Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Okręty zbłąkane - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
29 marca 2019
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
9,99

Okręty zbłąkane - ebook

Tak się tylko zdawało Białemu Kapitanowi- bohaterowi powieści, że osiągnął już swój cel. Wystarczyła krótka wzmianka prasowa, ujrzana przypadkiem w jednych z dzienników, aby odsunął on na bok dalekosiężne syberyjskie plany i wsiadł do pierwszego pociągu zdążającego w przeciwnym jest łatwo wskazać ludziom, pochłoniętym walką o bogactwo, drogę właściwą, opartą na prawdziwie chrześcijańskich wartoś więc miała na myśli Elza, mówiąć: "Pogubiły się okręty zbłąkane, bezradne, rozmiotane przez dmę nordową po szerokim obliczu morza..."? Syberyjskich poszukiwaczy złota, czy może samego Białego Kapitana?

"Najważniejsze podobieństwo bijące w oczy stanowi obojętność dużych, hałaśliwych, bogatych, rozpętanych w biegu miast dla nędzarzy, dla słabych i upadających ze znużenia, a jednocześnie najżywsze, niemal brutalne zainteresowanie się każdym człowiekiem, który nagle wybił się ponad tłum i od tego tłumu nic dla siebie nie żąda..."

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-116-6254-0
Rozmiar pliku: 501 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1. MIASTO PRZEMAWIA

Miasto, o którym będzie mowa, stanowiło jeden z największych ośrodków pewnego państwa europejskiego. Zupełnie jest obojętne dla czytelnika i dla autora, czy było to miasto francuskie, angielskie, niemieckie lub polskie, albowiem z dniem każdym wszystkie znaczniejsze osiedla ludzkie stają się coraz bardziej podobne do siebie. Nie mówi się tego o zewnętrznym wyglądzie, bo w Nowym Jorku stoją dziwaczne drapacze nieba, w Paryżu pełna polotu i natchnienia katedra Notre Dame i nagi, stalowy szkielet wieży Eiffla, w Berlinie bogate, rozległe rezydencje Hohenzollernów, w Warszawie urocze Stare Miasto i Cytadela, gdzie moskiewscy najeźdźcy mordowali tych Polaków, którzy się ośmielali podtrzymywać w duszach braci i synów płomień miłości do kraju ojczystego.

Autor ma na myśli inne rażące podobieństwo.

Miasta tętnią gorączkowym życiem. Puls ich kilkakrotnie przewyższa normę: serce, zdaje się, zamierza wyskoczyć z ich kamiennej piersi; krew, w którą się zamienili ludzie, ni to czerwone, chyże ciałka, ni to białe, wszędzie zaglądające, mknie wartkimi potokami złożonymi z nieskończonych korowodów aut, pociągów, samolotów i coraz bardziej wzmaga trawiącą całe ciało miasta gorączkę.

Któż będzie spierał się o to, że tylko ilościowa różnica istnieje pomiędzy ulicą _27_ Grudnia w Poznaniu lub Marszałkowską w Warszawie a zbiegiem Five Avenue i 45 Street w Nowym Jorku, Piccadilly w Londynie i Wielkimi Bulwarami lub placem Opery w Paryżu. Zresztą rozpęd ten sam i to samo tempo o wysokim napięciu wszystkich sił żywotnych.

Najważniejsze podobieństwo bijące w oczy stanowi obojętność dużych, hałaśliwych, bogatych, rozpętanych w biegu miast dla nędzarzy, dla słabych i upadających ze znużenia, a jednocześnie najżywsze, niemal brutalne zainteresowanie się każdym człowiekiem, który nagle wybił się ponad tłum i od tego tłumu nic dla siebie nie żąda.

Tak też się stało w tym bezimiennym mieście, od którego autor rozpoczyna swoją opowieść.

Od kilku dni wszędzie rozpowiadano i wypytywano o Pitta Hardfula. Mówiono o nim wciąż i robiono najróżniejsze, nieraz zgoła fantastyczne domysły w bankach, w zarządach towarzystw akcyjnych i okrętowych, na nudnych zebraniach towarzyskich i na koncertach dobroczynnych.

Imię Pitta Hardfula raz po raz padało w biurach komisarzy policyjnych i po wspaniałych restauracjach, gdzie dla dobrego trawienia pokrzepiano ducha plotkami i drwinami ze wszystkiego i ze wszystkich, szeptano o Hardfulu po kątach ciemnych, cuchnących rybą i czosnkiem tawern portowych, gdzie tłoczyli się zawsze ponurzy i źli karownicy, marynarze i lud bezrobotny, zrozpaczony i zatroskany tak bezmiernie, a tak beznadziejnie, że nieraz sprzedawał ostatnią bluzę, aby pociągnąć duży łyk odurzającego alkoholu i chociaż przez godzinę zapomnieć o zapłakanej twarzy żony, o bladych, drżących wargach głodnych dzieci, na które czatowała śmierć, towarzyszka nieodstępna i wybawicielka miłosierna wszystkich nędzarzy całego świata.

Pitt Hardful stawał się najpopularniejszym człowiekiem wielkiego miasta, drażnił, zaciekawiał, wyprowadzał z równowagi, budził zawiść i nadzieję.

Opowiadano o nim nieskończone, mgliste, a jeszcze bardziej otaczające go tajemniczością historie, których liczba rosła z każdym dniem.

Tymczasem z niezbitą pewnością wiedziano o nim tyle tylko, że przybył z północy, chociaż nie był Skandynawem, że włożył do najsolidniejszego banku ogromną sumę w złocie i otworzył rachunek bieżący, że kupił sobie piękną willę za miastem i samochód dobrej marki, że w krótkim czasie rozejrzał się na giełdzie i za tanie pieniądze zgromadził w swoich rękach niemal wszystkie akcje pewnego przedsiębiorstwa, które stanęło w obliczu niechybnej plajty, gdy nagle otrzymało jakieś zamówienie rządowe i od razu odżyło, wzbogacając zarazem Pitta Hardfula, swego faktycznego właściciela.

Dowiedziano się też wkrótce, że tajemniczy przybysz był marynarzem, bo jego sługa czy towarzysz rudy jak płomień, wyga, Julian Miguel, tytułuje Pitta Hardfula kapitanem lub sztormanem.

Dziwiono się, że oprócz banku, zarządu wspomnianego przedsiębiorstwa i kościoła nieznany przybysz nigdzie nie bywał, siedząc w swojej willi lub odbywając dalekie przejażdżki samochodem. Reporter jednej z najruchliwszych gazet usiłował wydobyć jakieś sensacyjne szczegóły od dyrekcji banku i fabryki, lecz ci panowie, podziwiając handlowe zdolności Pitta Hardfula, nic więcej o nim nie wiedzieli.

Poinformowany o niepowodzeniu kolegi, reporter konkurencyjnego dziennika wpadł na pomysł zrobienia wywiadu u proboszcza kościoła, do którego każdego ranka uczęszczał tajemniczy człowiek.

Ksiądz uśmiechnął się radośnie, oznajmił, że dobrze poznał pana Hardfula i może twierdzić, że jest on prawdziwym chrześcijaninem mającym jak najlepsze i najsprawiedliwsze zamiary na przyszłość.

– Jakież to zamiary? – spytał bez żadnej oględności reporter i poślinił już ołówek, lecz natychmiast opuścił go i ze źle ukrytą ironią i niechęcią spojrzał na proboszcza, bo ten ręce złożył pobożnie i odparł spokojnie:

– Szlachetny ten człowiek przyrzekł mi, że odrestauruje boczną kapliczkę z ołtarzem „Małej Świętej” Teresy z Lisieux! Taki jestem teraz szczęśliwy!

Pitt Hardful pozostawał wciąż tajemniczym cudzoziemcem, chociaż całe miasto patrzyło na niego milionem oczu bacznych, a zawsze nieprzychylnych, podpatrujących i krytykujących.

Tajemniczość otaczająca nowego obywatela miasta zgęściła się jeszcze bardziej po pewnym wypadku.

Wspomniany już rudy Miguel odwiedził pewnego razu dużą tawernę, zawsze zatłoczoną pijącą, grającą w karty i kości lub wprost gwarzącą gawiedzią, wśród której przypadkowo znalazł się klerk jakiegoś banku.

Piegowaty Miguel gestykulujący zawzięcie i wyraziście, zawsze roześmiany popijał coś mocnego w towarzystwie kilku majtków.

Nagle jeden z nich zawołał:

– Powiodło ci się, żeś pływał z Pittem Hardfulem, Miguel!

Miguel zaśmiał się jeszcze głośniej i odparł:

– Biały Kapitan byle kogo nie brał ze sobą na tę pływankę! Ho, ho! Musiałem świadczyć swoim słowem za każdego. Kapitan wie, że ja go nie zdradzę i zawodu nie sprawię!

– Gdzieżeś, Migu, poznał Hardfula? – rozległy się pytania.

Rudy wyga spoważniał i przenikliwym wzrokiem zajrzał kompanom w oczy.

Po chwili skrzywił grube wargi w uśmiechu i rzekł wymijająco:

– Poznaliśmy się właśnie w tym mieście…

– Gdzie? – pytano Miguela.

– Na ulicy… na tej, która jednym końcem zaczyna się przed bramą pałacu prezydenta państwa, a drugim opiera się o mur więzienia…

– Gadasz zagadkami, przyjacielu! – wołali zawiedzeni słuchacze.

– Przepraszam… – wtrącił nagle pytanie siedzący przy sąsiednim stoliku chudy jegomość o posępnej, znudzonej twarzy i bystrych, świdrujących oczkach. – Przepraszam, czy ta znajomość została zawarta bliżej pierwszego, czy też drugiego ze wskazanych przez szanownego pana punktów?

Miguel szybko zwrócił piegowatą, zawadiacką twarz ku nieznajomemu i nagle parsknął śmiechem, wołając na głos:

– To pan, panie Pink, jeszcze drepczesz po tej ziemi? Przyjechałem tu właśnie z jedynym zamiarem sprawienia sobie tej przyjemności, aby złożyć wieniec na grobie tak czcigodnej i wielce pożytecznej osoby.

Chudy jegomość uśmiechnął się uprzejmie i poruszył cienkimi wargami, szepcząc jak gdyby w zachwycie:

– Poznałbym pana zawsze, Julianie Miguelu, chociażbym dreptał na tym padole jeszcze sto lat, ma pan…

– Tak, czerwoną czuprynę – wtrącił Miguel.

– Nie! Ma pan tyle szczerej wesołości w głosie, ruchach i w błyskach oczu – objaśnił chudy jegomość, składając ręce tak, jak gdyby miał zamiar uciąć sobie dłuższą pogawędkę z dobrym znajomym.

W tej chwili jednak Miguel pochylił mu się do ucha i szepnął:

– Poznałeś mnie, stary filarze więzienny? Opowiedz swemu pryncypałowi – temu opasłemu Alwinowi Swenowi, żeś spotkał jego dawnego pupila, Juliana Miguela, który w więzieniu waszym znany był jako numer 253, a nie stulaj pyska, bo możesz gadać kogoś dziś poznał w tawernie „Czarnej Mewy”. Papiery, sumienie i ręce mam czyste, a do tego książeczkę czekową na własne nazwisko, panie Pink, więc ani granatowe mundury, ani dozorcy więzienni nic już na mnie nie zarobią. Gadaj, gadaj że sobie, ile się zmieści, dżentelmenie!

– Hm… Hm… – mruczał Pink, macając wzrokiem każdą zmarszczkę na twarzy Miguela, każdy włos i każdy guzik jego tużurka. – Jeżeli pan już tak łaskaw dla mnie, to chciałbym wiedzieć, kim jest ów tajemniczy Pitt Hardful?

– Zawołaj pan kata i każ się powiesić! – zaśmiał się Miguel i jął żegnać marynarzy, nie skinąwszy nawet w stronę wpatrującego się weń chudego, posępnego jegomościa.

Wtedy to po mieście gruchnęła wieść oszałamiająca, że sługą, a raczej powiernikiem i przyjacielem Pitta Hardfula jest zbrodniarz, który odbył karę w więzieniu.

W społeczeństwie, które starannie udaje chrześcijan, zerwała się burza. Najbardziej szanowani w mieście obywatele z pianą na ustach krzyczeli:

– Teraz wszystko się wyjaśniło! Niezawodnie Pitt Hardful jest też aferzystą, którego czyny równają się zbrodni, zbrodni tymczasem jeszcze niewykrytej. Boże wielki, co to za czasy, co za moralność, co za ludzie?!

– Jakież dowody posiadamy, aby nazywać pana Hardfula zbrodniarzem? – zapytał nagle jakiś adwokat.

– Dowody! – oburzył się pewien szanowny obywatel. – Dowody są jasne, niezbite! Nikomu nieznany człowiek przybywa do naszego miasta, otwiera w najsolidniejszym banku jakiś homeryczny rachunek, coś nabywa, z nikim nie nawiązuje stosunków i ma pomocnika – dawnego aresztanta! Co za czasy?! Co za czasy?!

Adwokat chciał dowieść, że „dawny aresztant” może być najgodniejszym zaufania i szacunku człowiekiem, że nikt nie ma moralnego prawa zarzucać mu przeszłości i otaczać pogardą.

– Sąd usprawiedliwia lub oskarża obywatela i członka społeczeństwa – mówił adwokat, zapalając się coraz bardziej – jeżeli więc usprawiedliwił go, to wszystko pozostaje w porządku, podobnie jak przydarzyło się szanownemu panu, gdy prokurator oddał go pod sąd za nadużycie zaufania klientów. Prokurator pociągał pana do odpowiedzialności, lecz sąd nie znalazł dostatecznych dowodów zbrodni w działalności jego. Pan prezes został uniewinniony i dotąd piastuje swój wysoki urząd.

– Mój panie… – usiłował przerwać drażliwe rozumowanie adwokata czcigodny obywatel, lecz młody człowiek już nie mógł wstrzymać potoku swych myśli i mówił dalej.

– Jeżeli sąd wyznacza zbrodniarzowi karę, a ten ją odbędzie, wtedy tym samym wina jego zostaje zmazana, zmyta, a oczyszczony człowiek powinien stać się i być uznanym za normalnego obywatela społeczeństwa! Jeżeli tak jest, sąd ma rację bytu, jeżeli inaczej, sąd musi być uważany za instytucję szkodliwą i niemoralną!

– Phi! – pogardliwie, wzruszając ramionami, wtrącił czcigodny pan. – Po co tyle elokwencji i ta powódź strasznych słów!?

– Dlatego, żeby nauczyć ludzi oszczędzać dobre imię bliźniego i żadnych oskarżeń bez dowodów nie rzucać! – zawołał młody adwokat i wykręciwszy się na pięcie, odszedł od czcigodnej osoby.

– Socjalista! – syknął pod nosem urażony prezes i nieskazitelny obywatel miasta.

Jednakże zajście w tawernie miało konsekwencje. Szczegół z życia rudego Miguela wskazał prasie brukowej drogę do wyjaśnienia drażniącej zagadki.

Prasa ta nosi, jak wiadomo, togę Katona.

Nikt (na szczęście dla prasy!) nie ośmiela się zajrzeć do zwojów tej wspaniałej togi. Tymczasem czai się tam złych duchów bez liku, a wśród nich najstraszniejszy – duch brutalności. Nie ma on dla siebie nic godnego szacunku i do jednej ogólnej kloaki ciska dobre i złe czyny, zbrodnie i cnoty, życie ohydnych legowisk rozpusty i cichy, spokojny nastrój ogniska domowego, bohaterstwo mężczyzn i serce kobiety, a wszystko to nie w imię jakichś haseł szczytnych lub świetlanych ideałów, lecz w imię rozgłosu, skandalu, współzawodnictwa i plotki zręcznie puszczonej, a pożądliwie podchwytywanej przez ulicę łakomą wypadków i nowych wieści, chociażby najwytworniejszych i najbardziej niewiarogodnych.

Prasa brukowa szybko i ściśle wywiązała się z zadania.

Na razie zjawiać się zaczęły artykuły o budzących zaciekawienie tytułach. _Zagadka podmiejskiej willi, Tajemniczy Biały Kapitan_, _Wspomnienia czcigodnego Alwina Swena, Zawrotna kariera_ i szereg innych, nie mniej sensacyjnych. Po tym wstępie dzienniki, widząc, że osoba zainteresowana milczy i nie reaguje na wyraźnie rozpoczętą przeciw niej kampanię, postanowiły wyzyskać okazję w sposób szybki i niezawodny.

Znalazło się jednak kilkunastu przedsiębiorczych reporterów, którym mimo trudności udało się kolejno odwiedzić willę Pitta Hardfula i wyrobić sobie przyjęcie przez właściciela.

Po długim oczekiwaniu w holu, gdy nieproszonym gościom już do reszty się nudziło, a zniecierpliwienie rosło, rudy, piegowaty człowiek (był to Julian Miguel, o którym każdy reporter, jak mu się zdawało, wiedział wszystko), uśmiechając się filuternie, wchodził i oznajmiał uroczyście:

– Kapitan prosi pana!

Przeszedłszy długą amfiladę pokojów, dziennikarz stawał przed zamkniętymi drzwiami gabinetu właściciela willi, a rudy famulus jeszcze bardziej roześmiany szeptał tajemniczym głosem:

– Proszę wejść…

Naprzeciw takiego gościa wychodził średniego wzrostu barczysty mężczyzna o twarzy ogorzałej i poważnej, jak gdyby nieznającej uśmiechu. Z lekka przymrużone oczy patrzyły twardo, mocno zaciśnięte wargi świadczyły, że umieją z całą niezłomną stanowczością wymawiać: „tak” i „nie”. Szczególnie zaś budziły niepokój ruchy tego człowieka. Mimo że lewa ręka wisiała mu bezwładnie, miał ruchy sprężyste i silne, a jednocześnie tak opanowane wewnętrznie, że nie mogły być ani o tysiączną część sekundy szybsze, ani o jeden mikron szersze.

Jeden z reporterów, który rozpoczynał karierę życiową jako bokser, poznał się na tym i pomyślał: „Ten człowiek potrafi w najmniejsze poruszenie swego ciała włożyć całą siłę…”.

Nic więc dziwnego, że spostrzeżenia tego rodzaju nie dodawały śmiałości i nie budziły dobrej nadziei w odwiedzających Pitta Hardfula dziennikarzach.

W istocie nikomu z nich nie udała się delikatna i poufna misja, z którą przybywali, oglądając się podejrzliwie i niespokojnie.

– Czemu zawdzięczam wizytę pana? – padało twarde, zimnogrzeczne pytanie gospodarza.

Gość, nieco zmieszany, odpowiadał niepewnym głosem:

– Pan z pewnością już wie, że wokoło jego osoby nagromadziło się tyle tajemniczości, że mój dziennik pragnąłby mieć wywiad z panem, kapitanie…

Gospodarz obojętnie wzruszał ramionami i oświadczył spokojnie:

– Jutro tajemniczość może otoczyć osobę pana, panie redaktorze, lecz to nie daje powodu obcym ludziom nachodzić go w jego prywatnym domu!

– No, tak, rzeczywiście, lecz musi się pan zgodzić, że w tym wypadku sprawa przedstawia się całkiem inaczej i to właśnie prasie poniekąd daje prawo… – mruczał dziennikarz zbity z tropu.

– Prasa nie ma żadnego prawa mieszać się do życia prywatnych osób do czasu, aż to ich życie nie zacznie zawadzać innym lub czymś zagrażać – przerywał Hardful.

– Po mieście właśnie krążą zdumiewające pogłoski, plotki, powiedziałbym oszczerstwa, przed którymi moje pismo chciałoby obronić pana! – ożywiał się nagle redaktor lub reporter.

Pitt Hardful zaczynał cicho się śmiać, a wtedy gościowi wydawało się, że ten dziwny człowiek wnet wybuchnie niepohamowanym gniewem.

Pitt Hardful urywał nagle śmiech i patrząc na gościa przenikliwie, zadawał pytanie:

– Czy nie mam wyglądu człowieka, który wie, czego chce, i umie upomnieć się o swoje prawa?

– No, tak, tak… – bełkotał dziennikarz. – Jednak wiemy, że pismo „Głos Gawiedzi” przygotowuje sensacyjny, nieoszczędzający czci pana artykuł trzyszpaltowy… Należałoby zapobiec temu, zatrzymać druk tych enuncjacji, uniknąć skandalicznego wręcz rozgłosu…

– Ile szpalt posiada „Głos Gawiedzi”? – spytał Hardful, mrużąc oczy i mocniej zaciskając usta.

– Odliczając ogłoszenia i telegramy polityczne: szesnaście – informował zdumiony dziennikarz.

– Mój panie redaktorze – ze śmiechem, pochylając się ku niemu, mówił gospodarz – gdyby chciano o mnie pisać, to nawet tych szesnastu szpalt nie starczyłoby, a cóż dopiero mówić o trzyszpaltowym artykule? Drobne szczegóły, nic nieznaczące epizody, najwyżej jakiś moment z mojej dość barwnej biografii!

Tak to, nic nie wskórawszy, jeden po drugim wychodzili z willi tajemniczego kapitana redaktorzy i reporterzy, klnąc w duchu i odgrażając się brzydko.

Po wizycie u Pitta Hardfula i obejrzeniu jego osoby prasa brukowa jednak nie bardzo się kwapiła z sensacyjnymi artykułami o „Białym Kapitanie” i karmiła czytelników starymi, sto razy przepitraszonymi, odgrzanymi, posolonymi i podpieprzonymi szczegółami.

Pitt Hardful milczał i przestał przyjmować dziennikarzy, chociaż ta niespokojna brać z innych nawet miast zjeżdżać się zaczęła.

Wtedy to wybuchła bomba.

Lont jej podpalił jakiś nieznany, uczciwy, śmiały pracownik pióra w małej, nikomu też nieznanej gazetce prowincjonalnej noszącej pretensjonalną, jak gdyby dla pośmiewiska wynalezioną nazwę: „Prawda z Lewego Brzegu”.

Świstek ten drukujący się na szarej bibule używanej do zawijania solonych sztokfiszów i śledzi wystąpił z sensacyjnym artykułem zapowiadanym od trzech dni.

Artykuł nieznanego autora podpisanego inicjałami miał tytuł istotnie śmiały i niezwykły: _Milionerkajdaniarz_ – czyż nie był to arcysensacyjny tytuł?! W tym to artykule nieznany bandyta pióra opisywał Pitta Hardfula jako młodego człowieka z dobrej, szanowanej rodziny, lecz o instynktach zbrodniczych, które doprowadziły go do więzienia za okradzenie ciotki. Złoczyńca zarejestrowany pod numerem 13 odsiedział karę w więzieniu i wyszedłszy na wolność, zniknął bez śladu. Nikt nic o nim nie słyszał do chwili, aż zamieszkał w rodzinnym mieście, powróciwszy po kilku latach włóczęgi po świecie. Dalsze szczegóły należały już do kategorii domysłów opartych na oświadczeniu rudego Miguela w tawernie portowej. Autor artykułu rozpowiadał, że prawdopodobnie Pitt Hardful pływał jako sztorman na statku.

– Jakiż to mógł był okręt? – zadawała pytanie „Prawda z Lewego Brzegu” i natychmiast dodawała: – Ze ściśle poufnych źródeł dowiadujemy się, że statek dowodzony przez Pitta Hardfula był żaglowym kutrem trudniącym się procederem przemytniczym oraz handlem żywym towarem dostarczanym z zapadłych portów Europy do Argentyny i Brazylii.

Bomba pękła i w mieście zawrzało jak w ulu.

Gdyby Pitt Hardful był istotą wszystko widzącą i słyszącą, ogarnęłoby go zapewne zdumienie.

Bez wątpienia ogarnęłoby, ponieważ w całym opisywanym mieście, jak okiem sięgnąć, nie znalazłby Pitt Hardful człowieka, który by nie dał wiary rewelacyjnemu odkryciu „Prawdy z Lewego Brzegu”. Należy jednak dodać, że różni obywatele różnie się do osoby Hardfula ustosunkowali.

Po tawernach, spelunkach portowych i barłogach ludu roboczego cuchnącego potem, smołą lin, targanem pokładowej posadzki, cebulą i wódką, z uśmiechem dumy szeptano do siebie:

– Patrz no go! Więzienna szmata, a wybił się i do zaszczytów doszedł, bo nawet gazety o nim piszą i milionerem nazywają! Ech, gdybyśmy też tak potrafili!

Na eleganckich „fajfach”, na giełdzie, w gabinetach różnych biznesmenów, w teatrach mówiono inaczej:

– Pitt Hardful, podejrzany kapitan jakiegoś statku, mieszka wśród nas jak równy z równymi. Ba! Nawet wyższy, bo nie zaszczyca nas znajomością! Jakiś tam aresztant, galernik, który dorobił się na ciemnych sprawach olbrzymiej fortuny, śmie wywyższać się nad społeczeństwo, unikać towarzystwa! Takie typy muszą być wycofane z obiegu.

Wycofać go było jednak rzeczą trudną, bo kapitan Hardful „w obiegu” właśnie nie był, unikając styczności ze społeczeństwem i z towarzystwem.

Jednak ten i ów z „towarzystwa” próbował wycofać milionerakajdaniarza.

Atak rozpoczął dyrektor banku, oświadczając Hardfulowi, że nie może mieć go w gronie stałych klientów swej instytucji cieszącej się zaufaniem publiczności.

Pitt Hardful odpowiedział spokojnie i krótko:

– Doskonale, że pan dyrektor mnie uprzedził, bo właśnie wkrótce oczekuję znacznej sumy, muszę więc zawczasu dobrze ją ulokować.

Słowa kapitana posłyszał siedzący w pokoju klerk i natychmiast, zagwarantowawszy sobie komisowe wynagrodzenie, o tak ważnej rozmowie powiadomił bank współzawodniczący. Dyrektor tegoż bez zwłoki zatelefonował do Hardfula i przyjął jego wkład na lepszych warunkach, zastrzegłszy sobie dyskrecję nowego klienta.

Drugi atak przeprowadził znów dyrektor przedsiębiorstwa, którego akcje nabył był Pitt Hardful.

– Panie – rzekł uroczystym głosem dyrektor. – Wiadome panu okoliczności wykluczają możliwość naszej dalszej współpracy…

– Jaka szkoda! – przerwał mu Hardful. – Lecz cóż zrobić, muszę się z tym pogodzić! Proszę więc zwołać akcjonariuszów, a ja, jako posiadacz przeważającej części udziałów, podtrzymam dymisję pana dyrektora.

Prasa, która z wszelkimi zastrzeżeniami przedrukowała artykuł „Prawdy z Lewego Brzegu”, zaczaiła się, czekając na wystąpienie Pitta Hardfula.

On zaś milczał, prowadził dawny tryb życia, zachowując zupełną obojętność wobec tego, co piszą o nim dzienniki, co myśli społeczeństwo i jak reagują na to wszystko sfery towarzyskie.

Wtedy to „Głos Gawiedzi” zadał kapitanowi nowy cios, zmuszając go do zabrania głosu.

Jakiś zacietrzewiony, głupkowaty i rozzuchwalony reporter umieścił artykuł powtarzający rewelacje „Prawdy z Lewego Brzegu” i zakończył pisaninę z patosem niezwykłym: „Dość tego! Rzućmy rękawicę w twarz naszej przegniłej burżuazji! Biały Kapitan, kajdaniarz-milioner, Pitt Hardful, więzienna trzynastka posiada inne nazwisko i imię: Eryk Stefan. Jeżeli wszystko, co o nim pisała prasa stojąca na straży prawa i moralności socjalnej, nie jest zgodne z prawdą, niech obali to pan Eryk Stefan ukrywający się pod przybranym nazwiskiem Pitt Hardful”.

Rzucono rękawicę, a ten, któremu ją ciśnięto, wlot pochwycił wyzwanie.

Całe miasto z wytężoną uwagą śledziło przebieg sprawy sądowej wytoczonej przez Pitta Hardfula „Prawdzie z Lewego Brzegu” i „Głosowi Gawiedzi”.

Sprowadzony z Anglii znakomity adwokat bardzo logicznie oddzielił prawdę od obrażających jego klienta domysłów i stwierdził, że Pitt Hardful, a raczej Eryk Stefan, odpokutowawszy za kratami, winę swoją odkupił rzetelnie i powrócił na łono społeczeństwa jako zwykły jego członek. Obrońca żądał wymierzenia surowej kary dziennikarzom za oszczercze wieści co do źródeł bogactwa jego klienta i za złą wolę autorów hańbiących artykułów.

Sąd okazał się na wysokości powołania i skazał pięciu pismaków na karę więzienia.

Po ogłoszeniu wyroku, który oszołomił wszystkich, adwokat wniósł nową sprawę, dowodząc, że Eryk Stefan na skutek oszczerstwa rzuconego nań poniósł ciężkie straty materialne i moralne.

Sąd uznał dowody adwokata i wyznaczył pokaźną sumę, którą musiały wypłacić poszkodowanemu redakcje „Prawdy z Lewego Brzegu” i „Głosu Gawiedzi”.

Jednak był to wyrok rzucony w próżnię, albowiem obydwa pisma niezwłocznie ogłosiły plajtę i przerwały nić swego nędznego i nieczystego żywota.

Tak powrócił do społeczeństwa i towarzystwa tajemniczy Biały Kapitan, Pitt Hardful, a gdy po raz pierwszy padło jego prawdziwe imię – Eryk Stefan, wszystkim się wydało, że zagadka została wyświetlona, a tajemniczość rozwiała się na zawsze.

Późniejsze dzieje Białego Kapitana dowiodły, że społeczeństwo i towarzystwo zbytnio się pośpieszyło i że wrażenia ich były powierzchowne i nieuzasadnione.2. W WILLI PODMIEJSKIEJ

Po obszernej sali oświetlonej jedyną lampą stojącą w rogu szybkim krokiem przechadzał się Eryk Stefan, a za nim jak cień sunął rudy Miguel.

Dziwne wrażenie sprawiały te dwie postacie, szybko i prawie bez szmeru poruszające się, bo gruby kobierzec zagłuszał odgłosy ich kroków.

Długo tak chodził kapitan, a tuż za nim wpatrzony w jego plecy, nieodstępny sługa i przyjaciel.

Na twarzy Eryka Stefana malowała się zimna wesołość, jakieś jak gdyby drapieżne, potężne rozradowanie, lecz oczy nie zdradzały tego uczucia. Spokojne, niemal obojętne, zapatrzone były w im tylko znaną dal.

Potarłszy prawą ręką zwisające bez ruchu lewe ramię, kapitan stanął nagle, obejrzał się na stojącego tuż za nim Miguela i szepnął:

– _Well!_ Jak widzisz, przyjacielu, powróciłem już całkowicie na łono swego społeczeństwa. Wszystko już ludziska wiedzą o mnie – i to, że okradłem ciotkę, i że nazywano mnie niegdyś Erykiem Stefanem!

– Nie mogę w to uwierzyć! – także szeptem odparł rudy Julian. – Wy, sztormanie, nie moglibyście okraść nikogo! Wasi nawet wrogowie na „Witeziu” przezwali was Białym Kapitanem. Sam Olaf Nilsen (świeć, Boże, nad jego duszą ponurą), ba, nawet Ikonen, Mito, jak mi opowiadał bosman, Mikołaj Skalny, uznali was za Białego Kapitana…

Kapitan westchnął ciężko i odparł:

– A jednak okradłem… Cóż chcesz, mój stary, w mojej sferze istnieją pewne przesądy, których ty chyba nie zrozumiesz! Było to tak! Pędząc życie lekkomyślne i dodam – bezmyślne, zgrałem się w karty i musiałem oddać dług, który jest uważany za honorowy. Nie oddać nie mogłem, bo nie ma w tej sferze zwyczaju prosić o zwłokę, o spłatę częściami. Gdybym był nie oddał, wyrzucono by mnie poza nawias towarzystwa. W tym okresie myśl moja była pełna przesądów i nie umiała rozstrzygnąć palących spraw stanowczo i prosto. Uważałem, że honorowy dług jest dla dżentelmena ważniejszą sprawą od moralności i ludzkiego honoru, więc ukradłem ciotce znaczną sumę, o której wiedziałem, że się znajduje w toalecie, dług spłaciłem, lecz za to właśnie trafiłem do więzienia, trafiłem zupełnie sprawiedliwie, mój kochany Migu!

– Nic o tym nie gadaliście nam, sztormanie, w więzieniu ani na pokładzie „Witezia”! – zawołał Julian. – Jakżeż to się stało? To ciotka wpakowała was do ula?

– Ech, nie! – mruknął kapitan. – Służąca, obawiając się zupełnie słusznie, że ciotka może ją posądzić o rabunek, doniosła policji. Wszystko zostało od razu wykryte i przesiedziałem wtedy razem z wami spory szmat życia za kratą, mój stary…

– No, tak, tak – to już wiem! – szepnął Miguel. – Myślałem, że życie biedoty nie jest łatwe i proste, a teraz widzę, że i bogacze mają swoje kłopoty…

– I jakie jeszcze! – kiwnął głową Eryk Stefan. – Można, na przykład, wyrzucić na ulicę tysiące robotników, lecz nie wolno pozbyć się drogiego samochodu, bo to skandal, źle widziany w towarzystwie i na giełdzie.

– Eee! – przeciągnął Miguel. – Tego to już nigdy nie zrozumiem…

Kapitan na nowo chodzić zaczął po sali, a za nim sunął Miguel, krok w krok jak cień lub jak pies przy nodze.

Eryk Stefan nie odzywał się więcej.

Zamyślił się nad czymś, a zmarszczki jak węże leniwe pełzły po jego ogorzałym czole.

Gdyby ludzie, którzy tak surowo oskarżali Eryka Stefana, wiedzieli, o czym myślał w tej chwili, zdumieliby się bardzo i baczniej przyjrzeliby się jego obojętnej twarzy, oczom badawczym, sprężystej, barczystej postaci i tej bezwładnej ręce, którą kapitan od czasu do czasu pocierał, mocniej zaciskając wargi, bo, snadź, bolała go.

Życie ludzkie jest niezgłębione i niezbadane jak ocean.

O, może nawet trudniej zbadać je niż największą otchłań przepaścistą, a to dlatego, że na ocean wszyscy ludzie spoglądają jednakowo, tymczasem na życie bliźniego, a nawet najbliższego sobie człowieka patrzy każdy inaczej, najczęściej zaś tak, jak gdyby posiadacz tego życia z innej był ulepiony gliny, stanowił istotę pozbawioną cech ludzkich i w każdym razie niemogącą myśleć, czuć i cierpieć tak jak inny bliźni – ten, który zamierza poznać i zrozumieć jej życie!

Tymczasem w tej samej chwili Eryk Stefan robił rachunek sumienia, twardy a nielitościwy, nic nieukrywający, pozbawiony krętactwa i pobłażliwości.

Zdawać by się mogło, że oto ciężko chory człowiek sam nad sobą dokonywa niebezpiecznej operacji, zagląda do swego wnętrza, szuka źródła choroby, bada cierpienie pacjenta i jednocześnie czuje ból nieznośny, potworny, przeszywający całe ciało i niemal pozbawiający go przytomności.

W tym mieście przeżył dwadzieścia siedem lat i jak mu się wydawało: bezcelowo i bezdusznie. Wychował się w zamożnym domu, otoczony zbytkiem, w warunkach, które uważał teraz za wręcz zbrodnicze w swej bezmyślności i egoizmie.

Przez dwadzieścia siedem lat poznał był zaledwie środek miasta. Przedmieścia za to i brudne, wąskie, zamieszkałe przez nieznanych ludzi uliczki i zaułki pozostawały poza granicami wiedzy i zainteresowania Eryka Stefana. Wspaniały, błyskotliwy, dobrze ułożony młodzieniec należał do klasy, która z rokiem każdym stanowiła coraz niniejszą, ale też coraz bardziej niedostępną wysepkę w morzu ludzkim wyrzucającym fale z tych właśnie barłogów, przedmieść, z zakopconych, odrapanych z tynku ubogich kamienic, z wąskich, krętych uliczek pozbawionych przewiewu świeżego powietrza i promieni słonecznych.

Widział to wszystko strojny, gładko ogolony Eryk w przelocie, ale było mu to tak obce i obojętne, że wzrok jego ślizgał się, na niczym się nie zatrzymując. Nie słyszał wrzasków dzieci obdartych, bladych, urągających mu, gdy samochód jego obryzgał je błotem lub zasypał kurzem. Tak też było i z życiem. Znał zaledwie szczyt jego dostępny wyłącznie dla ludzi z jego sfery.

Ludzie z małej wysepki bogaczy nie umieją wglądać w mgłę, pianę i warkliwą zwarę kotłującą się dokoła. Z jakimś uporem myślą, że skalisty brzeg ich siedziby wstrzyma rozpęd tych rozbestwionych potęg, ryczących, powiewających rozwichrzonymi grzywami, syczących nienawiścią i smaganych wichrem ślepej i tępej zemsty.

Eryk Stefan uśmiechnął się i wzruszył ramionami.

Przyszło mu nagle do głowy, że zamożne klasy wytworzyły dla siebie osobny kodeks życiowy stosowany tylko w sferze wybrańców. Kodeks często przyjemny, broniący indywidualnej swobody, lecz chwilami cięższy i bardziej krępujący niż najsurowsze prawo karne stosowane do tych tam obywateli drugiego i trzeciego gatunku, do tych ponurych typów wyniszczonych mężczyzn, niechlujnych kobiet, zawsze złych i wrzaskliwych.

Kodeks klasy zamożnej stawał się chwilami jednak tak bezwzględny i nieubłagany, że człowiek zamierzający zrzucić z siebie jego więzy, nie mógł znaleźć współczucia i pomocy, albowiem w ten sposób mała wysepka walczyła o swój byt zewsząd niemal zagrożony.

Na przedmieściach panowały inne obyczaje, a z nich najlepszy – praktyczna myśl i stanowczość w jej wykonaniu.

Dobrze uposażony mechanik kolejowy lub majster z fabryki chemicznej, tracąc posadę, nie rozpaczał, nie utyskiwał długo, lecz rozglądał się dokoła i szukał nie dogodzenia swej ambicji, lecz pracy. Mechanik stawał się rolnikiem, majster chemiczny górnikiem w kopalni fosforytów lub węgla.

Tymczasem Eryk Stefan mógł grać w karty, nie rozporządzając w tym czasie dużą sumą pieniędzy, a przegrawszy, nie pomyślał o załatwieniu sprawy metodami niewskazanymi w kodeksie swej klasy, nie poszedł do szczęśliwego partnera, nie ułożył się z nim o sposoby spłacenia długu, nie zaczął pracować, aby zarobić pieniądze, lecz myślał jedynie o ratowaniu honoru człowieka swej klasy i nienaruszalności jej kodeksu. Wolał się zakraść do pokoju ciotki i wiedząc, że staruszka nie odważy się na śmiały krok, wyciągnąć z mahoniowej toaletki potrzebne dla ratowania honoru pieniążki.

Przypomniał sobie Eryk Stefan dziada swego, słynnego adwokata i radcę prawnego wielkiej światowej firmy eksploatującej plantacje bawełny w Gabonie. Czcigodny ten starzec, wyrocznia dla całej rodziny i dla towarzystwa, przez całe życie łamał sobie głowę nad zwiększeniem zysków firmy i zwalczaniem konkurentów. Siwobrody Alfred Stefan wynalazł ciekawy sposób, który później był szeroko praktykowany. Do Gabonu zaczęto przesiedlać Murzynów z Gwinei i Sudanu i zmuszać ich do zakładania drobnych plantacji bawełny, a gdy te zaczynały prosperować, skuszono czarnych właścicieli pieniędzmi i za śmiesznie niską cenę skupiono wszystkie plantacje murzyńskie. Czarni ludzie nie wiedzieli, co mają zrobić z kilkoma setkami papierowych franków, chodzili po mieście, skupywali wodę kolońską, gramofony, mechaniczne zabawki dziecinne, które im usłużnie podsuwali biali kupcy, aż wydawszy pieniądze do ostatniego centyma, związali wszystko w tłumok, umieścili go na głowie i ruszyli do domu, mając przed sobą tysiąc lub dwa tysiące kilometrów pieszej drogi.

Alfred Stefan słynął jako „tęga głowa finansowa”, lecz Erykowi, który dawniej, mieszkając w domu rodzicielskim, tradycyjnie uwielbiał i szanował dziada, teraz wydało się, że nie mógłby bez zażenowania, a nawet niechęci spojrzeć w surowe, jasne oczy starca.

Przed kapitanem stanęła wynurzająca się z mgły przeszłości potężna postać norweskiego sztormana – Olafa Nilsena. Był to wprawdzie dziki człowiek morza, lecz w sercu nosił poczucie prawdy i miłości, która żyła w nim jak instynkt podświadoma, a władna.

– Olaf Nilsen! – westchnął kapitan. – Stary, wypróbowany, dziwny druh!

Eryk Stefan zmrużył oczy i wyraźnie ujrzał ogromnego Norwega, który, patrząc na niego badawczo, mówił:

– Biorę was na „Witezia”, bo potrzebny nam jest człowiek, który umiałby obronić nas przed wyzyskiem i źle stosowanym prawem…

A później? Później z jakąż łatwością przyszło Erykowi odwieść Nilsena od nieuczciwych i sprzeciwiających się prawu pływanek pół kaperskich, pół bandyckich. Później on – mieszczuch, Eryk Stefan, świeżo wypuszczony z więzienia, zawładnął wszak duszą i wolą dzikiego, ponurego sztormana i właściciela „Witezia”…

Gdyby nie tajemnica tego kutra, cała załoga stałaby się posłusznym narzędziem w rękach Eryka Stefana, właśnie dlatego, że działał prosto i uczciwie.

Niestety, wśród majtków znajdowała się ukrywająca się przed mężem, starym garbusem i katem, młoda rybaczka.

Olaf Nilsen i wszyscy marynarze załogi „Witezia” kochali się w niej, a nawet pokraczny Japończyk – Mito i kuk – Chińczyk Tun-Lee wyciągali ku niej chciwe ręce.

Ten pęd silnych mężczyzn do młodej i pięknej kobiety zwalczył wszystko. Wybuchł bunt…

O tak! Gdyby nie przypadkowo wynajęci w Vardø ciurowie, jacyś inteligentni i uczciwi Polacy, z pewnością Olaf Nilsen przedwcześnie poszedłby był na strawę dla ryb północnych, a i on – Pitt Hardful też, bo leżał wtedy bezwładny i nieprzytomny z przestrzelonymi płucami.

Westchnienie podniosło pierś kapitana, a wzburzona pamięć snuła przed oczyma dalsze wizje przeszłości.

Dalej wszystko poszło dobrze… Prawie wszystko…

Eryk sprowadził na „Witezia” Miguela z towarzyszami.

– Ha, ha! – zaśmiał się głośno kapitan. – Cudaczny Kula Bilardowa, ogromny, tatuowany Falkonet, piękny Bezimienny i wesoły, zuchwały wyrostek – Lark. Wszyscy oni uważali go za Białego Kapitana, wierzyli mu bez zastrzeżeń, a on poprowadził ich na daleki Tajmyr po złoto i wolność. On sam, a z nim Polacy. Miguel, Kula Bilardowa, Mikołaj Skalny, ponury Olaf Nilsen i Elza Tornwalsen bogaczami powrócili do świata cywilizowanego… Niektórzy z nich, ci, co zechcieli odkupić swoje zbrodnicze życie męką nocy polarnej i ciężką pracą, pozostali tam jeszcze i wyrywają teraz zmarzłej na kamień ziemi żółty, drogocenny metal, szacunkiem dla ludzi i uznaniem praw ludzkich budząc dla siebie uznanie wśród dzikich mongołów północnych… Olafie Nilsen, hej, Olafie Nilsen… Po co żeś zginął, bracie?

Krew zalała twarz Eryka Stefana.

– To kolejna zbrodnia moja – mignęła mu myśl ostra jak cios sztyletu. – Byłem bezwzględny… Zapomniałem o męce Olafa i nie chciałem myśleć o losie Elzy… Spieszno mi było powrócić tu oto i mścić się, mścić! A tymczasem należało dać wolność Elzie Tornwalsen, należało, bom przyrzekł to jej i Nilsenowi. Powinienem był to uczynić, bo była bezbronna! Po cóż pokochała mnie? To uwikłało sprawę… Śpieszyłem się z odjazdem… Olaf, chcąc mnie wyręczyć, po swojemu, jak umiał, postanowił raz na zawsze dać Elzie wolność…

Widziałem go leżącego na skałach pod złomem granitowym… Fale okrywały go białą pianą jak płaszczem bohatera, a tuż czerniał, przywarłszy mu do nóg, potworny, kudłaty garbus, który napadł był Olafa z zasadzki i razem z nim z urwiska runął na rafy fiordu… Olafie Nilsen! Olafie, szlachetny i potężny jak skała! Dlaczego, dlaczego zginąłeś, nie przemówiwszy do mego sumienia? Bracie!

W przedpokoju rozległ się cichy, nerwowy dzwonek.

Kapitan drgnął i natychmiast prysły wspomnienia.

Podniósł głowę i nadsłuchiwał.

Dzwonek odezwał się raz jeszcze, słabo, bojaźliwie.

– Idź, Migu, i otwórz – szepnął Eryk. – Jeżeli to znów jakiś dziennikarz, powiedz mu, że wyjechałem do południowej Ameryki.

– Już ja mu tam powiem! – mruknął rudy Julian i z cichym śmiechem wybiegł z salonu.

Z przedpokoju doniosły się wkrótce urywki rozmowy. Kapitan ze zdziwieniem nadsłuchiwał. Wyraźnie słyszał głos Miguela i inny – należący niezawodnie do kobiety.

Po chwili Miguel powrócił i stanąwszy przy kapitanie, szepnął:

– Jakaś starsza pani prosi o widzenie się ze sztormanem… Powiada, że ma pilny interes i bardzo poufny…

– Starsza pani? – powtórzy Eryk. – Wprowadź ją tu… Cóż to znów za pilny i poufny interes?

Stanął na środku sali i czekał.

Po chwili weszła dama w ciemnej sukni i z czarnym welonem opuszczonym na twarz.

Zatrzymała się na progu i drżącym głosem rzekła:

– Chciałabym widzieć pana Eryka Stefana, kapitana Pitta Hardfula…

– Do usług pani… Jestem kapitan Pitt Hardful – odparł Eryk.

– Eryku, jakżeś się zmienił nie do poznania, zmężniał, spoważniał! – wybuchła dama, wyciągając ku niemu ręce.

– Od wypuszczenia z więzienia minęło sporo lat, szanowna pani – syczącym głosem rzucił kapitan. – Życie pędziłem ciężkie i niebezpieczne, chociaż nikogo nie okradałem ani też nie handlowałem kontrabandą lub kobietami, jak to pisały wasze dzienniki.

– Po cóż o tym wspominasz, Eryku? – zatrzepotała rękami dama. – Ja o wszystkim zapomniałam… Nie zrobiłabym ci była nigdy przykrości, mój drogi, lecz to ta wstrętna Katarzyna udała się natychmiast do policji…

– Ciotka Iza! – wyrwało się kapitanowi. – Przepraszam, pani Izabella Duvergne?

– Tak, przyszłam powiedzieć ci, że jestem oburzona na twoją rodzinę, która żywi obawę, że zechcesz zbliżyć się do niej i nawiązać stosunki… Ja… Ja gotowa jestem przyjąć ciebie, gdybyś zechciał – mówiła pani Duvergne, podnosząc welon.

– Dziękuję pani! – syknął Eryk. – Chciałbym najpierw przeprosić panią za mój nikczemny, podły występek wtedy, gdy to wyciągnąłem z jej toalety te nieszczęśliwe pieniądze… Dotąd nie mogłem tego uczynić osobiście… Błagałem panią o przebaczenie, posyłając do niej list z więzienia…

– A jakże, a jakże! – potwierdzała stara dama. – List ten doręczono mi i natychmiast przebaczyłam ci, dowiedziawszy się, że musiałeś spłacić dług honorowy… Nie odpisałam ci, gdyż nie chciałam, aby mój list figurował na rozprawie sądowej…

– Tak… – mruknął Eryk. – Przepraszam panią, że zapytam o rzecz mającą dla mnie pierwszorzędne i zasadnicze znaczenie…

– Ależ pytaj, kochany Eryku! – zawołała dama. – Tylko dlaczego nie nazywasz mnie ciotką Izą?

– Objaśnię po chwili… – odpowiedział kapitan. – Najpierw muszę wiedzieć…

Potarł silnie bezwładne ramię i marszcząc czoło, zapytał:

– O ile pamięć mnie nie myli, przed sześciu laty we wrześniu wysłałem pani z Londynu całą sumę skradzioną przeze mnie. Czy pani otrzymała przekaz wystawiony przez Lloyd Bank?

– Istotnie! – potwierdziła natychmiast pani Duvergne. – Bank przesłał mi czek na całą sumę z procentami za ubiegłe lata.

– Doskonale! – ciągnął Eryk. – A czy pani poinformowała kogoś o tym?

– Niezawodnie! Pokazałam czek i załączony do niego twój list całej rodzinie naszej.

– No i cóż powiedzieli ojciec i matka? – dopytywał się kapitan, zaciskając wargi.

– Powiedzieli, że bądź co bądź postąpiłeś jak dżentelmen…

– A co rzekł na to dziadek, Alfred Stefan?

Pani Duvergne pochyliła głowę i odparła tak cicho, że Eryk z trudem posłyszał odpowiedź:

– Dziadek Alfred posiada niewzruszone zasady moralne, więc okazał się nieprzejednany.

– Cóż powiedział? – rzucił natarczywe pytanie Eryk.

– Powiedział… powiedział, że tym postępkiem nie oczyściłeś jednak rodziny z hańby, która z twej przyczyny spadła na nią, a potem dodał jeszcze: „Kto wie, czy pieniądze te pochodzą z uczciwego źródła…”.

– Hm… hm… – mruknął kapitan. – Pochodziły z zupełnie uczciwego źródła, bo ja nie rabowałem Murzynów, tylko sam pracowałem ciężko, nie oszczędzając ani zdrowia, ani własnego życia… No, ale kogo to teraz może obchodzić?! Chciałbym jeszcze wiedzieć, czy poza najbliższą rodziną nikt nie wie, że Eryk Stefan zwrócił poszkodowanej ciotce Izabelli Duvergne zrabowane jej pieniądze?

– Nie! Na radzie rodzinnej postanowiliśmy nie rozgłaszać tego, aby nie wywlekać powtórnie tej ciężkiej sprawy, zadającej cios naszej ambicji i honorowi – żywo odparła pani Duvergne.

– A o mojej ambicji i o moim honorze nie pomyśleliście państwo? – z suchym śmiechem zapytał kapitan, zbliżając się do sędziwej damy.

– Uważaliśmy ciebie za zgubionego dla nas na zawsze – wyjąkała pani Izabella.

Kapitan zaczął chodzić po sali. Gdy w chwilę potem zatrzymał się, twarz jego była spokojna i obojętna, oczy bez blasku i tylko usta krzywiły się chwilami w nieuchwytnym, szyderczym uśmiechu.

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: