Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Old Surehand. Tom II - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Old Surehand. Tom II - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 573 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

„Co mój bia­ły brat wi­dzi?” – za­py­tał Apacz.

„Czter­dzie­stu dzie­wię­ciu Ko­man­czów”.

„Pshaw!” – rzekł lek­ce­wa­żą­co In­dia­nin..

„I sze­ściu poj­ma­nych, czte­rech męż­czyzn i dwie ko­bie­ty”.

„Uwol­ni­my ich!”

Sło­wa te po­wie­dział wódz z ta­kim spo­ko­jem, jak gdy­by się samo przez się ro­zu­mia­ło, że bie­rze na sie­bie całą gro­ma­dę Ko­man­czów.

„Do­brze – zgo­dził się Hel­mers. – Ale mu­si­my naj­pierw za­trzeć na­sze śla­dy”.

Gdy się z tym upo­ra­li, wy­szu­ka­li na wzgó­rzu kry­jów­kę w naj­gęst­szych za­ro­ślach i umie­ści­li tam ko­nie.

Słoń­ce za­szło, ale śmiał­ko­wie nie ru­szy­li jesz­cze do ata­ku. Do­pie­ro przed samą pół­no­cą Hel­mers i Apacz po­chwy­ci­li strzel­by i ode­szli, wy­daw­szy od­po­wied­nie zle­ce­nia wa­ke­ro­wi, któ­ry miał pil­no­wać koni.

W do­li­nie pło­nę­ło tyl­ko jed­no ogni­sko, a do­ko­ła nie­go sie­dzie­li śpią­cy Ko­man­cze oraz zwią­za­ni jeń­cy. Stra­ży na­le­ża­ło szu­kać na ze­wnątrz tego koła. Ser­ce Niedź­wie­dzie po­szedł więc w pra­wo, a bia­ły w lewo. Za­to­czyw­szy wiel­ki łuk, Hel­mers za­czął zwę­żać go z wol­na, do­pó­ki nie za­uwa­żył ciem­nej po­sta­ci kro­czą­cej tam i z po­wro­tem. Pod­pełzł do straż­ni­ka na od­le­głość pię­ciu kro­ków, po­tem ze­rwał się na­gle, pod­biegł ku nie­mu, chwy­cił go lewą ręką za gar­dło, a po­tem wbił mu nóż w pier­si. Straż­nik padł, nie wy­daw­szy gło­su.

W ten sam spo­sób uda­ło się Hel­mer­so­wi po kwa­dran­sie uniesz­ko­dli­wić dru­gie­go straż­ni­ka, po czym ze­tknął się z Ser­cem Niedź­wie­dzim, któ­ry tak­że za­bił dwu Ko­man­czów.

„Te­raz do ko­biet” – szep­nął In­dia­nin.

Po­czoł­ga­li się przez wy­so­ką tra­wę ku ogni­sku, gdzie roz­po­zna­li ła­two ko­bie­ty po ja­snych suk­niach. Hel­mers do­stał się do nich pierw­szy i zbli­żył usta do ucha jed­nej z nich. Do­strzegł w ciem­no­ści, że mia­ła oczy otwar­te.

„Nie lę­kaj się, pani, i za­cho­waj się ci­cho! – szep­nął. – Do­pie­ro gdy przy­ja­ciół­ce pani tak­że ro­ze­tnę wię­zy, po­spie­szy pani do koni”.

Zro­zu­mia­ła go. Dziew­czę­ta le­ża­ły obok sie­bie ze zwią­za­ny­mi rę­ko­ma i no­ga­mi. Hel­mers prze­ciął rze­mie­nie, któ­re wżar­ły im się w cia­ło.

Apacz po­czoł­gał się tym­cza­sem do poj­ma­nych męż­czyzn. Nie­szczę­śliw­cy nie spa­li. Niedź­wie­dzie Ser­ce wziął do ręki nóż i uwol­nił już dwu jeń­ców, gdy na­gle ze­rwał się je­den z In­dian, do­sły­szaw­szy w pół­śnie ja­kiś szmer. Ser­ce Niedź­wie­dzie pchnął go wpraw­dzie na­tych­miast no­żem, ale Ko­mancz zdo­łał jesz­cze wy­dać ostrze­gaw­czy okrzyk.

„Do koni!” – za­wo­łał Apacz prze­ci­na­jąc bły­ska­wicz­nie pęta dwu po­zo­sta­łych jeń­ców.

Ze­rwa­li się i po­pę­dzi­li tam, gdzie sta­ły wierz­chow­ce Ko­man­czów.

„Prę­dzej, na mi­łość Boga!” – wo­łał Hel­mers.

Po­chwy­cił obie ko­bie­ty za ręce i cią­gnął je do koni, ale one po­ty­ka­ły się, osła­bio­ne wię­za­mi i stra­chem.

„Ser­ce Niedź­wie­dzie! – krzyk­nął Hel­mers w naj­wyż­szej trwo­dze. – Prę­dzej do mnie!”

W na­stęp­nej chwi­li wódz był przy nim. Po­chwy­cił jed­ną z uwol­nio­nych na ręce i po­biegł z nią do koni, a Hel­mers zro­bił to samo z dru­gą. Wsko­czy­li na sio­dła, wcią­gnę­li dziew­czę­ta, prze­cię­li las­sa, któ­ry­mi ko­nie były przy­wią­za­ne, i po­pę­dzi­li w ciem­ność.

Wszyst­ko to od­by­ło się z szyb­ko­ścią bły­ska­wi­cy. Le­d­wie ru­szy­li z miej­sca, huk­nę­ły za nimi strza­ły Ko­man­czów.

In­dia­nie spa­li moc­no, ze­rwa­li się jed­nak te­raz i chwy­ci­li za broń. Po­sko­czy­li do po­zo­sta­łych koni i pu­ści­li się za ucie­ka­ją­cy­mi w po­goń.

Hel­mers i Apacz zna­li dro­gę, to­też je­cha­li z bły­ska­wicz­ną szyb­ko­ścią. Na po­bli­skim wzgó­rzu cze­kał na nich wa­ke­ro. Usły­szaw­szy, że to­wa­rzy­sze nad­jeż­dża­ją, wsiadł na ko­nia, a dwa luź­ne wziął za cu­gle.

„Za nami!” – za­wo­łał Hel­mers.

Za­czę­ła się dzi­ka go­ni­twa wśród zu­peł­nych ciem­no­ści. Ucie­ka­ją­cy po­gna­li do­li­ną, a za nimi Ko­man­cze, na­bi­ja­jąc w pę­dzie strzel­by i pa­ląc przed sie­bie. Nie tra­fi­li jed­nak ni­ko­go. Na­resz­cie wy­do­sta­no się na wol­ną prze­strzeń pre­rii, a wte­dy moż­na było po­my­śleć o obro­nie.

„Czy se­nio­ri­ta jeź­dzi kon­no?” – za­py­tał Hel­mers swo­ją to­wa­rzysz­kę.

„Tak”.

„Oto są cu­gle. Pro­szę je­chać cią­gle na­przód!”

Ze­sko­czył z ko­nia i wsiadł na swe­go, pro­wa­dzo­ne­go do­tąd przez wa­ke­ra. Apacz uczy­nił to samo; utwo­rzy­li straż tyl­ną i trzy­ma­li In­dian w sza­chu swo­imi do­sko­na­ły­mi strzel­ba­mi. Tak pę­dzi­li do świ­tu. Rano oka­za­ło się, że Ko­man­cze zo­sta­li da­le­ko w tyle.

„Zwol­nij­my bie­gu!” – rzekł wa­ke­ro.

„Nie – od­parł Hel­mers. – Za­trzy­ma­my się do­pie­ro wte­dy, gdy rze­ka od­gro­dzi nas od Ko­man­czów”.

Te­raz mógł się do­kład­niej przy­pa­trzyć uwol­nio­nym dziew­czę­tom. Jed­na była Hisz­pan­ką, a dru­ga In­dian­ką, obie bar­dzo pięk­ne.

„Czy se­nio­ri­ta wy­trzy­ma jesz­cze ja­kiś czas taką jaz­dę?” – za­py­tał.

„Jak dłu­go pan ze­chce” – od­rze­kła. „Jak mam pa­nią na­zy­wać?”

„Na­zy­wam się Emma Ar­bel­lez. A pan?”

„Hel­mers. Bę­dzie­my wkrót­ce mu­sie­li prze­pra­wić się przez rze­kę, se­nio­ri­to”.

„Czy nam się to uda?”

„Spo­dzie­wam się. Na ra­zie tyl­ko trzej z nas są uzbro­je­ni. Ale nad Rio Gran­de, leży broń, ode­bra­na wczo­raj Ko­man­czom”.

„Wal­czy­li­ście już wczo­raj?”

„Tak. Spo­tka­li­śmy wa­ke­ra i do­wie­dzie­li­śmy się od nie­go, co za­szło. Za­bi­li­śmy jego prze­śla­dow­ców i po­sta­no­wi­li­śmy was rów­nież oswo­bo­dzić”.

„Dwóch prze­ciw­ko ta­kiej gro­ma­dzie?” – zdzi­wi­ła się pan­na.

Gdy zbie­go­wie do­sta­li się nad Rio Gran­de, zo­sta­wi­li po­goń tak da­le­ko za sobą, że im cał­kiem z oczu zgi­nę­ła. Broń za­strze­lo­nych In­dian le­ża­ła jesz­cze na miej­scu, roz­dzie­lo­no ją więc po­mię­dzy tych, któ­rzy bro­ni nie mie­li. Z oca­lo­nych męż­czyzn trzej byli wa­ke­ra­mi, a je­den ma­jor­do­mem, czy­li prze­ło­żo­nym nad służ­bą do­mo­wą na ha­cjen­dzie.

Po­sta­no­wio­no prze­pra­wić się przez rze­kę. Ma­jor­dom po­pły­nął z dziew­czę­ta­mi łód­ką, a resz­ta prze­do­sta­ła się przez wodę na ko­niach. Wszyst­ko od­by­ło się szczę­śli­wie, a kie­dy zna­leź­li się po dru­giej stro­nie rze­ki, za­to­pi­li kanu i po­czy­ni­li przy­go­to­wa­nia do obro­ny. Emma Ar­bel­lez trzy­ma­ła się cią­gle u boku Hel­mer­sa.

„Cze­mu nie je­dzie­my da­lej?” – za­py­ta­ła.

„Ko­man­cze po­my­ślą, że po prze­pra­wie­niu się ru­szy­li­śmy na­tych­miast da­lej. Wej­dą więc do wody, a gdy cały od­dział znaj­dzie się w rze­ce, prze­rze­dzi­my ich sze­re­gi tak, że za­nie­cha­ją po­go­ni”.

„A je­śli będą ostroż­ni i wy­ślą lu­dzi na zwia­dy?”

„Hm, istot­nie mogą to zro­bić!”

„Co pan wo­bec tego za­rzą­dzi?”

„Po­je­dzie­my da­lej i za­wró­ci­my tu łu­kiem. Na­przód więc, za­nim się zja­wią!”

Do­sie­dli zno­wu koni i po­dą­ży­li wy­cią­gnię­tym cwa­łem w głąb rów­ni­ny. Po­tem, za­to­czyw­szy łuk, wró­ci­li na brzeg nie­co po­wy­żej miej­sca prze­pra­wy. Za­le­d­wie się to sta­ło, po dru­giej stro­nie dał się sły­szeć tę­tent ko­pyt koń­skich.

Dziew­czy­na mia­ła słusz­ność. Ko­man­cze zba­da­li śla­dy, a po­tem dwu zwia­dow­ców wje­cha­ło ostroż­nie w wodę. Przy­byw­szy na dru­gą stro­nę zna­leź­li trop wio­dą­cy da­lej na rów­ni­nę.

„Mo­że­cie przejść!” – za­wo­ła­li do to­wa­rzy­szy.

Wszy­scy In­dia­nie wpar­li ko­nie w wodę, ja­dąc je­den za dru­gim. Rze­ka była w tym miej­scu tak sze­ro­ka, że pierw­szy nie do­tarł jesz­cze do brze­gu, kie­dy ostat­ni zna­lazł się w wo­dzie. Zbie­go­wie sie­dzie­li ukry­ci w krza­kach. Na­de­szła sta­now­cza chwi­la.

Osiem do­brze wy­mie­rzo­nych strza­łów huk­nę­ło jed­no­cze­śnie i ośmiu Ko­man­czów znik­nę­ło w wo­dzie. Hel­mers i Apacz mie­li dwu­rur­ki, wy­pa­li­li więc po­wtór­nie i za­to­pi­li jesz­cze dwu.

„Na­bi­jać czym prę­dzej!” – za­wo­łał Hel­mers.

Ko­man­cze za­wró­ci­li szyb­ko ku prze­ciw­le­głe­mu brze­go­wi. Wie­lu zsu­nę­ło się ostroż­nie z koni i pły­nę­ło obok nich. Dwaj zwia­dow­cy, któ­rzy byli już na brze­gu, rzu­ci­li się cwa­łem do lasu. Ale Hel­mers wy­do­był na­tych­miast re­wol­wer i wy­pa­lił dwa razy; czer­wo­no­skó­rzy spa­dli z koni bez ży­cia.

„Hola, mamy jesz­cze dwie na­bi­te strzel­by!” – za­wo­łał Hel­mers.

„Daj­cie nam je!” – po­pro­si­ła Emma Ar­bel­lez.

„Umie pani strze­lać?”

„Umie­my obie”.

„W ta­kim ra­zie – bacz­ność!”

Po­sko­czył do miej­sca, gdzie zo­sta­wił swo­ją dwu­rur­kę, dziew­czę­ta zaś po­chwy­ci­ły strzel­by Ko­man­czów. Od­by­ło się to tak szyb­ko, że od pierw­szej sal­wy upły­nę­ła za­le­d­wie mi­nu­ta. Tym­cza­sem na­bi­to zno­wu strzel­by.

„Ognia!” – za­brzmia­ła ko­men­da.

Nie­przy­ja­cie­le nie do­się­gli jesz­cze dru­gie­go brze­gu, kie­dy pa­dła nowa sal­wa z po­je­dy­nek i dwu­ru­rek. Licz­ba za­bi­tych wy­no­si­ła te­raz po­nad dwu­dzie­stu. Resz­ta Ko­man­czów za­szy­ła się w gę­stwi­nie po dru­giej stro­nie rze­ki, nie ma­jąc od­wa­gi wy­chy­lić stam­tąd nosa.

„Te­raz zo­sta­wi­my ich w spo­ko­ju! – roz­ka­zał Hel­mers. – Nie będą nas już da­lej ści­gać. Dzię­ku­ję, se­nio­ri­ty, za po­moc! Nig­dy bym nie przy­pu­ścił, że pa­nie strze­la­ją jak west­ma­ni”.

„W. na­szych stro­nach musi się na­brać w tym wpra­wy – rze­kła Emma. – Czy są­dzi pan, że Ko­man­cze nie będą nas już na­pa­sto­wa­li?”

„Spo­dzie­wam się tego!”

„W ta­kim ra­zie ru­szaj­my w dal­szą dro­gę. W tym miej­scu tyle krwi po­pły­nę­ło, że dreszcz mnie prze­cho­dzi, choć sama tak­że chwy­ci­łam za broń”.

Po krót­kim od­po­czyn­ku do­sie­dli zno­wu koni i po­dą­ży­li w głąb pre­rii. Czę­sto i uważ­nie ba­da­li wid­no­krąg poza sobą, ale nie za­uwa­ży­li już ani śla­du po­go­ni. Po kil­ku go­dzi­nach ta­kiej jaz­dy zwol­ni­li nie­co jej tem­pa, moż­na więc było po­my­śleć o roz­mo­wie.

Ser­ce Niedź­wie­dzie je­chał, tak jak i przed­tem, obok In­dian­ki, a Hel­mers obok Emmy.

„Cały dzień pra­wie je­ste­śmy ra­zem, a nie po­zna­li­śmy się jesz­cze wza­jem­nie – ode­zwał się do swej to­wa­rzysz­ki. – Pro­szę nie uwa­żać tego za brak uprzej­mo­ści z mo­jej stro­ny, lecz przy­pi­sać to nad­zwy­czaj­nym oko­licz­no­ściom!”

„Już wiem, że chęt­nie na­ra­ża pan ży­cie dla dru­gich, że jest pan od­waż­nym i do­świad­czo­nym my­śliw­cem, a pan wie o mnie, że… ja tak­że umiem strze­lać”.

„Za­pew­ne, ale te wia­do­mo­ści nie są do­sta­tecz­ne. Po­zwo­lę so­bie uzu­peł­nić je. Na­zy­wam się An­to­ni Hel­mers. Było nas u ro­dzi­ców dwóch bra­ci. Obaj pra­gnę­li­śmy się kształ­cić. Po­nie­waż jed­nak nie star­czy­ło środ­ków, a oj­ciec umarł, mój brat, star­szy ode mnie, udał się na mo­rze, ja zaś do Ame­ry­ki, gdzie po dłu­giej tu­łacz­ce osie­dli­łem się na Za­cho­dzie jako my­śli­wiec”.

„Ale jak się pan do­stał tak da­le­ko, aż nad Rio Gran­dę?”

„Hm, to jest spra­wa, o któ­rej nie po­wi­nie­nem mó­wić!”

„Ta­jem­ni­ca?”

„Może ta­jem­ni­ca, a może tyl­ko wiel­kie dzie­ciń­stwo”.

„Za­cie­ka­wia mnie pan”.

„Sko­ro tak, to nie będę przed pa­nią ukry­wał – rzekł Hel­mers śmie­jąc się. – Idzie tu ni mniej, ni wię­cej, tyl­ko o zdo­by­cie ol­brzy­mie­go skar­bu”

„Ja­kie­go skar­bu?”

„Praw­dzi­we­go, skła­da­ją­ce­go się z dro­gich ka­mie­ni i szla­chet­nych krusz­ców”.

„Gdzie jest ten skarb?”

„Tego jesz­cze sam nie wiem”.

„A gdzie się pan do­wie­dział o jego ist­nie­niu?”

„Da­le­ko stąd, na Pół­no­cy. Wy­świad­czy­łem pew­ne­mu sta­re­mu cho­re­mu In­dia­ni­no­wi wiel­ką przy­słu­gę, a on, umie­ra­jąc, po­wie­rzył mi z wdzięcz­no­ści ta­jem­ni­cę skar­bu”.

„Ale nie wy­ja­wił panu naj­waż­niej­szej rze­czy, a mia­no­wi­cie, gdzie się skarb znaj­du­je”.

„Po­wie­dział, że­bym go szu­kał w Mek­sy­ku, i dał mi mapę z pla­nem sy­tu­acyj­nym”.. „Ja­kie oko­li­ce przed­sta­wia ta mapa?”

„Tego nie wiem. Na­kre­ślo­ne są na niej pa­sma wzgórz, do­li­ny i rze­ki, ale nie ma tam ani jed­nej na­zwy”.

„To szcze­gól­ne! Czy Szosz-in-liet, wódz Apa­czów, wie tak­że o tym?”-

„Nie”.

„A prze­cież jest pań­skim przy­ja­cie­lem! Dla­cze­go mnie po­wie­rza pan tę ta­jem­ni­cę, choć po­zna­li­śmy się do­pie­ro dzi­siaj?”

Hel­mers spoj­rzał jej w twarz swo­imi uczci­wy­mi oczy­ma i od­po­wie­dział:

„Są lu­dzie, o któ­rych wiem od razu, że nie na­le­ży przed nimi nic ukry­wać”.

„I mnie za­li­cza pan do tych osób?”

„Tak”.

Po­da­ła mu rękę i rze­kła:

„Pan się nie myli. Do­wio­dę panu tego, od­wdzię­cza­jąc się taką samą szcze­ro­ścią. Po­wiem panu coś, co może mieć zwią­zek z pań­ską ta­jem­ni­cą. Znam czło­wie­ka, któ­ry tak­że po­szu­ku­je skar­bu”.

„Któż to jest?”

„Mło­dy wła­ści­ciel ha­cjen­dy, hra­bia Alon­zo de Ro­dri­gan­da”.

„Cóż on wie o tym skar­bie?”

„O, my wszy­scy wie­my, że daw­ni pa­no­wie tego kra­ju ukry­li swo­je skar­by, kie­dy Hisz­pa­nie zdo­by­li Mek­syk. Oprócz tego są miej­sca, zwa­ne bo­nan­za­mi, w któ­rych moż­na zna­leźć całe masy zło­ta i sre­bra. In­dia­nie zna­ją te miej­sca, lecz wolą ra­czej zgi­nąć niż wska­zać je bia­łym”.

„A hra­bie­mu Alon­zo­wi tak­że nikt tych miejsc nie wska­zał?”

„Nie. Ale miesz­ka­my w ha­cjen­dzie del Eri­na, a le­gen­da po­wia­da, że w po­bli­żu tej osa­dy znaj­du­je się ja­ski­nia, w któ­rej wład­cy Miz­te­ków ukry­li swo­je skar­by. Szu­ka­no tej pie­cza­ry bar­dzo gor­li­wie, hra­bia Alon­zo tak­że nie ża­ło­wał tru­du, ale po­szu­ki­wa­nia nie do­pro­wa­dzi­ły do po­myśl­ne­go wy­ni­ku”.

„Gdzie leży ha­cjen­da del Eri­na?”

„O prze­szło dzień dro­gi stąd, na sto­ku góry. Zo­ba­czy ją pan, gdyż spo­dzie­wam się, że nas pan tam od­pro­wa­dzi i za­ba­wi u nas w go­ści­nie”.

„Wła­ści­wie bez­pie­czeń­stwo pani bę­dzie wy­ma­ga­ło, abym ją na­tych­miast opu­ścił. Za­bi­li­śmy spo­rą licz­bę Ko­man­czów. Nie ule­ga wąt­pli­wo­ści, że kil­ku po­zo­sta­łych przy ży­ciu pój­dzie za nami, aby zo­ba­czyć, gdzie bę­dzie moż­na nas do­paść. Je­śli się tych szpie­gów nie sprząt­nie, Ko­man­cze na­pad­ną na nas zno­wu, aby się ze­mścić. Dla­te­go spod ha­cjen­dy po­ja­dę z Ser­cem Niedź­wie­dzim, żeby się roz­pra­wić ze zwia­dow­ca­mi. Ale wróć­my do po­przed­nie­go te­ma­tu, to jest do kró­lew­skie­go skar­bu! Czy do­praw­dy nikt nie wie, gdzie się ta gro­ta znaj­du­je?”

„Przy­najm­niej nikt z bia­łych”.

„A z In­dian?”

„Je­den tyl­ko In­dia­nin zna na pew­no ta­jem­ni­cę – Te­kal­to, po­to­mek daw­nych wład­ców Miz­te­ków. Otrzy­mał ją w spu­ściź­nie po przod­kach. Ka­ria, ja­dą­ca tam obok wo­dza Apa­czów, jest jego sio­strą. Być może brat po­wie­rzył jej tak­że tę ta­jem­ni­cę”.

Hel­mers po­pa­trzył na In­dian­kę z za­ję­ciem.

„Czy ona umie mil­czeć?”.– za­py­tał.

„Przy­pusz­czam – od­rze­kła Emma i do­da­ła z uśmie­chem: – Co praw­da, lu­dzie po­wia­da­ją, że ko­bie­ty mil­czą tyl­ko do pew­nej gra­ni­cy”.

„A tą gra­ni­cą jest?”

„Mi­łość”.

„Ach! Być może, iż pani ma słusz­ność! Wol­no spy­tać, czy Ka­ria do­szła już do tej gra­ni­cy?”

„Uwa­żam to za moż­li­we”.

„Któż jest tym szczę­śli­wym? Czyż­by hra­bia Alon­zo chciał wy­kryć ta­jem­ni­cę skar­bu za po­mo­cą mi­ło­ści?”

„Zgadł pan”.

„Czy pani są­dzi, że jego sta­ra­nia od­nio­są sku­tek?”

„Ona go ko­cha”.

„A co mówi o tej mi­ło­ści jej brat, po­to­mek Miz­te­ków?”

„Praw­do­po­dob­nie nic o tym nie wie. To naj­słyn­niej­szy łow­ca bi­zo­nów, a w ha­cjen­dzie po­ka­zu­je się rzad­ko. My­śli­wi na­zy­wa­ją go Mo­ka­szi-mo­tak”.

„Mo­ka­szi-mo­tak, Czo­ło Ba­wo­le! – po­wtó­rzył Hel­mers zdzi­wio­ny. – Ależ ja go znam! A więc Ka­ria jest sio­strą tego sław­ne­go męża? Mu­szę wo­bec tego pa­trzeć na nią zu­peł­nie in­nym okiem”.

„Czy za­mie­rza pan tak­że spró­bo­wać, jak na nią pań­ska uprzej­mość po­dzia­ła?”

Hel­mers ro­ze­śmiał się i od­po­wie­dział:

„Bał­bym się ry­wa­li­zo­wać z hra­bią de Ro­dri­gan­da! Gdy­bym wie­dział, że moja oso­ba może się w ogó­le ko­muś po­do­bać, to spró­bo­wał­bym szczę­ścia zu­peł­nie gdzie in­dziej”.

„Któż był­by tą inną?”

„Pani, se­nio­ri­to!” – od­parł szcze­rze mło­dzie­niec.

Emma uśmiech­nę­ła się i wy­cią­gnę­ła do nie­go rękę, któ­rą ujął skwa­pli­wie. Wy­da­ło się oboj­gu, że zna­ją się od daw­na i ro­zu­mie­ją się wza­jem­nie.

Za nimi je­chał Ser­ce Niedź­wie­dzie u boku In­dian­ki. Mil­czą­cy z na­tu­ry wódz nie lu­bił sza­fo­wać sło­wa­mi. Ka­ria nie dzi­wi­ła się temu i zlę­kła się nie­omal, kie­dy ją na­gle za­py­tał:

„Czy moja mło­da sio­stra jest już skwaw, czy jesz­cze dziew­czy­ną?”

„Nie mam męża”.

„Czy ser­ce jej na­le­ży jesz­cze do niej?”

Ciem­na twarz dziew­czy­ny ob­la­ła się ru­mień­cem.

„Już nie”.– od­po­wie­dzia­ła sta­now­czo.

Uwa­ża­ła, że le­piej nie ukry­wać praw­dy, Spi­żo­we ob­li­cze wo­dza nie drgnę­ło.

„Czy mąż z jej na­ro­du po­siadł jej ser­ce?” – py­tał da­lej.

„Nie”.

„Bia­ły?”

„Tak”.

„Ser­ce Niedź­wie­dzie bo­le­je nad mło­dą sio­strą. Niech go sio­stra za­wia­do­mi, je­śli ją bia­ły oszu­ka”.

„On mnie nie oszu­ka!” – od­par­ła dum­nie.

Le­ciut­ki uśmiech prze­biegł po twa­rzy In­dia­ni­na. Po­trzą­snął gło­wą i rzekł:

„Bia­ła bar­wa jest fał­szy­wa i ła­two się bru­dzi. Niech moja sio­stra bę­dzie ostroż­na!”

. W cią­gu jaz­dy do­wie­dział się Hel­mers, że obie dziew­czy­ny po­je­cha­ły nad Rio Pe­cos, by pie­lę­gno­wać ciot­kę Emmy, zło­żo­ną cięż­ką cho­ro­bą. Pe­dro Ar­bel­lez, daw­ny rząd­ca sta­re­go hra­bie­go, był obec­nie dzier­żaw­cą ha­cjen­dy del Eri­na. Gdy ciot­ka, po­mi­mo sta­rań obu dziew­cząt, zmar­ła po pew­nym cza­sie, Ar­bel­lez wy­słał ma­jor­do­ma z wa­ke­ra­mi, aby spro­wa­dzi­li dziew­czę­ta do domu. W dro­dze po­wrot­nej na­pa­dli na nie Ko­man­cze. By­ły­by zgu­bio­ne, gdy­by nie po­moc Hel­mer­sa i wo­dza Apa­czów.

Dro­ga pro­wa­dzi­ła da­lej ku po­łu­dnio­wi. Dzień koń­czył się, do wie­czo­ra bra­ko­wa­ło jesz­cze z go­dzi­nę, gdy na­gle Apacz, za­trzy­mu­jąc ko­nia na skra­ju roz­le­głej rów­ni­ny, wska­zał poza sie­bie.

Mniej wię­cej o dwie mile an­giel­skie za nimi cwa­ło­wa­ło sta­do koni z roz­wia­ny­mi grzy­wa­mi. Nie było wi­dać ani jed­ne­go jeźdź­ca, ani sio­dła, ani strze­mie­nia, ani cu­gli lub naj­cień­sze­go sznur­ka.

„To mu­stan­gi!” – rzekł ma­jor­dom.

„Uff!” – za­wo­łał Apacz z po­gar­dą.

„To nie są dzi­kie ko­nie – po­wie­dział Hel­mers do Emmy. – To ści­ga­ją­cy nas Ko­man­cze. Prze­wią­za­li rze­mie­nia­mi brzu­chy i szy­je koń­skie i wi­szą na nich ucze­pie­ni lewą ręką i pra­wą nogą. Czy nie wi­dzi pani, że ko­nie zwró­co­ne są do nas tyl­ko pra­wym bo­kiem, cho­ciaż jadą pro­sto za nami? Jeźdź­cy każą im cwa­ło­wać w sko­śnej po­zy­cji, co jest nie­zbi­tym do­wo­dem, że za każ­dym ko­niem kry­je się In­dia­nin”.

„Świę­ta Ma­don­no! Zno­wu nas za­ata­ku­ją?”

„Albo oni nas, albo my ich. Ja wolę to dru­gie, a Apacz jest tego sa­me­go zda­nia. Wi­dzi pani, jak się roz­glą­da na wszyst­kie stro­ny? Szu­ka kry­jów­ki, z któ­rej mo­gli­by­śmy god­nie przy­jąć Ko­man­czów. Po­zo­staw­my mu wszyst­ko. To naj­tęż­szy i naj­dziel­niej­szy czer­wo­no­skó­ry, ja­kie­go znam”.

Ucie­ki­nie­rzy je­cha­li cią­gle cwa­łem. Otwar­ta pre­ria skoń­czy­ła się tym­cza­sem i ustą­pi­ła miej­sca wzgó­rzom i ska­łom, na­da­ją­cym się do­sko­na­le na kry­jów­kę. Apacz skrę­cił na­gle w pra­wo, za­ta­cza­jąc wiel­ki łuk. W dzie­sięć mi­nut do­sta­li się do miej­sca, któ­re nie­daw­no mi­nę­li.

Od­dział za­trzy­mał się w ko­tli­nie osło­nię­tej z trzech stron i opa­da­ją­cej stro­mo w pa­rów, przez któ­ry mu­sie­li prze­je­chać Ko­man­cze.

Apacz zsiadł z ko­nia i przy­wią­zał go do koł­ka; wszy­scy uczy­ni­li to samo.

„Te­raz strzel­by do ręki! – roz­ka­zał Hel­mers. – Nie­dłu­go bę­dzie­my cze­kać!”

Uda­li się na kra­wędź pa­ro­wu i po­ło­ży­li w za­ro­ślach.

„Prze­pu­ści­my zwia­dow­ców – roz­ka­zał Apacz – i za­cze­ka­my na resz­tę. Ale nie bę­dzie­my strze­la­li na chy­bił tra­fił. Pierw­szy z nas strze­la do pierw­sze­go Ko­man­cza, dru­gi do dru­gie­go i tak da­lej. Zro­zu­mia­no?”

Wa­ke­rzy ski­nę­li po­twier­dza­ją­co gło­wa­mi. Na­stą­pi­ła chwi­la ocze­ki­wa­nia.

Wresz­cie dał się sły­szeć ostroż­ny tę­tent dwu koni. Zwia­dow­cy je­cha­li z wol­na wśród skał. By­stre ich oczy prze­szu­ki­wa­ły oko­li­cę, ale dali się zwieść tro­po­wi bia­łych, któ­ry wiódł da­lej. Prze­je­cha­li i znik­nę­li za za­krę­tem.

W kil­ka mi­nut po­tem dał się sły­szeć nowy tę­tent.

W wiel­kiej licz­bie, bez oba­wy, nad­jeż­dża­li Ko­man­cze, wie­dząc, że zwia­dow­cy idą przed nimi. Kie­dy ostat­ni po­ja­wił się w pa­ro­wie, Apacz wy­su­nął swo­ją strzel­bę.

„Ognia!” – za­ko­men­de­ro­wał Hel­mers.

Huk­nę­ły wszyst­kie strzel­by, a Hel­mer­sa i Apa­cza po dwa­kroć i ty­luż nie­przy­ja­ciół ru­nę­ło z koni. Resz­ta za­trzy­ma­ła się na chwi­lę. Nie wie­dzie­li, czy ucie­kać, czy ude­rzyć na ukry­te­go wro­ga. Ro­zej­rze­li się do­ko­ła i spo­strze­gli wresz­cie dym uno­szą­cy się nad pa­ro­wem.

„Tam są, tam!” – za­wo­łał je­den z czer­wo­no­skó­rych wska­zu­jąc w gorę.

Ale bia­li zdą­ży­li tym­cza­sem po­wtór­nie na­bić strzel­by. Zno­wu huk­nę­ły strza­ły i po­dwo­iła się licz­ba po­le­głych. Kil­ku po­zo­sta­łych nie mo­gło my­śleć o opo­rze. Za­wró­ci­li i ucie­kli cwa­łem.

„No, te­raz bę­dzie­my już bez­piecz­ni po wszyst­kie cza­sy” – rze­kła Emma.

„Pani się myli – od­parł Hel­mers. – Ko­man­cze spro­wa­dzą od­po­wied­nią licz­bę wo­jow­ni­ków, aże­by na­paść na ha­cjen­dę”.

„O, ha­cjen­da jest moc­na! To mała for­te­ca”.

„Znam ten ro­dzaj wa­row­nych dwo­rów. Zbu­do­wa­ne są z ka­mie­nia i oto­czo­ne zwy­kle pa­li­sa­dą. Ale co to po­mo­że wo­bec nie­przy­ja­cie­la przy­cho­dzą­ce­go nie­spo­dzie­wa­nie?”

„Bę­dzie­my czu­wa­li, a pan ra­zem z nami. Spo­dzie­wam się, że pan ja­kiś czas u nas za­ba­wi”.

„Zo­ba­czę, co po­wie Ser­ce Niedź­wie­dzie. Nie mogę z nim się roz­stać”.

„Pro­si­my go ta­kie”.

„To czło­wiek na­wy­kły do swo­bo­dy. Nie wy­trzy­ma dłu­go w bu­dyn­ku”.

Je­cha­li żwa­wo da­lej, do­pó­ki nie do­tar­li do dość sze­ro­kiej, wi­ją­cej się łu­kiem rzecz­ki. Apacz ob­jął ba­daw­czym spoj­rze­niem oko­li­cę i ski­nął gło­wą.

„Tu bę­dzie do­brze – rzekł. – Z trzech stron chro­ni nas rze­ka, a z czwar­tej mo­że­my po­sta­wić stra­że. Zsiądź­my więc z koni!”

Wszy­scy ze­sko­czy­li z sio­deł i urzą­dzi­li so­bie wy­god­ne le­go­wi­ska z ga­łę­zi i li­ści.

Noc prze­szła bez wy­pad­ku. Z no­wy­mi si­ła­mi wy­ru­szy­li nasi po­dróż­ni w dal­szą dro­gę i po po­łu­dniu do­tar­li do celu.

Sło­wo „ha­cjen­da” ozna­cza po­sia­dłość ziem­ską, ale nie­któ­re ta­kie ma­jąt­ki w Ame­ry­ce do­rów­nu­ją czę­sto ob­sza­rem nie­jed­ne­mu eu­ro­pej­skie­mu ksią­stew­ku.

Ha­cjen­da del Eri­na była tak­że iście ksią­żę­cą po­sia­dło­ścią. Po­tęż­ny dom miesz­kal­ny, zbu­do­wa­ny z cio­so­we­go ka­mie­nia, oto­czo­ny był pa­li­sa­dą chro­nią­cą go od zbó­jec­kich na­pa­dów. Wnę­trze domu, po­dob­ne­go do zam­ku, było pięk­nie urzą­dzo­ne i tak prze­stron­ne, że mo­gło po­mie­ścić set­ki go­ści.

Dom ota­czał duży ogród, w któ­rym buj­na ro­ślin­ność pod­zwrot­ni­ko­wa wa­bi­ła oko prze­pysz­ny­mi bar­wa­mi i roz­ta­cza­ła naj­wspa­nial­sze wo­nie. Do ogro­du przy­ty­ka­ła z jed­nej stro­ny gę­sta pusz­cza, a z dru­giej roz­le­głe pa­stwi­ska, po któ­rych krą­ży­ły sta­da by­dła, li­czą­ce po kil­ka ty­się­cy sztuk.

Kie­dy mały od­dzia­łek mi­jał pa­stwi­sko, kil­ku wa­ke­rów nad­je­cha­ło, by po­wi­tać przy­by­łych. Ra­dość ich za­mie­ni­ła się jed­nak w wy­buch gnie­wu, gdy się do­wie­dzie­li, ilu ich to­wa­rzy­szy pa­dło z ręki Ko­man­czów. Pro­si­li, żeby się na­tych­miast mo­gli wy­pra­wić prze­ciw­ko czer­wo­no­skó­rym.

Gdy po­dróż­ni przy­by­li do ha­cjen­dy, sta­ry Pe­dro Ar­bel­lez stał już w bra­mie.

„Wi­tam cię, moje dziec­ko! – za­wo­łał zsa­dza­jąc cór­kę z sio­dła. – Mu­sia­łaś dużo wy­cier­pieć w tej nie­bez­piecz­nej po­dró­ży, bo masz in­ne­go ko­nia i wy­glą­dasz bar­dzo mi­zer­nie”.

Emma uści­snę­ła ojca i od­po­wie­dzia­ła:

„Tak, oj­cze, by­łam w nie­bez­pie­czeń­stwie, więk­szym od nie­bez­pie­czeń­stwa śmier­ci. Ko­man­cze wzię­li nas do nie­wo­li”.

Uję­ła Hel­mer­sa i Apa­cza za ręce i po­pro­wa­dzi­ła ich przed ojca.

„To są nasi zbaw­cy: se­nior An­to­nio Hel­mers i Szos-in-liet, wódz Apa­czów. Gdy­by nie oni, Ko­man­cze za­wle­kli­by nas do swo­ich wi­gwa­mów, a na­szych lu­dzi za­mor­do­wa­li­by pod pa­lem mę­czar­ni”.

Sta­re­mu dzier­żaw­cy zim­ny pot wy­stą­pił na czo­ło.

„Na Boga, co za okrop­ne nie­szczę­ście was omi­nę­ło! Wi­tam was, wi­tam, se­nio­res, z ca­łe­go ser­ca was wi­tam! Mu­si­cie mi wszyst­ko opo­wie­dzieć, a ja ob­my­ślę, w jaki spo­sób wam się od­wdzię­czyć. Wejdź­cie do domu i bądź­cie jego pa­na­mi!”:

Go­ście mi­nę­li bra­mę w pa­li­sa­dzie, od­da­li ko­nie słu­żą­cym i we­szli do domu. Ma­jor­dom po­zo­stał z kil­ku wa­ke­ra­mi w przed­sion­ku, a ha­cjen­de­ro wpro­wa­dził obu go­ści ra­zem z pa­nia­mi do sa­lo­nu, gdzie Emma opo­wie­dzia­ła po­krót­ce całą przy­go­dę.

„O Boże! – wy­krzyk­nął ha­cjen­de­ro. – Ile też mu­sia­ły­ście wy­cier­pieć, moje dziew­czę­ta! Co po­wie hra­bia, co Te­kal­to, gdy to usły­szą!”

„Te­kal­to? – za­py­ta­ła In­dian­ka z ra­do­ścią. – Czy mój brat, Czo­ło Ba­wo­le, jest tu­taj?”

„Przy­był wczo­raj”.

„I hra­bia tak­że?” – spy­ta­ła Emma.

„Przy­je­chał jesz­cze przed ty­go­dniem. Otóż i on!”

Otwar­ły się drzwi przy­le­głej ja­dal­ni i wy­szedł z nich hra­bia Alon­zo. Miał na so­bie szla­frok z czer­wo­ne­go je­dwa­biu wy­szy­wa­ny zło­tem, nie­bie­skie ak­sa­mit­ne pan­to­fle i tu­rec­ki fez na gło­wie. Roz­ta­czał wo­kół sie­bie moc­ny za­pach per­fum. Otwar­te drzwi po­zwa­la­ły zaj­rzeć do ja­dal­ni. Urzą­dze­nie jej było zbyt­kow­ne, a ser­wet­ka, któ­rą hra­bia trzy­mał w ręce, świad­czy­ła, że spo­ży­wa­no wła­śnie po­si­łek.

„Ktoś wy­mie­nił moje na­zwi­sko – rzekł hra­bia. – Ach, to pięk­ne pa­nie! Se­nio­ri­ty po­wró­ci­ły szczę­śli­wie?”

Na jego wi­dok In­dian­ka ob­la­ła się ru­mień­cem, co nie uszło by­stre­mu oku Apa­cza. Emma od­po­wie­dzia­ła chłod­no, cho­ciaż uprzej­mie:

„Jak pan wi­dzi, pa­nie hra­bio! Mało jed­nak bra­ko­wa­ło, by­śmy wca­le nie po­wró­ci­ły. Ko­man­cze wzię­li nas do nie­wo­li”.

„Do stu pio­ru­nów! – za­wo­łał hra­bia. – Każę ich za to uka­rać!”

„To nie tak ła­two! – od­par­ła Emma szy­der­czo. – Zresz­tą wy­szły­śmy cało. Oto nasi wy­baw­cy!”

„Aha! – bąk­nął hra­bia, od­stą­pił o kil­ka kro­ków, wło­żył na nos bi­no­kle i przyj­rzał się obu mło­dzień­com. – A więc tra­per i Apacz. Cha­dza­ją zwy­kle ra­zem. Kie­dy od­ja­dą ci pa­no­wie? Chy­ba za­raz?”

„Są mo­imi go­ść­mi i zo­sta­ną tu, do­pó­ki im się spodo­ba – rzekł ha­cjen­de­ro. – Oca­li­li ży­cie mo­je­go dziec­ka i są prze­ze mnie bar­dzo miłe wi­dzia­ni”.

„Aha! Pan mi się opie­ra? – spy­tał hra­bia. – Czyż nie je­stem tu pa­nem?”

„Pa­nem jest tu­taj pań­ski oj­ciec, hra­bia Fer­nan­do. Jego syn jest tyl­ko go­ściem. Zresz­tą na­wet hra­bia Fer­nan­do nie miał­by w tej spra­wie gło­su. Je­stem dzier­żaw­cą do­ży­wot­nim. Nie po­zwo­lę so­bie roz­ka­zy­wać, kogo mam przy­jąć, a kogo nie!”

Otwo­rzył sze­rzej drzwi do ja­dal­ni i kła­nia­jąc się uprzej­mie, po­pro­sił nowo przy­by­łych, aby we­szli. Hra­bia, drżąc z bez­sil­ne­go gnie­wu, udał się do swo­ich po­koi.

Wszy­scy za­sie­dli do wspa­nia­łej uczty. Zło­ży­ły się na nią wszel­kie­go – ro­dza­ju ja­rzy­ny i mię­si­wa, ka­wo­ny, któ­rych sok per­lił się ró­żo­wy­mi kro­pla­mi na srebr­nych ta­ler­zach, gra­na­ty, orze­chy ko­ko­so­we, po­ma­rań­cze i słod­kie cy­try­ny. Pod­czas je­dze­nia opo­wie­dzia­no ha­cjen­de­ro­wi ob­szer­nie całą przy­go­dę. Na­stęp­nie go­ście uda­li się do prze­zna­czo­nych dla nich po­koi, aby wy­po­cząć po po­dró­ży.

Przy­ja­cie­le miesz­ka­li obok sie­bie. Hel­mers nie mógł jed­nak wy­trzy­mać dłu­go w cia­snej izbie i po­szedł na pa­stwi­sko, aby się” przy­pa­trzyć wspa­nia­łym ru­ma­kom ho­do­wa­nym przez Ar­bel­le­za.

Kie­dy mi­jał róg pa­li­sa­dy, na­tknął się na­gle na tę­gie­go i wy­so­kie­go męż­czy­znę, odzia­ne­go w skó­ry bi­zo­na.

Na gło­wie nie­zna­jo­my miał skó­rę zdar­tą z czasz­ki niedź­wie­dzia, zza sze­ro­kie­go pasa wy­sta­wa­ły rę­ko­je­ście noży, od pra­we­go ra­mie­nia do le­we­go bio­dra owi­ja­ło go las­so, o pa­li­sa­dę zaś sta­ła opar­ta rusz­ni­ca, jed­na z tych, któ­re przed stu laty wy­ra­bia­no w Ken­tuc­ky, tak cięż­ka, że nie każ­dy mógł­by nią wła­dać.

„Ktoś ty?” – za­py­tał Hel­mers ze zdu­mie­niem.

„Je­stem Czo­ło Ba­wo­le” – od­rzekł za­py­ta­ny. „Te­kal­to?”

„Tak. Czy znasz mnie?”

„Nie wi­dzia­łem cię jesz­cze nig­dy, ale wie­le, bar­dzo wie­le o to­bie sły­sza­łem”,

„A kim ty je­steś?”

„Na­zy­wam się Hel­mers, po­cho­dzę z Eu­ro­py”.

Po­waż­na twarz In­dia­ni­na roz­ja­śni­ła się. Miał naj­wy­żej dwa­dzie­ścia pięć lat i mógł ucho­dzić za pięk­ne­go przed­sta­wi­cie­la swej rasy.

„Ty więc je­steś my­śliw­cem, któ­ry oca­lił moją sio­strę Ka­rię?”

„Przy­pa­dek to zda­rzył”.

„To nie był przy­pa­dek. Wzią­łeś ko­nie od Ko­man­czów i po­je­cha­łeś za nimi. Czo­ło Ba­wo­le wi­nien ci wiel­ką wdzięcz­ność. Wiem, że je­steś my­śliw­cem, któ­re­go Apa­cze i Ko­man­cze na­zy­wa­ją Itin­ti­ka, Grot Pio­ru­no­wy”.

„Po czym mnie po­zna­łeś?”

„Po twym po­licz­ku. Grot Pio­ru­no­wy ma na po­licz­ku bli­znę od cio­su noża; wie­dzą o tym wszy­scy, któ­rzy o nim sły­sze­li. Ta­kie zna­ki ła­two za­pa­mię­tać. Czy zga­dłem?”

Hel­mers ski­nął gło­wą i od­po­wie­dział:

„Masz słusz­ność. Na­zy­wa­ją mnie istot­nie Gro­tem Pio­ru­no­wym, Itin­ti­ką”.

„W ta­kim ra­zie dzię­ku­ję Wiel­kie­mu Du­cho­wi, że po­zwo­lił mi z tobą mó­wić. Je­steś mę­żem wa­lecz­nym, po­daj mi więc rękę i bądź mi bra­tem”.

Uści­snę­li so­bie dło­nie, a Hel­mers rzekł:

„Do­pó­ki oczy na­sze będą się na­wza­jem wi­dzia­ły, niech bę­dzie przy­jaźń mię­dzy mną i tobą”.

In­dia­nin zaś do­dał:

„Niech ręka moja bę­dzie two­ją ręką, a moja noga two­ją nogą. Bia­da wro­go­wi twe­mu, bo jest tak­że moim, bia­da memu nie­przy­ja­cie­lo­wi, bo jest rów­nież two­im. Ja je­stem tobą, a ty mną. Je­ste­śmy jed­no!”

Czo­ło Ba­wo­le nie był po­dob­ny do swych pół­noc­nych po­bra­tym­ców. Był roz­mow­ny, przy­stęp­ny, chęt­nie się zwie­rzał, ale mimo to był nie mniej groź­ny dla wro­gów niż owi mil­czą­cy In­dia­nie, któ­rzy po­czy­tu­ją za hań­bę oka­zy­wa­nie swo­ich uczuć.

„Miesz­kasz na ha­cjen­dzie?” – za­py­tał Hel­mers.

„Nie – od­po­wie­dział In­dia­nin. – Jak moż­na prze­by­wać w po­wie­trzu uwię­zio­nym mię­dzy mu­ra­mi? Sy­piam tu­taj”.

Wska­zał mu­ra­wę, na któ­rej stał.

„W ta­kim ra­zie masz lep­sze łoże niż my wszy­scy. Ja tak­że nie mo­głem w izbie wy­trzy­mać”.

„I twój przy­ja­ciel, Ser­ce Niedź­wie­dzie, wy­szedł na pa­stwi­sko. Mó­wi­łem z nim już i po­dzię­ko­wa­łem mu. Za­war­li­śmy bra­ter­stwo, tak jak z tobą. Te­raz sie­dzi z wa­ke­ra­mi, któ­rzy opo­wia­da­ją to­wa­rzy­szom o na­pa­dzie Ko­man­czów”.

„Chodź­my do nich!”

In­dia­nin wziął cięż­ką strzel­bę, za­rzu­cił ją na ra­mię i po­pro­wa­dził Hel­mer­sa.

Da­le­ko na łące, mię­dzy pół­dzi­ki­mi pa­są­cy­mi się koń­mi sie­dzie­li na zie­mi wa­ke­rzy opo­wia­da­jąc o przy­go­dzie swo­jej mło­dej pani. Ser­ce Niedź­wie­dzie przy­słu­chi­wał się w mil­cze­niu. Nie do­rzu­cił ani sło­wa, cho­ciaż mógł wszyst­ko przed­sta­wić le­piej i zgod­niej z praw­dą. Kie­dy na­de­szli Czo­ło Ba­wo­le i Hel­mers, wa­ke­rzy nie za­mil­kli, cho­ciaż po­ja­wił się dru­gi bo­ha­ter nie­daw­nych wy­da­rzeń. Po­to­czy­ła się jed­na z owych po­ry­wa­ją­cych opo­wie­ści, ja­kie nie­raz się sły­szy na Dzi­kim Za­cho­dzie.

Prze­rwa­ło ją do­pie­ro po­ja­wie­nie się se­nio­ra Ar­bel­le­za, któ­ry nad­je­chał z cór­ką i Ka­rią. Był to jego zwy­kły ob­jazd in­spek­cyj­ny, jaki za­wsze od­by­wał przed nocą. Za­brał ze sobą oby­dwu przy­ja­ciół i wró­ci­li do domu.

Kie­dy Ka­ria, uda­jąc się… do swe­go po­ko­ju, prze­cho­dzi­ła obok drzwi hra­bie­go, uka­zał się w nich Alon­zo.

„Ka­rio – szep­nął – czy mogę dziś z tobą po­mó­wić?”

„Gdzie?” – spy­ta­ła In­dian­ka.”

„Pod oliw­ka­mi, nad po­to­kiem. Przyjdź na dwie go­dzi­ny przed pół­no­cą”.

„Przyj­dę!”

Gdy za­padł wie­czór, całe to­wa­rzy­stwo zgro­ma­dzi­ło się zno­wu w ja­dal­ni. W uczcie wzię­li udział oby­dwaj wo­dzo­wie in­diań­scy, ale hra­bia nie zja­wił się i tym ra­zem przy sto­le.

Był to nad­zwy­czaj lek­ko­myśl­ny i roz­rzut­ny mło­dy szlach­cic. Po­mi­mo że miał za­pew­nio­ną wy­so­ką ren­tę rocz­ną, na­ro­bił mnó­stwo dłu­gów, do któ­rych nie miał od­wa­gi przy­znać się ojcu. Wie­rzy­cie­le ci­snę­li go i drę­czy­li. Mło­dy hra­bia do­wie­dział się wte­dy, że Ka­ria zna ta­jem­ni­cę kró­lew­skie­go skar­bu, któ­re­go ty­sięcz­na część wy­star­czy­ła­by na za­spo­ko­je­nie wie­rzy­cie­li. Za­czął nad­ska­ki­wać mło­dej In­dian­ce i przy­rzekł na­wet uczy­nić ją hra­bi­ną de Ro­dri­gan­da. Po­mi­mo na­iw­no­ści dziew­czy­ny nie do­pro­wa­dził jesz­cze do tego, by mu zdra­dzi­ła ta­jem­ni­cę. Te­raz, przy­ci­śnię­ty przez wie­rzy­cie­li, przy­był ze sto­li­cy. Mek­sy­ku do ha­cjen­dy z moc­nym po­sta­no­wie­niem prze­pro­wa­dze­nia z Ka­rią osta­tecz­nej roz­mo­wy.

Pod oliw­ka­mi nad po­to­kiem za­stał już In­dian­kę. Gnie­wa­ła się na nie­go, że za­cho­wał się im­per­ty­nenc­ko wzglę­dem jej wy­baw­ców, lecz uda­ło mu się nie­ba­wem uła­go­dzić dziew­czy­nę. Po­tem za­czął zmie­rzać wprost do celu. Przy­rzekł jej wy­ro­bić szla­chec­two i po­jąć za żonę. Twier­dził, że szla­chec­two jest do tego ko­niecz­ne, jak­kol­wiek uwa­ża ją za po­tom­ka ro­dzi­ny kró­lew­skiej. Ostrzegł ją jed­nak, że do uzy­ska­nia szla­chec­twa po­trze­ba bar­dzo dużo pie­nię­dzy, a on nie mógł ich do­stać od swe­go ojca – na to po­trzeb­ny mu był skarb kró­lew­ski. Nie po­win­na więc ocią­gać się dłu­żej z po­wie­rze­niem mu ta­jem­ni­cy.

Ta­ki­mi ar­gu­men­ta­mi zwy­cię­żył mło­dy hra­bia In­dian­kę; przy­rze­kła mu po­wie­dzieć, gdzie ukry­ty jest skarb, po­sta­wi­ła jed­nak wa­run­ki: nie wol­no mu zdra­dzić jej przed bra­tem i musi jej dać do­ku­ment stwier­dza­ją­cy, że poj­mie ją za żonę. Mło­dy szlach­cic przy­stał na wszyst­ko.

Jak­że się ra­do­wał zwy­cię­stwem! Prze­cież spro­wa­dził już na­wet lu­dzi, któ­rzy mie­li prze­wieźć skar­by do mia­sta! O do­ku­ment się nie trosz­czył. O wie­le ni­żej od nie­go sto­ją­ca, oto­czo­na po­gar­dą In­dian­ka, na­wet z ta­kim pi­smem była bez­sil­na wo­bec pra­wa. Byle tyl­ko jak naj­ry­chlej po­siąść skar­by!

Kie­dy ci dwo­je roz­ma­wia­li pod oliw­ka­mi, Hel­mers od­pro­wa­dził wo­dza Te­kal­to do jego łoża na tra­wie, a po­że­gnaw­szy się z nim, nie po­szedł od razu do domu, lecz usiadł w ogro­dzie na brze­gu ba­se­nu, z któ­re­go fon­tan­na wy­rzu­ca­ła w górę stru­mień wody.

Po chwi­li na ścież­ce uka­za­ła się po­stać ko­bie­ca, idą­ca ku fon­tan­nie. Była to Emma. Usia­dła obok Hel­mer­sa na kra­wę­dzi ba­se­nu.

Tym­cza­sem do wo­dza Miz­te­ków, któ­ry po­ło­żył się tuż obok pa­li­sa­dy ogro­do­wej, do­le­ciał od­głos ci­chych kro­ków, a po­tem przy­tłu­mio­ne gło­sy. Wie­dział o tym, że hra­bia sta­ra się jak naj­czę­ściej spo­ty­kać z jego sio­strą. Zbu­dzi­ło się w nim po­dej­rze­nie. Ani Alon­za, ani Ka­rii nie wi­dział w ha­cjen­dzie już od go­dzi­ny. Czyż­by umó­wi­li się na schadz­kę w ogro­dzie? Po­sta­no­wił to spraw­dzić.

Wstał i jak kot prze­sko­czył przez pa­li­sa­dę do ogro­du. Tam po­ło­żył się na zie­mi i po­pełzł tak ci­cho, że na­wet wpraw­ne ucho Hel­mer­sa nic nie do­sły­sza­ło. Do­tarł nie­po­strze­że­nie do ba­se­nu i z ukry­cia mógł śle­dzić roz­mo­wę.

„Do­wie­dzia­łam się od Te­kal­ty, że to pan jest Gro­tem Pio­ru­no­wym – mó­wi­ła Emma. – Dla­cze­go ukry­wał to pan przede mną? Prze­cież po­wie­rzył mi pan da­le­ko waż­niej­szą ta­jem­ni­cę”.

„Cza­sem trze­ba być ostroż­nym – od­po­wie­dział ze śmie­chem Hel­mers. – Dzię­ki temu, że uwa­ża­no mnie za zwy­kłe­go nie wy­ćwi­czo­ne­go my­śliw­ca, od­no­si­łem czę­sto wie­le ko­rzy­ści. A co do ta­jem­ni­cy skar­bu, to praw­do­po­dob­nie nie bę­dzie ona mia­ła dla mnie żąd­nej war­to­ści. Nie od­kry­ję, zda­je się, ja­ski­ni kró­lew­skiej, cho­ciaż, być może, znaj­du­ję się w jej po­bli­żu”.

„Z cze­go pan to wno­si?”

„Z ukształ­to­wa­nia gór i bie­gu rzek. Oko­li­ce ha­cjen­dy zga­dza­ją się cał­ko­wi­cie z moją mapą”.

„W ta­kim ra­zie ma pan już pew­ną pod­sta­wę i może pan szu­kać da­lej”.

„Wiel­kie py­ta­nie, czy to uczy­nię. Wąt­pię, czy mam do tego pra­wo”.

„Miał­by pan prze­cież pra­wo zna­laz­cy. Nie prze­ce­niam by­najm­niej war­to­ści zło­tą, wiem jed­nak, że po­sia­da­nie go daje wie­le rze­czy, któ­rych ty­sią­ce lu­dzi prag-” nie na próż­no. Niech pan szu­ka! Cie­szy­ła­bym się, gdy­by pan zna­lazł skar­by!”

„Po­tę­ga zło­ta jest wiel­ka – rzekł Hel­mers w za­my­śle­niu – a ja mam bied­ne­go bra­ta, obar­czo­ne­go ro­dzi­ną, któ­re­mu mógł­bym za­pew­nić byt. Ale do kogo na­le­ży ten skarb? Chy­ba do po­tom­ków tych, któ­rzy go tam ukry­li”.

„Czy na ma­pie nie ma żąd­nych nazw?” – spy­ta­ła Emma.

„Nie. W jed­nym rogu znaj­du­je się za­gad­ko­wy znak, któ­re­go nie umiem so­bie wy­tłu­ma­czyć. Będę szu­kał skar­bu, ale… je­śli go znaj­dę, nie do­tknę go, lecz ro­zej­rzę się za pra­wo­wi­tym wła­ści­cie­lem”.

Mło­dzi lu­dzie ode­szli, a Te­kal­to tak­że się od­da­lił. Prze­sko­czył przez pa­li­sa­dę i mruk­nął do sie­bie:

„Uff, uff! Co ja sły­sza­łem! Grot Pio­ru­no­wy ma ry­sun­ki przed­sta­wia­ją­ce na­sze świę­te miej­sce! Jego by­strość do­pro­wa­dzi go do od­kry­cia skar­bu. Po­wi­nie­nem go za­bić, ale zo­sta­łem jego przy­ja­cie­lem i bra­tem, a on jest do­bry i szla­chet­ny. Oca­lił też moją sio­strę, Ka­rię. Czy mam zgu­bić tego, któ­re­mu wi­nien je­stem wdzięcz­ność? Nie, nie! Na­my­ślę się, a Wiel­ki Duch po­wie mi, co mam uczy­nić…”

W tym sa­mym cza­sie w do­li­nie, od­le­głej od ha­cjen­dy o dwie go­dzi­ny dro­gi, sie­dzia­ła do­ko­ła ogni­ska gro­ma­da li­czą­ca… oko­ło dwu­dzie­stu męż­czyzn o dzi­kim, zu­chwa­łym wy­glą­dzie. Każ­de­go moż­na było po­dej­rze­wać, że ma na su­mie­niu mor­der­stwo. Ćwiart­ka cie­lę­cia pie­kła się na roż­nie, a reszt­ki mię­sa i po­roz­rzu­ca­ne ko­ści, le­żą­ce do­ko­ła, świad­czy­ły, że ra­czo­no się tu już od dłuż­sze­go cza­su.

„Jak­że bę­dzie, ka­pi­ta­nie? – za­py­tał je­den z męż­czyzn. – Czy cze­ka­my jesz­cze?”

Za­py­ta­ny le­żał przy ogni­sku wspar­ty na łok­ciu. Miał twarz praw­dzi­we­go ban­dy­ty, a jego pas je­żył się od bro­ni.

„Cze­ka­my!” – od­rzekł po­nu­ro.

„Jak dłu­go?”

„Do­pó­ki mnie się spodo­ba”.

„Sie­dzi­my tu już od czte­rech dni. Oba­wiam się, czy ktoś z nas bła­znów nie robi”.

„Hra­bia pła­ci nam do­brze, za­cze­ka­my więc, do­pó­ki nie po­wie, co mamy czy­nić”.

„Niech to dia­bli we­zmą! Ileż to mo­gli­śmy przez ten czas zro­bić i za­ro­bić!”

„Mil­czeć! Je­stem wa­szym ka­pi­ta­nem i mu­si­cie mnie słu­chać!”

Lu­dzie uspo­ko­ili się i po spo­ży­ciu resz­ty mię­sa roz­sta­wi­li stra­że i za­czę­li ukła­dać się do snu.

Na­gle usły­sze­li tę­tent ko­pyt. Zbli­żył się ja­kiś jeź­dziec, któ­ry od­dał ko­nia straż­ni­kom i pod­szedł do ogni­ska. Był to hra­bia Alon­zo. Usiadł obok ka­pi­ta­na i w mil­cze­niu za­pa­lił pa­pie­ro­sa.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: