- W empik go
Old Surehand. Tom II - ebook
Old Surehand. Tom II - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 573 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Czterdziestu dziewięciu Komanczów”.
„Pshaw!” – rzekł lekceważąco Indianin..
„I sześciu pojmanych, czterech mężczyzn i dwie kobiety”.
„Uwolnimy ich!”
Słowa te powiedział wódz z takim spokojem, jak gdyby się samo przez się rozumiało, że bierze na siebie całą gromadę Komanczów.
„Dobrze – zgodził się Helmers. – Ale musimy najpierw zatrzeć nasze ślady”.
Gdy się z tym uporali, wyszukali na wzgórzu kryjówkę w najgęstszych zaroślach i umieścili tam konie.
Słońce zaszło, ale śmiałkowie nie ruszyli jeszcze do ataku. Dopiero przed samą północą Helmers i Apacz pochwycili strzelby i odeszli, wydawszy odpowiednie zlecenia wakerowi, który miał pilnować koni.
W dolinie płonęło tylko jedno ognisko, a dokoła niego siedzieli śpiący Komancze oraz związani jeńcy. Straży należało szukać na zewnątrz tego koła. Serce Niedźwiedzie poszedł więc w prawo, a biały w lewo. Zatoczywszy wielki łuk, Helmers zaczął zwężać go z wolna, dopóki nie zauważył ciemnej postaci kroczącej tam i z powrotem. Podpełzł do strażnika na odległość pięciu kroków, potem zerwał się nagle, podbiegł ku niemu, chwycił go lewą ręką za gardło, a potem wbił mu nóż w piersi. Strażnik padł, nie wydawszy głosu.
W ten sam sposób udało się Helmersowi po kwadransie unieszkodliwić drugiego strażnika, po czym zetknął się z Sercem Niedźwiedzim, który także zabił dwu Komanczów.
„Teraz do kobiet” – szepnął Indianin.
Poczołgali się przez wysoką trawę ku ognisku, gdzie rozpoznali łatwo kobiety po jasnych sukniach. Helmers dostał się do nich pierwszy i zbliżył usta do ucha jednej z nich. Dostrzegł w ciemności, że miała oczy otwarte.
„Nie lękaj się, pani, i zachowaj się cicho! – szepnął. – Dopiero gdy przyjaciółce pani także rozetnę więzy, pospieszy pani do koni”.
Zrozumiała go. Dziewczęta leżały obok siebie ze związanymi rękoma i nogami. Helmers przeciął rzemienie, które wżarły im się w ciało.
Apacz poczołgał się tymczasem do pojmanych mężczyzn. Nieszczęśliwcy nie spali. Niedźwiedzie Serce wziął do ręki nóż i uwolnił już dwu jeńców, gdy nagle zerwał się jeden z Indian, dosłyszawszy w półśnie jakiś szmer. Serce Niedźwiedzie pchnął go wprawdzie natychmiast nożem, ale Komancz zdołał jeszcze wydać ostrzegawczy okrzyk.
„Do koni!” – zawołał Apacz przecinając błyskawicznie pęta dwu pozostałych jeńców.
Zerwali się i popędzili tam, gdzie stały wierzchowce Komanczów.
„Prędzej, na miłość Boga!” – wołał Helmers.
Pochwycił obie kobiety za ręce i ciągnął je do koni, ale one potykały się, osłabione więzami i strachem.
„Serce Niedźwiedzie! – krzyknął Helmers w najwyższej trwodze. – Prędzej do mnie!”
W następnej chwili wódz był przy nim. Pochwycił jedną z uwolnionych na ręce i pobiegł z nią do koni, a Helmers zrobił to samo z drugą. Wskoczyli na siodła, wciągnęli dziewczęta, przecięli lassa, którymi konie były przywiązane, i popędzili w ciemność.
Wszystko to odbyło się z szybkością błyskawicy. Ledwie ruszyli z miejsca, huknęły za nimi strzały Komanczów.
Indianie spali mocno, zerwali się jednak teraz i chwycili za broń. Poskoczyli do pozostałych koni i puścili się za uciekającymi w pogoń.
Helmers i Apacz znali drogę, toteż jechali z błyskawiczną szybkością. Na pobliskim wzgórzu czekał na nich wakero. Usłyszawszy, że towarzysze nadjeżdżają, wsiadł na konia, a dwa luźne wziął za cugle.
„Za nami!” – zawołał Helmers.
Zaczęła się dzika gonitwa wśród zupełnych ciemności. Uciekający pognali doliną, a za nimi Komancze, nabijając w pędzie strzelby i paląc przed siebie. Nie trafili jednak nikogo. Nareszcie wydostano się na wolną przestrzeń prerii, a wtedy można było pomyśleć o obronie.
„Czy seniorita jeździ konno?” – zapytał Helmers swoją towarzyszkę.
„Tak”.
„Oto są cugle. Proszę jechać ciągle naprzód!”
Zeskoczył z konia i wsiadł na swego, prowadzonego dotąd przez wakera. Apacz uczynił to samo; utworzyli straż tylną i trzymali Indian w szachu swoimi doskonałymi strzelbami. Tak pędzili do świtu. Rano okazało się, że Komancze zostali daleko w tyle.
„Zwolnijmy biegu!” – rzekł wakero.
„Nie – odparł Helmers. – Zatrzymamy się dopiero wtedy, gdy rzeka odgrodzi nas od Komanczów”.
Teraz mógł się dokładniej przypatrzyć uwolnionym dziewczętom. Jedna była Hiszpanką, a druga Indianką, obie bardzo piękne.
„Czy seniorita wytrzyma jeszcze jakiś czas taką jazdę?” – zapytał.
„Jak długo pan zechce” – odrzekła. „Jak mam panią nazywać?”
„Nazywam się Emma Arbellez. A pan?”
„Helmers. Będziemy wkrótce musieli przeprawić się przez rzekę, seniorito”.
„Czy nam się to uda?”
„Spodziewam się. Na razie tylko trzej z nas są uzbrojeni. Ale nad Rio Grande, leży broń, odebrana wczoraj Komanczom”.
„Walczyliście już wczoraj?”
„Tak. Spotkaliśmy wakera i dowiedzieliśmy się od niego, co zaszło. Zabiliśmy jego prześladowców i postanowiliśmy was również oswobodzić”.
„Dwóch przeciwko takiej gromadzie?” – zdziwiła się panna.
Gdy zbiegowie dostali się nad Rio Grande, zostawili pogoń tak daleko za sobą, że im całkiem z oczu zginęła. Broń zastrzelonych Indian leżała jeszcze na miejscu, rozdzielono ją więc pomiędzy tych, którzy broni nie mieli. Z ocalonych mężczyzn trzej byli wakerami, a jeden majordomem, czyli przełożonym nad służbą domową na hacjendzie.
Postanowiono przeprawić się przez rzekę. Majordom popłynął z dziewczętami łódką, a reszta przedostała się przez wodę na koniach. Wszystko odbyło się szczęśliwie, a kiedy znaleźli się po drugiej stronie rzeki, zatopili kanu i poczynili przygotowania do obrony. Emma Arbellez trzymała się ciągle u boku Helmersa.
„Czemu nie jedziemy dalej?” – zapytała.
„Komancze pomyślą, że po przeprawieniu się ruszyliśmy natychmiast dalej. Wejdą więc do wody, a gdy cały oddział znajdzie się w rzece, przerzedzimy ich szeregi tak, że zaniechają pogoni”.
„A jeśli będą ostrożni i wyślą ludzi na zwiady?”
„Hm, istotnie mogą to zrobić!”
„Co pan wobec tego zarządzi?”
„Pojedziemy dalej i zawrócimy tu łukiem. Naprzód więc, zanim się zjawią!”
Dosiedli znowu koni i podążyli wyciągniętym cwałem w głąb równiny. Potem, zatoczywszy łuk, wrócili na brzeg nieco powyżej miejsca przeprawy. Zaledwie się to stało, po drugiej stronie dał się słyszeć tętent kopyt końskich.
Dziewczyna miała słuszność. Komancze zbadali ślady, a potem dwu zwiadowców wjechało ostrożnie w wodę. Przybywszy na drugą stronę znaleźli trop wiodący dalej na równinę.
„Możecie przejść!” – zawołali do towarzyszy.
Wszyscy Indianie wparli konie w wodę, jadąc jeden za drugim. Rzeka była w tym miejscu tak szeroka, że pierwszy nie dotarł jeszcze do brzegu, kiedy ostatni znalazł się w wodzie. Zbiegowie siedzieli ukryci w krzakach. Nadeszła stanowcza chwila.
Osiem dobrze wymierzonych strzałów huknęło jednocześnie i ośmiu Komanczów zniknęło w wodzie. Helmers i Apacz mieli dwururki, wypalili więc powtórnie i zatopili jeszcze dwu.
„Nabijać czym prędzej!” – zawołał Helmers.
Komancze zawrócili szybko ku przeciwległemu brzegowi. Wielu zsunęło się ostrożnie z koni i płynęło obok nich. Dwaj zwiadowcy, którzy byli już na brzegu, rzucili się cwałem do lasu. Ale Helmers wydobył natychmiast rewolwer i wypalił dwa razy; czerwonoskórzy spadli z koni bez życia.
„Hola, mamy jeszcze dwie nabite strzelby!” – zawołał Helmers.
„Dajcie nam je!” – poprosiła Emma Arbellez.
„Umie pani strzelać?”
„Umiemy obie”.
„W takim razie – baczność!”
Poskoczył do miejsca, gdzie zostawił swoją dwururkę, dziewczęta zaś pochwyciły strzelby Komanczów. Odbyło się to tak szybko, że od pierwszej salwy upłynęła zaledwie minuta. Tymczasem nabito znowu strzelby.
„Ognia!” – zabrzmiała komenda.
Nieprzyjaciele nie dosięgli jeszcze drugiego brzegu, kiedy padła nowa salwa z pojedynek i dwururek. Liczba zabitych wynosiła teraz ponad dwudziestu. Reszta Komanczów zaszyła się w gęstwinie po drugiej stronie rzeki, nie mając odwagi wychylić stamtąd nosa.
„Teraz zostawimy ich w spokoju! – rozkazał Helmers. – Nie będą nas już dalej ścigać. Dziękuję, seniority, za pomoc! Nigdy bym nie przypuścił, że panie strzelają jak westmani”.
„W. naszych stronach musi się nabrać w tym wprawy – rzekła Emma. – Czy sądzi pan, że Komancze nie będą nas już napastowali?”
„Spodziewam się tego!”
„W takim razie ruszajmy w dalszą drogę. W tym miejscu tyle krwi popłynęło, że dreszcz mnie przechodzi, choć sama także chwyciłam za broń”.
Po krótkim odpoczynku dosiedli znowu koni i podążyli w głąb prerii. Często i uważnie badali widnokrąg poza sobą, ale nie zauważyli już ani śladu pogoni. Po kilku godzinach takiej jazdy zwolnili nieco jej tempa, można więc było pomyśleć o rozmowie.
Serce Niedźwiedzie jechał, tak jak i przedtem, obok Indianki, a Helmers obok Emmy.
„Cały dzień prawie jesteśmy razem, a nie poznaliśmy się jeszcze wzajemnie – odezwał się do swej towarzyszki. – Proszę nie uważać tego za brak uprzejmości z mojej strony, lecz przypisać to nadzwyczajnym okolicznościom!”
„Już wiem, że chętnie naraża pan życie dla drugich, że jest pan odważnym i doświadczonym myśliwcem, a pan wie o mnie, że… ja także umiem strzelać”.
„Zapewne, ale te wiadomości nie są dostateczne. Pozwolę sobie uzupełnić je. Nazywam się Antoni Helmers. Było nas u rodziców dwóch braci. Obaj pragnęliśmy się kształcić. Ponieważ jednak nie starczyło środków, a ojciec umarł, mój brat, starszy ode mnie, udał się na morze, ja zaś do Ameryki, gdzie po długiej tułaczce osiedliłem się na Zachodzie jako myśliwiec”.
„Ale jak się pan dostał tak daleko, aż nad Rio Grandę?”
„Hm, to jest sprawa, o której nie powinienem mówić!”
„Tajemnica?”
„Może tajemnica, a może tylko wielkie dzieciństwo”.
„Zaciekawia mnie pan”.
„Skoro tak, to nie będę przed panią ukrywał – rzekł Helmers śmiejąc się. – Idzie tu ni mniej, ni więcej, tylko o zdobycie olbrzymiego skarbu”
„Jakiego skarbu?”
„Prawdziwego, składającego się z drogich kamieni i szlachetnych kruszców”.
„Gdzie jest ten skarb?”
„Tego jeszcze sam nie wiem”.
„A gdzie się pan dowiedział o jego istnieniu?”
„Daleko stąd, na Północy. Wyświadczyłem pewnemu staremu choremu Indianinowi wielką przysługę, a on, umierając, powierzył mi z wdzięczności tajemnicę skarbu”.
„Ale nie wyjawił panu najważniejszej rzeczy, a mianowicie, gdzie się skarb znajduje”.
„Powiedział, żebym go szukał w Meksyku, i dał mi mapę z planem sytuacyjnym”.. „Jakie okolice przedstawia ta mapa?”
„Tego nie wiem. Nakreślone są na niej pasma wzgórz, doliny i rzeki, ale nie ma tam ani jednej nazwy”.
„To szczególne! Czy Szosz-in-liet, wódz Apaczów, wie także o tym?”-
„Nie”.
„A przecież jest pańskim przyjacielem! Dlaczego mnie powierza pan tę tajemnicę, choć poznaliśmy się dopiero dzisiaj?”
Helmers spojrzał jej w twarz swoimi uczciwymi oczyma i odpowiedział:
„Są ludzie, o których wiem od razu, że nie należy przed nimi nic ukrywać”.
„I mnie zalicza pan do tych osób?”
„Tak”.
Podała mu rękę i rzekła:
„Pan się nie myli. Dowiodę panu tego, odwdzięczając się taką samą szczerością. Powiem panu coś, co może mieć związek z pańską tajemnicą. Znam człowieka, który także poszukuje skarbu”.
„Któż to jest?”
„Młody właściciel hacjendy, hrabia Alonzo de Rodriganda”.
„Cóż on wie o tym skarbie?”
„O, my wszyscy wiemy, że dawni panowie tego kraju ukryli swoje skarby, kiedy Hiszpanie zdobyli Meksyk. Oprócz tego są miejsca, zwane bonanzami, w których można znaleźć całe masy złota i srebra. Indianie znają te miejsca, lecz wolą raczej zginąć niż wskazać je białym”.
„A hrabiemu Alonzowi także nikt tych miejsc nie wskazał?”
„Nie. Ale mieszkamy w hacjendzie del Erina, a legenda powiada, że w pobliżu tej osady znajduje się jaskinia, w której władcy Mizteków ukryli swoje skarby. Szukano tej pieczary bardzo gorliwie, hrabia Alonzo także nie żałował trudu, ale poszukiwania nie doprowadziły do pomyślnego wyniku”.
„Gdzie leży hacjenda del Erina?”
„O przeszło dzień drogi stąd, na stoku góry. Zobaczy ją pan, gdyż spodziewam się, że nas pan tam odprowadzi i zabawi u nas w gościnie”.
„Właściwie bezpieczeństwo pani będzie wymagało, abym ją natychmiast opuścił. Zabiliśmy sporą liczbę Komanczów. Nie ulega wątpliwości, że kilku pozostałych przy życiu pójdzie za nami, aby zobaczyć, gdzie będzie można nas dopaść. Jeśli się tych szpiegów nie sprzątnie, Komancze napadną na nas znowu, aby się zemścić. Dlatego spod hacjendy pojadę z Sercem Niedźwiedzim, żeby się rozprawić ze zwiadowcami. Ale wróćmy do poprzedniego tematu, to jest do królewskiego skarbu! Czy doprawdy nikt nie wie, gdzie się ta grota znajduje?”
„Przynajmniej nikt z białych”.
„A z Indian?”
„Jeden tylko Indianin zna na pewno tajemnicę – Tekalto, potomek dawnych władców Mizteków. Otrzymał ją w spuściźnie po przodkach. Karia, jadąca tam obok wodza Apaczów, jest jego siostrą. Być może brat powierzył jej także tę tajemnicę”.
Helmers popatrzył na Indiankę z zajęciem.
„Czy ona umie milczeć?”.– zapytał.
„Przypuszczam – odrzekła Emma i dodała z uśmiechem: – Co prawda, ludzie powiadają, że kobiety milczą tylko do pewnej granicy”.
„A tą granicą jest?”
„Miłość”.
„Ach! Być może, iż pani ma słuszność! Wolno spytać, czy Karia doszła już do tej granicy?”
„Uważam to za możliwe”.
„Któż jest tym szczęśliwym? Czyżby hrabia Alonzo chciał wykryć tajemnicę skarbu za pomocą miłości?”
„Zgadł pan”.
„Czy pani sądzi, że jego starania odniosą skutek?”
„Ona go kocha”.
„A co mówi o tej miłości jej brat, potomek Mizteków?”
„Prawdopodobnie nic o tym nie wie. To najsłynniejszy łowca bizonów, a w hacjendzie pokazuje się rzadko. Myśliwi nazywają go Mokaszi-motak”.
„Mokaszi-motak, Czoło Bawole! – powtórzył Helmers zdziwiony. – Ależ ja go znam! A więc Karia jest siostrą tego sławnego męża? Muszę wobec tego patrzeć na nią zupełnie innym okiem”.
„Czy zamierza pan także spróbować, jak na nią pańska uprzejmość podziała?”
Helmers roześmiał się i odpowiedział:
„Bałbym się rywalizować z hrabią de Rodriganda! Gdybym wiedział, że moja osoba może się w ogóle komuś podobać, to spróbowałbym szczęścia zupełnie gdzie indziej”.
„Któż byłby tą inną?”
„Pani, seniorito!” – odparł szczerze młodzieniec.
Emma uśmiechnęła się i wyciągnęła do niego rękę, którą ujął skwapliwie. Wydało się obojgu, że znają się od dawna i rozumieją się wzajemnie.
Za nimi jechał Serce Niedźwiedzie u boku Indianki. Milczący z natury wódz nie lubił szafować słowami. Karia nie dziwiła się temu i zlękła się nieomal, kiedy ją nagle zapytał:
„Czy moja młoda siostra jest już skwaw, czy jeszcze dziewczyną?”
„Nie mam męża”.
„Czy serce jej należy jeszcze do niej?”
Ciemna twarz dziewczyny oblała się rumieńcem.
„Już nie”.– odpowiedziała stanowczo.
Uważała, że lepiej nie ukrywać prawdy, Spiżowe oblicze wodza nie drgnęło.
„Czy mąż z jej narodu posiadł jej serce?” – pytał dalej.
„Nie”.
„Biały?”
„Tak”.
„Serce Niedźwiedzie boleje nad młodą siostrą. Niech go siostra zawiadomi, jeśli ją biały oszuka”.
„On mnie nie oszuka!” – odparła dumnie.
Leciutki uśmiech przebiegł po twarzy Indianina. Potrząsnął głową i rzekł:
„Biała barwa jest fałszywa i łatwo się brudzi. Niech moja siostra będzie ostrożna!”
. W ciągu jazdy dowiedział się Helmers, że obie dziewczyny pojechały nad Rio Pecos, by pielęgnować ciotkę Emmy, złożoną ciężką chorobą. Pedro Arbellez, dawny rządca starego hrabiego, był obecnie dzierżawcą hacjendy del Erina. Gdy ciotka, pomimo starań obu dziewcząt, zmarła po pewnym czasie, Arbellez wysłał majordoma z wakerami, aby sprowadzili dziewczęta do domu. W drodze powrotnej napadli na nie Komancze. Byłyby zgubione, gdyby nie pomoc Helmersa i wodza Apaczów.
Droga prowadziła dalej ku południowi. Dzień kończył się, do wieczora brakowało jeszcze z godzinę, gdy nagle Apacz, zatrzymując konia na skraju rozległej równiny, wskazał poza siebie.
Mniej więcej o dwie mile angielskie za nimi cwałowało stado koni z rozwianymi grzywami. Nie było widać ani jednego jeźdźca, ani siodła, ani strzemienia, ani cugli lub najcieńszego sznurka.
„To mustangi!” – rzekł majordom.
„Uff!” – zawołał Apacz z pogardą.
„To nie są dzikie konie – powiedział Helmers do Emmy. – To ścigający nas Komancze. Przewiązali rzemieniami brzuchy i szyje końskie i wiszą na nich uczepieni lewą ręką i prawą nogą. Czy nie widzi pani, że konie zwrócone są do nas tylko prawym bokiem, chociaż jadą prosto za nami? Jeźdźcy każą im cwałować w skośnej pozycji, co jest niezbitym dowodem, że za każdym koniem kryje się Indianin”.
„Święta Madonno! Znowu nas zaatakują?”
„Albo oni nas, albo my ich. Ja wolę to drugie, a Apacz jest tego samego zdania. Widzi pani, jak się rozgląda na wszystkie strony? Szuka kryjówki, z której moglibyśmy godnie przyjąć Komanczów. Pozostawmy mu wszystko. To najtęższy i najdzielniejszy czerwonoskóry, jakiego znam”.
Uciekinierzy jechali ciągle cwałem. Otwarta preria skończyła się tymczasem i ustąpiła miejsca wzgórzom i skałom, nadającym się doskonale na kryjówkę. Apacz skręcił nagle w prawo, zataczając wielki łuk. W dziesięć minut dostali się do miejsca, które niedawno minęli.
Oddział zatrzymał się w kotlinie osłoniętej z trzech stron i opadającej stromo w parów, przez który musieli przejechać Komancze.
Apacz zsiadł z konia i przywiązał go do kołka; wszyscy uczynili to samo.
„Teraz strzelby do ręki! – rozkazał Helmers. – Niedługo będziemy czekać!”
Udali się na krawędź parowu i położyli w zaroślach.
„Przepuścimy zwiadowców – rozkazał Apacz – i zaczekamy na resztę. Ale nie będziemy strzelali na chybił trafił. Pierwszy z nas strzela do pierwszego Komancza, drugi do drugiego i tak dalej. Zrozumiano?”
Wakerzy skinęli potwierdzająco głowami. Nastąpiła chwila oczekiwania.
Wreszcie dał się słyszeć ostrożny tętent dwu koni. Zwiadowcy jechali z wolna wśród skał. Bystre ich oczy przeszukiwały okolicę, ale dali się zwieść tropowi białych, który wiódł dalej. Przejechali i zniknęli za zakrętem.
W kilka minut potem dał się słyszeć nowy tętent.
W wielkiej liczbie, bez obawy, nadjeżdżali Komancze, wiedząc, że zwiadowcy idą przed nimi. Kiedy ostatni pojawił się w parowie, Apacz wysunął swoją strzelbę.
„Ognia!” – zakomenderował Helmers.
Huknęły wszystkie strzelby, a Helmersa i Apacza po dwakroć i tyluż nieprzyjaciół runęło z koni. Reszta zatrzymała się na chwilę. Nie wiedzieli, czy uciekać, czy uderzyć na ukrytego wroga. Rozejrzeli się dokoła i spostrzegli wreszcie dym unoszący się nad parowem.
„Tam są, tam!” – zawołał jeden z czerwonoskórych wskazując w gorę.
Ale biali zdążyli tymczasem powtórnie nabić strzelby. Znowu huknęły strzały i podwoiła się liczba poległych. Kilku pozostałych nie mogło myśleć o oporze. Zawrócili i uciekli cwałem.
„No, teraz będziemy już bezpieczni po wszystkie czasy” – rzekła Emma.
„Pani się myli – odparł Helmers. – Komancze sprowadzą odpowiednią liczbę wojowników, ażeby napaść na hacjendę”.
„O, hacjenda jest mocna! To mała forteca”.
„Znam ten rodzaj warownych dworów. Zbudowane są z kamienia i otoczone zwykle palisadą. Ale co to pomoże wobec nieprzyjaciela przychodzącego niespodziewanie?”
„Będziemy czuwali, a pan razem z nami. Spodziewam się, że pan jakiś czas u nas zabawi”.
„Zobaczę, co powie Serce Niedźwiedzie. Nie mogę z nim się rozstać”.
„Prosimy go takie”.
„To człowiek nawykły do swobody. Nie wytrzyma długo w budynku”.
Jechali żwawo dalej, dopóki nie dotarli do dość szerokiej, wijącej się łukiem rzeczki. Apacz objął badawczym spojrzeniem okolicę i skinął głową.
„Tu będzie dobrze – rzekł. – Z trzech stron chroni nas rzeka, a z czwartej możemy postawić straże. Zsiądźmy więc z koni!”
Wszyscy zeskoczyli z siodeł i urządzili sobie wygodne legowiska z gałęzi i liści.
Noc przeszła bez wypadku. Z nowymi siłami wyruszyli nasi podróżni w dalszą drogę i po południu dotarli do celu.
Słowo „hacjenda” oznacza posiadłość ziemską, ale niektóre takie majątki w Ameryce dorównują często obszarem niejednemu europejskiemu ksiąstewku.
Hacjenda del Erina była także iście książęcą posiadłością. Potężny dom mieszkalny, zbudowany z ciosowego kamienia, otoczony był palisadą chroniącą go od zbójeckich napadów. Wnętrze domu, podobnego do zamku, było pięknie urządzone i tak przestronne, że mogło pomieścić setki gości.
Dom otaczał duży ogród, w którym bujna roślinność podzwrotnikowa wabiła oko przepysznymi barwami i roztaczała najwspanialsze wonie. Do ogrodu przytykała z jednej strony gęsta puszcza, a z drugiej rozległe pastwiska, po których krążyły stada bydła, liczące po kilka tysięcy sztuk.
Kiedy mały oddziałek mijał pastwisko, kilku wakerów nadjechało, by powitać przybyłych. Radość ich zamieniła się jednak w wybuch gniewu, gdy się dowiedzieli, ilu ich towarzyszy padło z ręki Komanczów. Prosili, żeby się natychmiast mogli wyprawić przeciwko czerwonoskórym.
Gdy podróżni przybyli do hacjendy, stary Pedro Arbellez stał już w bramie.
„Witam cię, moje dziecko! – zawołał zsadzając córkę z siodła. – Musiałaś dużo wycierpieć w tej niebezpiecznej podróży, bo masz innego konia i wyglądasz bardzo mizernie”.
Emma uścisnęła ojca i odpowiedziała:
„Tak, ojcze, byłam w niebezpieczeństwie, większym od niebezpieczeństwa śmierci. Komancze wzięli nas do niewoli”.
Ujęła Helmersa i Apacza za ręce i poprowadziła ich przed ojca.
„To są nasi zbawcy: senior Antonio Helmers i Szos-in-liet, wódz Apaczów. Gdyby nie oni, Komancze zawlekliby nas do swoich wigwamów, a naszych ludzi zamordowaliby pod palem męczarni”.
Staremu dzierżawcy zimny pot wystąpił na czoło.
„Na Boga, co za okropne nieszczęście was ominęło! Witam was, witam, seniores, z całego serca was witam! Musicie mi wszystko opowiedzieć, a ja obmyślę, w jaki sposób wam się odwdzięczyć. Wejdźcie do domu i bądźcie jego panami!”:
Goście minęli bramę w palisadzie, oddali konie służącym i weszli do domu. Majordom pozostał z kilku wakerami w przedsionku, a hacjendero wprowadził obu gości razem z paniami do salonu, gdzie Emma opowiedziała pokrótce całą przygodę.
„O Boże! – wykrzyknął hacjendero. – Ile też musiałyście wycierpieć, moje dziewczęta! Co powie hrabia, co Tekalto, gdy to usłyszą!”
„Tekalto? – zapytała Indianka z radością. – Czy mój brat, Czoło Bawole, jest tutaj?”
„Przybył wczoraj”.
„I hrabia także?” – spytała Emma.
„Przyjechał jeszcze przed tygodniem. Otóż i on!”
Otwarły się drzwi przyległej jadalni i wyszedł z nich hrabia Alonzo. Miał na sobie szlafrok z czerwonego jedwabiu wyszywany złotem, niebieskie aksamitne pantofle i turecki fez na głowie. Roztaczał wokół siebie mocny zapach perfum. Otwarte drzwi pozwalały zajrzeć do jadalni. Urządzenie jej było zbytkowne, a serwetka, którą hrabia trzymał w ręce, świadczyła, że spożywano właśnie posiłek.
„Ktoś wymienił moje nazwisko – rzekł hrabia. – Ach, to piękne panie! Seniority powróciły szczęśliwie?”
Na jego widok Indianka oblała się rumieńcem, co nie uszło bystremu oku Apacza. Emma odpowiedziała chłodno, chociaż uprzejmie:
„Jak pan widzi, panie hrabio! Mało jednak brakowało, byśmy wcale nie powróciły. Komancze wzięli nas do niewoli”.
„Do stu piorunów! – zawołał hrabia. – Każę ich za to ukarać!”
„To nie tak łatwo! – odparła Emma szyderczo. – Zresztą wyszłyśmy cało. Oto nasi wybawcy!”
„Aha! – bąknął hrabia, odstąpił o kilka kroków, włożył na nos binokle i przyjrzał się obu młodzieńcom. – A więc traper i Apacz. Chadzają zwykle razem. Kiedy odjadą ci panowie? Chyba zaraz?”
„Są moimi gośćmi i zostaną tu, dopóki im się spodoba – rzekł hacjendero. – Ocalili życie mojego dziecka i są przeze mnie bardzo miłe widziani”.
„Aha! Pan mi się opiera? – spytał hrabia. – Czyż nie jestem tu panem?”
„Panem jest tutaj pański ojciec, hrabia Fernando. Jego syn jest tylko gościem. Zresztą nawet hrabia Fernando nie miałby w tej sprawie głosu. Jestem dzierżawcą dożywotnim. Nie pozwolę sobie rozkazywać, kogo mam przyjąć, a kogo nie!”
Otworzył szerzej drzwi do jadalni i kłaniając się uprzejmie, poprosił nowo przybyłych, aby weszli. Hrabia, drżąc z bezsilnego gniewu, udał się do swoich pokoi.
Wszyscy zasiedli do wspaniałej uczty. Złożyły się na nią wszelkiego – rodzaju jarzyny i mięsiwa, kawony, których sok perlił się różowymi kroplami na srebrnych talerzach, granaty, orzechy kokosowe, pomarańcze i słodkie cytryny. Podczas jedzenia opowiedziano hacjenderowi obszernie całą przygodę. Następnie goście udali się do przeznaczonych dla nich pokoi, aby wypocząć po podróży.
Przyjaciele mieszkali obok siebie. Helmers nie mógł jednak wytrzymać długo w ciasnej izbie i poszedł na pastwisko, aby się” przypatrzyć wspaniałym rumakom hodowanym przez Arbelleza.
Kiedy mijał róg palisady, natknął się nagle na tęgiego i wysokiego mężczyznę, odzianego w skóry bizona.
Na głowie nieznajomy miał skórę zdartą z czaszki niedźwiedzia, zza szerokiego pasa wystawały rękojeście noży, od prawego ramienia do lewego biodra owijało go lasso, o palisadę zaś stała oparta rusznica, jedna z tych, które przed stu laty wyrabiano w Kentucky, tak ciężka, że nie każdy mógłby nią władać.
„Ktoś ty?” – zapytał Helmers ze zdumieniem.
„Jestem Czoło Bawole” – odrzekł zapytany. „Tekalto?”
„Tak. Czy znasz mnie?”
„Nie widziałem cię jeszcze nigdy, ale wiele, bardzo wiele o tobie słyszałem”,
„A kim ty jesteś?”
„Nazywam się Helmers, pochodzę z Europy”.
Poważna twarz Indianina rozjaśniła się. Miał najwyżej dwadzieścia pięć lat i mógł uchodzić za pięknego przedstawiciela swej rasy.
„Ty więc jesteś myśliwcem, który ocalił moją siostrę Karię?”
„Przypadek to zdarzył”.
„To nie był przypadek. Wziąłeś konie od Komanczów i pojechałeś za nimi. Czoło Bawole winien ci wielką wdzięczność. Wiem, że jesteś myśliwcem, którego Apacze i Komancze nazywają Itintika, Grot Piorunowy”.
„Po czym mnie poznałeś?”
„Po twym policzku. Grot Piorunowy ma na policzku bliznę od ciosu noża; wiedzą o tym wszyscy, którzy o nim słyszeli. Takie znaki łatwo zapamiętać. Czy zgadłem?”
Helmers skinął głową i odpowiedział:
„Masz słuszność. Nazywają mnie istotnie Grotem Piorunowym, Itintiką”.
„W takim razie dziękuję Wielkiemu Duchowi, że pozwolił mi z tobą mówić. Jesteś mężem walecznym, podaj mi więc rękę i bądź mi bratem”.
Uścisnęli sobie dłonie, a Helmers rzekł:
„Dopóki oczy nasze będą się nawzajem widziały, niech będzie przyjaźń między mną i tobą”.
Indianin zaś dodał:
„Niech ręka moja będzie twoją ręką, a moja noga twoją nogą. Biada wrogowi twemu, bo jest także moim, biada memu nieprzyjacielowi, bo jest również twoim. Ja jestem tobą, a ty mną. Jesteśmy jedno!”
Czoło Bawole nie był podobny do swych północnych pobratymców. Był rozmowny, przystępny, chętnie się zwierzał, ale mimo to był nie mniej groźny dla wrogów niż owi milczący Indianie, którzy poczytują za hańbę okazywanie swoich uczuć.
„Mieszkasz na hacjendzie?” – zapytał Helmers.
„Nie – odpowiedział Indianin. – Jak można przebywać w powietrzu uwięzionym między murami? Sypiam tutaj”.
Wskazał murawę, na której stał.
„W takim razie masz lepsze łoże niż my wszyscy. Ja także nie mogłem w izbie wytrzymać”.
„I twój przyjaciel, Serce Niedźwiedzie, wyszedł na pastwisko. Mówiłem z nim już i podziękowałem mu. Zawarliśmy braterstwo, tak jak z tobą. Teraz siedzi z wakerami, którzy opowiadają towarzyszom o napadzie Komanczów”.
„Chodźmy do nich!”
Indianin wziął ciężką strzelbę, zarzucił ją na ramię i poprowadził Helmersa.
Daleko na łące, między półdzikimi pasącymi się końmi siedzieli na ziemi wakerzy opowiadając o przygodzie swojej młodej pani. Serce Niedźwiedzie przysłuchiwał się w milczeniu. Nie dorzucił ani słowa, chociaż mógł wszystko przedstawić lepiej i zgodniej z prawdą. Kiedy nadeszli Czoło Bawole i Helmers, wakerzy nie zamilkli, chociaż pojawił się drugi bohater niedawnych wydarzeń. Potoczyła się jedna z owych porywających opowieści, jakie nieraz się słyszy na Dzikim Zachodzie.
Przerwało ją dopiero pojawienie się seniora Arbelleza, który nadjechał z córką i Karią. Był to jego zwykły objazd inspekcyjny, jaki zawsze odbywał przed nocą. Zabrał ze sobą obydwu przyjaciół i wrócili do domu.
Kiedy Karia, udając się… do swego pokoju, przechodziła obok drzwi hrabiego, ukazał się w nich Alonzo.
„Kario – szepnął – czy mogę dziś z tobą pomówić?”
„Gdzie?” – spytała Indianka.”
„Pod oliwkami, nad potokiem. Przyjdź na dwie godziny przed północą”.
„Przyjdę!”
Gdy zapadł wieczór, całe towarzystwo zgromadziło się znowu w jadalni. W uczcie wzięli udział obydwaj wodzowie indiańscy, ale hrabia nie zjawił się i tym razem przy stole.
Był to nadzwyczaj lekkomyślny i rozrzutny młody szlachcic. Pomimo że miał zapewnioną wysoką rentę roczną, narobił mnóstwo długów, do których nie miał odwagi przyznać się ojcu. Wierzyciele cisnęli go i dręczyli. Młody hrabia dowiedział się wtedy, że Karia zna tajemnicę królewskiego skarbu, którego tysięczna część wystarczyłaby na zaspokojenie wierzycieli. Zaczął nadskakiwać młodej Indiance i przyrzekł nawet uczynić ją hrabiną de Rodriganda. Pomimo naiwności dziewczyny nie doprowadził jeszcze do tego, by mu zdradziła tajemnicę. Teraz, przyciśnięty przez wierzycieli, przybył ze stolicy. Meksyku do hacjendy z mocnym postanowieniem przeprowadzenia z Karią ostatecznej rozmowy.
Pod oliwkami nad potokiem zastał już Indiankę. Gniewała się na niego, że zachował się impertynencko względem jej wybawców, lecz udało mu się niebawem ułagodzić dziewczynę. Potem zaczął zmierzać wprost do celu. Przyrzekł jej wyrobić szlachectwo i pojąć za żonę. Twierdził, że szlachectwo jest do tego konieczne, jakkolwiek uważa ją za potomka rodziny królewskiej. Ostrzegł ją jednak, że do uzyskania szlachectwa potrzeba bardzo dużo pieniędzy, a on nie mógł ich dostać od swego ojca – na to potrzebny mu był skarb królewski. Nie powinna więc ociągać się dłużej z powierzeniem mu tajemnicy.
Takimi argumentami zwyciężył młody hrabia Indiankę; przyrzekła mu powiedzieć, gdzie ukryty jest skarb, postawiła jednak warunki: nie wolno mu zdradzić jej przed bratem i musi jej dać dokument stwierdzający, że pojmie ją za żonę. Młody szlachcic przystał na wszystko.
Jakże się radował zwycięstwem! Przecież sprowadził już nawet ludzi, którzy mieli przewieźć skarby do miasta! O dokument się nie troszczył. O wiele niżej od niego stojąca, otoczona pogardą Indianka, nawet z takim pismem była bezsilna wobec prawa. Byle tylko jak najrychlej posiąść skarby!
Kiedy ci dwoje rozmawiali pod oliwkami, Helmers odprowadził wodza Tekalto do jego łoża na trawie, a pożegnawszy się z nim, nie poszedł od razu do domu, lecz usiadł w ogrodzie na brzegu basenu, z którego fontanna wyrzucała w górę strumień wody.
Po chwili na ścieżce ukazała się postać kobieca, idąca ku fontannie. Była to Emma. Usiadła obok Helmersa na krawędzi basenu.
Tymczasem do wodza Mizteków, który położył się tuż obok palisady ogrodowej, doleciał odgłos cichych kroków, a potem przytłumione głosy. Wiedział o tym, że hrabia stara się jak najczęściej spotykać z jego siostrą. Zbudziło się w nim podejrzenie. Ani Alonza, ani Karii nie widział w hacjendzie już od godziny. Czyżby umówili się na schadzkę w ogrodzie? Postanowił to sprawdzić.
Wstał i jak kot przeskoczył przez palisadę do ogrodu. Tam położył się na ziemi i popełzł tak cicho, że nawet wprawne ucho Helmersa nic nie dosłyszało. Dotarł niepostrzeżenie do basenu i z ukrycia mógł śledzić rozmowę.
„Dowiedziałam się od Tekalty, że to pan jest Grotem Piorunowym – mówiła Emma. – Dlaczego ukrywał to pan przede mną? Przecież powierzył mi pan daleko ważniejszą tajemnicę”.
„Czasem trzeba być ostrożnym – odpowiedział ze śmiechem Helmers. – Dzięki temu, że uważano mnie za zwykłego nie wyćwiczonego myśliwca, odnosiłem często wiele korzyści. A co do tajemnicy skarbu, to prawdopodobnie nie będzie ona miała dla mnie żądnej wartości. Nie odkryję, zdaje się, jaskini królewskiej, chociaż, być może, znajduję się w jej pobliżu”.
„Z czego pan to wnosi?”
„Z ukształtowania gór i biegu rzek. Okolice hacjendy zgadzają się całkowicie z moją mapą”.
„W takim razie ma pan już pewną podstawę i może pan szukać dalej”.
„Wielkie pytanie, czy to uczynię. Wątpię, czy mam do tego prawo”.
„Miałby pan przecież prawo znalazcy. Nie przeceniam bynajmniej wartości złotą, wiem jednak, że posiadanie go daje wiele rzeczy, których tysiące ludzi prag-” nie na próżno. Niech pan szuka! Cieszyłabym się, gdyby pan znalazł skarby!”
„Potęga złota jest wielka – rzekł Helmers w zamyśleniu – a ja mam biednego brata, obarczonego rodziną, któremu mógłbym zapewnić byt. Ale do kogo należy ten skarb? Chyba do potomków tych, którzy go tam ukryli”.
„Czy na mapie nie ma żądnych nazw?” – spytała Emma.
„Nie. W jednym rogu znajduje się zagadkowy znak, którego nie umiem sobie wytłumaczyć. Będę szukał skarbu, ale… jeśli go znajdę, nie dotknę go, lecz rozejrzę się za prawowitym właścicielem”.
Młodzi ludzie odeszli, a Tekalto także się oddalił. Przeskoczył przez palisadę i mruknął do siebie:
„Uff, uff! Co ja słyszałem! Grot Piorunowy ma rysunki przedstawiające nasze święte miejsce! Jego bystrość doprowadzi go do odkrycia skarbu. Powinienem go zabić, ale zostałem jego przyjacielem i bratem, a on jest dobry i szlachetny. Ocalił też moją siostrę, Karię. Czy mam zgubić tego, któremu winien jestem wdzięczność? Nie, nie! Namyślę się, a Wielki Duch powie mi, co mam uczynić…”
W tym samym czasie w dolinie, odległej od hacjendy o dwie godziny drogi, siedziała dokoła ogniska gromada licząca… około dwudziestu mężczyzn o dzikim, zuchwałym wyglądzie. Każdego można było podejrzewać, że ma na sumieniu morderstwo. Ćwiartka cielęcia piekła się na rożnie, a resztki mięsa i porozrzucane kości, leżące dokoła, świadczyły, że raczono się tu już od dłuższego czasu.
„Jakże będzie, kapitanie? – zapytał jeden z mężczyzn. – Czy czekamy jeszcze?”
Zapytany leżał przy ognisku wsparty na łokciu. Miał twarz prawdziwego bandyty, a jego pas jeżył się od broni.
„Czekamy!” – odrzekł ponuro.
„Jak długo?”
„Dopóki mnie się spodoba”.
„Siedzimy tu już od czterech dni. Obawiam się, czy ktoś z nas błaznów nie robi”.
„Hrabia płaci nam dobrze, zaczekamy więc, dopóki nie powie, co mamy czynić”.
„Niech to diabli wezmą! Ileż to mogliśmy przez ten czas zrobić i zarobić!”
„Milczeć! Jestem waszym kapitanem i musicie mnie słuchać!”
Ludzie uspokoili się i po spożyciu reszty mięsa rozstawili straże i zaczęli układać się do snu.
Nagle usłyszeli tętent kopyt. Zbliżył się jakiś jeździec, który oddał konia strażnikom i podszedł do ogniska. Był to hrabia Alonzo. Usiadł obok kapitana i w milczeniu zapalił papierosa.