- W empik go
Okrutne wybrzeże - ebook
Okrutne wybrzeże - ebook
Kolejna książka z serii Rossa Macdonalda, uchodzącej za swoistą klasykę amerykańskiego kryminału. Główny bohater, detektyw Lew Archer, prowadzi skomplikowane śledztwa, rozwiązując kolejne makabryczne intrygi i wdając się przy tym w niejedną niebezpieczną potyczkę z przestępcami.
Piękno bywa okrutne... A luksus może kosztować więcej niż pieniądze.
Ekskluzywne wybrzeże w Los Angeles. Tym razem prywatny detektyw Lew Archer poszukuje atrakcyjnej instruktorki pływania, zatrudnionej w luksusowym klubie Channel. Co ciekawe, w tym samym klubie 18 miesięcy wcześniej popełniono morderstwo.
W świecie zła nie ma przypadków, dlatego Archer uważnie obserwuje otoczenie. Szybko zauważa, że zniknięciem pięknej, jasnowłosej Hester Campbell interesuje się nie tylko jej mąż George.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-262-7930-6 |
Rozmiar pliku: | 426 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Channel Club stoi na skale na południowym krańcu plaży nazywanej Malibu. Ogrody terasowe widoczne nad podłużnymi brązowymi budynkami pięły się ku autostradzie niczym stopnie schodów pokryte wzorzystym dywanem. Teren otaczało wysokie ogrodzenie z siatki zwieńczone trzema nitkami drutu kolczastego i zamaskowane oleandrami.
Zatrzymałem samochód przed bramą i nacisnąłem klakson. Z kamiennej budki strażniczej wychynął mężczyzna w granatowym mundurze i oficjalnie wyglądającej czapce z daszkiem, spod której sterczały czarne krzaczaste włosy nakrapiane siwizną podobną do opiłków żelaza. Mimo pokiereszowanych uszu i nosa spłaszczonego od ciosów tchnął łagodną siłą, jaką widuje się na twarzach sędziwych Indian; miał śniadą skórę.
— Przecież widzę, że pan jedziesz — zagaił przyjaźnie. — Nie trzeba trąbić, bo uszy bolą.
— Przepraszam.
— Nie ma sprawy. — Podszedł kołyszącym się krokiem i oparł się konfidencjonalnie o drzwiczki samochodu; jego brzuch wylewał się spod paska, przy którym tkwiła kabura. — Co pana sprowadza, kierowniku?
— Pan Bassett po mnie zatelefonował; nie wyjawił, w jakim celu. Nazywam się Archer.
— Taak, czeka na pana. Jedź pan prosto przed siebie, szef będzie w gabinecie.
Odwrócił się do bramy z grubych prętów, pobrzękując kluczami. Spomiędzy oleandrów wyskoczył młody dryblas i przemknął obok mojego samochodu; był w granatowym garniturze, bez kapelusza, i miał rozwiane różowe włosy. Biegł prawie bezszelestnie na palcach w stronę otwierającej się bramy.
Strażnik okręcił się nad podziw żwawo jak na swój wiek i złapał go ręką w pasie; intruz zwinął się i pchnął go na słup. Warknął coś niewyraźnie, a potem strącił mu łokciem czapkę z głowy.
Oparłszy się o słup, strażnik niezdarnie dobył broni; miał małe zamglone oczy przypominające oczka kartofla. Krew pociekła mu z nosa na niebieską koszulę opinającą zaokrąglony brzuch. Wysiadłem z samochodu.
Młody rozrabiaka stał w bramie z głową zwróconą w bok. Jego twarz wyglądała jak profil wycięty ze sklejki; wytrzeszczone oko spoglądało na ochroniarza.
— Idę do Bassetta i mnie nie zatrzymasz.
— Kulka w bebech zatrzyma cię jak nic — stwierdził tamten rzeczowo. — Tylko się rusz, a nacisnę spust; to jest teren prywatny.
— Powiedz Bassettowi, że chcę się z nim widzieć.
— Już mówiłem, ale on sobie nie życzy. — Ochroniarz ruszył w stronę intruza z wysuniętą lewą ręką; w prawej pewnie trzymał broń. — A teraz podnieś czapkę, podaj mi ją i zjeżdżaj.
Napastnik stał przez chwilę bez ruchu; potem schylił się, uniósł czapkę, otarł ją niedbale i zwrócił właścicielowi.
— Przepraszam, nie chciałem pana uderzyć. Nie mam nic przeciwko panu.
— Ja nie mogę powiedzieć tego samego, chłopcze. — Ochroniarz wyrwał mu czapkę z dłoni. — A teraz znikaj, zanim strącę ci łepetynę.
Dotknąłem ramienia nieproszonego gościa; było grube i muskularne.
— Lepiej go posłuchaj.
Odwrócił się do mnie, przesuwając dłonią po mocnej i wydatnej szczęce; cienkie brwi i usta bez wyrazu sprawiały jednak, że twarz wydawała się nijaka. Uśmiechnął się dziecinnie.
— A ty kto? Też goryl Bassetta?
— Nie znam Bassetta.
— Słyszałem, jak o niego pytasz.
— Wiem tyle, że jak będziesz ubliżał ludziom i wpychał nos, gdzie nie trzeba, to ci go spłaszczą albo jeszcze gorzej.
Mężczyzna zacisnął prawą pięść i spojrzał na nią, a potem na mnie. Przesunąłem się nieco, gotów sparować cios i odpowiedzieć na atak.
— Czy to jest groźba? — spytał.
— Przyjacielskie ostrzeżenie. Pojęcia nie mam, co ci dolega, idź stąd i daj spokój...
— Nie odejdę, dopóki nie spotkam się z Bassettem.
— I na miłość boską nie trącaj starszych.
— Przeprosiłem — odparł, czerwieniąc się lekko.
Ochroniarz podszedł doń z tyłu i szturchnął go lufą.
— Przeprosiny odrzucone. Kiedyś kładłem jedną ręką dwóch takich jak ty; odejdziesz czy mam zademonstrować?
— Odejdę, ale nie może mi pan zabronić stania na publicznej drodze. A on prędzej czy później będzie musiał się stąd ruszyć.
— Co masz do niego? — spytałem.
— Nie będę o tym mówił z obcym, wolę pogadać z Bassettem. — Spojrzał na mnie, zagryzając wargę. — Powie mu pan, że muszę się z nim widzieć? Że to dla mnie bardzo ważne?
— Mogę mu przekazać; od kogo ta wiadomość?
— Jestem George Wall z Toronto. — Mężczyzna zrobił pauzę. — Chodzi o moją żonę; powiedz mu pan, że nie odejdę, dopóki się z nim nie spotkam.
— Tak ci się wydaje — wtrącił ochroniarz. — A teraz wynocha, zrób sobie spacer.
Wall ruszył wolnym krokiem, demonstrując swoją niezależność; długi cień powlókł się za nim i po chwili zniknął za zakrętem. Ochroniarz odłożył broń; otarł zakrwawiony nos wierzchem dłoni, a później ją polizał jak gdyby żal mu było marnować białko.
— Ten gość to cyklopata czy jakoś tak, pan Bassett nawet go nie zna.
— To w jego sprawie mnie ściągnął?
— Może, ja tam nie wiem. — Rozmówca wzruszył ramionami.
— Długo się tu kręci?
— Odkąd stanąłem na bramie. Coś mi się widzi, że nocował w krzakach; powinienem kazać go zgarnąć, ale szef się nie zgodził. Oj, za miękkie ma serce. Mówi, żebym sam wziął go w karby, bo nie trza nam kłopotów z władzą.
— No i wziął pan.
— Jasna sprawa, dawniej bym dwóch takich naraz położył. — Napiął muskuły prawej ręki i poklepał je z podziwem; posłał mi łagodny uśmiech. — Byłem bokser i to niezły. Tony Torres, słyszał pan kiedy to nazwisko? Kogut z Fresno.
— Owszem. Wytrzymał pan sześć rund z Armstrongiem.
— Zgadza się. — Ochroniarz skinął poważnie głową. — Stary już byłem, miałem ze trzydzieści pięć albo sześć lat, nogi nie chciały nieść. Gdyby nie to, bym wytrzymał i dziesięć rund; czułem się dobrze, tylko te kulasy. Widział pan tę walkę?
— Słyszałem przez radio; do szkoły jeszcze chodziłem, nie było mnie stać na bilet.
— Co pan możesz wiedzieć? — rozrzewnił się. — Ha, słyszał przez radio.ROZDZIAŁ 2
Postawiłem wóz na asfaltowym parkingu przed głównym budynkiem; nad wejściem wisiała do góry nogami choinka pomalowana na jasnoczerwono. Zbudowany z kamienia i drewna obiekt przykryty był płaskim dachem. Modernistyczna prostota stylu nie pozwalała zobaczyć, jak jest wielki, dopóki nie weszło się do środka. Szyba w drzwiach holu odsłaniała pięćdziesięciometrowy basen ulokowany między skrzydłami gmachu; dalej rozpościerał się błękitny ocean.
Drzwi były zamknięte, a jedyną ludzką istotą w polu widzenia był czarnoskóry chłopak, którego sylwetkę na pół przecinały wąskie białe szorty; czyścił dno basenu podwodnym odkurzaczem z długim uchwytem. Zastukałem w drzwi monetą.
Chłopak usłyszał i zbliżył się truchtem; zlustrował mnie ciemnymi inteligentnymi oczyma, które posiadły umiejętność dzielenia ludzi na dwie klasy: bogatych i niebogatych; chyba zaliczył mnie do tych drugich.
— Jeśli chce pan coś sprzedać, to źle pan trafił — powiedział, otwierając drzwi. — Już po sezonie, a pan Bassett jest w podłym nastroju, przed chwilą mnie ochrzanił. A to przecie nie moja wina, że wrzucili tropikalne rybki do basenu.
— Kto wrzucił?
— Ci, co tu byli wczoraj wieczorem. Biedne skubańce nie przeżyły w chlorowanej wodzie, to musiałem ich wyssać odkurzaczem.
— Gości?
— Tropikalne rybki. Z akwarium je wyłowili i machnęli do basenu; ludziska urżną się na imprezie i zapominają o przyzwoitości, a pan Bassett odbija sobie wszystko na mnie.
— Nie miej mu tego za złe. Moi klienci zawsze są w podłym nastroju, kiedy mnie wzywają.
— Przedsiębiorca pogrzebowy czy coś w tym rodzaju?
— Coś w tym rodzaju.
— Tak mi się skojarzyło. — Chłopak uśmiechnął się, błyskając białymi zębami. — Moja ciotka robi w tym biznesie. To nie dla mnie, aż mi ciarki chodzą po plecach, ale ona to lubi.
— No i dobrze. Bassett jest właścicielem ośrodka?
— Nie, tylko kierownikiem; gada jakby wszystko było jego, ale właścicielami są członkowie klubu.
Poszedłem za nim galerią oświetloną zielonymi światłami, które odbijały się migotliwie w wodzie. Chłopak miał klinowaty tułów ratownika wodnego. Zapukał do szarych drzwi z napisem „Kierownik” i odpowiedział mu wysoki głos brzmiący jak skrzypienie kredy na mokrej tablicy.
— Kto tam?
— Archer — podpowiedziałem ratownikowi.
— Pan Archer do pana.
— Dobrze, chwileczkę.
Ratownik mrugnął do mnie i odmaszerował, klapiąc stopami o terakotę. Zgrzytnął zamek, drzwi lekko się uchyliły; w szczelinie trochę poniżej poziomu mojego wzroku ukazała się twarz z bladymi oczami, trochę za szeroko rozstawionymi i wybałuszonymi jak u ryby. Z wąskich niczym staropanieńskie ust wyrwało się westchnienie:
— Tak się cieszę, że pan jest. Proszę wejść.
Gospodarz zaryglował za mną drzwi i przesadnym nerwowym gestem wskazał mi krzesło przed swoim biurkiem. Usiadł, otworzył skórzany mieszek i zaczął nabijać okazały cybuch fajki ciemnymi liśćmi angielskiego tytoniu; jakoś pasowało to do tweedowej marynarki od Harrisa, oksfordzkich spodni, półbutów na grubej podeszwie i akcentu ze Wschodniego Wybrzeża; mimo że miał dobrze ufarbowane kasztanowe włosy i rumianą skórę nadającą twarzy nienaturalnie młody wygląd, oceniłem, że dobija do sześćdziesiątki.
Rozejrzałem się po gabinecie, pozbawionym okien i oświetlonym przez niewidoczne jarzeniówki; dopływ powietrza zapewniała klimatyzacja. Meble były masywne i utrzymane w ciemnych barwach. Na ścianach wisiały zdjęcia jachtów pod pełnymi żaglami, spadochroniarzy w powietrzu i tenisistów gratulujących sobie z wymuszonymi uśmiechami. Książki tkwiły pionowo na stole między podpórkami w kształcie słoni, wykonanymi z polerowanego czarnego kamienia.
Gospodarz przytknął zapalniczkę do fajki i odezwał się zza niebieskawej zasłony dymu:
— Jak rozumiem, panie Archer, jest pan wykwalifikowanym pracownikiem ochrony.
— Chyba mam kwalifikacje; rzadko biorę tego rodzaju zlecenia.
— Ale ja zrozumiałem... Dlaczego nie?
— Bo to oznacza pomieszkiwanie kątem przy najgorszych szajbusach; zwykle najmują ochroniarza, bo nie mają do kogo ust otworzyć. Albo walczą ze swoimi zwidami.
Mój rozmówca uśmiechnął się krzywo.
— To, zdaje się, nie jest komplement. I chyba nie miał być?
— Szuka pan ochroniarza?
— Sam nie wiem. — Zrobił pauzę, po czym dodał ostrożnie: — Dopóki sytuacja się nie wyklaruje, trudno mi stwierdzić, czego szukam. I z jakiego powodu.
— Kto podał panu moje nazwisko?
— Jeden z członków klubu je wymienił przy jakiejś okazji. Joshua Severn, ten producent telewizyjny; może to pana zainteresuje, bo uważa pana za wymiatacza.
— Aha. — Kłopot z pochlebstwami polega na tym, że trzeba za nie płacić tą samą monetą. — Do czego potrzebny panu detektyw, panie Bassett?
— Już wyjaśniam; otóż pewien młody osobnik zagroził mojej... zagroził mojemu bezpieczeństwu. Szkoda, żeś pan nie słyszał, co plótł przez telefon.
— Rozmawiał pan z nim?
— Wczoraj wieczorem, przez chwilę. W środku imprezy — naszego dorocznego przyjęcia pogwiazdkowego — zadzwonił z Los Angeles. Oświadczył, że przyjedzie tu i mnie napadnie, jeśli nie podam mu pewnej informacji; bardzo mnie to wytrąciło z równowagi.
— O jaką informację chodzi?
— Najzwyczajniej w świecie jej nie znam; myślę, że on się gdzieś na mnie zaczaił. Impreza skończyła się bardzo późno, resztę nocy spędziłem tutaj. Rano zadzwonił strażnik z bramy i mówi, że chce się ze mną widzieć jakiś młody mężczyzna. Zabroniłem go wpuszczać; tuż potem, kiedy już zebrałem myśli, zatelefonowałem do pana.
— Czego właściwie pan ode mnie oczekuje?
— Żebyś pan się go pozbył, na pewno zna pan sposoby. Nie chodzi mi o użycie przemocy, rzecz jasna, chyba że okaże się to absolutnie konieczne. — Oczy mojego rozmówcy lśniły blado między warstwami dymu. — A może się okazać konieczne. Posiada pan broń?
— W samochodzie i nie jest do wypożyczenia.
— Ależ naturalnie. Źle mnie pan zrozumiał, staruszku, może się niejasno wyraziłem. Nikt tak jak ja nie brzydzi się przemocą; miałem na myśli, że można byłoby użyć pistoletu jako... hmm... narzędzia perswazji. Nie mógłbyś go pan odstawić na dworzec albo lotnisko i wsadzić do samolotu?
— Nie. — Wstałem.
Gospodarz podszedł za mną do drzwi i złapał mnie za ramię. Jego poufałość mi się nie spodobała; strząsnąłem dłoń.
— Słuchaj, Archer, żaden ze mnie bogacz, ale mam trochę odłożonej gotówki; zapłacę ci trzysta dolarów za pozbycie się tego natręta.
— Pozbycie się?
— Bez użycia siły naturalnie.
— Przykro mi, ale nic z tego.
— Pięćset.
— Wykluczone; to, do czego pan mnie namawia, prawo stanu Kalifornia określa jako uprowadzenie.
— Boże drogi, nie o to mi chodziło. — Mój rozmówca rzeczywiście był zszokowany.
— Proszę się zastanowić, bo jak na człowieka na takim stanowisku ma pan mętne pojęcie o przepisach. A tym intruzem niech zajmie się policja. Wspomniał pan, że on panu groził.
— Tak, ściśle rzecz biorąc, mówił o batożeniu. Ale nie można iść na policję i poskarżyć się na coś takiego.
— Oczywiście, że można.
— Mnie nie wypada, to takie staroświeckie. Stałbym się pośmiewiskiem całego Południa. Ty chyba nie wyczuwasz aspektu towarzyskiego, staruszku; jestem kierownikem i sekretarzem bardzo, ale to bardzo ekskluzywnego klubu. Sam kwiat mieszkańców wybrzeża oddaje mi z ufnością swoje pociechy, swoje młode córy. Nie mogę się nawet otrzeć o skandal. Kalpurnia, rozumiesz.
— A gdzie tu skandal?
Pan Kalpurnia wyjął fajkę z ust i puścił koślawe kółko z dymu.
— Szczegóły wolałbym pominąć; nie spodziewałem się przesłuchania na tę okoliczność. No ale trudno. Coś trzeba zrobić, zanim wynikną niepowetowane szkody.
Sposób, w jaki rozmówca dobierał słowa, irytował mnie i nie kryłem tego; popatrzył na mnie znacząco. Jego spojrzenie spadło między nami jak kamień.
— Mogę panu zaufać... tak naprawdę zaufać?
— Byleby w w granicach prawa.
— Wielkie nieba, ależ naturalnie. Znalazłem się w kropce, choć bez własnej winy; nic nie zrobiłem, lecz inni mogą tak pomyśleć. Bo widzi pan, w grę wchodzi kobieta.
— Żona George’a Walla?
Oblicze gospodarza rozeszło się w szwach; usiłował ściągnąć je w całość wokół fajki, którą wetknął sobie do ust. Mimo to wargi wygięły się obok kącików jak haczyki.
— Zna ją pan? Czy wszyscy już o tym wiedzą?
— Rychło się dowiedzą, jeśli ten Wall dalej będzie się tutaj snuł; wpadliśmy na siebie przy bramie wjazdowej...
— Boże drogi, więc on jest na terenie.
Gospodarz przemierzył niezgrabnie gabinet, otworzył szufladę biurka i wyciągnął pistolet samopowtarzalny średniego kalibru.
— Niechże pan to schowa — poradziłem. — Martwi się pan o swoją opinię, a strzelanina rozwali ją w diabły. Wall stał za bramą i chciał wejść; nie udało mu się, ale podał mi wiadomość dla pana: nie odstąpi, dopóki pan go nie przyjmie. Koniec, kropka.
— Człowieku, czemuś nic nie mówił? Traciliśmy tu czas.
— Pan tracił.
— Dobrze już, nie kłóćmy się; trzeba go stąd usunąć, zanim nadejdą klubowicze.
Spoglądając na zegarek przypasany do nadgarstka, niechcący skierował na mnie lufę broni.
— Odłóż to, Bassett. Jest pan za bardzo roztrzęsiony.
Złożył pistolet na arkuszu ozdobnego papieru i uśmiechnął się do mnie z zażenowaniem.
— Przepraszam, nerwy mnie ciut ponoszą; nie przywykłem do tak nagłych i melodramatycznych zwrotów akcji.
— O co ten cały raban?
— Wall sobie ubzdurał, że podkradłem mu żonę.
— A zrobił pan to?
— Daj pan spokój, dziewczyna mogłaby być moją córką. — Oczy gospodarza zwilgotniały od zakłopotania. — Moje relacje z nią były zawsze nienaganne.
— Więc zna ją pan?
— No pewnie, od lat, o wiele dłużej niż Wall; już jako nastolatka przychodziła na pływalnię ćwiczyć skoki do wody. Zresztą nie tak dawno jeszcze nią była. Ma dwadzieścia jeden albo dwadzieścia dwa lata.
— Kim ona jest?
— Nazywa się Hester Campbell, jest skoczkinią; może pan o niej słyszał, parę lat temu włos dzielił ją od mistrzostwa kraju amatorów. A potem znikła z pola widzenia. Rodzina się stąd wyprowadziła, ona przestała brać udział w zawodach; pojęcia nie miałem, że wyszła za mąż, dopóki znów się tu nie zjawiła.
— Kiedy to było?
— Pięć czy sześć miesięcy temu. Sześć miesięcy temu, w czerwcu; było widać, że ma za sobą ciężkie przejścia. Przez jakiś czas jeździła z zespołem akrobatów wodnych, potem straciła tę pracę i utknęła w Toronto; poznała tam młodego Kanadyjczyka piszącego o sporcie i w desperacji wyszła za niego. Chyba im się nie ułożyło, bo po niespełna roku go zostawiła i wróciła tutaj. Była rozbita psychicznie, sięgała po dopalacze. Naturalnie udzieliłem jej wszelkiej możliwej pomocy; przekonałem zarząd, żeby pozwolono jej dawać płatne lekcje skoków. I nawet nieźle sobie radziła, dopóki trwał sezon. A gdy straciła uczniów, poratowałem ją finansowo, przyznaję się. — Gospodarz rozłożył bezradnie ręce.— Jeśli to zbrodnia, to jestem zbrodniarz.
— W takim razie nie wiem, czego się pan obawia.
— Nie rozumie pan mojej sytuacji... Muszę się borykać z wrogością i intrygami, wśród klubowiczów istnieje frakcja, która chce mnie zwolnić. Gdyby Wall zdołał odmalować mnie jako stręczyciela młodych kobiet, wykorzystującego ośrodek...
— Jak mógłby to osiągnąć?
— Doprowadzając do rozprawy sądowej, bo tym właśnie groził; jakiś adwokat bez skrupułów mógłby mi coś zarzucić. Ta dziewczyna mówiła, że chce rozwodu, a ja nie zachowałem stuprocentowej dyskrecji, widziano mnie w jej towarzystwie więcej niż raz. Szczerze powiedziawszy, kilka razy gościłem ją na kolacji. — Gospodarz lekko się zaczerwienił. — Gotowanie to jedno z moich hobby, teraz jestem świadom, że nieroztropnie było zapraszać ją do domu.
— Wall nie może tego wykorzystać, wszak nie żyjemy w epoce wiktoriańskiej.
— Niektóre kręgi wciąż w niej tkwią. Pan po prostu nie rozumie, w jak niezręczną sytuację wpadłem; obawiam się, że wystarczyłby sam zarzut.
— Czy pan aby nie przesadza?
— Mam nadzieję, że przesadzam. Ale chyba nie.
— Radzę postawić sprawę jasno, podać mu fakty.
— Próbowałem wczoraj wieczorem, rozmawiając z nim przez telefon; nie chciał słuchać. Ten facet oszalał z zazdrości. Ktoś by pomyślał, że ukrywam tę jego żonę.
— Ale tak nie jest?
— Skądże znowu, od początku września jej nie widziałem. Ulotniła się nagle, bez słowa pożegnania i podzięki, tymczasowego adresu nawet nie zostawiła.
— Zwiała z mężczyzną?
— To nader prawdopodobne — potwierdził rozmówca.
— Powiedz to pan Wallowi, osobiście.
— O nie, wykluczone. Ten facet jest obłąkany, rzuciłby się na mnie z pięściami.
Gospodarz w zdenerwowaniu przeciągnął palcami po włosach; były wilgotne na skroniach, od uszu ciekły strużki potu. Z kieszeni marynarki wyjął złożoną chusteczkę i otarł twarz. Zrobiło mi się go trochę żal; nic tak nie boli jak tchórzostwo.
— Dam sobie z nim radę, dzwoń pan do strażnika. Jeśli Wall tam jest, pójdę i go sprowadzę.
— Tutaj?
— A ma pan lepsze miejsce?
— Chyba faktycznie muszę się z nim spotkać — przyznał po chwili nerwowego milczenia. — Lepiej żeby się nie miotał tam, gdzie każdy może go zobaczyć; kilku członków klubu zjawi się lada chwila na pływalni.
Przy każdej wzmiance o klubowiczach jego głos wpadał w ton religijny, tak jakby należeli do wyższej kasty, byli nadludźmi lub aniołami zemsty, a on stał na krawędzi ziemskiego raju; niechętnie podniósł słuchawkę interkomu.
— Tony? Tu Bassett. Czy ten młody maniak dalej się tam kręci?... Pewny jesteś? Absolutnie pewny?... No dobra, daj mi znać jeśli znów się pokaże. — Odłożył słuchawkę.
— Poszedł sobie?
— Na to wygląda. — Kierownik klubu odetchnął głęboko. — Torres mówi, że odszedł jakiś czas temu. Ale byłbym wdzięczny, gdyby został pan jeszcze trochę na wszelki wypadek.
— Zgoda; tak czy owak kosztuje to pana dwadzieścia pięć dolarów.
Gospodarz zrozumiał aluzję i wyjął pieniądze z szuflady. Z drugiej wydobył elektryczną maszynkę do golenia oraz lusterko; usiadłem, a on zaczął golić twarz i szyję. Maleńkimi nożyczkami wyskubywał sobie włoski z nosa i brwi; właśnie przez takie sytuacje nienawidzę ochroniarskiej roboty.
Zerknąłem na książki uszeregowane na biurku; przewodnik finansowy firmy Dun and Bradstreet, informator o południowej Kalifornii, ubiegłoroczny almanach filmowy i grube tomiszcze oprawione w zielone sukno, zatytułowane, o dziwo, _Rodzina Bassett._ Otworzyłem księgę na stronie tytułowej i dowiedziałem się, że zawiera genealogię tudzież rejestr dokonań potomków Williama Bassetta, który zsiadł na brzeg w Massachusetts w roku tysiąc sześćset trzydziestym czwartym; kronika obejmowała czasy aż do wybuchu pierwszej wojny światowej. Autorem był Clarence Bassett.
— Nie sądzę, by ta akurat pozycja pana zainteresowała — odezwał się gospodarz — lecz dla członka rodziny stanowi ciekawą lekturę; napisał ją mój ojciec, poświęcił na to schyłkowe lata życia. Nie wszyscy wiedzą, że mieliśmy ongiś w Nowej Anglii rodzimą arystokrację: gubernatorów, profesorów, duchownych, kupców.
— Obiło mi się o uszy.
— Przepraszam, nie chcę pana zanudzać — kontynuował rozmówca lżejszym, niemal autoironicznym tonem. — O dziwo, jestem w mojej gałęzi rodu ostatnim, który nosi nazwisko Bassett. Tylko z tego powodu żałuję, że się nie ożeniłem; ale też nigdy nie był ze mnie typ prokreacjonisty.
Nachyliwszy się nad lusterkiem, zaczął wyciskać wągra z jednej z bliźniaczych bruzd odchodzących od podstawy nosa; wstałem i popatrzyłem na fotografie rozwieszone na ścianach. Moją uwagę przykuło zdjęcie mężczyzny oraz dwóch dziewczyn skaczących synchronicznie z wieży. Skoczkowie zawisnęli na tle jasnego letniego nieba, wygięci identycznie w najwyższym punkcie paraboli lotu tuż przed chwilą, gdy siła grawitacji ściągnęła ich w dół.
— Hester to ta z lewej — objaśnił gospodarz.
Sylwetka dziewczyny przypominała strzałę, wiatr zgarnął jej jasne włosy w tył za owalną plamę twarzy. Skoczkini po prawej stronie była śniadoskórą brunetką; z wypiętym biustem prezentowała się równie efektownie. Mężczyzna także miał śniadą skórę, czarne kędzierzawe włosy oraz mięśnie, które wyglądały jak wykute ze spiżu.
— Jedno z moich ulubionych zdjęć. Zrobione przed paru laty, kiedy Hester szykowała się do mistrzostw kraju.
— Tutaj?
— Tak; pozwalaliśmy jej ćwiczyć na naszej wieży, wspominałem już o tym.
— A ci dwoje?
— Chłopak był u nas ratownikiem, dziewczyna to koleżanka Hester. Pracowała w barze, ale Hester trenowała ją na skoczka.
— Wciąż tu pracuje?
— Niestety nie. — Twarz Bassetta się wydłużyła. — Miała na imię Gabrielle; zginęła.
— Na skoczni?
— Nie. Od postrzału.
— Zabito ją?
Gospodarz skinął poważnie głową.
— Kto to zrobił?
— Sprawcy nie ujęto i wątpię, czy to kiedykolwiek nastąpi; minęły już prawie dwa lata. To było w marcu zeszłego roku.
— Może pan powtórzyć jej imię?
— Gabrielle. Nazywała się Gabrielle Torres.
— Krewna Tony’ego?
— Tak, jego córka.ROZDZIAŁ 3
Ktoś zastukał głośno w drzwi i gospodarz drgnął jak spłoszony koń.
— Kto tam?
Pukanie się powtórzyło; podszedłem do wejścia.
— Niech pan nie otwiera — jęknął Bassett.
Przekręciłem klucz i uchyliłem drzwi na kilka cali, przypierając je stopą i ramieniem. Na korytarzu stał George Wall; jego twarz w odbitym świetle była zielonkawoszara. Przez rozerwany materiał spodni wyzierała biała skóra.
— On tu jest? — wydyszał mi w twarz.
— Jak pan się tu dostał?
— Przeskoczyłem przez płot. Jest Bassett?
Spojrzałem na kierownika skulonego za biurkiem; nad blatem widać było tylko białka oczu i czarny pistolet.
— Nie wpuszczaj go pan. Niech pan mu nie da mnie tknąć.
— Ależ nie tknie pana, proszę odłożyć broń.
— Ani mi się śni. W razie konieczności będę się bronił.
Odwróciłem się plecami do tego cykora z dygoczącym palcem na spuście.
— Słyszał go pan. Ma spluwę.
— Nieważne, muszę się z nim rozmówić. Hester tu jest?
— Idzie pan złym tropem, on nie widział jej od miesięcy.
— To jasne, że tak mówi.
— Ja też to mówię. Pracowała tu latem, ale we wrześniu wyjechała.
Mężczyzna patrzył na mnie badawczo; jego język przesunął się po górnej wardze niczym czerwony ślimak.
— Czemu nie chciał mnie przedtem wpuścić, skoro jej tu nie ma?
— Zagroził pan, że go wybatoży, prawda? To nie było dyplomatyczne.
— Nie mam czasu na dyplomację, jutro muszę wracać do domu.
— Świetnie.
Intruz wsunął ramię w szczelinę. Poczułem jego ciężar napierający na drzwi.
— Trzymaj go pan z dala ode mnie! — zapiał kierownik klubu.
Stał tuż za moimi plecami; odwróciłem się tyłem do drzwi, wyszarpnąłem mu pistolet z ręki i wsunąłem do kieszeni. Złość i lęk odebrały mu mowę. Wall wciąż parł na drzwi, lecz nie z całej siły; wyglądał na skołowanego. Położyłem dłoń na jego klatce piersiowej, odepchnąłem i przytrzymałem. Ciało stawiło opór niczym kamienny posąg.
Schodami w holu zszedł niski barczysty mężczyzna. Ruszył w naszą stronę zamaszystym, niemal defiladowym krokiem, zerkając na basen i morze jak na swoją własność; czuprynę jego srebrnych włosów targała bryza. Zadufanie i sadło rozpierały doskonale skrojoną marynarkę z granatowej flaneli. Nie zwracał najmniejszej uwagi na kobietę sunącą kilka kroków za nim.
— Boże drogi, toż to państwo Graffowie — szepnął mi do ucha kierownik. — Nie możemy pozwolić, żeby pan Graff był świadkiem szarpaniny. Niech Wall tu wejdzie, prędko!
Wpuściłem nieproszonego gościa, gospodarz zaś stanął w drzwiach cały w uśmiechach i ukłonach. Nowoprzybyły wciągnął nosem powietrze; miał brązową, opaloną twarz.
— Bassett, załatwiłeś na wieczór prowiant i orkiestrę?
— Tak, proszę pana.
— Jeśli chodzi o drinki, będziemy pili zwykłego bourbona z baru, nie z moich prywatnych zapasów; to barbarzyńcy, dla nich to i tak żadna różnica.
— Tak jest, proszę pana; miłego pływania.
— Zawsze jest miłe.
Towarzysząca Graffowi kobieta poruszała się niepewnie, jakby drażnił ją blask słońca. Miała czarne włosy zaczesane surowo do tyłu od szerokiego płaskiego czoła, którego linia biegła równolegle do grzbietu nosa o greckim kształcie. Twarz była blada i martwa z wyjątkiem ciemnych, rozognionych jak latarnie oczu, w których skupiły się wszystkie jej emocje i cała energia; gładki czarny sweter przypominał kir.
Bassett życzył jej dobrego dnia, a kobieta z zaskakującym ożywieniem odparła, że dzień jest piękny jak na grudzień; jej mąż ruszył w stronę _cabañas._ Podążyła za nim niczym spóźniony cień. Kierownik klubu odetchnął z ulgą.
— To był ten z firmy Helio-Graff? — spytałem.
— Właśnie ten.
Przecisnął się obok intruza, cupnął jednym pośladkiem na rogu biurka i rozdygotanymi dłońmi jął nabijać fajkę. Wall nadal tkwił przy drzwiach; czerwone plamy wystąpiły mu na twarz, a lodowate spojrzenie oczu źle wróżyło. Stałem pomiędzy dwoma mężczyznami, obserwując ich na przemian niczym arbiter tenisowy.
— Nie wyłgasz się z tego, musisz wiedzieć, gdzie ona jest — warknął gardłowym głosem przybysz. — Buliłeś za jej lekcje tańca.
— Ja buliłem? — Zdziwienie kierownika wydawało się prawdziwe.
— W Anton School of Ballet. Gadałem wczoraj z Antonem, mówił, że brała u niego lekcje i zapłaciła twoim czekiem.
— Więc na to szły pieniądze, które jej pożyczyłem.
Adwersarz skrzywił połowę ust.
— Na wszystko masz gotową gadkę, co? Dlaczegoś pożyczał jej forsę?
— Bo ją lubię.
— Nie wątpię. Gdzie ona teraz jest?
— Mówię szczerze, nie mam pojęcia; we wrześniu stąd wyjechała i od tej pory nie widziałem panny Campbell.
— Ona się nazywa Wall, pani George’owa Wall; jest moją żoną.
— Faktycznie zaczynam tak podejrzewać, staruszku, ale kiedy u nas była, posługiwała się panieńskim nazwiskiem. Wnosiłem z tego, że chce się z tobą rozwieść.
— Kto ją do tego namówił?
Kierownik klubu posłał mu zbolałe spojrzenie.
— Jeżeli chcesz znać prawdę, próbowałem jej to wyperswadować; radziłem, żeby wróciła do ciebie do Kanady. Ale ona miała inne plany.
— Jakie mianowicie?
— Pragnęła kariery — odparł zapytany ze szczyptą ironii. — Tu na Południu się wychowała i filmową gorączkę miała we krwi, a dzięki skokom do wody zasmakowała blasku reflektorów. Naprawdę starałem się ją od tego odwieść, lecz niestety moje wysiłki nie robiły na niej wrażenia; koniecznie chciała znaleźć upust dla swojego talentu. I to chyba tłumaczy lekcje tańca.
— A ma talent? — wtrąciłem pytanie.
— Ona uważa, że tak — odparł Wall.
— Oddajmy jej sprawiedliwość — powiedział ze zmęczonym uśmiechem gospodarz. — Ładne z niej dziewczę, może się rozwinie...
— I dlatego buliłeś za jej lekcje tańca.
— Pożyczałem jej forsę, ale nie wiedziałem, na co ją wydaje; ulotniła się znienacka, wspomniałem o tym Archerowi. Jednego dnia mieszka sobie spokojnie w Malibu, daje lekcje skoków, nawiązuje dobre kontakty, a następnego znika z pola widzenia.
— O jakich kontaktach pan mówi? — chciałem wiedzieć.
— Wielu naszych klubowiczów jest biznesmenami.
— Mogła z którymś wyjechać?
Gospodarz zmarszczył czoło.
— Nic mi o tym nie wiadomo, nie usiłowałem jej tropić. Skoro postanowiła odejść, nie miałem prawa ingerować.
— Ale ja mam — wycedził zdławionym głosem Wall. — I coś mi się zdaje, że kłamiesz. Dobrze wiesz gdzie jest moja żona i próbujesz mnie spławić.
Nachylił się lekko i wysunął żuchwę; jego twarz zrobiła się brzydka i nieforemna. Zacisnął pięści, kostki jego palców pobielały.
— Zachowuj się pan jak dorosły — upomniałem go.
— Muszę wiedzieć, gdzie ona jest i co się z nią stało.
— Wolnego, George. — Adwersarz skierował nań fajkę jak pistolet, wydmuchując obłok dymu.
— Nie nazywaj mnie George, tak mówią do mnie przyjaciele.
— Nie jestem twoim wrogiem, staruszku.
— Staruszkiem też mnie nie nazywaj.
— A więc chłopcze, jeśli taka twoja wola. Przykro mi, że coś nas poróżniło. Naprawdę żałuję; nie wyrządziłem ci żadnej krzywdy, wierz mi, i naprawdę dobrze ci życzę.
— Więc dlaczego nie chcesz mi pomóc? Mów prawdę: czy Hester żyje?
Kierownik spojrzał na niego z przestrachem.
— Czemu pan sądzi, że pańska żona nie żyje? — zapytałem.
— Bo się bała. Hester bała się, że ktoś ją zabije.
— Kiedy to było?
— Przedwczoraj w nocy, w Boże Narodzenie. Zadzwoniła do Toronto; była okropnie roztrzęsiona, szlochała do słuchawki.
— Z jakiego powodu?
— Ktoś groził, że ją zabije, nie wymieniła nazwiska; chciała wyjechać z Kalifornii. Pytała, czy jestem gotów przyjąć ją z powrotem. Byłem gotów i tak jej powiedziałem. Ale zanim zdążyliśmy cokolwiek ustalić, połączenie nagle się urwało i zapadła cisza.
— Skąd dzwoniła pańska żona?
— Z Anton Ballet School przy Sunset Boulevard; połączenie było na koszt odbiorcy, więc mogłem ustalić, skąd wybrano mój numer. Przyleciałem, kiedy tylko było to możliwe i wczoraj spotkałem się z Antonem; nie wiedział o rozmowie telefonicznej, tak w każdym razie twierdził. Tego wieczoru wydawał przyjęcie dla uczniów, był ogólny bajzel.
— Pańska żona wciąż bierze u niego lekcje?
— Nie wiem, tak się domyślam.
— W takim razie Anton powinien mieć jej adres.
— Mówi, że nie ma, podała mu tylko adres Channel Club. — Wall posłał kierownikowi podejrzliwe spojrzenie. — Hester aby na pewno tu nie mieszka?
— Nie bądź śmieszny, nigdy tutaj nie mieszkała. Możesz to sprawdzić, bardzo proszę. Wynajmowała domek w Malibu, znajdę adres, jeśli chcesz. Właścicielka mieszka nieopodal, możesz z nią pomówić; nazywa się Sarah Lamb, jest moją starą znajomą i pracownicą. Powołaj się na mnie.
— A ty każesz jej łgać? — rzucił tamten.
Bassett wstał i zbliżył się doń ostrożnie.
— Może byś raczył posłuchać głosu rozsądku, staruszku? Przyjaźniłem się z twoją żoną. Trochę to przykre, cierpieć za swoje dobre uczynki; nie będę marnował czasu na kłótnie z tobą. Muszę dzisiaj zorganizować ważną imprezę.
— To nie mój kłopot.
— Racja, a twoje kłopoty nie są moimi. Ale może ci coś zaproponuję. Pan Archer to prywatny detektyw. Chętnie zapłacę mu z własnej kieszeni za pomoc w odnalezieniu twojej małżonki, pod warunkiem że przestaniesz mnie nękać. Uczciwa oferta?
— Jesteś prywatnym detektywem? — chciał wiedzieć Wall.
Potwierdziłem skinieniem głowy, on zaś patrzył na mnie powątpiewająco.
— Gdybym miał pewność, że to nie zmowa... Długo znasz Bassetta?
— Widzę go dzisiaj pierwszy raz w życiu; nawiasem mówiąc, ta oferta nie została ze mną uzgodniona.
— Przecież w tym właśnie pan się specjalizuje, nieprawdaż? — rzucił gładko kierownik klubu. — Jakieś obiekcje?
Nie miałem żadnych poza tym, że wietrzyłem kłopoty; co gorsza miniony rok mocno dał mi popalić. Buntowniczo różowa czupryna Walla znamionowała urodzonego mąciwodę, groźnego dla siebie i zapewne dla innych; może włócząc się z nim zapobiegnę katastrofom, które prowokuje. Marzyciel ze mnie.
— Co pan na to?
— Przydałaby mi się pańska pomoc — rzekł powoli — ale zapłacić wolałbym sam.
— Absolutnie wykluczone! — zaoponował gospodarz. — Musisz mi pozwolić jakoś się w to włączyć, mnie też zależy na dobru Hester.
— Chyba rzeczywiście — przyznał ponuro tamten.
— Rzućmy monetą — doradziłem. — Reszka, płaci Bassett, orzełek, płaci Wall.
Pstryknąłem w górę miedziaka i przyklepałem go do blatu biurka. Wypadł orzełek, co oznaczało, że należałem do George’a Walla. Albo na odwrót.ROZDZIAŁ 4
Graff unosił się na wznak w basenie; jego brązowy brzuch sterczał nad taflę wody jak garbata skorupa żółwia z Galapagos. Ubrana od stóp do głów pani Graff siedziała sama w nasłonecznionym kącie; czarna sukienka, włosy i oczy zdawały się niwelować blask słońca. Twarz i ciało tej kobiety nosiły piętno wyjątkowości pojawiające się w miejsce urody u osób, które długo i głęboko cierpiały.
Wzbudziła moje zainteresowanie, lecz go nie odwzajemniała; nawet nie podniosła wzroku, kiedyśmy przechodzili.
— Lepiej się schyl, zanim podjedziemy do bramy — ostrzegłem Walla, gdy znaleźliśmy się w samochodzie. — Tony może do ciebie wygarnąć z pukawki.
— No co ty?
— A nóż. Stare zabijaki łatwo się wnerwiają, zwłaszcza gdy się któregoś szturchnie.
— Niechcący to zrobiłem i podle wyszło.
— Mądrze na pewno nie; dwukrotnie z rana omal nie sprowokowałeś kogoś, żeby cię kropnął. Bassett był wystarczająco spietrany, a Tony dostatecznie wściekły; nie wiem, jak tam jest u was w Kanadzie, ale w tych stronach lepiej się nie ciskać. Niejeden na pozór spokojny koleś chowa gnata w szufladzie.
Mój towarzysz spuścił głowę.
— Przepraszam.
Był jak nastolatek, który szybko urósł, ale nie dojrzał. Mimo to nawet go polubiłem; miał zadatki na porządnego faceta, musiał tylko pożyć i dać sobie szansę.
— Mnie nie przepraszaj. Być może ratujesz własne życie.
— Kiedy mnie naprawdę jest przykro, na myśl o Hester z tym starym gamoniem... Chyba straciłem głowę.
— Więc ją odszukaj i na miłość boską zapomnij o Bassetcie; trudno go uznać za wilczura.
— Dawał jej forsę, sam się do tego przyznał.
— Otóż to, przyznał się. Teraz pewnie kto inny płaci jej rachunki.
— Zabiję go, kimkolwiek jest — wycedził Wall.
— Ani mi się waż.
Siedział, milcząc uparcie; podjechaliśmy do bramy. Była otwarta. Strażnik zamachał do mnie i skrzywił się na widok mojego pasażera.
— Zatrzymaj się — powiedział George. — Chcę go przeprosić.
— Nie, zostań w wozie.
Na Coast Highway skręciłem w lewo; autostrada pięła się wzdłuż ściany brązowych skał, a później stopniowo opadała ku morzu. Szeregi domków przypominały wagony długachnego, zdezelowanego pociągu towarowego.
— Wiem, że dałem straszną plamę — wyrzucił z siebie George. — Zwykle tak się nie zachowuję, nie prężę muskułów i nie straszę wszystkich dookoła.
— Co za ulga.
— Naprawdę. Po prostu... Zły rok mam za sobą.
Opowieść o swoim złym roku mój towarzysz zaczął od kanadyjskiej wystawy narodowej w sierpniu roku poprzedniego; jako dziennikarz sportowy gazety „Star” w Toronto miał relacjonować zawody w dyscyplinach wodnych. Hester była jedną z czołowych skoczkiń. Ten sport nigdy go nie interesował — George zajmował się futbolem — lecz dziewczyna była wyjątkowa, roztaczała niezwykły blask; odwiedził ją po godzinach i dokądś zaprosił.
Trzeciego wieczoru w czasie pokazów zbyt wcześnie wyszła z dwuipółkrotnego salta, grzmotnęła płasko o wodę i nieprzytomną wyciągnięto ją z basenu. Sanitariusze wywieźli ją do szpitala, nim George dopadł do karetki; nazajutrz nie pojawiła się na zawodach. Odszukał ją później w hoteliku przy Yonge, oczy miała podbite i nabiegłe krwią. Usłyszał od niej, że kończy ze skokami. Straciła pewność siebie.
Długo łkała na jego ramieniu, a on nie wiedział, jak ją pocieszyć.
To było jego pierwsze zbliżenie z kobietą oprócz paru nieistotnych eskapad z kolegami z boiska; tej samej nocy poprosił ją, żeby za niego wyszła. Rano przyjęła oświadczyny i trzy dni później wzięli ślub.
Może był z nią za mało szczery; lekką ręką puszczał forsę, więc wywnioskowała, że ma jej w bród. Może napomknął, że liczy się w kręgach dziennikarskich Toronto i tu minął się z prawdą. Był żółtodziobem tuż po studiach, zarabiał pięćdziesiąt pięć dolarów tygodniowo.
Hester nie było łatwo przywyknąć do życia w dwupokojowej kawalerce przy Spadina Avenue. Bolały ją oczy, przez dłuższy czas słabo widziała; nie mogła wychodzić na dwór. Przestała dbać o włosy, malować się, nawet myć twarz; gotować także nie chciała. Skarżyła się, że straciła urodę, karierę i wszystko, co nadawało jej życiu wartość.
— Nigdy nie zapomnę ostatniej zimy — oznajmił mój pasażer.
Słowa te wypowiedział tak dobitnie, że aż się do niego odwróciłem; nie spojrzał mi w oczy, tylko z nieobecnym wyrazem twarzy gapił się na niebieski Pacyfik. Pomarszczona woda odbijała blask zimowego słońca jak celofan.
— To była ostra zima; śnieg chrzęścił pod stopami, zamarzały włosy w nosie. Szyby zaszły grubym lodem, piec olejowy w piwnicy stale nawalał. Hester zakolegowała się z dozorczynią, panią Bean, która mieszkała obok; chodziły razem do kościoła jakiejś dziwnej małej sekty, której wyznawcy zbierali się w starym budynku przy Bloor. Po powrocie do domu słyszałem, jak rozprawiają w sypialni o odkupieniu, reinkarnacji i takich tam.
Pewnego razu wieczorem po jej wyjściu żona mówi mi, że płaci karę za popełnione grzechy, właśnie dlatego zrobiła błąd przy skoku i ugrzęzła ze mną w Toronto; jeśli się oczyści, powiada, w następnym wcieleniu będzie mogła żyć na wyższym poziomie. Bodaj przez miesiąc spałem na kanapie. Jezu, ale mi było zimno.
W Wigilię budzi się w środku nocy i komunikuje, że jest oczyszczona: Chrystus objawił jej się we śnie i odpuścił wszystkie winy. Z początku nie brałem tego serio, bo niby jak? Próbowałem to obśmiać, wykpić. I wtedy mi wytłumaczyła, na czym te jej grzechy polegały.
George zamilkł.
— Na czym mianowicie?