January wyjeżdżał zimny i spokojny, niekiedy uśmiechnięty sarkastycznie, a częściej zamyślony i smutny.
A ile to docinków i szyderstw znieść musiał, bo rzesza aktorska jest w nich niewyczerpaną! Ale trafiła kosa na kamień. Pan January niby na rój komarów patrzył z góry, a niekiedy kolnął tak zjadliwie, że najśmielszym odbierał ochotę do żartów.
Zdarzyło się raz, że w Kaliszu podczas najbardziej ożywionego sezonu, gdy się tłoczono do teatru, pan January oświadczył dyrektorowi krótko i stanowczo, że wyjechać musi w interesach familijnych na parę miesięcy.
– W interesach familijnych – a nuż to spadek jaki? I zapewne spadek! Jakże tu takiego zatrzymać?
Choć stanowił podporę trupy, należało go puścić. W perspektywie panu dyrektorowi uśmiechała się – pożyczka.
Wrócił takim samym; tylko piękna twarz jego przeciągnęła się nieco, ale zato zapał i energia dla sztuki wzrosły w dwójnasób.
Przywiózł z sobą sztukę francuską, sam ją przetłómaczyli bo językiem władał jak rodowitym, i grał główną rolę. Sztuka zrobiła wielką senzacyę w Kaliszu. W roli bohatera feuilletonowego romansu, odgadywano reminiscencye własnej jego doli. Grał "Miłość ubogiego młodzieńca".
Chciał próbować sił swoich na warszawskiej scenie, ale w owe czasy łatwiej było przejść biblijnemu wielbłądowi przez igielne ucho, aniżeli uzyskać debiut, a do tego jeszcze w nowej sztuce. Na scenie warszawskiej królował wtedy jako amant – Komorowski. Daremnie pan January kołatał – kazano mu złożyć manuskrypt, i jeżeli sztuka okaże się możliwą do grania, to po jej sześciokrotnem wystawieniu może przyjechać, ażeby debiutować. Co do innych ról, oświadczono, że debiuty takie żadnego interesu w publiczności nie budzą.
Wszelkie aspiracye, porywy ducha, marzenia górnolotne, gdy je opromienia choć cień nadziei, utrzymują siły w rzeźkości i wśród powszedniej, monotonnej drogi życia nie dają artyście zejść na bezdroża. Ale gdy duszą owładnie ciemność i wypali się w niej do iskry ogień boży, artysta staje się rzemieślnikiem i poczyna… pić. Boć trzeba zapomnienia, trzeba wreszcie i pobudzenia. Przedtem pobudzał go własny ogień, teraz tę funkcyę spełniać musi – spirytus. Tak kończą wszystkie słabe i pospolite dusze, ale nie pan January…
On sobie powiedział: Ten swój płaszcz hidalga, choć wyszarpany i podarty, nośmy z godnością. Niema na nim dotąd żadnej plamy i da Bóg nie będzie nigdy. I dotrzymał!
pewnego ranka daremnie posługacz teatralny stukał do drzwi jego. Musiano je otworzyć przemocą. Książę January leżał w łóżku bez ducha.
Izdebka ogołoconą była prawie ze sprzętów, z każdego kąta wyglądał niedostatek.
Na stole znaleziono jego pismo.
"Niech koledzy nie robią składki na mój pogrzebr, miasto powinno mnie pochować swoim kosztem, położyłem tu pewne zasługi".
Za trumną szła staruszka i płakała rzewnie; mieniła się ona piastunką zmarłego panicza, którą on ze swych skromnych dochodów utrzymywał.
Koledzy oddali mu ostatnią posługę, ale nie mogli darować sobie, że się tak dali wziąć na kawał.
Jaki tam dramat głęboki a tajemniczy krył się na spodzie tej duszy? dowiedzieć się nie mogliśmy. Pozostanie on tajemnicą. A co pewna, to, że ten legendowy książę był księciem nietylko z przezwiska.
KWIATEK Z CMENTARZA
Przed laty dwudziestu chowaliśmy na cmentarzu łyczakowskim we Lwowie jednego z kolegów. Pogrzeb był wspaniały, nie brakło na nim wieńców, chorągwi, czarnej krepy i mów – ale nie było smutku, nie było łez.
Nieboszczyk nie miał nikogo z rodziny… Był sam, nie było komu zamknąć mu oczu w godzinie konania.
Musiał liczyć na życzliwe serca kolegów. Ci go nie zawiedli; stawili się wszyscy dla oddania mu ostatniej posługi.
Obrzęd się skończył.
Parę tysięcy dłoni rzuciło po garści ziemi i rozeszło się.
Zostało nas kilku z grabarzem.
A był między nami Artur K…, obecnie amant lwowskiej trupy; mówię obecnie, bo teatr lwowski, jak i każda w tych czasach instytucya czy korporacya, przechodził ciężkie chwile dezorganizacyi. Aktorzy zmieniali się jak w domu zajezdnym. Dziś ten przybył, jutro ten ubył, pojutrze dwóch się zjawiło i tak dalej.
Starzy dyrektorowie Smochowski i Nowakowski zapychali dziury tymi improwizowanymi komedyantami, aby znów pewnego pięknego poranku nie zobaczyć ich więcej.
Otóż do takich efemerycznych aktorów należał nasz Artur. Był to mężczyzna przystojny w całem tego słowa znaczeniu. Jedna z tych postaci, w których streszczała się cała doskonałość polskiego, szlacheckiego typu. – "Rasowy" – jak powiadają.
Wlazł do teatru, jakby się weszło do jakiegoś gościnnego domu, będąc bez dachu i mówiąc:
– Panie bracie! Jak mnie widzisz, tak mnie pisz. Mam gębę urodziwą, wzrok i bary Herkulesa, umiem chodzić i ruszać się przyzwoicie. Organ taki, że mnie o milę usłyszysz. Ze szkolnych czasów zapamiętałem jak się deklamuje "Spiewy historyczne Niemcewicza". Jużcić przydać się na coś mogę… a przy pracy…
– Dobrze, dobrze – odpowiada! takiemu gospodarz, a właściwie dyrektor teatru. – Proszę asindzieja, nie święci garnki lepią, poradzimy sobie.
Takich egzemplarzy przed rokiem 1800 liczyły nasze teatry na setki.
Panicz wypędzony ze szkół, bo ktoby się tam kazał uczyć wówczas szlachcicowi, po stracie fortuny pozostając pełnym buty i animuszu, cóż miał robić? Jeden został pieczeniarzem tych, co jeszcze coś mieli, drugi wstąpił do wojska, inny ożenił się z jakąś ciepłą babą; co rozumniejsi a uczciwsi, rzucali się do biur na aplikacyę, a reszta pod przybranem nazwiskiem zawalała prowincyonalne sceny. Surowa droga życia i obowiązku – to nieznane wówczas rzeczy.
Nasz Artur odznaczał się przynajmniej tem, że miał prawdziwy zapał do sztuki, ale tak bywał pocieszny na scenie, że psuł zawsze wrażenie, zwłaszcza patetycznej sytuacyi. – Zato na świecie był amantem co się zowie, a właściwie "kobieciarzem" podług utartego terminu. Nie było chórzystki, pokojówki, szwaczki lub tym podobnej istoty, żeby Artur nie miał z nią jakichś miłosnych konszachtów.
Było to głównem zadaniom jego życia.
– Talent, geniusz – mawiano wówczas – to tężyzna, to powodzenie u płci białej, to życie hulanek i rozkoszy. Każdy taki amant nosił pod pachą rolę z dumasowskiego dramatu pod tytułem "Kean, czyli geniusz i rozpusta".
Pan Artur, dla kontenansu uzbrojony w binokle na nosie, bo wzrok miał taki, że o dwieście kroków każdego wierzyciela poznał, rzucał oczami na wszystkie strony, czy nie zdybie jakiejś spódniczki.
I stało się oto, że rzucił okiem nieuzbrojonem właśnie w binokle w szybkę okienka domku grabarza… spojrzał i stanął osłupiały. I my poszliśmy za jego przykładem.
W szybie tej ujrzeliśmy coś takiego, co można było wziąć za obrazek albo wizyę.
Była to twarzyczka murillowskiej Madonny, powleczona tylko większym smutkiem. Patrzyła na nas ciekawa i zdziwiona trochę.
– Co u djabła – powiada nam Artur – czyż to dusza jakiej pokutującej heroiny, tu w domu grabarza?
I w jednej chwili znalazł się w izbie, a my za nim. Dziewcze jak siedziało przy oknie, tak pozostało przy niem, tylko zwróciło głowę ku przybyłym.
– Pani daruje, chcieliśmy się widzieć z grabarzem.
– Ojciec jeszcze nie wrócił z cmentarza – rzekła, powstając z ukłonem.
Było to dziewczę szesnastoletnie, drobnej i wątłej postaci, choć twarz jej, pełna smutku i zadumy, wydawała się starszą.
– A no – to zaczekamy. Prosiła, byśmy usiedli.
Zawinęła się po izdebce, oczyszczając stołki zajęte przez jakieś graciki, aby nam je podać, a czyniła to z wdziękiem i gracyą taką, że nas wprawiała w podziw.
Perkulikowa sukienka, ładnie skrojona, na gorseciku uwydatniała i podnosiła jej talijkę.
Gdzie ona się nauczyła tych ruchów i tego wdzięku? – zapytywaliśmy siebie. Córka grabarza!
Pan Artur począł ją kokietować.
A miał już swoje stereotypowe sposoby, które go nigdy nie zawodziły.
Patrząc na nie, my młodzi zazdrościliśmy mu tej wprawy i starali naśladować, starsi tylko a chłodniejsi ruszali ramionami i mówili do siebie:
– Mój Boże, jakie te kobiety naiwne, że się łapią na takie plewy.
Pierwszym pociskiem pana Artura był jego timbre głosu miękki, któremu umiał nadawać dziwną giętkość. Słowa wychodziły mu z ust pieszczotliwie, jedwabisto. Drugim były oczy połyskliwe, uzbrojone kiedy niekiedy dla efektu binoklem. Trzecim, ręce ubrane zawsze w rękawiczki niepokalanej czystości, obcisłe, woniejące. Reszty dopełniała cała jego figura i twarz posypana lekko pudrem.
Tę twarz pielęgnował pan Artur z dziwnem zamiłowaniem. Okładał ją kiedy niekiedy na noc świeżą cielęciną. Miało to właściwość wyciągania z niej zbytecznej czerwoności, bo bladość była interesującą i w modzie. Pamiętam nawet raz, jak jadąc chłopskim wózkiem w dzień upalny, zagrzebał głowę w siano, aby się nie opalić. A cóż powiedzieć o wąsach wyczernionych i spomadowanych!
Takie to przymioty jednały mu serca kobiet.
– Jakże tu smutne musi być życie – odezwał się pieszczotliwym głosem.
Dziewczę spłonęło lekkim rumieńcem.
– Tak jak i wszędzie. Wszakże życie składa się nietylko z samych smutków. Co do mnie, przywykłam do niego tak, iż wcale nie tęsknię za innem.
– Czy być może? patrzeć ciągle na groby, na żal, smutek i rozpacz.
– To tylko człowieka usposabia poważnie i uczy pogardy doczesnych rzeczy.
– Ale dla pani jeszcze zawcześnie na powagę i na pogardę tej doczesności. Ażeby niemi gardzić, trzeba ich wprzódy skosztować.
Dziewczę jak gdyby nie chciało zrozumieć tej sentencyi pana Artura, bo zakręciło się po izbie, potem wyjrzało oknem.
– Ojciec nie wie zapewne, że panowie tu na niego czekają, pójdę mu powiedzieć.
– O pani, nie czyń tego, nam tak przyjemnie… Ale już nie słyszała reszty, bo wybiegła.
– Wiecie, że to cudowne zjawisko, jak honor, kocham! Ktoby się spodziewał, aby córka grabarza?… Toż to piękność pierwszorzędna. A jaki wdzięk! Ubrać to, wypieścić, wycackać… I nie głupia, prawda?
– Wcale nie.
– Kwiatek z cmentarza! – dorzucił któś.
– Dobrześ powiedział: kwiatek z cmentarza! – pochwycił pan Artur – takiegom jeszcze nie widział.
W progu ukazał się grabarz z córką.
Był to typ przeciętnego mieszczanina ze sfery wyrobniczej, nie mający w sobie nic szczególnego, z nosem czerwonym, co zdradzało, że kieliszkiem nie gardził.
– A czego panowie sobie życzą? – spytał. Teraz dopiero przypomnieliśmy sobie, żeśmy tu właściwie weszli bez celu, jedynie aby zawiązać rozmowę z jego córką.
Zwróciliśmy się do pana Artura, aby nas wybawił z kłopotu, ale on gruchał do dziewczyny i nic go reszta nie obchodziła.
– Ot, chcielibyśmy się was zapytać, co by kosztowało obłożenie darniną grobu i ubranie go w kwiaty.
– A przecież tam ma stanąć pomnik.
– Tak, ale nim pomnik postawią, trzeba mieć staranie o grobie – odezwał się wreszcie pan Artur i jakby dopiero teraz spostrzegł grabarza, zaczął mu się uważnie przypatrywać.
– To zależy od ubrania. Jak panowie sobie życzą? Czy mają być kwiaty w deseń sadzone, czy też zwyczajne?
I począł wyliczać gatunki, ceny i sposoby z miną kupca sklepowego.
Gdy stanęła ugoda i zabieraliśmy się do odejścia, pan Artur pożegnał się z dziewczyną, jakby już z dobrą znajomą.
W lat parę przejeżdżałem przez Sambor z Czerniowiec do Lwowa. Trzeba było zanocować w miasteczku. Dom zajezdny, gdzieśmy stanęli, był zarazem teatrem i jakaś wędrowna trupa dawała przedstawienia. Trzeba iść. Grano "Śluby panieńskie".
Gdy Gucio nie wleciał, ale wgramolił się na scenę przez okno, poznałem pana Artura. Te same niezgrabne chłopisko na scenicznych deskach, które zdaje się były dla niego żarzącymi węglami, mówiący wiersze Fredry jak wyuczoną lekcyę. Stryjaszek z zachrypłym, pijackim głosem, kobiety poubierane jak czupiradła.
Ależ Aniela! Tak, to ona! Córka grabarza! To jej smutne oczy, które mnie tak uderzyły, to owa twarzyczka murillowskiej Madonny.
– Słuchajmy – mówi. Głosik dźwięczny, metaliczny i mówi dobrze, rozumie co mówi, stara się być osobą, którą przedstawia. Publika, acz jej garstka mała, słucha uważnie, nie krzaka jak przy tamtych, wkońcu aplauduje.
Więc to primadonna, podpora trupy!
Po przedstawieniu byłem z nimi na kolacyi.
– Poznałeś ją? – rzekł do mnie pan Artur. To moje dzieło. Talent! Kolosalny talent, zakasuje wkrótce waszą Modrzejewską. Kasiu, to nasz kolega R…
– Poznałam pana odrazu.
– To pani ma dobrą pamięć.
– Oh, gdy raz kogo widzę, już go nie zapominam. Przy kieliszku rozmowa się rozgrzała.
Kasia siedziała smutna.
– O czem pani myśli? – zapytałem.
– Ja? o niczem.
Pan Artur groźnie spojrzał na nia i pięścią ścisnął kufel.
Kasia starała się uśmiechnąć i ożywić.
Reszty dowiedziałem się od kolegów.
Pan Artur coraz częściej oddawał się Bachusowi. Miłostki już mu się nie udawały, więc bił ją, a nawet parę razy wypędził, ale Kasia wracała jak pies wierny do swego pana.
Potem dalekie echa przynosiły mi o nich wieści.
Pan Artur upadał coraz niżej, tak, że go już żaden teatr przyjąć nie chciał i musiał w końcu wyciągać dłoń żebraka. Smętna Kasia nie opuściła go, ale pracowała dlań czem mogła i jak mogła, a gdy wreszcie padł w rynsztoku rażony apopleksyą, oddała mu ostatnią posługę.
I spotykałem potem Kasię dość często, grywałem z nia nawet na krakowskiej scenie. Było to dziwne zjawisko. Humoru, uśmiechu, szczerości i zapału nie odzyskała i nie miała nigdy; zdaje się, że atmosfera cmentarza wychowywała ją tylko na kwiat smutku.
Gdyby jej losy zawistne nie postawiły na drodze pana Artura, byłaby może śmiać się nauczyła…
LICHWIARZ TEATRALNY
Pragnąłbym skreślić sylwetkę, wartą upamiętnienia w teatralnych kronikach. Lecz proszę nie brać słów moich za ironię, albo spodziewać się portretu jakiegoś nowoczesnego Harpagona o lisim profilu, rudej brodzie, małych świdrujących oczkach i t… p… wyszarpanych już znamionach, któremi tuzinkowa sztuka posługiwać się lubi. Nie. Będę mówił szczerą prawdę, a prawda ma oblicze nieraz tak dziwne na pierwszy rzut oka, tak mało mówiące, a tak jednak wyraźne… Może z niej wyłonią się kontury typu… A typem był Mordko.
Kiedym go poznał przed 25 laty, był w sile wieku. Wzrostu więcej niż średniego, barczysty i zażywny, o dużej trochę głowie, pokrytej kędzierzawym, czarnym włosem, o twarzy nadętej, z brodą trochę jaśniejszą od włosów, przystrzyganą. Miał nos dość gruby i oczy ciemne, połyskliwe, z dziwnym wyrazem zadumy i pewnej jakby melancholii. Nosił się po niemiecku (tak nazywają u żydów ubiór, który nie różni się niczem od sukni każdego przeciętnego obywatela).
Mordko trudnił się lichwą i uchodził za strasznie twardego i zdzierczego "dyskontera" – brał po trzy i cztery, a czasem nawet i pięć od stana miesiąc.
Lichwiarz ten dotąd pożyczał głównie urzędnikom, oficyalistom, subjektom, służącym – słowem ludziom o pewnych, stałych, określonych dochodach. Z innymi się nie wdawał.
Pierwszy swój debiut w teatralnym świecie rozpoczął – odemnie. Zaprowadził mnie do niego nasz teatralny faktor – Aronek.
Mieszkał na Kazimierzu w domu własnym. Wchodziło się doń po wschodach ciemnych, wilgotnych, jak we wszystkich domach żydowskich.
Gdyśmy jednak wdrapali się na drugie piętro do jego mieszkania, uderzyła mnie pewna schludność, symetrya w meblach i sprzętach, dobre powietrze, czegom się wcale nie spodziewał. Na ścianach wisiało parę ładnych sztychów w porządnych ramach – okurzonych, świecących się czystością. Sprawiało to wrażenie bardzo przyjemne.
Zastaliśmy Mordka siedzącego nad jakąś książką i głęboko zaczytanego. Gdy Aronek ku niemu podbiegł prędko, Mordko jakby się wzdrygnął, podniósł głowę i popatrzył wilgotnemi oczami.
Te oczy uderzyły mnie odrazu.
Mordko powoli podniósł się ze stołka, wskazał mi krzesło abym usiadł, sam przysiadł przy mnie, i po niejakiej chwili, niby skupiając rozpierzchłe myśli, zapytał mnie ile chcę pożyczyć, będąc już poprzednio uprzedzonym odpowiednio przez Aronka.
– Dwieście guldenów – odpowiedziałem.
– Na ile rat?
– Na dziesięć.
– Jakie poręczenie?
– Żadnego.
– Jakto żadnego?
– Nie potrzebuję poręczenia. Gdy panu nie zapłacę jednej raty, możesz mi pan położyć areszt na pensyi. Pensya moja czysta, nie obciążona żadnym długiem. Musiał panu już Aronek przecież powiedzieć.
– No, jakże? – powiedziałem, ale on nie chce…
– Nie chce? to pocóżeś mnie tu prowadził – odrzekłem zgniewany, podnosząc się ze stołka.
– Niechno pan nie będzie taki prędki – rzekł Aronek – niech pan siądzie. Poco tak zaraz się gniewać. Przecie poręczenie to nie takie wielkie rzeczy.
– Nie wielkie, jednak ja tego nie lubię. Prosić kogoś o poręczenie znaczy tyle, co prosić go o pożyczkę, to przecież nie potrzebuję do tego pośrednictwa twojego, ani tego pana.
Mordko milczał; jam się zabierał do wyjścia.
– Niechno pan zaczeka – nastawał Aronek i przemówił kilka słów po żydowsku.
Mordko rzekł zwolna:
– Poręczenie ma u nas cel dwojaki; naprzód zabezpieczenie się, a potem i zbadanie sytuacyi dłużnika, czyli ma przyjaciół i jakich. Zresztą poręczenie może być dane i przez pańskich kolegów, albo koleżanki, to przecież niewielka rzecz – a ja mam taki zwyczaj, że bez poręczenia nie daję.
Żyd dziwił mnie gładkością wysłowienia, a potem ton jego mowy był stanowczy, zdawało się, że już tam żadne perswazye nie pomogą.
Cóż było robić? wytargowałem jednak tyle, że zamiast kolegów, podpisały żona moja i jej siostra. Procentu wziął odemnie Mordko trzy.
Po upłaceniu trzech czy czterech rat, przyszedł do mnie Aronek, prosząc, abym Mordkowi posłał dwa bilety do teatru.
Odpowiedziałem mu niechętnie.
– No, co to panu szkodzi, mój panie? Niech jemu pan poszle. On jeszcze w teatrze nie był, jak żyje. Niech on pana zobaczy, mój panie. Aj waj! jakie on oczy zrobi jak pana zobaczy – a jak ja się będę śmiał! Niech pan będzie tak łaskawy.
Lubiliśmy Aronka, bo był uczynny i nie bardzo interesowny, a wielki wielbiciel teatru. Mordko więc dostał bilety. Żałuję, żem nie zapisał dnia tego w kalendarzu, bo niewątpliwie był to dzień epokowy w życiu Mordki. Pamiętam tylko, żeśmy grali senzacyjną komedyę francuską "Ulicznik paryski".
Na drugi dzień przyleciał do mnie Aronek.
– Aj panie, panie! gdybyś pan go widział, to jest warte tysiąc reńskich, jak szczęścia pragnę. On pana nie poznał. Jak Pana Boga kocham nie poznał… i tylko się ciągle dopytywał: A kto jest ten pan generał? a jaki to dobry człowiek. A kto jest ten chłopak taki mądry? Co on wyrabiał – on się śmiał – on płakał. Jak pan mnie żywego widzisz, tak płakał. Pan nie wie, co pan za awanturę z niego zrobił.
I Aronek nie miał słów, aby określić wrażenie, jakie teatr sprawił na Mordka.
Od tej chwili Mordko zaczął uczęszczać codziennie do teatru. Stało się to jego potrzebą. Teraz trzeba go było widzieć, kiedy przyszedł do mnie, jak zwykle, po rate.
Oczy mu się świeciły, patrzył na mnie z pewnem niedowierzaniem. Słuchał dźwięku mego głosu, który mu przypominał pewne zapamiętane akcenta na scenie, i dziwił się i kiwał niedowierzająco głową… Uśmiechał się i znów spoglądał poważnie.
– Co pan z sobą wyrabiarz… aj aj! a jak pan potrafi to wszystko.
Lubo otrzaskany z tego rodzaju podziwem, jakim mnie nieraz darzyły proste, niewykwintne umysły niektórych widzów, wyznam jednak, że ten zachwyt lichwiarza zdumiał mnie nie pomału.
Skąd się naraz wzięło w tym żydzie, który całe życie obliczał tylko i kombinował lichwiarskie swoje obroty, to zamiłowanie dla dramatycznej sztuki? Mordko sztuką przejmował się do głębi, teatr stał się jego potrzebą – wkrótce też wszedł z aktorami w interesa.
Nie upłynęło parę miesięcy, gdy wszystkich członków krakowskiego teatru płci obojej miał już w swoim pugilaresie, czyli, że banknoty z jego pugilaresu były w naszych kieszeniach, a nasze weksle w jego.
Zaczęło się dlań nowe życie.
To ciekawe koło komedyantów, dla niektórych umysłów zapalnych, ma urok niewysłowiony, i nie może być inaczej.
Żadna sztuka nie splata się tak ściśle z życiem aktora. Można być twórcą w każdej innej, zamknąwszy się między czterma ścianami, i tworzyć arcydzieła, a po wyjściu z pracowni być sobie najzwyczajniejszym filistrem, który nie zwróci uwagi niczyjej… Ale aktor jest zawsze aktorem.
Przyzwyczajony grać na swoich nerwach, być panem swego głosu, gestu, spojrzenia, będzie on zawsze pozował, nie będzie nigdy sobą, to jest poza sztuka zwyczajnym sobie człowiekiem, ale czemś niezwyczaj nem, bo nie da on się nawet starości. Przyzwyczajony jak frontowy żołnierz być zawsze gotowym do ataku, nie pozwoli zgarbić się plecom, ani zesztywnić nogom i rękom. Zawsze prosty, zwinny, gibki, z okiem bły-szczącem życiem i twarzą pełną wyrazu, pomimo że czas i praca popisały na niej dużo hieroglifów; a stąd też i to wrażenie nieokreślone, które działa na ludzi, i którem pociąga do siebie.
Być w gronie aktorów, to znaczy tyle, jakby być w pośrodku sztuki, której oni są reprezentantami. Bo zyż ten zapał, to ciepło, to życie, którem tchnie każde ich słowo, każdy gest, wyraz twarzy, oczu, muskułów – nie sąż to wszystko środki, którymi stwarzają sztukę – a czyż tymi samymi środkami nie posiłkują się w życiu nie fikcyjnem?
Znane to sa rzeczy dla nas, powie niejeden z czytelników.
Ale to były rzeczy nowe dla Mordka, i będą jeszcze po wszystkie czasy nowe dla podobnych jemu.
Mordko stał się domownikiem w teatrze.
Można go było widzieć na próbach, w garderobie, za kulisami.
Myliłby się jednak, ktoby sądził, że Mordko, porwany zapałem dla sztuki, nieopatrznie rozwiązywał worek i wyrzucał z niego pieniądze. Nie. Mordko od swoich zwyczajów lichwiarskich ani na jotę nie odstąpił. Poręczenie na wekslu było zawsze ściśle przestrzegane; procenta podskoczyły na cztery, a nawet na pięć, bo w dziwnej tej organizacyi moralnej znalazło się miejsce i dla entuzyasty i dla – lichwiarza!
Wielbiciel rozkoszował się i podziwiał, lichwiarz w tej samej chwili obliczał. I kiedy panna N… ze swoim najczulszym uśmiechem głaskała jego brodę i wynurzała mu swoje gwałtowne potrzeby – dał; ale ze względu właśnie na te gwałtowne potrzeby, kazał sobie zapłacić – pięć procent.
Przy ratach Mordko był nieubłagany.
Bywało, że nieopatrzna komedyancka dziatwa powstawała na jego zdzierstwo, groziła mu procesem, sypała obelgi, wówczas Mordko prolongował, kontentując się na razie procentem.
I tak Mordko pędził dni najszczęśliwsze.
Zapraszał nas do siebie w szabas na ryby – ryby były wyśmienite – a i miód doskonały.
Lubił się popisywać przed nami swoją żoną, ładną kobietą, ale żydówką z pod ciemnej gwiazdy, źle nawet mówiącą po polsku, i dwoma synami, których posyłał do sokół publicznych.
Przez cały czas naszego pobytu w jego domu, sam gadał prawie, a gadał o – sztuce.
– A jak ten pan gra w tej sztuce, a ta pani w tej. Pamiętasz żoneczko tę scenę?… aj! aj! jak to pięknie było grane.
Czasem wymknęła mu się i krytyka.
Mordko doszedł już do pewnej wprawy i potrafił wykryć fuszerkę. Wówczas odzywał się: To było ładne, niema co powiedzieć, ale pan X. zagrałby lepiej.
Miał już Mordko swoje uprzywilejowane miejsce na galeryi, gdzie siadywał z żoną, a czasem z którym z synów. Poznawaliśmy go po mocnym głosie i po lęgiem klaskaniu, bo ręce miał duże i tłuste.
Niewprawny w czytanie polskie, zachęcił się do niego krytykami Czasu, które począł skwapliwie i uważnie odczytywać.
Drażniła go każda ostra przygana. Wówczas nazywał recenzenta gburem, niegrzecznym, ordynarnym.
I jak dotąd szło wszystko bardzo dobrze, gdy nagle na niezamąconym horyzoncie Mordkowego życia w pośród teatralnej drużyny, pokazała się – chmura.
Było to w czasie jakiegoś wieczorku, który dawał dla nas w swym domu ex re narodzin córki.
Zgromadziliśmy się nielicznie, bo Mordko poczynał mieć coraz więcej między nami malkontentów, gdy wtem nadbiega Aronek i przynosi złowrogą wiadomość, że pan B., pan W. i panna D. wyjechali.
– Dokąd wyjechali?
– Do Królestwa.
– A moje pieniądze! – krzyknął Mordko tak przeraźliwym głosem, że aż się mury zatrzęsły.
– Ja im nie daruję! ja ich znajdę, ja ich dogonię!
Zaczerwienił się cały okrutnie; myśleliśmy, że padnie rażony apopleksyą, bo żyd był krótkiego karku i nadzwyczaj otyły.
I wtenczas to poznaliśmy czem dla Mordka była strata pieniężna. Zapomniał o wszystkiem. Od tej chwili myśmy dlań nie istnieli, szwargotał ze żona i Aronkiem, nareszcie porwawszy go za ramię, wybiegł z nim spiesznie z izby.
Nazajutrz nie widzieliśmy Mordka w teatrze.
Trzeciego dnia dopiero zjawił się blady i bardzo przygnębiony.
Stratę swoją obliczał na kilka tysięcy reńskich.
– Złe aktory, złe ludzie – mawiał. – Niech ich wszystkie dyabli wezmą za moją krzywdę.
Pierwszy cios bywa najmocniejszy, to też Mordko długo się po nim wylizać nie mógł.
Potem przyszedł niestety drugi i trzeci.
Mordko się wyprzysięgał, że już z aktorami w interesa nie wejdzie, ale po staremu do teatru chodził i klaskał, a chociaż z większą ostrożnością i zastrzeżeniami, ale znów aktorom pożyczał. Amator sztuki zatryumfował w Mordku nad lichwiarzem.
Gdym opuszczał Kraków, ostatnim z żegnających mnie był Mordko.
Zbliżył się do wagonu, już przed wyruszeniem pociągu, i ściskając mnie za rękę, rzekł wzruszony:
– Co my bez pana będziem robić? A dlaczego pan nas opuszcza? Taki dobry człowiek i taki dobry artysta. No, niech pana Pan Bóg prowadzi. A niech pan też o nas nie zapomni.
Z każdym rokiem Mordko ponosił straty, ale już z zaczarowanego koła wyjść nie mógł.
Za każdym razem, gdym odwiedzał Kraków, spotykałem go w coraz większem opuszczeniu. Posiwiał i postarzał się bardzo. Wkońcu zbankrutował zupełnie.
Prowadził już tylko handel bławatnemi towarami, które brał na kredyt od swoich współwyznawców i sprzedawał je na wypłat artystkom.
Witał mnie zawsze rozrzewniony. Z tego samego miejsca na galeryi słyszałem najgłośniejsze brawo i najhałaśliwsze oklaski.
Pewnego razu zaprosił mnie do siebie na zwykłą dawną rybę podczas szabasu i lampkę miodu.
Zona mu umarła przed kilku laty. Synowie go opuścili; jeden wyemigrował do Ameryki, drugi był w Wiedniu na praktyce u adwokata, została mu tylko córka i ta nam czyniła honory domu.
Było to wówczas dziewczę szesnastoletnie, ale już zapowiadało niepospolitą piękność. Grała ładnie na fortepianie i uczyła się śpiewać u Mireckiego.
W tej córce widział Mordko całe swoje szczęście, i na niej opierał nadzieję lepszej doli. Aspiracye artystyczne upominały się gwałtownie o swe prawa…
Zapomniałem już o Mordku w nawale pracy i wrażeń późniejszego mego życia.
Naraz przeglądając feljeton teatralny gazety Neue freie Presse, spotkałem się z nazwiskiem, które mnie uderzyło. Recenzent podnosił tam głos i grę młodej śpiewaczki zaangażowanej niedawno do cesarskiej opery, panny Racheli Riter. Potem wspomniał krótko o jej pochodzeniu z Krakowa, i dodał z rzadką w tej gazecie dla nas życzliwością, że Krakowowi świat muzyczny wiele zawdzięcza talentów.
Czyżby to miała być córka Mordki? – pomyślałem sobie.
Piszę doń list z powinszowaniem i oto jaką odbieram odpowiedź.
"Szanowny Panie! Dziękuję za "rzyczenie". Ja wiem co pan zawsze był mój przyjaciel. Pan jest dobry człowiek i dobry artysta, bo tylko dobry człowiek może być dobrym artystą. Widzi pan co ja mój kapitał umieściłem na dobry procent, bo choć złe aktory zabrali wszystko, to przecie Pan Bóg dał mi córkę, która jest pociechą i podporą mojej starości.
Ja pana serdecznie ściskam i pozdrawiam.
Sługa i wielbiciel pański.
Mordko Riter".
DYREKTOR-OBYWATEL
Było to w roku 1857. Do Płocka zjechało towarzystwo artystów dramatycznych pod dyrekcyą Juliusza Pfeifra z Krakowa. Jest to epoka w dziejach teatru płockiego. Dotychczas widziało miasto trupy aktorskiej cyganeryi, co się rok rocznie przesuwała jak szarańcza, pozostawiając po sobie całe legiony niezadowolonych, i… ogromną moc długów.
Widywano zwykle tę szarańczę odzianą i obutą licho, z pewną pstrocizną cygańską, niby arlekinów, w długich włosach, skrzydlatych kapeluszach, udrapowanych w almavivy – hulaków, wykolejonych, szydzących z… bogów i ludzi, mówiących żargonem jakimś niezrozumiałym dla porządnego filistra.
Aż tu naraz zjawiają się ludzie ubrani podług ostatniej mody, o której dopiero słabe przeczucie mają płocczanie, w lakierowanych butach, świecących lustralnie cylindrach!
Na ich twarzach widać zadowolenie i humor dobrego bytu. Prowadzą się pod rękę z kobietami pięknemi jak Wenery, postrojonemi jak księżniczki.
Gdzie się pokażą, płacą i jak płacą, nie pytając naprzód o cenę, i nie targując się!
Pan dyrektor, to nie jakiś tam wychudły blady jegomość z czerwonym nosem, zjadliwym uśmiechem lisa, w wyszarzanem palcie, owinięty szalem, ale persona, na którą spojrzeć miło.
Cała jego postać zaokrąglona, pulchna, ręce ubrane w pierścienie. Twarz starannie wygolona, dobrotliwie uśmiechnięta, patrząca z pewnem pobłażaniem na przypatrujących mu się ciekawie płocczan.
– I to taki teatr w Krakowie? Tacy artyści, jaki dyrektor, mój Boże!
Miasto patrzy, admiruje i w duszy już cieszy się jak dziecko, że tych wszystkich pięknie poubieranych panów i panie zobaczy wkrótce na scenie.
Co za radość! – Przyjechali wczoraj, nie żadnemi żydowskiemi budami na kredyt, ale pocztą, pocztą, słuchajcie! jak jacy wysocy urzędnicy, albo dziedzice wioskowi; niektórzy znowu statkiem parowym.
Wszystko to rozlokowało się w pryncypalnym hotelu na starym rynku, gdzie drogo za wszystko płacić trzeba. Dziś rozglądają się po mieście, na jutro jest zamówione nabożeństwo w tumie, a pojutrze rozpoczynają przedstawienia.
Nabożeństwo w tumie!
Cóż to za ludzie!
Cały Płock jak jeden mąż śpieszy na wotywę. Nigdy katedra płocka nie pomieściła tylu pobożnych.
Na rogach ulic poprzylepiane afisze, gdzie możesz czytać repertoar na całe trzydzieści przedstawień, bo tyle dać mają w ciągu miesiąca.
Karpaccy górale, Żydzi, Zemsta, Dożywocie, Odludki i poeta, Izabella d'Ayomonte, Umarli i żywi, Pan Jowialski, Krakowiacy, Matka rodu, Mazepa, Śluby panieńskie, Lwy i lwice, Pożar miasta Krakowa (senzacyjna i będąca na czasie).
– Gwałtu! myśmy o takich sztukach nigdy nie słyszeli. Skad się wzięły te sztuki? U nas na afiszach od wiek wieków bywały takie sztuki, jak:
Rinaldini, Bratobójca Aldini, Zbrodnia w zamku i t… d., a przy każdym tytule stało nieodstępne "czyli", bo gdy było "Zbrodnia w zamku" musiało być: czyli "Niewinna dziewczyna", a gdy był "Zbieg węgierski", dodawano czyli " Głowa brązowa", i t.d… i t.d.
I mają grywać co dzień.
Co za radość! co za radość!
Nastąpiło otwarcie widowiska.
– Patrzcie, patrzcie, jakaż to Cudna kobieta.
– To Szynglarska.
– A ta, co tak gra znakomicie, ach jak ona gra!
– To Radzyńska.
– A ten młody, jakiż to śliczny chłopiec.
– To Benda! A ta milutka, śliczniutka, to panna Zagorska… a to Krajewski… a to Królikowski, brat tego z Warszawy… to Wisłocki, jakiż to komik znakomity!
– Teraz, teraz patrzcie! Wszedł na scenę dyrektor jako pułkownik w komedyi Bogusławskiego "Lwy i Lwice". Jakaż to godność w tej postawie, ile tu szlachetnej powagi i rozumu. Jaki ogień bije z tych słów i z tej twarzy!
– Co za teatr. co za artyści! A jak ta scena wygląda – jak pudełko, jakie śliczne meble i akcesorya. Zupełnie jak w salonie u pana mecenasa!…