- promocja
- W empik go
Okruchy gorzkiej czekolady. Rachunek nieprawdopodobieństwa. Tom 2 - ebook
Okruchy gorzkiej czekolady. Rachunek nieprawdopodobieństwa. Tom 2 - ebook
Jak może się czuć genialny matematyk, specjalista od algorytmów szyfrujących, kiedy na skutek niezrozumiałej afery, w którą został wplątany, nie może podjąć żadnej pracy naukowej i zmuszony jest zatrudnić się jako nauczyciel w liceum?
Jak może się czuć młody mężczyzna, który spotkał największą miłość swego życia i z różnych przyczyn nie może wyznać swego uczucia dziewczynie, w której się zakochał?
Paweł Jeż to facet z problemami, ciągną się za nim nierozwiązane sprawy. Przez przypadek trafia do liceum plastycznego, w którym uczy się Ania Kielanowicz. Okrzyknięty przez uczniów Potworem, poturbowany psychicznie, śmiertelnie zakochany, próbuje jakoś wyprowadzić swoje życie na prostą, lecz krok w krok idą za nim ludzie z przeszłości, którą dawno chciałby zostawić za sobą. Czy uda mu się przeniknąć aferę, która zrujnowała mu życie? Co będzie z jego wielką miłością?
Rachunek nieprawdopodobieństwa jest ostatnią częścią cyklu Okruchy gorzkiej czekolady.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7835-886-2 |
Rozmiar pliku: | 681 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ledwie wróciłem, przyatakowała mnie telefonicznie pani Barska.
– Panie Pawle – powiedziała lekko zdenerwowana. – Przepraszam, że ścigam pana w czasie ferii, ale musimy się spotkać.
– Naturalnie – zgodziłem się grzecznie. – Czy mam do pani podjechać?
– Gdyby to nie sprawiło panu kłopotu…
Nie sprawiło mi kłopotu. W banku pojawiałem się jak zwykle po południu, ranki miałem jeszcze wolne. Takie dwa tygodnie odpoczynku od szkoły to była naprawdę super sprawa.
– Panie Pawle – zaczęła pani Barska, gdy już usiedliśmy w fotelach. – Dzwoniłam do pana od kilku dni, ale chyba nie było pana w Warszawie?
– Wyskoczyłem na tydzień na narty – powiedziałem zdziwiony tą nieoczekiwaną kontrolą.
– A Ania… – pani Barska zawahała się na chwilę – była z panem?
Wyprostowałem się odruchowo i spojrzałem jej w oczy.
– Jak to? – spytałem. – Ze mną…?
– Przepraszam, że o to pytam, ale przez moment myślałam… – przerwała zmieszana. – Od początku ferii nie mogłam się do niej dodzwonić, wydawało mi się, że wyjechała. Bardzo byłam zaniepokojona…
– Jak to i dotąd jej nie ma? – Poderwało mnie.
– Nie, nie – powiedziała uspokajająco pani Barska. – Wysłałam do niej Sebastiana, mojego wnuka, był tam przedwczoraj. Ania po prostu wyłączyła telefon… tak mówiła. Ale ponieważ pana nie było, więc przez moment myślałam… Bardzo pana przepraszam.
– Nie – powiedziałem. – Przecież… złożyłem przyrzeczenie. Nie, nie było jej ze mną. Słowo daję. Pojechałem sam, wróciłem wczoraj późnym wieczorem.
– Tak, wiem, przepraszam jeszcze raz. To prawda, Ania nie kłamie. A pan dotrzymuje słowa. A jak… rozwija się wasza znajomość? – spytała cicho.
– Ustabilizowała się – powiedziałem. – Jesteśmy w przyjaźni. Nie posuwam się dalej, ponieważ nie dostałem od niej żadnego znaku, który by sugerował, że chce… pogłębienia tych stosunków.
– Prawdopodobnie pan tego znaku nie dostanie… – powiedziała cicho pani Barska.
– Czy pani… – Aż mnie zatchnęło. – Czy pani coś wie? Czy Ania coś pani mówiła? O mnie?
– Nie, nic nie mówiła. Nie, nie, źle pan zrozumiał moje słowa. Nie chodzi mi o to, że dowiedziałam się czegoś, na przykład, że jest kimś zainteresowana. Miałam raczej na myśli to, że Ania nie jest typem kobiety, która pierwsza robiłaby jakiś krok. Inicjatywa leży po stronie mężczyzn i Ania prawdopodobnie została tak wychowana.
– Czy sugeruje mi pani… – zacząłem ledwo żywy.
– Nie. Absolutnie. Jest pan, jak pan powiedział, zobligowany przyrzeczeniem.
– Więc co mam robić, na miłość boską? – spytałem cicho. – Ja nie łamię przyrzeczeń, chyba że dostanę od niej jakiś sygnał, jakiś znak… Wtedy, przepraszam, ale nic mnie nie powstrzyma, chcę, żeby pani to wiedziała. Wtedy po prostu będę miał wobec Ani zobowiązanie, które będzie dla mnie stokroć ważniejsze od wcześniejszych zobowiązań wobec dyrektora Andrzejewskiego. Pani to rozumie. Prawda?
– Tak – powiedziała pani Barska po chwili. – Tylko tak może pan postąpić. Proszę się nie martwić o dyrektora…
– Nie martwię się zupełnie – odparłem stanowczo. – Martwię się tylko o jedno… Czy Ania kiedykolwiek…
– Mam nadzieję, że tak – dokończyła cicho pani Barska. – Trudno mi z nią o tym rozmawiać, jej serce jest tajemnicą i nawet nie mam prawa tam się wdzierać. Oczywiście wie pan, że ma pan rywala? Michał Krassowski jest w niej bez pamięci zakochany…
– A ona?
– Jak mówię – nie wiem. Ale mam wrażenie, że gdyby coś się między nimi miało dziać, to już by się działo. Myślę, że Ania potrzebuje czasu. Przeżyła wielką tragedię, jej serce zostało złamane i teraz dopiero powoli, powoli dochodzi do siebie. Proszę być jej dobrym przyjacielem, proszę ją wspierać, być gotowym i się nie zniechęcać. No i proszę być bardzo wyczulonym na jakikolwiek sygnał z jej strony. On może być prawie niewidoczny. I taki prawdopodobnie będzie. Ania jest dumna. Proszę o tym cały czas pamiętać. Cały, cały czas.
Skinąłem głową.
– Ale w zasadzie zaprosiłam pana z innego powodu. Potrzebuję pana pomocy w bardzo delikatnej kwestii. Czy Ania opowiadała panu kiedykolwiek o swoim domu?
– Nie, nigdy.
– Czyli pan nic nie wie?
– O czym?
Pani Barska skrzyżowała nogi i przez chwilę wyglądała jak mała zażenowana dziewczynka.
– Widzi pan, to absurdalne… – zaczęła. – Nie wiem, jak mam o tym panu powiedzieć.
Patrzyłem na nią bez słowa. Kawa zdążyła nam już wystygnąć, półmisek z ciastem zignorowałem. Najchętniej bym zapalił, ale ze zrozumiałych względów powstrzymałem się przed tym. Pani Barska pochyliła się lekko w fotelu.
– Muszę znaleźć księdza, który zgodziłby się odprawić egzorcyzmy – powiedziała nieoczekiwanie.
– A kto… kto jest opętany? – spytałem, postanawiając znieść wszystko i niczemu się nie dziwić.
– Ania dowiedziała się ostatnio, że na jej dom rzucono klątwę. Na dom i wszystkich jego mieszkańców. W obliczu śmierci jej rodziców trudno to bagatelizować. Panie Pawle, zdaję sobie sprawę, że pan prawdopodobnie nie wierzy w takie rzeczy…
– Wierzę – powiedziałem wstrząśnięty. – Wierzę, bo to absurd…
Ponad blatem stołu rzuciła mi pospieszny, blady uśmiech.
– Jestem przerażona – powiedziała. – Ania też. Dowiedziała się tego w przedziwny sposób, proszę nie kazać mi tego tłumaczyć. Nie umiem tego wytłumaczyć. Rozmawiałam z panią Klementyną Krzyżanowską, najbliższą sąsiadką Ani. Pani Klementyna rozmawiała z księdzem z parafii, który nie uznał potrzeby egzorcyzmów. Musimy znaleźć jak najprędzej jakiegoś księdza, który będzie do tego uprawniony i zgodzi się przeprowadzić tę ceremonię. Klątwa jest rzeczą… absurdalną, nieistniejącą, jest zabobonem, trudno w nią uwierzyć i brać ją na poważnie, ale w tej sytuacji trzeba stanąć na głowie, by spróbować z nią walczyć. Głównie dla Ani. Ona musi się czuć bezpiecznie. Żyję już tak długo, że wiem, co może z nami zrobić podświadomość. I samospełniająca się przepowiednia. Nigdy tego nie lekceważę… Musimy chronić Anię przed jej strachem, nawet jeśli nie wierzymy w takie rzeczy jak klątwa. Proszę mi pomóc. Czy pan lub może ktoś z pana rodziny zna jakiegoś księdza, do którego można by było zwrócić się z tym problemem?
Siedziałem jak skamieniały podczas całej jej przemowy, a teraz leciutko pokręciłem głową.
– Zwróciłam się z tym do pana, bo potrzebuję wsparcia. Ania prosiła mnie o dyskrecję, więc pan absolutnie nie może dać jej poznać, że coś wie. Dlatego też nie włączam do tej sprawy innych osób, to my jesteśmy za Anię odpowiedzialni i my musimy jej pomóc. Proszę się zastanowić, porozmawiać z rodziną, może ktoś wie, jak załatwia się takie sprawy. Ja rozpytam w mojej parafii, ale chodzi mi o jak najszersze działanie. Musimy to zrobić i to szybko. Ania jest w panice, wiem o tym, bo ją znam, mimo że stara się tę sprawę lekceważyć.
Wyjąłem te nieszczęsne papierosy zupełnie odruchowo i dopiero połapałem się, co zrobiłem.
– Proszę, niech pan zapali – powiedziała nieoczekiwanie pani Barska. – Ja też jestem zdenerwowana. Proszę, niech się pan nie krępuje.
– Nie, nie. – Podniosłem się. – Wyjdę na klatkę schodową.
– Mam dość kłótliwych sąsiadów, gdyby…
Przyjrzałem jej się ze zdziwieniem. Gdyby mi się teraz jakiś sąsiad nawinął pod ręce, to pewnie długo by to popamiętał…
– Proszę się nie niepokoić – powiedziałem. – Zaraz wrócę.
Na klatce schodowej przypomniał mi się ksiądz, który przyszedł do mnie po kolędzie i wprost zmartwiałem, gdy uzmysłowiłem sobie sobie, że w ferworze dyskusji zapomniałem mu dać jakąkolwiek ofiarę… Pięknie. Nie dość, że przedstawiłem mu się jako ateista, to jeszcze pieprzony skąpiec…
Potem przypomniało mi się, że dostałem od niego wizytówkę. Dobrze, to był rozsądny, wykształcony człowiek, z którym można pogadać. Postanowiłem pojechać do niego jeszcze dzisiaj. I do mamy. Może mama wie, jak załatwia się takie dziwne sprawy. Poza tym nikomu więcej postanowiłem nic nie mówić.
Wróciłem do mieszkania i poprosiłem panią Barską:
– Czy mogłaby mi pani trochę więcej o całej sprawie opowiedzieć?
W domu wyjąłem wizytówkę od księdza. Jan Trzaskowski, proboszcz parafii… Coś takiego.
Nie spodziewałem się, że sam proboszcz pofatyguje się do mnie i będę mu przedstawiał moją autorską wersję Pana na wysokościach.
Na wizytówce był numer telefonu, więc zadzwoniłem.
– Przykro mi – powiedział czyjś głos. – Ksiądz proboszcz jest poza Warszawą z wizytą duszpasterską. Wróci za kilka dni.
A niech to diabli… to znaczy… tego… Okazuje się, że nagle człowiek ma problem z najprostszym w takim wypadku słowem. „Shit” trochę nie pasuje, „o kurwa” jeszcze mniej… „Szlag by to trafił” – to chyba najłagodniej. O, mam: „niech to dunder świśnie”. Z wizytą duszpasterską. Cholera.
Nie miałem więcej znajomości w tych kręgach, zadzwoniłem do mamy. Przejęła się ogromnie, poprosiła, żeby jej dać numer do pani Barskiej. No, jak one sobie obie siądą przy kawie i pojadą po mnie, to… Już na samą myśl ścierpła mi skóra, poczułem się nagi, bezbronny i jak chłopczyk z przedszkola – z kieszeniami pełnymi proc, guzików, kapsli, z wiaderkiem do piasku i łopatką. Nie ma co, jak im dobrze pójdzie…
To znaczy – nagle sobie uświadomiłem – jak dobrze pójdzie, to przecież w przyszłości będziemy wszyscy rodziną. Będziemy z Anią przyjeżdżać do pani Barskiej na święta, na imieniny, z bukietami kwiatów, ciastem i dzieciakami… Aż mi się zrobiło słabo od samego wyobrażenia sobie takiej sytuacji. Z Anią. Z dziećmi.
Nasze dzieci będą cudowne. Śliczne, zwariowane, z poczuciem humoru, bystre, żywe, wysportowane, z pięknymi umysłami, ze skrytą poezją, z uchem do języków, będą dobre, mądre, wdzięczne i prawe jak ona, niepokorne i rozrabiające jak ja, będą miały serce i duszę, i będziemy je kochać nad życie.
Nie mogłem o tym myśleć, bo zaraz zaczynały mi się trząść ręce, tak jakbym naprawdę już był alkoholikiem, a nie dopiero zmierzał w tym pięknym kierunku.
Nie mogłem o tym myśleć, a jednak myślałem, myślałem przed snem i rano po obudzeniu, w najmniej spodziewanych momentach przychodziła do mnie Ania, przychodziła, stawała naprzeciw mnie w powycieranych dżinsach, w czarnej koszulce, z burzą jasnych włosów, rzucała mi spojrzenie spod rzęs, a potem odwracała się i odchodziła ode mnie, nie odwracając się nigdy.
Mądra Ania, którą lada chwila stracę nieodwołalnie, pójdzie ode mnie bez wahania, bez odwrócenia głowy …
Nie ma co, jeśli chodzi o umiejętność samodołowania, jestem niewątpliwie w czołówce światowej. Bez wahania zaliczam depresję po depresji.
18 lutego
Mama zadzwoniła do mnie późnym wieczorem, relacjonując przebieg szukania odpowiedniego księdza. To znaczy przebieg się odbył, nie przyniósł natomiast żadnych pozytywnych wyników. Zarówno w parafii pani Barskiej, jak i mamy, księża zgodnie odmówili usługi, twierdząc, że sytuacja się nie kwalifikuje. Ciekawe, co kwalifikuje do odprawienia egzorcyzmów…
Co może myśleć sobie Ania, siedząc samotnie w wielkim pustym domu na odludziu, z przerażającą informacją, że na ten dom rzucona została klątwa? Przecież ona ma osiemnaście lat, no dobrze, osiemnaście i pół, ale chyba nie zmienia to diametralnie sytuacji? Siedzi tam sama, spodziewając się najgorszego, bo przecież już raz się zdarzyło… Jak mogę ją ratować przed nią samą? Pani Barska opowiedziała mi zupełnie nieprawdopodobną historię o zmarłej rzeźbiarce. Kimkolwiek była kobieta, rozmawiająca wtedy z Anią, mogła sprawić, że normalnemu człowiekowi pomieszają się zmysły. Pani Eberhardt-Wolny i jej tańcząca zmarła córka… Przypomniałem sobie dreszcz, biegnący mi po kręgosłupie na widok oczu kamiennej rzeźby z obrazu Ani i znów się wzdrygnąłem. Nie. To nie może być tak zostawione. Po moim trupie.
Postanowiłem pójść do księdza proboszcza i w ostateczności rzucić się na podłogę, jak Rejtan. A jeśli będę wyglądał na opętanego, to tym lepiej.
Atakowałem telefonicznie plebanię codziennie i wreszcie doczekałem się powrotu księdza z rekolekcji w Rzymie. Z determinacją umówiłem się na spotkanie.
– No jak to? – spytał z zainteresowaniem ksiądz Trzaskowski. – Zastanawia się pan, czy wierzyć w Boga, za to bez zastanowienia wierzy pan w rzuconą klątwę?
Siedziałem w jego gabinecie w parafii, na szczęście przy okolicznościowym stoliku, a nie przed rozłożystym biurkiem, i było mi niewymownie głupio z powodu cyrków, jakie odstawiałem przed nim dwa tygodnie wcześniej. Uiściłem już ofiarę, pokajałem się, co księdza dość rozbawiło, ale teraz przeszliśmy do meritum i zrobiło się grubo.
– W klątwę też nie wierzę – powiedziałem szczerze. – To znaczy w klątwę nie wierzę z całą pewnością, natomiast w Boga… wierzę, choć może mój obraz Najwyższego rozmija się trochę z wizerunkiem, do którego ksiądz jest przyzwyczajony…
– Każdy z nas ma swój obraz Boga – odpowiedział. – Zdaję sobie sprawę, że istota boska wymyka się naszemu poznaniu, nie tylko pan ma wątpliwości i poszukuje, no ale o tym już rozmawialiśmy. Ważne, że pan w ogóle wierzy. Natomiast co do klątwy…
No tak. Kolejny. Poczułem, że za chwilę zderzę się z tą samą ścianą.
– Wiem, że brzmi to absurdalnie – powiedziałem z determinacją, żeby uprzedzić to wszystko, co on miałby do powiedzenia.
Spojrzał na mnie i uśmiechnął się.
– Nie można rzucić klątwy – powiedział spokojnie. – To przesąd, zabobon.
OK, w takim razie ja się zaraz rzucę… Rzucę się pod drzwi, rozedrę tę koszulę na piersiach i nie dam się wynieść, chyba że w kaftanie przez panów z karetki.
– Proszę księdza – powiedziałem z rozpaczą. – Ja zdaję sobie sprawę, że ksiądz ma rację. Ale proszę się postawić w położeniu tej młodej dziewczyny. Ni z tego, ni z owego zginęli jej rodzice, została zupełnie sama. Nie ma kogo się poradzić, nie ma nikogo, kto mógłby ją uspokoić. Mieszka sama w wielkim domu na zadupiu… o, przepraszam najmocniej.
Ksiądz proboszcz znów się uśmiechnął.
– Mieszka tam zupełnie sama i raptem dowiedziała się, że na dom rzucona jest klątwa. Jak ksiądz czułby się na jej miejscu? Ona jest wystraszona, spanikowana, cały czas czekająca na najgorsze. Nawet jeśli nie spełni się żadna klątwa, to ona się wykończy z nerwów, z samego stresu… Ja jestem dorosły facet i myślę racjonalnie, nie dam się zastraszyć, ale ona…
– Gdyby pokładała ufność w Bogu…
Podniosłem głowę i popatrzyłem na niego.
– Proszę księdza – powiedziałem powoli. – Ona straciła rodziców. Jej wiara w Boga, w Jego miłość i miłosierdzie ma prawo być zachwiana. I trudno się temu dziwić. To znaczy może ksiądz się dziwi, ale ja nie. Ja ją rozumiem.
– A dlaczego ona mieszka zupełnie sama? – spytał ksiądz, pomijając moją wypowiedź. – Przecież to dziecko, z tego co pan mówił.
– Jest pełnoletnia – odparłem. – Pełnoletnia, dorosła, ale bardzo młoda. Została sama. Zwykłym, chrześcijańskim obowiązkiem ludzi, którzy ją otaczają – jej przyjaciół, nauczycieli, sąsiadów, a także księży – zatrzymałem się na moment – jest dać jej takie oparcie, jakie jest tylko możliwe. Proszę księdza. – Pochyliłem się do przodu, patrząc mu stanowczo w oczy. – Jestem jej nauczycielem i opiekunem szkolnym. Ja i jej wychowawczyni. Zdarzało się już, że naginaliśmy trochę przepisy, biorąc to na swoje sumienie. Nie wszystko da się załatwić suchym paragrafem, ustawą. Jesteśmy ludźmi. Błądzimy, szukamy, jesteśmy poddawani wątpliwościom, ale jest w nas też przyzwoitość, odruchowa chęć opieki, zwykłe ludzkie dobro. To wszystko, co świadczy o naszym człowieczeństwie. To, o co spyta nas Bóg, gdy staniemy przed Nim. To, bez czego nie wyobrażam sobie wiary – znów zatrzymałem się na chwilę.
Ksiądz patrzył na mnie bez słowa, z nieprzeniknionym wyrazem twarzy i zdałem sobie sprawę, że nie da się wziąć pod włos takim bezczelnym sposobem, niewątpliwie ordynarnym, zwłaszcza biorąc pod uwagę poziom jego inteligencji.
– Wiem – powiedziałem otwarcie. – Pojechałem z najgrubszej rury. Zdaję sobie z tego sprawę. Ale proszę mi wierzyć, że nie stosuję żadnego psychicznego szantażu ani manipulacji. Proszę księdza o pomoc.
Ksiądz Trzaskowski odwrócił ode mnie uważne spojrzenie i zamyślił się.
– Przy stwierdzonym opętaniu przez złego ducha odprawiane są egzorcyzmy uroczyste – powiedział powoli. – Odprawia je tylko ksiądz egzorcysta, mianowany na stałe przez biskupa, wedle zaleceń Rytuału Rzymskiego. W sytuacjach, gdy nie zostaje stwierdzone opętanie, odprawia się egzorcyzm prosty, który może wykonać każdy kapłan, a jest to modlitwa o błogosławieństwo i modlitwa o uwolnienie. Choć te modlitwy mają za zadanie uwolnienie od wpływów demonicznych, to jednak nie są egzorcyzmami w ścisłym tego słowa znaczeniu. Myślę, że w opisanej przez pana sytuacji ten egzorcyzm prywatny będzie najwłaściwszy.
– Czyli jak to będzie wyglądało? – spytałem, pogubiony kompletnie.
– Mogę zaproponować wizytę księdza w domu pana podopiecznej. Ksiądz odmówi modlitwy wstawiennicze, które nie zawierają formuł egzorcyzmu uroczystego, może też użyć egzorcyzmowanej wody, oleju, soli i kadzidła. Będzie działał jako egzorcysta w imieniu i autorytecie Kościoła, na mocy władzy otrzymanej w święceniach kapłańskich oraz za zezwoleniem ordynariusza diecezji.
– Czyli de facto odprawi egzorcyzmy?
– Tak, egzorcyzmy proste, tak zwane prywatne.
– Przed chwilą ksiądz mówił, że nie są one egzorcyzmami w ścisłym tego słowa znaczeniu…
– A czy zostało stwierdzone opętanie? – zagadnął mnie ksiądz.
Pokręciłem głową.
– Więc proszę przystać na moją propozycję. Będzie ona wymagała współuczestnictwa pana podopiecznej, ponieważ właściwym celem egzorcyzmu nie jest samo wyrzucenie złego ducha i odcięcie jego wpływów, ale przede wszystkim nawrócenie człowieka na drogę żywej wiary. Ufność pokładana w Bogu i częsta modlitwa na pewno uspokoi pana wychowankę.
– Tak ksiądz sądzi? – spytałem ciężko.
– Jestem o tym przekonany. Ponieważ zależy panu na czasie, mogę zaproponować spotkanie z księdzem w najbliższą niedzielę. Proszę, aby ktoś przyjechał tu po niego, a następnie po skończonej ceremonii odwiózł go do parafii. Jest to usługa całkowicie bezpłatna.
– Naturalnie złożę ofiarę na kościół – odparłem natychmiast. – Ale… nie o to chodzi. Proszę księdza. Słowa niosą w sobie wielką moc. Inaczej brzmi słowo „egzorcyzm”, inaczej „modlitwa o błogosławieństwo”. Czy możemy w naszym przypadku mówić wyraźnie o odprawionym egzorcyzmie? Ja rozumiem to wszystko, co ksiądz do mnie powiedział. Broń Boże, nie podchodzę do tego w sposób błahy czy powierzchowny. Ale dla dodatkowego spokoju tej dziewczyny, wolałbym używać terminu „egzorcyzm”.
– Dobrze – westchnął ksiądz Trzaskowski. – Egzorcyzm prosty. Najwłaściwszy w takiej sytuacji. Proszę mi jednak wierzyć, że głęboka, szczera modlitwa przyniesie jej więcej spokoju, niż termin taki czy inny.
– Zgoda – powiedziałem. – Ksiądz ma niewątpliwie rację. A zatem uzgodnijmy szczegóły…
wieczorem
– To wspaniale, że znalazł pan księdza – powiedziała pani Barska, gdy zdałem jej dokładną relację. – Świetnie, że odbędzie się to tak szybko. I jestem przekonana, że ksiądz, z którym pan rozmawiał, miał absolutną rację. Ale… – zawahała się. – Ania nie może się o tym nigdy dowiedzieć. Musi mieć wewnętrzną pewność, że ksiądz, który do niej przyjedzie, zdejmie klątwę nałożoną na jej dom i… jej życie. Musi zostać w tym utwierdzona. Musi zyskać pewność i spokój. Nie może żyć ze świadomością, że to jednak nierozwiązany problem…
– Wie pani, co ksiądz Trzaskowski powiedział mi na pożegnanie? – spytałem cicho. – Nie mów Bogu, że masz wielki problem. Powiedz swojemu problemowi, że masz wielkiego Boga…
– To mądry człowiek – powiedziała pani Barska. – I ma swoją wielką prawdę. Ale my… my mamy też swoją rację. W domu Ani odbędą się egzorcyzmy. Ksiądz zdejmie rzuconą przed laty klątwę, dom zostanie oczyszczony i oczyszczone zostanie jej serce i dusza. Pan w tym wszystkim w ogóle nigdy nie występował. Ja biorę na siebie przekonanie jej, że wszystko jest dokładnie tak, jak trzeba. Naturalnie ja też wierzę w uzdrawiającą moc modlitwy – dodała i się rozłączyła.
27 lutego
Po tych wszystkich rozmowach na temat domu Ani, pierwszy raz zwróciłem uwagę na dwa niewielkie obrazki, wiszące w jej salonie. Siedzieliśmy tam razem, Ania męczyła się z zadaniami, a ja podszedłem do ściany i przyjrzałem się obrazom z bliska. Oba podobnej wielkości, na obu namalowane były domy.
Dom Ani rozpoznałem natychmiast – w srebrnych łąkach, z siwą ścianą lasu na horyzoncie, ze spłukaną bielą fasady, kolumnami na ganku. Otoczony przez drzewa, samotny, wyniosły, okaleczony, ale dumny, wielki pusty dom na odludziu…
Drugi dom był dla mnie zupełną niewiadomą. Też stary dwór, ale chyba w bardziej rozległej krainie… Stary dwór z przeszłością.
– To Kielany – powiedziała Ania cicho, odkładając długopis. – Dom moich dziadków. A właściwie pamięć po nim.
– Już nie istnieje? – spytałem.
– O, nie. Zniknął, przynajmniej fizycznie. Bo tak naprawdę został. Tu, na obrazie Stanisławskiego. I w moim sercu. Bo nie w pamięci. Nie widziałam go nigdy.
– A gdzie był? – spytałem.
– W powiecie smorgońskim, mniej więcej w połowie drogi między Wilnem a Mińskiem. Niedaleko majątku Zalesie, należącego kiedyś do księcia Michała Ogińskiego, wie pan, tego który napisał poloneza Pożegnanie Ojczyzny. W czasach, gdy mieszkali tam moi dziadkowie, majątek ten dzierżawiła pani profesorowa Żebrowska i prowadziła tam bardzo elegancki pensjonat dla wybranego towarzystwa. Przyjaźniła się z moimi dziadkami, którzy byli jej najbliższymi sąsiadami. Dziadkowie mieli konie, często dla gości pensjonatu urządzali zawody hippiczne i corsa kwiatowe… – Zamyśliła się. – Czasem tak myślę, że może choć część ducha tamtego miejsca przypadło teraz temu domowi…
Spojrzałem na nią uważnie, czy powie mi coś o klątwie, o swoim niepokoju, czy zwierzy się z czegokolwiek. Ania odgarnęła włosy, podniosła się i podeszła do obrazów.
– Ten namalowałam teraz na jesieni – powiedziała. – To była moja druga jesień tutaj. Zimno, deszcz, samotność… Więc chyba chciałam jakoś odwołać się do domu rodzinnego, tak jakby mógł wziąć mnie w opiekę. Kielany były… są… czymś niesłychanie ważnym w moim życiu. Pamięcią. Tożsamością. Oparciem w rodzinie, której już nie mam. Oparciem… w domu, którego już nie ma. A jednak gdzieś ponad wszystkim – jest. Pusty sześcian powietrza. I sześcian tego domu. Malowaniem zaklinam go, by jak tamten – otoczył mnie bezpieczeństwem.
Przełknąłem ślinę. Ani słowa o klątwie. A przecież wie o niej. Czy nie jest dla niej ważna? Czy ja nie jestem dość ważny, by mi o tym powiedzieć? Więc chyba nie mówiłaby tego, co mówi.
– Przepraszam – powiedziała nagle. – Jeśli już o braniu w opiekę mówimy, to znaczy o bezpieczeństwie…
Nadstawiłem uszu.
– Zamek od tego okna kompletnie się rozleciał – powiedziała, pokazując mi latającą luźno klamkę. – Właściwie tego okna nie da się zamknąć. Czy mógłby pan…
– Jasne – przerwałem jej i znów przełknąłem ślinę.
Więc nie. Nie powie. Dlaczego?
Obejrzałem dokładnie framugę i zepsuty zamek.
– W takim razie umówmy się, że wpadnę do ciebie jutro, dobrze? – powiedziałem. – Tylko tak dość późno wieczorem, bo mam jeszcze zajęcia. Wymienię ten zamek, mam nadzieję, że szybko pójdzie. Nie możesz mieszkać z niezabezpieczonym oknem.
– A o której pan jutro będzie?
Zastanowiłem się chwilę. Teoretycznie w piątki powinienem siedzieć w banku do dwudziestej drugiej. Ale Emilka nigdy nie komentowała godzin mojej pracy, jej samej też zdarzało się wychodzić wcześniej. Zresztą od mojego powrotu z nart Emilka wyraźnie się uspokoiła. Czasem jeszcze strzelała jakąś złośliwością, ale raczej po to, by nie wyjść z wprawy.
– Będę u ciebie koło dziewiątej. To znaczy dwudziestej pierwszej. Może być? – spytałem.