- W empik go
Okrutny Kowal. Legenda o Bobie Fitzsimmonsie - ebook
Okrutny Kowal. Legenda o Bobie Fitzsimmonsie - ebook
„Są ludzie, których można złamać, ale nie można ich ugiąć”. Te wypowiedziane przed wiekami przez Luciusa Senekę słowa pasują do bohatera tej książki jak tunika do Nessosa. Bob Fitzimmons (1863-1917) to pierwszy bokserski mistrz świata aż w trzech kategoriach wagowych i jedyny przez prawie sto lat champion kategorii średniej, któremu udało się zdobyć tytuł mistrza wszechwag. Niestety również, ani pierwszy, ani ostatni mistrz pięści, który zarobiwszy na ringu olbrzymie pieniądze, kończył potem życie w nędzy. Zanim zdobył sobie uznanie i na stałe wszedł w poczet największych mistrzów pięści w dziejach nowożytnego boksu, jego występom w ringu towarzyszył zwykle gromki huragan śmiechu. Rzeczywiście, Bob wyglądał na wszystko, tylko nie na boksera: wyłysiały chyba od zawsze, z kępkami rudych włosów pętającymi się gdzieś w tylnej części czaszki. Pokryty milionem piegów tors miał wprawdzie potężnie umięśniony, lecz utrzymywany był on w górze za pomocą dwóch cienkich, długich i krzywych elementów, będących niczym innym, jak tylko nogami Boba. Wielu przeciwników usiłowało go lekceważyć. Drogo za to płacili. Fitzsimmons odznaczał się zupełnie potworną siłą ciosów, według zdania niektórych ekspertów był największym puncherem w historii. Nigdy nie przejmował się wagą i wzrostem swoich przeciwników.
Książka Przemysława Słowińskiego „Okrutny Kowal” to po trochu, biografia, po trochu powieść sensacyjna i przygodowa, po trochu western. Polecamy ją nie tylko miłośnikom pięściarstwa, lecz także wszystkim zainteresowanym dobrą prozą i życiem ciekawych ludzi.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7835-530-4 |
Rozmiar pliku: | 947 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ale nie można ich ugiąć.
Lucius Annaeus Seneca.
------------------------------------------------------------------------
Rozdział I
• Bilet na Antypody • Mały piegus • Konkurs znajomości Biblii • Pierwszy pojedynek na pięści • Nokaut na boisku • Trening w kuźni • Jem Mace – mistrz walki na gołe pięści • Złoty zegarek, którego nie było • „Timaru Terror” • Olbrzymi Maorys • Piękna Alice • Sydney • Państwo pozwolą: Markiz Qeensberry • Powrót do Nowej Zelandii • Ponowna inwazja Australii • Potyczki z Mickem Dooley’em • Dziwne spotkanie z Jimem Hallem • Knajpiana bójka w Wooloomooloo • Ameryka, Ameryka! •
*
Kornwalia – ten zielony, górzysty półwysep położony w południowo – zachodniej części Anglii, między kanałami Bristolskim i La Manche, był przez wieki ostoją kultury celtyckiej, wypalonej gdzie indziej ogniem i mieczem przez Sasów. Używany przez miejscową ludność język zaniknął ostatecznie w końcu XVIII stulecia, ale pozostawił po sobie ślady w postaci celtyckich nazw miejscowości, które zniekształcane stopniowo na przestrzeni dziejów, brzmią dziś często bardzo egzotycznie. Bogate złoża sfalerytu, najbogatszej rudy cynku, odkrytej na terenach Lizard1 w połowie XVIII wieku, ożywiły senne dotychczas i spokojne miasta i miasteczka hrabstwa. Ulokowane we wschodniej części półwyspu Helston, przeistoczyło się z cichej osady w tętniący gwarem, pełen ludzi ośrodek górniczy. Ta gościnna miejscowość słynie do dnia dzisiejszego z niezwykle oryginalnego pochodu organizowanego rok rocznie 8 maja, począwszy od XVII stulecia, zwanego Furry Dance. W trakcie imprezy mężczyźni w cylindrach i kobiety w barwnych letnich sukienkach wirują na wąskich uliczkach Helston w jakimś dziwnym, podniosłym tańcu
Kornwalijska koniunktura trwała jednakże tylko przez sto lat. Masowy import taniego metalu z Malezji doprowadził w szybkim czasie do zamknięcia większości kopalń. Kiedy w popularnym miejscowym dzienniku „Cornish Telegraph” ukazał się artykuł opisujący nieograniczone wręcz możliwości zatrudnienia w Nowej Zelandii, tysiące zubożałych rodzin nie wahało się ani chwili. Bilet na pływające ku Antypodom statki stał się najbardziej poszukiwanym w Kornwalii towarem.
Był 26 maja 1872 roku, kiedy gwałtowna krzątanina i zaparkowany pod numerem 61 przy Wendron Street olbrzymi konny wóz wskazywał nieomylnie, że oto kolejni ludzie opuszczają podupadające miasto. Byli to państwo James i Jane Fitzsimmonsowie, którzy wraz z piątką najmłodszych dzieci zdecydowali się szukać szczęścia za Oceanem. Siedmioro starszego rodzeństwa zostawało na miejscu w Helston. Pożegnaniom z rodziną, krewnymi, przyjaciółmi i sąsiadami nie było końca. Wreszcie jednak trzeba było ruszać.
– Bob! Gdzie jest Bob? – Przez brzęczący monotonnie gwar głosów przebił się głośny okrzyk pani Jane.
– Tu jestem, mamo. Chciałem się tylko jeszcze raz pożegnać z kolegami. – Od grupki chłopaków oderwał się najmłodszy syn Fitzsimmonsów, Robert Prometheus, obchodzący tego dnia dziewiąte urodziny. Był chudy, mały jak na swój wiek, o jasnych, niebieskich oczach, płomiennorudej czuprynie i usianej tysiącem piegów twarzy. Targały nim mieszane uczucia. Z jednej strony ciekawił daleki, nieznany kraj, kusiła wielka, tajemnicza przygoda, z drugiej zaś żal było rozstawać się z rodzeństwem i przyjaciółmi, opuszczać miasto, w którym od urodzenia zdążył już poznać każdy kamień.
– Skaranie boskie z tym dzieciakiem – załamała ręce pani Fitzsimmons. – No chodźże prędzej, pociąg nie będzie na nas czekał! Chyba, że chcesz zostać?
– Nie, już idę. – Rudy chłopiec wdrapał się zgrabnie na stertę walizek i wśród ścieranych ukradkiem łez oraz machającego na pożegnanie lasu rąk, wyładowany po brzegi furgon ruszył powoli w kierunku stacji kolejowej w Falmouth.
– Szczęśliwej podróży! – Rozległy się wokół wołania – Boże prowadź!
W Falmouth, rodzina Fitzsimmonsów załadowała się wraz z całym dobytkiem do wagonu i w ciągu kilku godzin dotarła szczęśliwie do portu w Plymouth. Tam weszli na pokład ss. Adamont, statku, który miał ich dowieźć do brzegów South Island (Wyspy Południowej), będącej częścią ich ziemi obiecanej – Nowej Zelandii.
*
Nowa Zelandia, kraj na końcu świata – jak mawiają o niej mieszkańcy, – leży w odległości 2 tysięcy kilometrów na południowy wschód od Australii, z dala od wielkich skupisk ludności i światowych ośrodków gospodarczych. Składa się z dwóch dużych wysp: Południowej i Północnej oraz licznych małych wysepek, rozsianych po bezkresnych wodach Oceanii, między innymi: Stewart, Chatham, Kermadec, Campbell, Bounty, Antypody i Auckland. W 1642 roku dotarł tutaj pierwszy Europejczyk, Holender Abel Tasman, który odkrytej przez siebie krainie nadał nazwę zapożyczoną od jednej z holenderskich prowincji. W XVIII wieku, po lądowaniu Jamesa Cooka wyspy zajęła Wielka Brytania, włączając je w 1840 roku do swoich posiadłości jako kolejną kolonię2.
Wyspa Południowa przypomina swym krajobrazem Norwegię. Pełno tu głębokich fiordów i ośnieżonych szczytów, a w dolinach ścielą się soczyste, zielone łąki. Wzdłuż zachodniego wybrzeża ciągnie się łańcuch Alp Nowozelandzkich, opadających stromo w kierunku Morza Tasmana i łagodnie ku wschodowi. Te malownicze góry, urozmaicone rozległymi lodowcami, osiągają wysokość ponad trzech tysięcy metrów, z najwyższym szczytem o nazwie Mount Cook – 3764 m n.p.m.
Wyspa Północna jest zupełnie inna. Występują tu owoce tropikalne i lasy o wyjątkowym drzewostanie, a trzodę można wypasać bez potrzeby gromadzenia paszy na zimę. Nowa Zelandia jest więc krajem ogromnej ilości owiec i krów, czyli wełny i znakomitych wyrobów mleczarskich. Hodowli sprzyja oceaniczny, wilgotny i umiarkowany klimat. Średnia temperatura najchłodniejszego miesiąca, lipca, waha się od +12°C na północy do +5°C na południu. W styczniu nieznacznie przekracza 20°. Pomimo dość obfitych opadów atmosferycznych dni słonecznych jest tu prawie tyle, co we Włoszech. W Nowej Zelandii nie ma również niebezpiecznych zwierząt ani niebezpiecznej i trującej roślinności. Po lasach można chodzić boso, spokojnie spać i zjadać wszystko, co rośnie. Gdyby nie przerażające odległości, byłby to najszczęśliwszy kraj na świecie.
Spośród napływowej ludności olbrzymią większość stanowią do dziś potomkowie emigrantów z Wysp Brytyjskich: Anglii, Walii, Szkocji i Irlandii3. Z powodu rygorystycznych ograniczeń imigracyjnych w stosunku do ludności nieanglosaskiej struktura narodowościowa nie uległa do dziś wielkiej zmianie. 75% ogółu ludności mieszka w miastach, głównie w stolicy kraju Wellington, a także w Auckland, Christchurch i Dunedin. Szczególnie pięknym i malowniczym położeniem wyróżnia się dawna (do 1865 r.) stolica i najludniejsze miasto Nowej Zelandii – Auckland, położone wśród sześćdziesięciu wygasłych wulkanów.
Państwo Fitzsimmons zamieszkali w uroczym miasteczku Timaru, stolicy dystryktu o tej samej nazwie, gdzie sporą część mieszkańców stanowili inni kornwalijscy emigranci. Wokół rozpościerały się zielone pastwiska i lesiste wzgórza, za którymi piętrzyły się majestatycznie ośnieżone szczyty Nowozelandzkich Alp. Południową i północną granicę dystryktu wyznaczały tocząc leniwie swe krystaliczno czyste wody dwie rzeki: Rangitata i Pareora. Tereny te były prawie nie zamieszkane aż do roku 1859, kiedy to angielski statek „Strathalian” zacumował przy brzegu, przywożąc na pokładzie ponad półtorej setki imigrantów.
Dzisiejsze Timaru znane jest jako popularna miejscowość turystyczna i wypoczynkowa, zamieszkiwana przez około 42 000 obywateli. Słynie z uprawy wielkich lilii, zwanych „Canna”. Jednakże w początkach lat siedemdziesiątych XIX wieku nikomu jeszcze nie śniło się ani o zorganizowanej turystyce, ani o uprawach lilii. Na rogu Stafford Street i Len Crem Terrace, James Fitzsimmons otworzył zakład kowalski, który stał się podstawą utrzymania całej siedmioosobowej rodziny. Początkowo stanowił coś pośredniego między szałasem a psią budą, tyle że dostosowaną do końskich rozmiarów. Pomocnik pracował przy miechu dmąc w rozżarzoną kupę węgli, a kowal potężnymi szczypcami obracał w płomieniu rozgrzaną do białości metalową sztabę. Najmłodsza pociecha – Bob, była zgodnie z życzeniem matki przygotowywana do stanu duchownego. W wieku 11 lat śpiewał w kościelnym chórze dwa razy w tygodniu i uczęszczał pilnie w każdą niedzielę na lekcje religii.
Rej wodził tam syn miejscowego pastora, niejaki Rodney Pritchard, którego pozycja została zagrożona pojawieniem się rudowłosego przybysza z Kornwalii. Między chłopcami rozpoczęła się ostra rywalizacja. Przybrała ona wkrótce tak niezdrowe rozmiary, że pastor postanowił zakończyć ją raz na zawsze. Zaproponował mianowicie konkurs... ze znajomości Biblii. Panu Fitzsimmonsowi propozycja ta wyraźnie nie przypadła do gustu. Udał się do pastora i zaproponował
– Sir, sugerowałbym innego rodzaju rywalizację. Zobaczmy, który z nich jest lepszym kowalem!
Pastor Pritchard zignorował propozycję Jamesa Fitzsimmonsa i pewnego ciepłego wieczoru, w salce katechetycznej miejscowego kościoła chłopcy przystąpili do zawodów. Zasiedli na dwóch końcach długiego drewnianego stołu, pośrodku którego zajął miejsce pastor – jedyny kompetentny członek szanownego jury. Na stojących pod ścianą krzesłach spoczęli zaproszeni widzowie.
– Bob – rozpoczął pan Prichard. – Co przynieśli Chrystusowi w darze Trzej Mędrcy ze Wschodu?
– Złoto, kadzidło i mirrę – padła natychmiastowa odpowiedź.
– Dobrze. A teraz ty, Rodney. Co zrobił Herod, kiedy Maria i Józef wraz z nowo narodzonym Chrystusem uciekli do Egiptu?
– Co zrobił? No... rozgniewał się bardzo.
– I co jeszcze?
– No... Kazał pozabijać wszystkie dzieci.
– Znakomicie!
– Bob, co Chrystus odpowiedział bogatemu młodzieńcowi, który zapytał Go: „Co dobrego mam czynić, abym miał życie wieczne”?
– „Idź, sprzedaj, co masz i daj ubogim, a będziesz miał skarb w niebie; i przyjdź, pójdź za mną” – wyrecytował Fitzsimmons
– Rodney, co musimy zrobić, aby otrzymać odpuszczenie grzechów?
– Hm. Wiele rzeczy.
– Ale co przede wszystkim?
– Przede wszystkim, to musimy nagrzeszyć.
– Ha, ha, ha, dobre sobie – pastor obrócił w żart nieuctwo syna. – Przede wszystkim musimy się wys... no co?
– Przychodzi mi jedna rzecz do głowy – podrapał się w nos Rodney, – ale to chyba nie to.
– Właśnie, że to – wycedził przez zaciśnięte zęby pastor. – No, gadajże! Wyspo...
– Aaaa, chyba, że tak – załapał wreszcie indagowany. – Oczywiście. Wyspowiadać. Musimy się wyspowiadać.
Padały następne pytania, a po każdej odpowiedzi Boba pastor Prichard zdumiewał się coraz bardziej. Czego bowiem nie wiedział chytry duchowny, pani Jane Fitzsimmons pilnie dbała o znajomość Pisma Świętego u swej latorośli, od kiedy tylko ten zaczął mówić. Na każdy cytat Rodney’a Bob odpowiadał trzema. Po kilku minutach takiej zabawy pastor widząc, że zwycięstwo wymyka się rodzinie Pritchardów, zaczął zadawać pytania tendencyjne. To znaczy Bobowi bardzo trudne, swemu synowi zaś dziecinnie proste.
– Rodney, jak brzmią słowa Modlitwy pańskiej?
– Ojcze nasz, któryś jest w niebiosach! Święć się imię twoje. Przyjdź królestwo twoje... – rozpoczął recytację zapytany. – ... I nie wódź nas na pokuszenie. Ale nas zbaw ode złego. Amen
– Wyśmienicie – ucieszył się pastor. – A teraz ty, Bob. Wymień wszystkie osiem błogosławieństw, które Jezus ogłosił swym uczniom.
– Błogosławieni ubodzy w duchu, albowiem ich jest królestwo niebieskie – odpowiedział bez zająknienia Fitzsimmons. – Błogosławieni cisi, albowiem oni posiądą ziemię. Błogosławieni, którzy płaczą, albowiem oni będą pocieszeni. Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości, albowiem oni będą nasyceni. Błogosławieni miłosierni, albowiem oni miłosierdzia dostąpią. Błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądać będą. Błogosławieni pokój czyniący, albowiem nazwani będą synami Bożymi.
– Nieźle, Bob, ale to dopiero siedem.
– Jeszcze... Jeszcze... Zapomniałem ostatniego.
– No cóż. Błogosławieni, którzy prześladowania cierpią dla sprawiedliwości, albowiem ich jest królestwo niebieskie – dokończył za niego z tryumfującą miną pastor Pritchard. – Spisałeś się znakomicie, ale w tej sytuacji...
To mówiąc wziął w ręce pięknie wydaną Biblię, oprawioną w cielęcą skórę i ze złotymi okuciami, która miała przypaść zwycięzcy. Odwrócił się plecami do Boba wręczając ją swemu synowi.
– Zwycięzcą dzisiejszych zawodów został Rodney! – ogłosił uroczyście wszystkim zgromadzonym
Mały Robert poczerwieniał tylko na swej piegowatej twarzy i bez słowa wyszedł z kościoła. Kiedy chwilę po tym Rodney również opuścił Dom Pana ściskając pod pachą swoją zdobycz, Bob dopadł go jednym susem, wyrżnął w ucho, zabrał Biblię i pobiegł do domu. Tak skończył się pierwszy pojedynek na pięści przyszłego mistrza świata.
*
Drugi nie był już tak szczęśliwy, ale być może właśnie dlatego Bob w ogóle został bokserem. Miał już lat 15, kiedy mama wysłała go do sklepu po tabakę dla ojca. Po drodze znajdowało się boisko, gdzie gromadka młodych ludzi grała w piłkę. W tym momencie jeden z zawodników kopnął futbolówką tak mocno, że przeleciała przez płot i spadła tuż pod nogi przechodzącego Fitzsimmonsa.
– Hej, mały! – Krzyknął kapitan jednej z drużyn – Podaj no tu kulę!
Bob radośnie doskoczył do piłki i kopnął z całych sił, chcąc posłać ją z powrotem na boisko. Piłkarzem jednak najlepszym nie był; śpiewanie w chórze, studiowanie Biblii i pomoc ojcu w kuźni nie pozostawiały wiele czasu na inne rozrywki. Piłka poszybowała w zupełnie przeciwnym kierunku. Sekundę później wielki i silny chłopak stał już przed Bobem.
– Ty gnojku – wycedził przez zaciśnięte usta. – Zrobiłeś to specjalnie.
– Nic podobnego, chciałem tylko...
– Gówno mnie obchodzi, co chciałeś – warknął osiłek i niespodziewanie huknął Boba pięścią w nos. Ból ogniście eksplodował w oczach, a potem owinął wszystko czarnym aksamitem. Przeznaczona na zakupy moneta wypadła z bezwładnej ręki, poturlała się i znikła gdzieś w trawie.
Przygotowanie do zawodu pastora nie obejmowało walki na pięści. Więcej! Była ona nawet surowo przez matkę zakazana. Kiedy przyniesiono do domu półprzytomnego jeszcze, pokrwawionego i ze złamanym nosem syna, pani Fitzsimmons chwyciła z komody cienki, skórzany pas i sprała Boba tak, jak nie sprał go nikt przedtem ani potem. Wprawdzie dowiedziawszy się następnego dnia w jakich okolicznościach doszło do zdarzenia, zalała się łzami i bardzo syna przepraszała, lecz co Bob dostał, to dostał. Przez kilka następnych dni, siedzenie przychodziło mu z niejaką trudnością.
Od tego czasu głowę Roberta zaprzątała tylko jedna myśl. Zrewanżować się łobuzowi, który tak ciężko go pobił. Wiedział jednak, że z dużo starszym, większym i silniejszym chłopakiem nie ma najmniejszych szans. Postarał się więc odpowiednio do tego przygotować. Z leżących w ojcowskiej kuźni dwóch kawałków skóry uszył sobie bokserskie rękawice. Nigdy takich jeszcze w życiu nie widział, ale słyszał o nich. Wypełnił je ścinkami skóry oraz bawełną i wraz z kilkoma rówieśnikami z sąsiedztwa, rozpoczął naukę szlachetnej walki na pięści.
Marzenia Jane Fitzsimmons o wykształceniu syna na pastora odpłynęły w siną dal. Za to zapracowany ciężko kowal James Fitzsimmons, zyskał sobie bardzo gorliwego pomocnika. Bob, który dotąd nie za bardzo lubił pracę w kuźni, walił teraz z zapałem całymi godzinami ciężkim młotem w kowadło. Chciał wyrobić sobie odpowiednio silne mięśnie, kiedy wreszcie będzie mógł stanąć twarzą w twarz ze swym prześladowcą. Chłopak wybił mu z głowy zawód pastora, on postanowił mu wybić z głowy zawód piłkarza. Każdego wieczoru przed spaniem myślał o tym, co zrobi młodemu chuliganowi, gdy będzie już dostatecznie duży i silny.
Kiedy jednak po dwóch latach Bob poczuł, iż może już stawić czoła piłkarskiemu kapitanowi, ten zniknął z Timaru i nigdy się już tam na swoje szczęście nie pojawił. Ale to właśnie dzięki niemu Robert Fitzsimmons, zamiast zbierać na tacę datki, lub zarabiać trzy funty tygodniowo podkuwając konie, kasował dziesiątki tysięcy dolarów za jeden występ w ringu.
*
Jem Mace urodził się 8 kwietnia 1831 roku w Beston w hrabstwie Norfolk w Anglii. Początkowo zarabiał na życie jako wędrowny skrzypek, a w wieku lat osiemnastu rozpoczął zawodową karierę bokserską, wygrywając po 120 minutach twardej walki z niejakim Sydneyem Smithem. Uchodził za najlepszego technika w historii walk na gołe pięści. Był bardzo szybki, zwrotny i precyzyjny, dysponował potężnymi ciosami z obu rąk oraz wspaniałą pracą nóg. Od 1866 roku był championem Wysp Brytyjskich według tak zwanych London Prize Ring Rules. Przepisy te nie ograniczały walk w czasie, nie wyznaczały z góry określonej ilości rund ani długości trwania poszczególnej rundy. Czasami kończono rundę, gdy jeden z przeciwników był znokautowany i sekundanci musieli go w ciągu pół minuty docucić, kiedy indziej zaś liczono koniec rundy z chwilą, kiedy któryś z walczących padał na deski.
10 maja 1870 roku w Kennerville, koło Nowego Orleanu, Mace wywalczył tytuł mistrza Ameryki, pokonując w dziesięciu rundach (po 44 minutach walki) Toma Allena. Tym samym został więc mistrzem świata wszechwag. Bronił tego tytułu dwukrotnie, pojedynkując się z Joe Coburnem. Pierwsze spotkanie miało miejsce w stolicy Kanady Ottawie, 11 maja 1871 roku. Przez 77 minut obaj pięściarze nie zadali sobie ani jednego uderzenia i mecz przeszedł do historii jako „no blow struck” (walka bez ciosów). Zawodnicy wyjaśnili potem, że bali się siedzącego w pierwszym rzędzie na widowni komisarza miejscowej policji, który w każdej chwili mógł przerwać spotkanie i kazać ich aresztować za łamanie prawa.
Aby rozwiać wszelkie wątpliwości zakontraktowano mecz rewanżowy, który odbył się 30 listopada tego samego roku w Bay St. Louis w Luizjanie. Początkowo przeważał czterdziestoletni już, bardziej rutynowany i celniejszy Mace, ale w miarę upływu czasu zaczął tracić kondycję i dopuszczać do głosu młodszego rywala. Jednak Coburn bał się zdecydowanie zaatakować, jakby obawiając się podstępu i pojedynek zaczął żywo przypominać spotkanie sprzed pół roku. W dwunastym starciu, po 3 godzinach i 43 minutach meczu, sędzia dał im jeszcze pięć minut na zadanie decydującego ciosu, a wobec braku takowego, przerwał zmagania z powodu zapadających ciemności, ogłaszając remis.
Planowana na 14 sierpnia następnego roku walka Mace’a z Nedem O’Baldwinem o tytuł mistrza Ameryki w Baltimore nigdy nie doszła do skutku. Obaj pięściarze zostali aresztowani i osadzeni w więzieniu, a po zwolnieniu nie zdołali dojść do porozumienia co do osoby sędziego pojedynku.
W 1873 roku Mace ogłosił swoje wycofanie i zrezygnował ze wszystkich tytułów, chociaż nadal aktywnie występował na ringach całego świata, walcząc już jednakże tylko w rękawicach. Cztery lata później przyjechał do Sydney, gdzie wraz z Larry Folley’em otworzył szkołę boksu w należącym do Larry’ego hotelu White Horse.
W 1880 roku, w poszukiwaniu młodych talentów Mace odwiedził Nową Zelandię. Tam w miejscowości Timaru na South Island wpadł mu w oko chudy, niezgrabny zwycięzca turnieju amatorskiego w wadze lekkiej. Nazywał się Robert Fitzsimmons.
Bob znokautował czterech przeciwników i kiedy ogłoszono oficjalnie jego zwycięstwo, podszedł do promotora turnieju, słynnego pięściarza Jema Mace, aby odebrać obiecaną nagrodę w postaci złotego zegarka. Dowiedział się jednak, że przez zapomnienie mistrz zostawił nagrodę w domu. Ten dom znajdował się w miejscowości Birmingham w Anglii i młody Fitzsimmons odkrył już w początkach swej kariery, że w bokserskim biznesie obietnice znaczą tyle, co gruszki na wierzbie.
Nie zraził się tym jednak, lecz dalej pilnie rozwijał swą pięściarską sztukę. Nie jest dokładnie wiadomym, kiedy zaczął toczyć pierwsze płatne walki. Miejscowe gazety niewiele uwagi poświęcały bokserskim pojedynkom, a rezultaty poszukiwań historyków pięściarstwa, oparte niejednokrotnie na relacjach świadków, przynoszą często bardzo sprzeczne wiadomości. Bratanica Roberta, pani Joan McLean z Timaru (córka jego starszego brata Jarreta) opowiadała, że w jednej z pierwszych zawodowych walk przyszły mistrz, ważący wtedy niespełna 60 kilogramów, znokautował już w pierwszej rundzie potężnego kowala Toma Bainesa, zwanego „Timaru Terror”. Wśród pokonanych w tym czasie przez Boba rywali, wymienia się takie nazwiska jak: Pat McCarney (KO 11), Artur Cooper (KO 3) i Jack Murphy (KO 8). Wspomina się też o jego porażce poniesionej z Jimem Crawfordem.
Wiosną następnego roku, niewzruszony Jem Mace znowu był w Timaru i znowu bez zegarka. Tym razem jednak przywiózł ze sobą olbrzymiego Maorysa, Herberta Slade’a, kandydata na mistrza świata wagi ciężkiej. Jem miał z właścicielem amerykańskiej „Gazety Policyjnej” Richardem K. Foxem umowę tego rodzaju, iż Fox sponsorował będzie każdego pięściarza, który jest w stanie zrzucić z tronu znienawidzonego przez niego championa wszechwag Johna Lawrence Sullivana4.
W ciągu tego roku Bob bardzo rozwinął się fizycznie, ważył już prawie 70 kilogramów i zwyciężając pewnego wieczoru aż pięciu przeciwników po kolei, zdobył zaszczytny, choć nieoficjalny tytuł mistrza Nowej Zelandii wagi średniej. Miejscowi promotorzy, wietrząc w tym niezły interes, postanowili skonfrontować jego siły z wielkim Maorysem.
Na wieść o tych planach, Mace popukał się w czoło.
– To chory pomysł – powiedział. – Postawcie tylko tych dwóch obok siebie, to przejdzie wam ochota do robienia głupich żartów.
Różnica wzrostu, a zwłaszcza wagi była tak ogromna, że po prostu obawiał się o życie Boba. W końcu, pod naciskiem miejscowego lobby bokserskiego, znającego już niesamowitą siłę uderzeń młodego rudzielca, zgodził się. Był sędzią tego pojedynku i w każdej chwili mógł go przecież przerwać, chroniąc życie oraz zdrowie Fitzsimmonsa. I rzeczywiście przerwał zmagania już w drugiej rundzie, kiedy ze zdumieniem ujrzał, co piegowaty chudeusz wyprawia z jego pupilem. To nie Robert leżał bez przytomności na deskach, jak miał prawo przypuszczać, ale jego nadzieja, olbrzymi Maorys znajdował się na podłodze w stanie godnym pożałowania, sflaczały jak gumowa rękawiczka.
– Posłuchaj mojej rady, chłopcze – rzekł do zwycięzcy – Jedź do Australii, poszukaj w Sydney Larry Folley’a i powiedz mu, że ja cię przysłałem.
*
Właściwie na dobrą sprawę nie wiadomo, dlaczego ta podróż zabrała Bobowi aż dwa lata. Najprawdopodobniej przyczyną była panna Alice Jones, początkująca aktorka z Timaru, którą w tym czasie poślubił. Dostępne źródła przechowały bardzo niewiele informacji na temat pierwszej pani Fitzsimmons. Wiadomo tylko, że była bardzo piękną kobietą, o błękitnych jak wody Pacyfiku oczach i długich włosach w kolorze dojrzałej pszenicy. Nasz bohater kochał się w niej już od dawna, lecz ona początkowo nie zwracała na delikatnie mówiąc niezbyt przystojnego rudzielca najmniejszej uwagi. Dopiero rosnąca sława ringowego herosa spowodowała, że śliczna jak poranek Alice obdarzyła go swym powłóczystym spojrzeniem. I nie tylko spojrzeniem.
Wiadomo także, że małżeństwo państwa Fitzsimmonsów miało niemalże od samego początku bardzo burzliwy przebieg. Bob i Alice kłócili się namiętnie, potem równie namiętnie kochali, aby po niedługim czasie znów powrócić do nieustających awantur.
*
18 stycznia 1788 roku, flotylla brytyjskich okrętów, składająca się z dziewięciu statków handlowych, sześciu transportowców z zesłańcami i dwóch okrętów wojennych, dotarła do Australii5 i zarzuciła kotwicę w zatoce Botany Bay. Dowodził nią Arthur Phillip, który otrzymał od rządu Jej Królewskiej Mości pełnomocnictwo uprawniające do założenia tu kolonii. Jednakże już podczas pierwszych oględzin terenu stwierdzono, że ziemi w okolicy zatoki są zabagnione i nie nadają się do celów osiedleńczych. Dlatego po kilku dniach okręty popłynęły dalej na północ, do rozległej i głębokiej zatoki Port Jackson. Przybyły tam 26 stycznia, przywożąc na pokładzie 1 200 ludzi. 778 było zesłańcami6 (w tym 191 kobiet i trzynaścioro dzieci), resztę stanowili żołnierze, administracja wojskowa i załogi okrętów. Pierwsze osiedle nazwano Sydney, na cześć ówczesnego ministra kolonii Wielkiej Brytanii, lorda Sydneya.
Na nowym miejscu zesłańcy znaleźli się w bardzo ciężkich warunkach. Wokół zatoki Port Jackson rosły gęste lasy i aby przygotować tereny pod zasiew trzeba było wycinać drzewa i karczować pnie. Twarde drewno eukaliptusów ciężko poddawało się piłom i toporom, a korzenie wrastały w ziemię na głębokość nawet i do 30 metrów. Przesiedleńcy nie posiadali narzędzi, którymi mogliby uprawiać ziemię, musieli więc sami sporządzić sobie prymitywne pługi i łopaty. Z godną podziwu pomysłowością wykorzystali do tego celu patelnie i inne przedmioty domowego użytku. Z pierwszym uderzeniem siekiery rozpoczął się proces, który już niebawem miał w sposób drastyczny przekształcić pół kontynentu, podrywając jednocześnie podstawy społeczeństwa jego pierwotnych mieszkańców.
Trudności potęgowały się, ponieważ ani wśród zesłańców, ani wśród eskorty nie było nikogo, kto chociażby trochę znał się na uprawie ziemi. Nigdzie również nie znaleźli żadnych kultur żywnościowych podobnych do europejskich oraz zwierząt, które można by udomowić. Bydło, ziarno, odzież i najpotrzebniejsze narzędzia trzeba było sprowadzać z Anglii, co nie było wcale proste. W tamtych odległych czasach statki żaglowe przebywały drogę z Londynu do Sydney w ciągu pół roku, – jeśli wszystko dobrze poszło. Jeśli nie, podróż trwała nawet osiem lub dziewięć miesięcy. Nie wszystkie z nich także w ogóle dopływały do portu przeznaczenia. Wiele ulegało katastrofom, inne zawracały, napotkawszy na swej drodze niemożliwe do pokonania przeszkody.
Potok tych i dalszych zsyłanych do Australii przesiedleńców wywołany był dążeniem Anglii do pozbycia się „zbytecznego” i „niepożądanego” elementu. Trzymanie go w więzieniach wymagało znacznych nakładów z państwowego budżetu, natomiast tu musieli oni nie tylko utrzymać siebie, lecz także przygotować warunki do przyjęcia następnych grup.
Częste okresy głodu, gdy statki z Anglii nie przywoziły żywności, zmuszały ostatecznie do rozwoju miejscowego rolnictwa i hodowli. Praca katorżników była jednak początkowo mało wydajna, a ludność tubylcza nie mogła być wykorzystywana jako siła robocza, ponieważ znajdowała się na poziomie ludzi z epoki kamiennej. Miejscowi nie znali ani prymitywnej uprawy ziemi, ani hodowli, utrzymywali się dzięki zbieractwu, myślistwu i połowom ryb. Ponieważ aborygeni okazali się „bezużytecznymi” i „zbytecznymi” ludźmi, zaczęto ich wypierać z najbardziej urodzajnych terenów, a często nawet zabijać.
Takie właśnie były początki miasta, do którego Bob Fitzsimmons przybył w połowie 1883 roku. Po prawie stu latach kolonizacji nie przypominało już oczywiście w niczym owego wydartego lasom kawałka gruntu, dalekie było jednakże i od wyglądu dzisiejszej metropolii. Na południe od zatoki znajdowała się handlowo – finansowa dzielnica Sydney z bankami, sklepami oraz prymitywnymi barakami, w których prowadzono aukcje znakomitej australijskiej wełny merynosowej. W części północnej skupiły się zakłady przemysłowe, głownie rzeźnie i fabryki włókiennicze. Dziś handlową i przemysłową część miasta łączy zbudowany w roku 1932 łukowaty most, przerzucony nad Port Jackson, stanowiący jedną z najbardziej interesujących konstrukcji inżynierskich świata. Wraz z drogami dojazdowymi jego długość wynosi 2 kilometry, zaś główny łuk znajduje się 50 metrów nad powierzchnią wody. Pod mostem tym mogą przepływać największe nawet statki oceaniczne.
Centrum Sydney było niewielkie, w architekturze dominował styl starej Anglii. Miasto zdobiły ogrody i parki, których rozległe polany służyły organizowaniu rozmaitych gier i zawodów sportowych. Dzielnice mieszkalne otaczały centrum pierścieniem. Składały się one z schludnych parterowych, rzadziej piętrowych domków, przed którymi znajdowały się zwykle niewielkie, lecz starannie pielęgnowane trawniki, oddzielone od ulic gęstymi żywopłotami albo malowniczymi murkami z cegły. Niemal przy każdym domku, na wysokich na około 2 metry słupach umieszczony był betonowy zbiornik, służący do gromadzenia wody deszczowej.
Wzdłuż dolin rzek wpadających do zatoki Port Jackson ulokowały się rolnicze przedmieścia Sydney. Tutejsze farmy były z reguły niewielkie, ale za to bardzo dochodowe. Produkowało się w nich głownie warzywa i owoce oraz hodowało bydło mleczne i trzodę chlewną. Powszechnie znane były gaje pomarańczowe przedmieścia Paramatta, których produkcję dostarczano do sklepów w Sydney. Za wzgórzami otaczającymi miasto wznosiły się Góry Błękitne. Ich spadziste zbocza pokryte były lasami składającymi się z eukaliptusów, drzewiastych paproci oraz skrzypów. W lasach tych rosły soczyste i bujne trawy. Było tam wiele maleńkich, ale głębokich jezior i burzliwych wodospadów. W kanionach napotkać można było niewielkie kopalnie, w których niegdyś wydobywano cynę, miedź, złoto i rudę żelaza. Obecnie większość tych kopalń jest opuszczona. W centrum Gór Błękitnych znajdują się rozległe jaskinie krasowe Jenolan, przyciągające dziś liczne rzecze turystów.
Zwiedzanie Sydney i jego pięknych okolic Bob odłożył na później. Wynajął pokój w położonym w dzielnicy zwanej Waverley hotelu „Prince” i odświeżywszy się nieco po podróży udał się na poszukiwania Larry’ego Folleya.
*
Partner Mace’a, trzydziestosześcioletni Folley, też był znanym pięściarzem. Jeszcze dwa lata wcześniej pobił na ustawionym w buszu ringu, niedaleko rzeki Murray niejakiego Abe Hickena, odbierając mu mistrzostwo Australii wszechwag. Ring znajdował się w lesie, ponieważ walki na gołe pięści były w tym czasie w Australii – jak i zresztą gdzie indziej – surowo zakazane. W związku z powyższym, panowie Folley i Mace nauczali w swej szkole boksu według tak zwanych Przepisów Markiza Queensberry (Marques of Qeensberry Rules), które obok innych regulacji, nakazywały toczenie walk w rękawicach.
Queensberry Rules zastosowano po raz pierwszy w Londynie, w końcu 1865 roku, ale upowszechniły się w Anglii dopiero siedem lat później. Jak utrzymują niektórzy, markiz John Sholto Douglas Queensberry (1844–1900) wcale nie był ich autorem i posłużył tylko jako firma. W rzeczywistości opracowane zostały przez londyńskiego dziennikarza, Johna Chamberlaina. Najważniejsze ich przepisy stanowiły:
1. Mecz bokserski należy rozgrywać na kwadratowym ringu o wymiarach 24 x 24 stopy (7,3 x 7,3 m) lub bardzo do tych wymiarów zbliżonym.
2. Zawodnikom nie wolno obejmować się ramionami i stosować żadnych chwytów zapaśniczych.
3. Runda trwa 3 minuty, a między rundami obowiązuje 1 – minutowa przerwa.
4. Zawodnik, który upadnie na skutek otrzymanego ciosu czy też z jakiejkolwiek innej przyczyny, jest wyliczany przez sędziego. Jeżeli po upływie 10 sekund nie stanie na środku ringu i nie podejmie dalszej walki – sędzia ogłasza zwycięstwo jego przeciwnika. W czasie wyliczania leżącego, jego przeciwnik musi odejść do swego narożnika.
5. Zawodnicy klęczący na jednym kolanie, a tak samo wiszący na linach uważani są za leżących.
6. Rękawice powinny być dobrze dopasowane, nowe i w najlepszym gatunku.
7. Jeżeli rękawica zostanie w jakikolwiek sposób uszkodzona, należy ją wymienić na życzenie sędziego.
8. Nie dozwolone jest używanie w ringu obuwia z gwoździami.
„Queensberry Rules” nie określały jeszcze ilości rund. Jeżeli walka nie zakończyła się wyliczeniem jednego z jej uczestników, prowadzący ją arbiter wskazywał zwycięzcę według swego uznania. Dopiero wiele lat później zaczęto stosować ocenę walki na punkty. Przepisy te stanowiły fundament wszystkich późniejszych regulaminów pięściarskich.
W roku 1872 dokonano również w Anglii pierwszego w dziejach podziału na kategorie wagowe. Ustalono na razie trzy kategorie: lekką – do 140 funtów (63,5 kilogramów), średnią – do 158 funtów (71,6 kg), oraz ciężką – ponad 158 funtów.
Nowe przepisy, rękawice i podział na wagi – wszystko to miało na celu głównie ochronę zdrowia walczących, ale jak wiadomo, dobre rady i mądre zarządzenia nie zawsze znajdują aprobatę tych, dla których są przeznaczone. Prawa markiza, choć oficjalnie przyjęte, w praktyce często bywały ignorowane. Po cichu, ukradkiem, albo za wyjednanym przez czyjąś protekcję zezwoleniem władz, walczono nadal na gołe pięści, jeszcze długo po wprowadzeniu rękawic i nowych przepisów. Ostatnią walkę o mistrzostwo świata na gołe pięści stoczyli w Ameryce J. L. Sullivan i Jake Kilrain 8 lipca 1889 roku7.
Markiz Qeensberry wsławił się w historii jeszcze jednym dokonaniem, a mianowicie wsadzeniem za kratki Oscara Wilde’a. Sławny pisarz, chociaż był żonaty i miał dwoje dzieci, o wiele bardziej cenił sobie (przynajmniej od pewnego czasu) wdzięki męskie niż niewieście. W 1891 roku Wilde spotkał wielką miłość swego życia, dwudziestojednoletniego lorda Alfreda Douglasa, nazywanego przez przyjaciół „Bosie”. Zakochali się w sobie od pierwszego wejrzenia. „Bosie”, niezwykle urodziwy młody poeta, posiadał wszystko, czym zachwycał się Oscar. Był uczuciowy, wrażliwy, impulsywny i dumny. Z drugiej strony Wilde, pierwszy komediopisarz i intelekt Londynu, niesłychanie imponował Alfredowi.
Ojcem uroczego „Bosiego”, był wspomniany wyżej ósmy markiz Qeensberry, który cierpiał straszliwie z powodu „dziwnej” przyjaźni syna. Rozwścieczony tym romansem, zostawił któregoś dnia w klubie pisarza kartkę zaadresowaną do „Oscara Wilde’a, pozującego na sodomitę”. W odpowiedzi Wilde wniósł do sądu pozew przeciwko niemu o oszczerstwo. Markiz był jednak dobrze przygotowany do procesu. Wynajęci przez niego prywatni detektywi zebrali zeznania kilku młodych kochanków pisarza. Sądowi przedstawiono też wykradzioną „Bosiemu” korespondencję z Wilde’m. Nie mogąc podważyć tych dowodów, Wilde wycofał pozew i sprawa została umorzona.
Ale wtedy do ataku ruszył markiz Queensberry. Wilde został aresztowany i oskarżony przez niego o czyny nierządne, popełnione wobec kilku chłopców. Bronił się z wielką elokwencją, wygłaszając słynną mowę o „miłości, która nie śmiała wymówić swego imienia”. Sędziowie nie potrafili wydać wyroku i zarządzono drugi proces. Przyjaciele i żona Oscara błagali go, by wyjechał z kraju póki jeszcze może, ale odmówił.
Zeznania odnalezionych przez ludzi markiza męskich prostytutek, podczas kolejnego procesu w 1895 roku były tak miażdżące, że sędzia wydał w końcu najsurowszy przewidziany prawem wyrok: dwa lata ciężkich robót. Świat artysty legł w gruzach. Warunki w ówczesnych angielskich więzieniach były fatalne, co doprowadziło Wilde’a niemal do utraty zmysłów. Tragiczne przeżycia zaowocowały jednak dwoma najwybitniejszymi utworami w jego dorobku – De profundis, listem napisanym w więzieniu w Reading do lorda Douglasa, a jednocześnie autobiograficzną spowiedzią, oraz doskonałym wierszem zatytułowanym „Ballada o więzieniu w Reading”, którego tematem jest egzekucja mordercy.
*
Spółka panów Mace’a i Folley’a „wyprodukowała” wielu znakomitych australijskich bokserów, między innymi: Petera Jacksona, Franka (Paddy) Slavina, Jima Halla, Dana Creedona i Joe Goddarda. Wspólnicy nie byli jednak zbyt hojni dla swych podopiecznych. 50 szylingów za czterorundową walkę było zapłatą całkiem normalną.
Kolonie australijskie przodowały w tym czasie w rozwoju widowisk sportowych, a tłumy przyciągane przez pierwsze imprezy były duże, jak na ówczesne standardy światowe. Umiarkowany klimat był naturalną zachętą do wypoczynku na świeżym powietrzu, ale dopiero rosnące tempo urbanizacji dostarczyło bodźca do rozwoju widowisk. Stopniowe wprowadzanie częściowo wolnej soboty było reakcją na zapotrzebowanie na czas wolny i z kolei pomogło stworzyć zapotrzebowanie na widowiska sportowe. Już pierwsi koloniści przynieśli ze sobą tradycyjne brytyjskie sposoby spędzania wolnego czasu. Na przykład brytyjską miłość do koni łatwo udało się pogodzić z warunkami kolonialnymi, nawet jeśli oznaczało to, jak we wczesnych latach we Fremantle, urządzanie wyścigów końskich wzdłuż plaży. Do tego wszystkiego doszła jeszcze kolonialna pasja do hazardu, która przynajmniej częściowo wywodziła się z fatalizmu zesłańczego temperamentu. Wydarzeniem o symbolicznym znaczeniu był pierwszy Puchar Melbourne w 1861 roku, który wkrótce uzyskał ogólnonarodową popularność. W 1870 roku w imprezie uczestniczyło 30 000 widzów! Nie mniejszą popularnością cieszyły się zawody krykietowe, piłka nożna, rugby i oczywiście boks.
Taki rozwój sportu nie był tylko prostą pochodną klimatu i urbanizacji, ale wynikał także z rozproszonej zabudowy australijskich miast, z ich obfitością parków i boisk. W rezultacie to subtelne poszukiwanie przyjemności i mistrzostwa stało się znaczącym przejawem kolonialnej kultury. Sport potrafił kreować bohaterów – a później także bohaterki, – którzy cieszyli się niekwestionowanym poważaniem w społeczeństwie nadal niepewnym, a nawet podzielonym wokół swego pochodzenia i historii.
Fitzsimmons walczył i wygrywał, jednak przez miejscowy światek bokserski uważany był za przeciętniaka, silnego i wytrzymałego, ale nie reprezentującego mistrzowskiej klasy. Nikt więc chyba nie był bardziej zdziwiony niż Australijczycy, kiedy kilka lat później, już w Stanach Zjednoczonych Bob znalazł wreszcie swą pięściarską sławę.
*
Niskie zarobki oraz brak uznania wśród fachowców i publiczności, a także przyjście na świat potomka o imieniu Charles spowodowały, że nieco zniechęcony Fitzsimmons powrócił do Nowej Zelandii. Przez dwa lata pauzował, poświęcając więcej czasu rodzinie i pracy zawodowej w charakterze kowala w odlewni Parsona & Andrewsa. Bardzo mu się tam nie podobało, ale z czegoś przecież trzeba było żyć. Odlewnia to była prawdziwa, beznadziejna otchłań, wypełniona obłokami czarnego dymu i białej pary. Wulkan, wewnątrz którego cyklopi kuli pioruny mogące zdruzgotać sam Olimp. Uszy miażdżył nieustanny łoskot, zgrzyt i sapanie machin. Wielkie piece, dyszące płomieniami, były jak wieże średniowiecznych zamków. Potężne koła maszyn obracały się z szybkością błyskawic. Wielkie rusztowania same toczyły się po szynach. Strumienie rozpalonego do białości żelaza wyciskały siódme poty z półnagich, jak spiżowe posągi robotników o ponurych wejrzeniach. Ponad tym wszystkim – krwawa łuna, warczenie kół, jęki miechów, grzmot młotów i niecierpliwe oddechy kotłów, a pod stopami dreszcz wylęknionej ziemi.
Pewnego dnia doszło do konfliktu Boba z brygadzistą.
– Hej, chłopcze, żywiej nieco! Ruszasz się jak mucha w smole! – krzyknął mu niemal do ucha kierownik zmiany. – Płacą ci tu za robotę, a nie za obijanie się.
Nazywał się Thomas Linder i był szczerze znienawidzony przez wszystkich pracowników odlewni. Czepiał się o każde głupstwo, obrzucał wszystkich bez wyjątku robotników wulgarnymi słowami i za najdrobniejsze nawet przewinienie karał obcięciem premii. Wielu odgrażało się, że stłucze mu w końcu mordę, ale jak na razie kończyło się tylko na obietnicach, nikt nie chciał stracić nieźle płatnej pracy. Nie od rzeczy był tu także fakt, że Linder miał posturę dobrze rozrośniętego byka, a spod koszulki z krótkimi rękawami wystawały jak dwa potężne konary niesamowicie grube ręce z prężącymi się węzłami mięśni. Od początku Bob starał się schodzić mu z drogi i unikać zatargów. Udawało się to aż do dzisiaj.
– Robię, co do mnie należy – odpowiedział spokojnie, nie zmieniając tempa uderzeń młotem w rozpaloną obręcz. – Tego nie można robić na wyścigi, bo inaczej materiał źle się uformuje.
– Ty mnie, skurwielu, nie ucz jak należy pracować – zjeżył się brygadzista. – Od uczenia to ja tu jestem, a ty masz zapierdalać i robić, co ci mówię.
– Jestem kowalem od dziecka i wiem jak należy wykonywać swoją robotę – Fitzsimmons puścił koło uszu tego skurwiela, choć nie lubił jak go obrażano. Cholernie tego nie lubił.
– Nie gadaj tyle rudy gnojku, tylko bierz się żwawiej do pracy, bo się pożegnasz z premią w tym tygodniu.
Tego już było dla Boba za wiele. Usiłując opanować ogarniające go wzburzenie odłożył powoli trzymany w ręku młot i odwrócił się do brygadzisty spoglądając mu zimno w oczy. Byli mniej więcej tego samego wzrostu, choć dużo potężniej zbudowany Linder musiał być cięższy o dobre kilkanaście kilogramów.
– Obraziłeś mnie już po raz drugi – powiedział cicho. – I to bez najmniejszego powodu. Nazywam się Robert Fitzsimmons i wprawdzie jestem rudy, ale nic nie upoważnia cię do nazywania mnie gnojkiem.
– Jesteś gnojkiem i w dodatku nie tylko rudym, ale i łysym – twarz brygadzisty aż poczerwieniała z gniewu. Nikt dotąd nie próbował mu się tak arogancko postawić. – Do roboty gnojku, albo powyrywam ci tę resztkę ryżych kudłów. Sterczą jakby kto w gówno zapałek nawtykał. Zaraz... – Nie wiadomo, co miało być zaraz, bo brygadzista Linder nie dokończył już rozpoczętego zdania. Zamiast tego wydał z siebie przerażający skowyt.
Powodem tego wydartego z głębi trzewi jęku była gorąca jeszcze obręcz, którą Bob przy pomocy pary metalowych szczypiec gwałtownie nasadził mu na głowę. W rezultacie opisanego zdarzenia Thomas Linder wylądował w szpitalu, Bob Fitzsimmons zaś utracił pracę. Nie mogąc znaleźć innego, dobrze płatnego zajęcia, postanowił wrócić do boksu.
*
Drugiej inwazji Australii dokonał przyszły champion późną wiosną 1886 roku, lecz początek wcale nie był dla niego szczęśliwy. 15 maja, późniejszy mistrz Australii wszechwag Micke Dooley sprawił mu niezgorsze manto. W czwartej rundzie posadził Boba na deski, po raz pierwszy w jego karierze. Fitzsimmons podniósł się wprawdzie, ale był zamroczony i arbiter nie dopuścił do dalszej walki.
Dwa następne pojedynki z Dooley’em (2 i 5 czerwca) Robert również przegrał, choć nieznacznie i tylko na punkty. Mimo ogromnej siły ciosów, nie bardzo mógł sobie poradzić z dobrze wyszkolonym technicznie i rutynowanym przeciwnikiem. Ale był uparty. W lipcu po raz czwarty zmierzył się z Dooley’em i tym razem znokautował rywala ciężko w drugim starciu. Kolejnej walki, mającej wykazać ostatecznie, kto z nich dwóch jest lepszy, Dooley odmówił. Raz posmakowawszy siłę pięści Boba na swojej szczęce, nie miał ochoty narażać się na to samo po raz drugi.
Kolejnym wielkim rywalem naszego bohatera był Jim Hall. Ten australijski heros ringu urodził się w Sydney 22 lipca 1868 roku. Mierzył sobie 6 stóp i pół cala wzrostu (184 cm), a ważył w pełni formy 160 funtów (72 kg). Kiedy rozpoczął występy na zawodowym ringu dokładnie nie wiadomo, w każdym razie 10 marca 1889 roku pokonał w siedmiu rundach, w walce toczonej według London Prize Ring Rules George White’a, kasując nagrodę w wysokości tysiąca dolarów. W maju tegoż roku, po dwudziestu rundach morderczych zmagań toczonych już według reguł Markiza Queensberry, zwyciężył niejakiego „Starlighta”, zdobywając tytuł mistrza Australii wagi średniej i 1 500 dolarów. 10 czerwca obronił tytuł w pojedynku z tym samym zawodnikiem, nokautując go w piątym starciu. Następnie odniósł zwycięstwa nad Jackiem Molloyem i Jimem Nolanem, lecz 4 sierpnia został zastopowany w dziesiątej rundzie przez Jima Burgessa. Nie dostał jednak chyba większego lania, skoro już następnego dnia rozprawił się w dziesięciu starciach z Jackiem Slavinem.
20 października zawitał do wagi ciężkiej, gdzie łatwo rozprawił się w piątej rundzie w Sydney z miejscowym championem Jimem Dolanem, którego pokonał również w spotkaniu rewanżowym. Szczycił się również – obok wyżej wymienionych – zwycięstwami nad Herbertem Goddardem (KO 3), Eddie Welshem (KO 5), Peterem Bolandem (W 10), Pablo Fanque (KO 4) i „Tuttem” Ryanem (KO 5). W początkach 1890 roku zremisował po 15 starciach z Jamesem Fogartym. Z Fitzsimmonsem potykał się kilkakrotnie w czterorundowych walkach „no decision”, ale ich prawdziwa rywalizacja rozpoczęła się dopiero w roku 1890. Najpierw, 4 lutego Bob znokautował Jima już w pierwszej rundzie, ale sześć dni później, w walce rewanżowej sam dostał ko. w czwartym starciu. Werdykt wzbudził wiele emocji, bowiem spotkanie miało dziwny przebieg. Stawką był championat Australii w wadze średniej, a wielu obserwatorów twierdziło, iż wyniki obu spotkań były z góry ukartowane. Sam Fitzsimmons stwierdził po latach, że zgodził się przegrać w rewanżowej walce na usilną prośbę Halla, który w wypadku tego zwycięstwa miał w Ameryce zagwarantowany pojedynek z „The Nonpareil” Jackiem Dempsey’em o mistrzostwo świata. Hall zaprzeczał tym – jak się wyraził – pomówieniom, twierdząc, że wygrał w sposób jak najbardziej uczciwy.
Jak było naprawdę, już się pewnie nigdy nie dowiemy. Jedno, co jest pewne, to fakt, że Jim Hall nigdy nie dostał swojej upragnionej walki z Dempsey’em. Przed zaplanowaną podróżą do Stanów zachciało mu wypić kufelek zimnego piwa. W jednej z portowych knajp w Wooloomooloo wdał się w bójkę towarzyską z włoskim marynarzem. Znokautował wprawdzie adwersarza potężnym lewym sierpowym w szczękę, ale wcześniej makaroniarz rozpłatał mu fatalnie nożem prawą dłoń. Pojedynek o mistrzostwo został odłożony ad Kalendas graecas, czyli na święty nigdy.
Zamiast Halla do Ameryki popłynął Bob Fitzsimmons. 16 kwietnia zaokrętował się wraz z żoną i synem na ss. Zealandia i trzy tygodnie później był już w San Francisco.
------------------------------------------------------------------------
Przypisy
1. Lizard – nazwa tego kornwalijskiego półwyspu wywodzi się od celtyckiego lys ardh (główny punkt).
2. Od roku 1907 Nowa Zelandia stała się niezależnym państwem o statusie dominium, członkiem Brytyjskiej Wspólnoty Narodów. Władzę sprawował tam w imieniu monarchy generalny gubernator.
3. W Nowej Zelandii żyje dziś także ponad 200 tysięcy Maorysów, rdzennych mieszkańców wysp
4. 6 lipca 1883 roku w Madison Square Garden w Nowym Jorku, Slade zmierzył się z Sullivanem, ale dostał nokaut już w drugiej rundzie.
5. Na początku XVII wieku i do lat dwudziestych wieku XIX, kiedy północne wybrzeża badali Holendrzy, Australię opisywano na mapach początkowo jako Zelandię, później zaś jako Nową Holandię. Nazwę „Australia” wprowadził dopiero w roku 1814 M. Flinders w swojej książce „Voyage to Terra Australis”. Nazwę tę po kilku latach przyjęto powszechnie.
6. Do Australii wysłano w sumie około 162 000 skazańców w ciągu ponad 80 lat. Większość winna była jakiegoś rodzaju kradzieży, od włamań do kradzieży sklepowych i kieszonkowych. Czasami wykroczenia mogły wydawać się błahe, jednak sądy często brały pod uwagę zarówno ogólną reputację oskarżonego jak i wcześniej popełnione przestępstwa. Odrębną kategorię stanowiło około tysiąca więźniów politycznych, których jedynym przestępstwem było na przykład działanie w celu założenia związku zawodowego.
7. Po 75 rundach (136 minutach) walki zwyciężył Sullivan.