Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Olesza. Kapitulacja i śmierć radzieckiego inteligenta - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
20 października 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
49,99

Olesza. Kapitulacja i śmierć radzieckiego inteligenta - ebook

Arkadij Bielinkow był pisarzem wyklętym. Mówił i pisał rzeczy prowokujące i często niepopularne, ponieważ był umysłem przekornym, odważnym i całkowicie niezależnym. Jego esej o dekabrystach należy do najświetniejszych dokonań rosyjskiej publicystyki. To tekst na miarę Czaadajewa, Hercena czy Lwa Tołstoja. Jego książka o Oleszy to niezwykły portret rosyjskiego pisarza, któremu „historia spuszczona z łańcucha” przetrąciła kręgosłup i wcisnęła knebel do pisarskich ust. Sam Arkadij Bielinkow, więzień Stalina, zachował swój kręgosłup moralny nietknięty i ocalił niezależność swego umysłu i krytyczną zdolność do analizy aż do końca życia. Jego eseistyka to więcej niż esej, to po prostu kawał świetnej literatury.

– Adam Michnik –

Dla Bielinkowa to nie literatura była najważniejsza, ale rzecz fundamentalna, bez której sama literatura traci sens – wolność. Ona właśnie jest tematem książki o Oleszy i tak tę książkę czytajmy. Bielinkow wierzył, że mamy wpływ na to, co się z nami dzieje, i jeśli ludzie nie są wolni, to dlatego, że się na ten stan zgodzili. Mądrzy, utalentowani, wrażliwi ludzie uznali kiedyś, że w służbie idei powinni wyrzec się wolności. Wierzyć nie temu, co podpowiadają im rozum i sumienie, ale ćwierćinteligentom, którym „parę pojęć jak cepy” wystarcza, by znać recepty na wszystkie problemy – świata czy narodu, to bez znaczenia. Podążając za kimś takim, ludzie tracą jednak i mądrość, i talent, i wrażliwość, a często stają się kibicami zła.

– Ze wstępu Jerzego Czecha –

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-268-3836-1
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRĘDZEJ BY MIESZKAŁ OLESZA

Książka Arkadija Bielinkowa o Juriju Oleszy? Od razu przypomina mi się stary dowcip: „Facet puka do drzwi i pyta: »Czy tu mieszka pan Zieliński?«. Lokator zaprzecza. Po chwili pada kolejne pytanie: »A może mieszka tu pan Piotrowski?«. Lokator: »Oj, nie. To już prędzej by Zieliński mieszkał«”.

Ano właśnie... Ani autor książki, ani jej bohater nie mieszkają i nigdy nie mieszkali w świadomości polskich czytelników. Pewnie „prędzej by mieszkał” Olesza, skoro tłumaczono u nas jego książki, ale cóż – znają go właściwie tylko rusycyści, a i to nie wszyscy; o Bielinkowie zaś nie ma co mówić, naprawdę mało kto o nim słyszał.

Zacznijmy jednak od Oleszy, choćby z racji jego polskiego pochodzenia, chociaż rosyjskie źródła lubią przypominać, że wołyńsko-polescy Oleszowie wyznawali prawosławie i dopiero po paru wiekach przeszli na katolicyzm. Tak czy owak, Jerzy Olesza, syn Karola i Olimpii, urodził się w 1899 roku w Jelizawietgradzie, w rodzinie polskiej, i ruszczyzna była jego drugim językiem. Nikogo wówczas nie dziwiła obecność Polaków na tamtych terenach, a już zwłaszcza w Odessie, dokąd wkrótce przeniosła się rodzina. W tym czwartym co do wielkości mieście Rosji (po Petersburgu, Moskwie i Warszawie) Rosjaninem był tylko co drugi mieszkaniec, jedną trzecią stanowili Żydzi, a do narodowości polskiej przyznawało się ponad dwadzieścia tysięcy osób. Kolonia polska przysłużyła się miastu, na przykład inżynier Stefan Drzewiecki budował w nim łodzie podwodne własnego pomysłu, kompozytor Witold Maliszewski założył konserwatorium muzyczne, a słynny Władysław Pytlasiński, którego Olesza wspomina jako swego nauczyciela gimnastyki w liceum – szkołę zapaśniczą. Poza naszymi rodakami żyli tam: Ukraińcy, Białorusini, Niemcy, Tatarzy, Ormianie, Grecy, a nawet Francuzi i Włosi. To akurat nie zaskakuje, bo choć Odessa, wzniesiona w miejscu zdobytej na Turkach w 1789 roku twierdzy Chadżybej, od początku stanowiła produkt Cesarstwa Rosyjskiego, to tworzyli ją – jak zresztą całe imperium – niekoniecznie Rosjanie. Jej założycielem i pierwszym naczelnikiem był Hiszpan (ale z Neapolu!) de Ribas, zaprojektował ją Francuz de Wollant, a kolejnym ojcem miasta był jego ziomek Richelieu. Ten ostatni przez dziesięć lat zdołał zmienić Odessę w duży port morski, a po restauracji Burbonów wrócił do ojczyzny, by zostać premierem w rządzie Ludwika XVIII. Po śmierci uczczono go (na wniosek następcy, również Francuza, hrabiego de Langéron) pomnikiem wieńczącym schody, znane później na całym świecie z filmu Eisensteina Pancernik Potiomkin.

Pokazana w nim masakra nie bardzo przystaje do utrwalonego obrazu miasta wesołego, wręcz beztroskiego, któremu kolorytu dodawało zmitologizowane przez Babla złodziejskie przedmieście Mołdawanka ze swym specyficznym humorem. I chociaż scena na schodach powstała wyłącznie w wyobraźni reżysera, to pozostaje faktem, że w czerwcu 1905 roku Odessa stała się centrum rewolucji. Od miesiąca strajkowały fabryki, Kozacy patrolowali ulice, dochodziło do starć, z obu stron ginęli ludzie. Bunt na pancerniku posłużył za katalizator – marynarze przywieźli na brzeg zwłoki swego zabitego przywódcy Wakuleńczuka, a mieszkańcy okazywali im poparcie. Tych manifestantów jednak nikt nie masakrował; dopiero kiedy ich miejsce zajęły męty społeczne i kiedy po rozbiciu magazynów z wódką tłum podpalił port, żołnierze zaczęli strzelać. Zabitych i rannych liczono w setkach. Do kolejnej tragedii doszło w październiku tegoż roku. Chwiejące się imperium usiłowało skierować gniew ludu ku etatowym winowajcom – w całej południowej Rosji organizowano pogromy Żydów. Ten odeski był jednym z największych, trwał kilka dni; tym razem w setkach liczono samych zabitych, a dziesiątki tysięcy ludzi zostały bez dachu nad głową. Wojsko już nie przeszkadzało, a nawet pomagało w pogromie.

Takie były wspomnienia z dzieciństwa grupy pisarzy odeskich, która później miała zasłynąć w porewolucyjnej Rosji. Sześcioletni Olesza zapamiętał salwy z Potiomkina, wybuchy bomb zamachowców, a z pogromu to, że w chrześcijańskich domach wystawiano święte obrazy, by uchronić się przed napaścią „ratujących Rosję” chrześcijan. Jego nieco starszy przyjaciel – Walentin Katajew – przedstawił wydarzenia 1905 roku, co prawda dostosowane do oficjalnej wersji, w autobiograficznej powieści Samotny biały żagiel. Bohater – ośmioletni Pietia – jest tam świadkiem, jak do mieszkania wdzierają się poszukujący Żydów czarnosecińcy.

To jednak opisał Katajew po trzydziestu latach, na razie rewolucja została stłumiona i wydawało się, że wszystko będzie po staremu. Jurka Oleszę przyjęto do prestiżowego Gimnazjum im. Diuka de Richelieu, nie był jednak kolegą Wali Katajewa, który chodził do innej szkoły. Poznali się na niwie literackiej, obaj pisali wiersze, z tym że Katajew zdążył już (w 1910 roku, więc jako trzynastolatek!) debiutować w prasie, co ciekawe – w reakcyjnym „Odiesskim Wiestniku”. Znacznie więcej niż Olesza wydrukowanych wierszy miał też na koncie kolejny przyjaciel, zdolny i świetnie zorientowany w najnowszych zjawiskach poetyckich żydowski młodzian Eduard Dziubin, który przybrał pseudonim Bagricki i wodził rej wśród młodych. Wkrótce jednak wybuchła wojna. Katajew poszedł na nią jako ochotnik, nie zapominając wszakże o literaturze – od czasu do czasu publikował szkice z frontu. Wojował dzielnie, był dwa razy ranny, miał odznaczenia bojowe i dosłużył się stopnia podporucznika, tyle że nie zdążył odebrać dystynkcji, bo wybuchła nowa rewolucja. Akurat wtedy Olesza ukończył gimnazjum i zapisał się na uniwersytecki wydział prawa, ale do egzaminów właściwie nie podchodził. Wkuwanie paragrafów nie miałoby zresztą sensu – bolszewicy ich nie potrzebowali, do wydania wyroku wystarczała tzw. świadomość klasowa. Nie potrzebowali więc też jurystów, zwłaszcza starego chowu; w 1919 roku wyróżniająca się okrucieństwem odeska Czeka aresztowała i tej samej nocy rozstrzelała niemal wszystkich prawników w mieście.

Uniwersytet interesował Oleszę raczej jako miejsce recytatorskich występów, jego kompania trafiła tam, kiedy był jeszcze gimnazjalistą. Bagricki popisywał się wówczas układaniem sonetów na zadany temat, chcąc udowodnić profesorowi, że jest zadomowiony w kulturze tak samo jak on. Wspominając to, Olesza przeciwstawia „burżuazyjnemu” wykładowcy własną grupę – młodych odeskich poetów, zwolenników rewolucji. Tak też przedstawiały ich radzieckie źródła: nie tylko całym sercem byli za rewolucją, ale nawet służyli w Armii Czerwonej. W istocie sprawy nie wyglądały tak prosto. Owszem, mogli z entuzjazmem witać październikowy przewrót, podobnie jak witał go (by zaraz rzucić szkołę) Cezary Baryka z Przedwiośnia, a poetom z pewnością podobały się rewolucyjne hasła. Co jednak myśleli później, obserwując realizację tych haseł? Nie wiemy, bo na przykład wspomnienia Oleszy, o tych latach akurat dość skąpe i ogólnikowe, nie są miarodajne – „człowiek radziecki” doskonale wiedział, jak powinien wspominać rewolucję. A już informacje o czynnym w niej udziale należy traktować ostrożnie, nazbyt często fałszowano w ZSRR życiorysy. O Bagrickim pisano, że pochodził z ubogiej rodziny, że walczył w czerwonej partyzantce. Ten obraz wykreował sam przyszły autor Dumy o Opanasie, mający niebywałe skłonności mitomańskie. Ubogą rzekomo rodzinę stać bowiem było na służącą i kształcenie syna w dobrej szkole. Syn, nawiasem mówiąc, jej nie skończył, ale nie z braku środków, tylko z braku chęci. Co się zaś tyczy partyzantki, to w grę wchodziła wyłącznie działalność agitatorska czy propagandowa – do niczego innego Bagricki się nie nadawał. Olesza oczywiście mógł zostać zmobilizowany, ale pełnił co najwyżej jakąś służbę pomocniczą.

Z trójki przyjaciół tylko Katajew miał doświadczenie bojowe i chyba rzeczywiście brał udział w wojnie domowej, sęk w tym, że wcale nie po stronie czerwonych, tylko białych. Tych „stron” w latach 1917-1920 było w Odessie wyjątkowo dużo: Ukraińcy, tzn. wojska hetmana Skoropadskiego, później Dyrektoriatu Petlury; Niemcy, Austriacy; Armia Ochotnicza generała Denikina; wspierający ją (dość niemrawo) Francuzi i Grecy; bolszewicy; anarchiści Machny i wreszcie walczący dosłownie ze wszystkimi ataman Grigorjew. Dodajmy jeszcze licznych tamtejszych bandytów, ze słynnym Miszką Japonczikiem na czele, którzy i bez wezwania Lenina „grabili zagrabione”. Dominującymi wśród mieszkańców uczuciami były strach i głód, miasto przechodziło z rąk do rąk, bolszewicy wkraczali do Odessy dwukrotnie, a każde takie wejście oznaczało falę terroru. Po ich ostatecznym umocnieniu się w 1920 roku Katajew trafił do więzienia za związki z podziemną organizacją białogwardyjską. Do kompletu aresztowano jego młodszego brata Jewgienija, który pod pseudonimem Pietrow miał później wraz z Ilją Ilfem (Feinsilbergiem) zasłynąć jako autor niezwykle popularnych Dwunastu krzeseł i Złotego cielęcia. Bracia ocaleli niemal cudem, uratował ich czekistowski miłośnik poezji Jakow Bielski, który znał Walentina z występów na bolszewickich mityngach. Udział w nich trzeba przyjąć raczej jako przejaw mimikry niż wyraz poglądów Katajewa, a służba u Denikina (o której odescy czekiści nie wiedzieli i którą musiał ukrywać do końca życia) nie powinna dziwić – nie był przecież proletariuszem, jego ojciec pochodził z rodziny prawosławnych duchownych i był wykładowcą uczelni diecezjalnej, matka zaś – córką carskiego generała.

Także rodzice Oleszy nie pałali rewolucyjnym entuzjazmem; pisarz wspominał, że byli lojalnymi poddanymi cara, od którego spodziewali się autonomii dla Polski, a zbuntowanych marynarzy Potiomkina uważali po prostu za bandytów. Po tym, co przyniosły rok 1917 i wojna domowa (w jej trakcie zmarła na tyfus starsza siostra Oleszy Wanda), nie widzieli dla siebie przyszłości w Sowietach, tym bardziej że po wyprawie kijowskiej Piłsudskiego Polacy stali się elementem niepożądanym. W 1922 roku wyjechali więc do niepodległej, nieznanej sobie Polski i osiedlili się w Grodnie. Ku ich zaskoczeniu syn zdecydował się zostać, i to nie tylko dlatego, że nadzieje na karierę wiązał z literaturą rosyjską. Powodem była dziewczyna, dla której zupełnie stracił głowę.

* * *

Odescy poeci z kręgu Oleszy i Bagrickiego mieli bowiem swoje groupies w osobach trzech córek Gustava Suoka, austriackiego emigranta i nauczyciela muzyki. Panny Suok musiały „coś w sobie mieć”, bo wielu adoratorów się wokół nich kręciło, one jednak miały upodobania literackie i wszystkie zostały żonami literatów. Najstarsza Lidia wyszła za Bagrickiego, średnia Olga kochała się w Oleszy, on jednak wybrał najmłodszą – Sierafimę (Simę). Codziennie wystawał pod „domkiem trzech dziewcząt”, aż w końcu dopiął swego. Dwudziestoletni Jurij i szesnastoletnia Sima zamieszkali razem, tworząc, jak byśmy dziś powiedzieli, związek partnerski. Sima jednak, błyskotliwa, z seksapilem, była też lekkomyślna i zmienna, co kochającemu ją Oleszy wróżyło kłopoty w przyszłości. Pojawiły się one po przyjeździe do miasta poety dużej rangi, a zarazem przedstawiciela władzy – Władimira Narbuta.

Był to człowiek niezwykły i wszystko w nim było niezwykłe – i talent, i wygląd, i poglądy. Urodzony na Ukrainie (gubernia czernihowska) potomek starej familii szlacheckiej, po ukończeniu gimnazjum wyjechał wraz z bratem Gieorgijem, późniejszym grafikiem, do Petersburga, gdzie studiował filologię, zbliżył się z akmeistami i został członkiem założycielem Cechu Poetów. Pisał jednak zupełnie inaczej niż Achmatowa czy Mandelsztam. Jego drugi tom Alliłujja z 1912 roku uznano za świętokradczy (kamień obrazy stanowiło połączenie cerkiewnego liternictwa Gieorgija z turpistycznymi wierszami Władimira) i skonfiskowano. Autorowi groził nawet proces, przed którym uciekł, towarzysząc Gumilowowi w jego afrykańskiej wyprawie. Od innych akmeistów różnił się też radykalną postawą polityczną – łączył czerwień poglądów z patriotyzmem ukraińskim. Paradoksalnie niedługo po rewolucji padł ofiarą „czerwonych partyzantów”, którzy w ramach wymierzania sprawiedliwości ludowej napadli na dwór Narbutów, zabili Siergieja, młodszego brata poety, a jego samego postrzelili i pokłuli bagnetami. Cudem ocalał, ale musiano mu amputować dłoń. Nie przeszkodziło mu to nadal działać politycznie, po owym napadzie jeszcze dwukrotnie otarł się o śmierć. Narbut miał, co u poety nie zdarza się często, duże zdolności organizacyjne: zarządzał prasą, później założył nawet i prowadził wydawnictwo Ziemla i Fabrika. W Woroneżu wydawał pismo literackie „Siriena” – syrena owa miała wabić autorów z różnych kierunków literackich, zarówno futurystów, jak i imażynistów i akmeistów, kierując się jedynie poziomem artystycznym, a nie „słusznością” utworów. Takie ekstrawagancje nie mogły się władzy radzieckiej podobać, wolała zatem wykorzystać Narbuta w propagandzie jako szefa oddziału ROSTA – Rosyjskiej Agencji Telegraficznej.

W takiej właśnie roli przybył w 1920 roku do Odessy. Łysy, bez lewej dłoni, zacinający się, utykający – wyglądał przedziwnie, patrzył niesamowitym wzrokiem i tak samo recytował wiersze; wielu widziało w nim prototyp Wolanda z Mistrza i Małgorzaty. Szybko docenił możliwości młodych odeskich literatów i zaangażował ich w agencji, oni zaś, kiedy przeniesiono go do Charkowa, ówczesnej stolicy radzieckiej Ukrainy, uznali to za szansę dla siebie. Pierwszy podążył za nim Walentin Katajew, a zaraz potem Olesza, który zabrał ze sobą Simę. W Charkowie jednak, podobnie jak w całej porewolucyjnej Rosji, życie było głodne i chłodne, przyjaciele pisywali nawet okolicznościowe wierszyki, żeby zarobić na chleb. Wówczas napatoczył się księgowy o przezwisku Mak, który nie cierpiał biedy, dysponował bowiem ważniejszymi niż pieniądze kartkami żywnościowymi. Sam też płodził wiersze, chodził na wieczory poetyckie odesytów, zaprosił więc całe ich towarzystwo na kolację. Widząc, że interesuje go nie tylko literatura, ale i wdzięki Simy Suok, przyjaciele ukryli przed nim, że dziewczyna nie jest wolna. Zamierzali, jak wspominał Katajew, wykorzystać zainteresowanie Maka, żeby się jego kosztem trochę odżywić. Sprawa jednak przybrała nieoczekiwany obrót: po paru dniach flirtu księgowy oświadczył się Simie, ta zaś oświadczyny przyjęła i została jego żoną. Po tym, jak „ruszono z posad bryłę świata”, sprawy matrymonialne w Rosji traktowano bez większych ceremonii, śluby załatwiano od ręki, a rozwody – jeszcze prędzej. Olesza jednak był zaszokowany łatwością, z jaką jego Przyjaciółeczka, jak ją nazywał, odeszła do innego; jeśli nawet żartem, to żart ów bardzo go zabolał. Z pomocą przyszedł mu Katajew, który odwiedził Maka i po prostu kazał Simie wrócić do Jurija. Niby znowu para była razem, ale... odeska Manon Lescaut powtórzyła swój numer, tym razem z poważniejszą figurą, bo z samym Władimirem Narbutem. Oboje wyjechali do Moskwy, dokąd udali się także Katajew i Olesza. I znów ta sama historia: Olesza wybrał taką porę, żeby nie zastać Narbuta, chcąc namówić Simę, by do niego wróciła. To mu się istotnie udało, ale Narbut nie ustąpił. Zjawił się w mieszkaniu, gdzie przebywali Katajew, Olesza i jego ukochana, po czym oświadczył, że jeśli Sierafima nie zostanie jego żoną, to on zastrzeli się w jej obecności, i to natychmiast. Narbut był człowiekiem serio, wszyscy wiedzieli, że zrobi to naprawdę. Sima zgodziła się, nie chcąc, jak później twierdziła, mieć go na sumieniu, a chyba też widziała w nim pewniejsze oparcie niż w chłopaku z pustą kieszenią, który rangą literacką nie mógł się równać z wybitnym poetą, w dodatku – jakkolwiek dziwnie by to brzmiało – robiącym wrażenie na kobietach.

Pozostała mu wierna do jego śmierci, chociaż po kilku latach popadł w niełaskę i wyleciał z partii. Wygrzebano z archiwów protokoły zeznań Narbuta: aresztowany przez Denikinowski kontrwywiad, zamiast po bohatersku dać się rozstrzelać, wyparł się poglądów, a swoją przynależność do bolszewików usprawiedliwiał strachem. Po utracie wszystkich stanowisk zatrudnił się w wydawnictwie naukowym, ale w ZSRR to mogło dać azyl tylko na kilka lat. Był przecież doskonałym materiałem na ofiarę Wielkiego Terroru. W 1936 roku, oskarżony o „burżuazyjny nacjonalizm ukraiński”, trafił do więzienia i został skazany na pięć lat. Po dwóch latach w kołymskim obozie dostał nowy wyrok – tym razem śmierci (te okoliczności ustalono po trzydziestu latach, przedtem krążyła legenda, że utopiono go w Morzu Ochockim razem z innymi więźniami). Po aresztowaniu Narbuta Sima chciała się czegoś dowiedzieć o losie męża, ale zastąpiła ją Lidia, już wtedy wdowa po Bagrickim, zmarłym w 1934 roku na astmę oskrzelową. Lidia obawiała się, że lekkomyślna siostra zrobi na Łubiance awanturę, ostatecznie jednak sama nagadała tam za dużo i za głośno, w wyniku czego wróciła z łagrów po siedemnastu latach. Jej jedyny syn Wsiewołod Bagricki, za przykładem ojca piszący wiersze, zginął na wojnie, mając dwadzieścia lat.

Sierafima Narbut – choć jako krewnej dwojga wrogów ludu też groziło jej aresztowanie – ocalała i poniekąd nadal kultywowała zainteresowania literackie. Pracowała bowiem u znanych pisarzy jako maszynistka, licząc zapewne na to, że osiągnie coś więcej z racji swego osobistego uroku. Uległ mu wybitny znawca literatury i sztuki awangardowej Nikołaj Chardżyjew, który w 1941 roku zalegalizował ich związek. Mogło tu zresztą chodzić tylko o „papierek”, podstawę do tego, by wywieźć Simę z Moskwy do Ałma-Aty, gdzie Chardżyjew zasilił ekipę filmową Eisensteina. Małżeństwo trwało krótko, po wojnie Sima zatrudniła się u znanego literaturoznawcy Wiktora Szkłowskiego. Romans, który się wywiązał, doprowadził w 1953 roku do rozstania Szkłowskiego z żoną i następnego ślubu Simy, już ostatniego.

Wróćmy jednak do Oleszy. Poniósłszy klęskę na polu miłosnym, osiągnął pewien sukces na zawodowym, kiedy podjął pracę w redakcji centralnego organu radzieckich kolejarzy „Gudok” (Gwizdek), wychodzącego zresztą do dzisiaj. Miał tam nawet lokum – komórkę odgrodzoną dyktą, później dostał pokoik „na mieście”. Początkowo wykonywał jakieś pomocnicze prace, później pod pseudonimem „Zubiło” („Przecinak”) pisał rymowane felietony satyryczne, wykorzystując umiejętności zdobyte dzięki odeskim dość pretensjonalnym wierszom. Oprócz niego pracowali w „Gudoku” – bądź z nim współpracowali – jego przyjaciele (Katajew, Pietrow oraz Ilf), a także pisarze, tacy jak: Paustowski, Bułhakow czy Zoszczenko. Zważywszy na ich późniejsze sukcesy, był to zestaw imponujący, toteż przyczynił się do powstania legendy „Gudoka” jako gazety o niebywale wysokim poziomie. W rzeczywistości pisarze ci przeważnie doprowadzali półanalfabetyczne teksty rabkorów, korespondentów robotniczych, do „drukowalności”. Dzięki swojej satyrze Olesza miał zyskać sławę i doświadczenie w pisarskim rzemiośle. Przyjmując na wiarę informacje o jego popularności wśród czytelników, można tylko westchnąć: jak nudna musiała być prasa radziecka, skoro owe wierszyki, godne zakładowej gazetki ściennej (w niniejszej książce znajdziemy kilka przykładów), stały się wizytówką „Gudoka”! No ale cóż, pierwsze strony gazety to ciąg doniesień o złych kapitalistach i jeszcze gorszym życiu ludzi pracy na Zachodzie. Na ostatniej stronie pisano zaś o sprawach codziennych, bliższych kolejarzom niż, powiedzmy, stanowisko rządu hiszpańskiego wobec wydarzeń w Chinach.

Owszem, „Gudok” odegrał w karierze literackiej naszego bohatera pozytywną rolę, ale tylko taką, że pozwolił mu lepiej zarabiać i umożliwił równoczesne pisanie tego, co Olesza naprawdę chciał napisać. A impulsem było nowe, tym razem platoniczne uczucie do Walentiny Grünseid, którą zobaczył kiedyś siedzącą w oknie i czytającą baśnie Andersena. Dziewczynka miała trzynaście lat i bawiła się jeszcze lalkami. Olesza obiecał, że specjalnie dla niej napisze baśń, i to nie gorzej niż Andersen, a nawet lepiej. Równocześnie zatem z felietonami w redakcji „Gudoka” powstała książka Trzech grubasów. Wszakże nadzieje związane z dziewczynką, w której autor widział przyszłą żonę, skończyły się tak jak w Szkole żon Moliera – śliczna Wala podrosła i wyszła za młodszego z braci Katajewów, czyli Pietrowa, z którym stworzyła szczęśliwy związek, przerwany niestety tragiczną śmiercią pisarza w katastrofie lotniczej.

Tytułowe Grubasy rządzą fikcyjnym krajem, gnębiąc i wyzyskując lud. Sprawują widocznie władzę regencyjną, bo nieletni następca tronu Tutti nie jest dzieckiem żadnego z nich. Chłopiec ma ulubioną lalkę, którą psują zbuntowani gwardziści. Rozkaz natychmiastowego naprawienia dostaje uczony Gaspar Arneri, tyle że gubi ją, jadąc do pałacu Grubasów. Na szczęście znajduje się dziewczynka z wędrownego cyrku, która wygląda zupełnie jak utracona lalka i zgadza się ją udawać; w tej roli budzi zachwyt księcia Tutti, po czym uwalnia wodza rewolucji i przyczynia się do jej zwycięstwa. Na końcu wychodzi na jaw, że jest zaginioną siostrą księcia.

Wygłaszane w tekście slogany są toporne nawet jak na zwyczaje radzieckie, autor dał jednak przewrotowi w państwie Grubasów atrakcyjną, iście operetkową scenerię, mógł więc liczyć na sukces u czytelników. Ale wszystko to i tak nie pasowało do oczekiwań władzy, toteż książka musiała poczekać na druk. Napisana w 1924 roku ukazała się po czterech latach w wydawnictwie Narbuta, który zamówił ilustracje u znanego plastyka z kręgu „Świata Sztuki” Mstisława Dobużyńskiego, emigranta utrzymującego kontakty z krajem. Triumf był spory, MChAT wystawił adaptację Trzech grubasów, przerobiono ich też na operę, po wojnie zaś – na balet i musical. Nakręcono też trzy filmy – fabularny, rysunkowy i kukiełkowy. Do dzisiaj książka cieszy się powodzeniem, ale, rzecz charakterystyczna, wyłącznie w Rosji. Świata nie podbiła; śmiem twierdzić, że nieprzypadkowo, sukces bowiem, podobnie jak felietony „Przecinaka”, odniosła „na bezrybiu”. Gdzie jej tam do Andersena z jego chwytającą za serce prostotą! Mamy mnóstwo opisów, obrazów i porównań, losy postaci są nam jednak dziwnie obojętne, bo autor mówi tylko o tym, kogo lub co mu oni przypominają, na dobrą sprawę nic więcej o nich nie wiemy. Najlepiej ujęła to Lidia Czukowska: jeśli ludzie padają od kul, a pisarza interesuje tylko kwestia, z czym porównać zasłane trupami pole, to i czytelnik nie przejmie się ich śmiercią. Olesza jest wrażliwym obserwatorem, dostrzega jednak tylko zewnętrzną stronę świata, tak jakby nie rozumiał, że metafory nie są w literaturze najważniejsze. Czy kogoś obchodzi, do czego była podobna suknia pani Bovary śpieszącej na spotkanie z kochankiem? Tę ułomność swego pisarstwa autor ujawnia już w pierwszym dziele.

Chociaż Andersenowi Olesza nie dorównał, to słowa danego Wali dotrzymał w innej sprawie – dedykował jej książkę. Bohaterka jednak, poza wiekiem lolitki, nie miała z Walą wiele wspólnego. Autor dał jej imię Suok, ale nawet gdyby tego nie zrobił, dla wszystkich znających go było jasne, kogo przedstawił w postaci cyrkówki w różowej sukience. Tyle że ona, w odróżnieniu od pierwowzoru, była dobra. „Suok”, jak nam objaśniają na końcu książki, w języku nieszczęśliwych znaczy: „całe życie”. To jest najprawdziwsze stwierdzenie z całej baśni. Tak, całe życie kochał Simę Suok.

Nie jest to koniec opowieści o trzech siostrach z Odessy. Dzięki „Gudokowi” Olesza przestał klepać biedę i odwiedził swoje dawne miasto, zatrzymując się w drogim hotelu. Złożył wizytę Oldze Suok i pożalił się jej na Simę. Starsza (skądinąd najładniejsza ze wszystkich) siostra okrutnicy przyznała mu rację i oświadczyła, że sama nigdy by w ten sposób nie postąpiła. Na takie dictum Olesza... oświadczył się Oldze. Doprowadzić do ślubu nie było łatwo, bo Olga miała męża – Michaiła Rosinskiego – i dziecko, ale pisarz był w takich sprawach wytrwały. Kobieta zostawiła więc męża, zabrała syna Igora (jako siedemnastolatek popełni samobójstwo, wyskakując z okna) i zamieszkała w Moskwie z Oleszą.

Na drugim wydaniu Grubasów widnieje już nowa dedykacja: „Dla Olgi Gustawowny Suok”.

* * *

Trzech grubasów opublikował Olesza już jako człowiek sukcesu, i to największego w swoim pisarskim życiu – niedużej powieści pod tytułem Zawiść. Warto ją streścić, bo wprawdzie Bielinkow poświęca jej sporo miejsca, ale zakłada, że czytelnik ją zna. Bohater, poeta Nikołaj Kawalerow, pisuje dla zarobku teksty dla artystów estradowych (mógłby pisywać też felietony do kolejarskiej gazety) i nie widzi dla siebie miejsca w radzieckiej rzeczywistości. Po pijanemu wywołuje awanturę w piwiarni, skąd go wyrzucają. Leżącego na chodniku przygarnia Andriej Babiczew, rewolucyjny komisarz, aktualnie zaś wielka szycha w przemyśle spożywczym. Kanapa w jego mieszkaniu jest wolna, bo zajmujący ją Wołodia Makarow, student i świetny piłkarz, akurat wyjechał. Babiczew traktuje Wołodię jak syna, odkąd ten uratował mu życie (sprawa jeszcze bardziej enigmatyczna niż krasnoarmiejska służba Oleszy). Babiczew wymyślił nowy gatunek kiełbasy i pracuje nad projektem gigantycznej jadłodajni o nazwie Czetwiertak (Ćwierćrublówka). U Babiczewa Kawalerow, choć nie czuje się od niego gorszy, jest wyraźnie człowiekiem „drugiego sortu”. Zaczyna nienawidzić gospodarza i w końcu opuszcza go, a kiedy nachodzi go raz jeszcze, zostaje kategorycznie przepędzony. Odgraża się, że zabije Babiczewa. W drugiej części utworu na pierwszy plan wysuwa się brat Andrieja, Iwan. Ten wszechstronnie uzdolniony absolwent politechniki jest jednak fantastą, blagierem, a zarabia rysowaniem portretów i sztuczkami karcianymi. Jego córka Wala (!), wstydząc się go, uciekła do stryja Andrieja, który przeznaczył ją na żonę dla Wołodi. Iwan chce temu zapobiec, mszcząc się na bracie, a przy okazji – na nowej epoce, która zniszczyła jego świat. Zdradza Kawalerowowi swój plan: stworzy Ofelię – myślącą i czującą maszynę, ona zaś zniszczy Czetwiertaka. Nic z tego nie wychodzi, maszyna nie słucha swego twórcy i może w ogóle istniała tylko w jego wyobraźni. Obaj niedoszli mściciele, Iwan i Kawalerow, kończą najtrywialniej w świecie – w gościnnym dla obu łóżku przywiędłej wdowy.

Oryginalna to historia, nie tylko na tle literatury radzieckiej, i w oryginalny sposób opowiedziana. Chodzi jednak nie tyle o ciekawą historię, ile o stopniowo odsłaniane stosunki między bohaterami. Jak pisze Andrzej Drawicz w znakomitym szkicu Szkoła zawiści (Zaproszenie do podróży, Kraków, WL 1974), każdy z czterech bohaterów jest antagonistą trzech pozostałych i to nadaje dynamikę powieści. Schemat tych antagonizmów przedstawia w postaci trójkąta, którego środek stanowi Kawalerow, a wierzchołki – bracia Babiczew i Wołodia Makarow; Wali schemat nie obejmuje, jest po prostu nagrodą (znowu w różowej sukience). Zdobędzie ją Wołodia; Kawalerow, podobnie jak twórca jego postaci, nie należy do rasy zwycięzców.

Powieść była zaprzeczeniem postulowanego wówczas, a po kilku latach narzuconego wszystkim realizmu socjalistycznego. Mimo to (albo właśnie dlatego) wzbudziła powszechny entuzjazm, i to już podczas lektury w redakcji „Krasnej Nowi”, od pierwszego zdania: „On śpiewa każdego ranka w klozecie”. Autor trafił, jak to teraz mówią, w punkt. Obfitość metafor, obrazów, impresjonistyczne widzenie świata akurat tu były na miejscu, poza tym pasowały do głównego bohatera – poety. Olesza użyczył mu własnego, swoistego, ale bezdyskusyjnego talentu. Co jednak ważniejsze, zasadniczy konflikt – Kawalerow kontra Andriej Babiczew – był odbiciem realnie istniejącego problemu: stosunku poputczików, inteligencji twórczej aprobującej przemiany w Rosji radzieckiej, do rządzącej kasty zawodowych rewolucjonistów. Poputczicy musieli opisaną w książce sytuację odczuć jako swoją, mając słuszne powody do niezadowolenia: chcieli oddać krajowi swoją wiedzę, umiejętności i kulturę, tymczasem nader często uznawano ich za „złogi”, ludzi „nie naszych”, zbyt obciążonych przeszłością, by im ufać. A przecież ignorancja i prymitywizm nowych władców wprost biły w oczy.

Olesza przezornie unika sporu ideowego, przenosi konflikt w znacznie bliższą sobie sferę uczuć (uczciwa konfrontacja idei nie byłaby w ZSRR możliwa). Zawiść nie jest postawą ideową, ale uczuciem, w dodatku brzydkim (co prawda rosyjska zawist’ to raczej nasza „zazdrość”, ale tak się w polskiej rusycystyce przyjęło). To ułatwia sprawę: krytykę Kawalerowa pod adresem radzieckiego działacza możemy złożyć na karb tego uczucia. Autor jest lojalnym obywatelem Sojuza, wie zatem, kto powinien być bohaterem negatywnym: Kawalerow, bezproduktywny „zgniły” inteligent, niechluj, pijak, w dodatku niezbyt urodziwy („pójdziesz do piekła, boś ty brzydki”); Iwan Babiczew, outsider, indywidualista, knajpiany orator, który świadomie nie chce być użyteczny. Pozytywni są oczywiście ich przeciwnicy. Ale udane dzieło niekoniecznie słucha autora, a czytelnicy też wiedzą swoje. Trudno polubić Andrieja Babiczewa z całą jego pozytywnością, osobliwe są też jego osiągnięcia: nowa kiełbasa, która „nie psuje się po jednym dniu” (można sobie wyobrazić poprzedniczki tego specjału!). Jeszcze gorzej z jego wychowankiem Wołodią. Niby to Olesza stawia go za wzór, niby pokazuje jego wyczyny sportowe (pierwszy opis meczu piłkarskiego w literaturze rosyjskiej), ale ten „Edison nowego wieku”, wiedząc, że jest człowiekiem przyszłości, już w teraźniejszości popisuje się arogancją. Chce świata, w którym nie ma nic przypadkowego. Jego pragnienie, by się zmienić w maszynę, budzi raczej odrazę niż podziw, a planowanie chwili, kiedy „po raz pierwszy pocałują się z Walą” – mimowolny uśmiech. Czym będzie ludzkie życie pod nadzorem takich planistów? Przekornie zaczynamy lubić tamtych – marzyciela Kawalerowa i fantastę Iwana. I właśnie to nieposłuszeństwo, niepodległość utworu literackiego pozwala Zawiści zachowywać żywotność do dziś.

* * *

Powieść o Kawalerowie stała się olbrzymim sukcesem, ale i przekleństwem jej autora. Po takim początku wszyscy czekali na coś przynajmniej równie dobrego, tymczasem od Oleszy dostawali głównie... zapewnienia, że pragnie dotrzymać kroku epoce. Znajdziemy je też w zbiorku opowiadań Pestka wiśni wydanym w roku 1931, ciekawym tylko dla chcących dowiedzieć się czegoś o pisarzu i jego psychice. Nic nowego tam nie ma, znajdziemy za to wspomnienia z dzieciństwa i wczesnej młodości. Robią one wrażenie wspomnień starca, chociaż autor ledwo przekroczył trzydziestkę. Wyraża wprawdzie nadzieję, że „rewolucja zwróci mu młodość”, ale najwyraźniej nie zwróciła, bo na ówczesnych zdjęciach wygląda na podstarzałego i przegranego. Pozbawione dramatyzmu, naiwnie optymistyczne opowiadania czyta się niekiedy z zażenowaniem, a przejmująca jest tylko nowelka Liompa, rzecz o... umieraniu. Oprócz Pestki wiśni powstała jeszcze sztuka Lista dobrodziejstw z akcją rozgrywającą się w Paryżu, którego Olesza nie widział na oczy, co wytknął życzliwy mu skądinąd emigrant Władysław Chodasiewicz. Nadal był na fali, zabierał głos publicznie, wzywając kolegów pisarzy do „demaskowania w sobie inteligenckości” i zgodnie z duchem czasów wyrzekając się indywidualizmu. Nie rozumiał, że tym samym odbiera sobie szansę na stworzenie czegoś wybitnego – geniusz czy choćby talent nie występują masowo, tylko właśnie indywidualnie. Toteż dzieło godne wspaniałego debiutu jakoś się nie zjawiało i już się nie zjawiło, pisarz natomiast został chodzącym problemem, który za Gałczyńskim można by sformułować: „Dlaczego Olesza nie śpiewa?”. Zrodziła się legenda o długoletnim milczeniu Oleszy, które po latach tłumaczono tym, że chciał być w zgodzie z samym sobą. Niestety, Olesza nie milczał – mówił i pisał rzeczy, których mówić ani pisać nie wypadało: potępiał tzw. wrogów ludu, zachwycał się stalinowską konstytucją, wyborami. Śpiewał zatem, ale w chórze, a wtedy trudno o oryginalność. Zarabiał pisaniem scenariuszy; jego wczesną prozę przestano wydawać. W czasie wojny Olesza razem z odeską wytwórnią filmową ewakuował się do Turkmenii, a po powrocie do Moskwy miał kłopoty ze znalezieniem stałego lokum. Z czasem popadł w alkoholizm. Upodobał sobie restaurację hotelu National – nie mając grosza przy duszy, zawsze znajdował tam życzliwych, którzy mu stawiali wódkę. Literaci i literaccy kibice chętnie słuchali jego opowieści, opinii, dowcipów. W pewnym sensie odtwarzał historię ojca, który przegrał w karty swoją posiadłość ziemską, a potem, jako urzędnik akcyzy, najchętniej przesiadywał w klubie, popijał i... nadal grał w karty. Co tu dużo gadać, Olesza wiódł żałosny żywot. Kiedy nadarzyła się okazja wyjazdu zagranicznego z grupą pisarzy, nie skorzystał z niej, nie miał po prostu w czym jechać. Od czasu do czasu odwiedzał Szkłowskich, którym pieniędzy nie brakowało, i brał od Simy pożyczkę, o której oboje wiedzieli, że jej nie zwróci. Za każdym razem kobieta, którą chyba nadal kochał, głośno strofowała go za pijaństwo, on zaś gardził sobą po każdej takiej wizycie. A co na to wszystko Olga? Była żoną starego typu, nigdy na nic się nie skarżyła, znosiła swój los w milczeniu. Do śmierci męża, która nastąpiła w roku 1960.

Przedtem jeszcze Chruszczowowska „odwilż” odmieniła trochę jego sytuację. W 1956 roku przypomniano go, wydając tom utworów wybranych, w prasie natomiast zaczęły się ukazywać fragmenty notatnika. Kiedy autora zabrakło, jego szwagier Wiktor Szkłowski z pomocą Olgi posegregował rozproszone notatki i skomponował pewną całość, zapewniając, że to właśnie jest książka, którą Olesza pisał, ale jej nie skończył. Co dzień choć kilka słów wyszło w 1965 roku i rzeczywiście zostało dobrze przyjęte. Uznano więc, że milczący autor Zawiści pod koniec życia odzyskał wenę, wymyślił nowy gatunek literacki (notatnik, w którym pisarz zapisuje pomysły – też mi wynalazek!), a czytelnicy dostali nową, wartościową pozycję.

Niestety, to kolejny mit. Owszem, na tle drętwej sowieckiej produkcji jego pośmiertnie opublikowane zapiski zabrzmiały jak prawdziwie ludzki głos. O czym jednak ten głos mówił? O tragedii człowieka, który utracił dar pisania i zbawienie dostrzegł w zasadzie antycznego malarza: „Ani dnia bez kreski!”. Tyle że w owej maksymie chodziło nie o kilka dowolnych maźnięć pędzlem, ale o to, by nie przerywać pracy nad obrazem, by tworzyć go dzień po dniu. A tu nie było „obrazu” i każdy, kto nie chciał się oszukiwać, widział, że Ni dnia biez stroczki nie jest częścią zaplanowanej całości, bo autor żadnej całości wyobrazić sobie nie potrafi. Co więcej, sam zdaje sobie z tego sprawę, a miejsca, w których zdradza, że nie umie już pisać, są dość wymownym świadectwem.

Od licznych pochwał odstawał trzeźwy sąd znawczyni twórczości Oleszy Marietty Czudakowej, która nazwała książkę „niewesołą” i odmówiła jej cech nowego gatunku. Ale prawdziwą rozprawę z legendami miało przynieść dzieło pewnego literaturoznawcy, który zaczął nad nim pracować jeszcze za życia pisarza.

Literaturoznawca nazywał się Arkadij Bielinkow.

* * *

Bielinkow urodził się równe sto lat temu (1921) w Moskwie; jego rodzice byli inteligentami pochodzenia żydowskiego przybyłymi do stolicy z Homla. Ojciec, ekonomista, zajmował stanowiska kierownicze w przemyśle lekkim, matka pracowała w Ośrodku Naukowym Książek dla Dzieci. Arkadij miał wrodzoną wadę serca, w związku z czym przez większość lat szkolnych uczył się w domu – leżał w łóżku obłożony książkami. Są ludzie, którzy od początku różnią się od innych: zachowaniem, ubraniem, poglądami... I to był przypadek Bielinkowa. Takich nigdzie specjalnie nie lubią, więc kiedy Arkadij wreszcie poszedł do szkoły, wkupił się w łaski kolegów, pisząc im wypracowania – wszystkie różniły się między sobą. W 1939 roku podjął studia w Instytucie Filozofii, Literatury i Historii, akurat wtedy wyłączonym z uniwersytetu; później przeszedł do Instytutu Literackiego im. Gorkiego, gdzie brał udział w seminariach poetyckich Ilji Sielwinskiego. Po napaści Hitlera na ZSRR nie przyjęto go do wojska, został natomiast członkiem komisji dokumentującej wojenne zniszczenia zabytków historycznych, pracował także jako dziennikarz.

Arkadij Bielinkow miał powody do wdzięczności wobec władzy radzieckiej, która dała równouprawnienie Żydom, za cara będącym ludźmi drugiej kategorii. Najwidoczniej jednak właściwa mu potęga smaku wykluczała dobre stosunki z tą władzą. Co gorsza (dla niego), nawet nie bardzo potrafił ukrywać, że jej nienawidzi, choć nie tak śmiali koledzy z instytutu przestrzegali go przed konsekwencjami. Ale dla Bielinkowa normalność oznaczała wolność mówienia tego, co myśli. W swoim kręgu towarzysko-literackim mówił zatem, że realizm socjalistyczny to niefortunny wymysł Gorkiego, sam zaś był zwolennikiem „neobaroku” nawiązującego do rosyjskiego modernizmu początków XX wieku. Mało tego, uważał, że pisarz tworzy tylko dla swoich czytelników, a państwu nic do tego, co i jak pisze. Takich herezji pewnie by nie wygadywał zbyt długo, akurat jednak (paradoks!) lata wojny były okresem pierwszej odwilży – władza miała większe kłopoty niż ideologiczna prawowierność, więc nie każdego i nie za wszystko wsadzała. Organy się przyczaiły, co nie znaczy, że spały. Kiedy Bielinkow napisał powieść Czernowik czuwstw (Brulion uczuć), którą odczytywał lub pożyczał dziesiątkom ludzi, a nawet zamierzał przedstawić jako pracę dyplomową, NKWD przystąpiło do działania. Rękopis traktował o miłości, literaturze i sztuce, ale jawny dystans bohatera do rzeczywistości wystarczył, by oskarżyć autora o „agitację antyradziecką”. W nocy z 28 na 29 stycznia 1944 roku został aresztowany, groziło mu podobno rozstrzelanie, jednak interwencja opiekuna pracy, Wiktora Szkłowskiego, sprawiła, że autora niewydanej książki wysłano na osiem lat do łagrów Karagandy (co ze względu na stan zdrowia i tak mogło być wyrokiem śmierci).

W obozie Bielinkow został przydzielony do prowadzenia kółka teatralnego (o czym napomyka w książce o Oleszy), pracował też w szpitalu. Nie wyrzekł się jednak ani przekonań, ani pisania – w tych warunkach powstały kolejne utwory: Rosja i czart, Rola małpy, Mięso ludzkie. Ukrywał je starannie, kiedyś jednak poczuł się naprawdę źle i zląkł się, że umrze. Nie chcąc, by jego dorobek przepadł, przekazał wówczas pieczę nad nim pewnemu więźniowi. Ten zgodził się, ale kiedy wkrótce zapytał, jak się pisze nazwisko – Bielinkow czy Bielenkow – pisarz już wiedział: pisze donos. Był to rok 1951. Bielinkow składał zeznania krótkie i właściwie samobójcze – nawet łagiernik miał obowiązek kochać państwo robotników i chłopów, a on wprost mówił, że jest jego wrogiem. Skazano go na dwadzieścia pięć lat, tym razem za „terroryzm”. Z pewnością nie doczekałby końca wyroku, miał jednak szczęście, ponieważ nadeszła odwilż i amnestia dla więźniów politycznych. W 1956 roku Bielinkow wrócił do Moskwy, w szybkim tempie pozdawał egzaminy, i to ze świetnym wynikiem. Spieszył się, wiedział, że musi szybko nadrobić stracone dwanaście lat. Zaczął wykładać w Instytucie Literackim, pisywać recenzje i artykuły do encyklopedii. Ale główne osiągnięcie to zaplanowana jeszcze w obozie książka Jurij Tynianow. Uwagę zwracał już sam sposób przedstawienia tematu; to nie Olesza, ale Bielinkow wynalazł nowy gatunek! Zamiast nudnej piły czytelnik dostał połączenie rozprawy naukowej (sumienność jest tu bez zarzutu), publicystyki i literatury pięknej. Wzbudziło to nie tylko zachwyty, ale i zazdrość, że autor wykorzystał chwilę wolności i napisał coś, „co warto było pisać”, jak to sam określił. Pikanterii sprawie dodaje fakt, że książkę wysuwano do Nagrody Leninowskiej. Wybór bohatera nie był przypadkowy. Tynianow, wybitny literaturoznawca, widząc, że w ZSRR nie będzie mógł wydać naukowej książki o Puszkinie, Gribojedowie czy Küchelbeckerze tak, jak by chciał, bez topornego aparatu marksistowskiego, wolał tworzyć o nich powieści biograficzne, dzięki czemu zyskał więcej swobody. Bielinkow w swoim przeszło sześćsetstronicowym dziele zajął się zarówno sytuacją Tynianowa w latach dwudziestych, kiedy ten pisał o działających sto lat wcześniej poetach, jak i sytuacją owych poetów w carskiej Rosji (wszyscy związani byli z ruchem dekabrystów). Nie mógł naturalnie pominąć słynnego Podporucznika Kiże o człowieku, którego nie było, a zaistniał wskutek omyłki kancelisty i dzięki potędze biurokracji zakończył urojony żywot w stopniu generała. Takim sposobem, używając epok Pawła I, Mikołaja I i Stalina, mógł Bielinkow – było to jego głównym celem – powiedzieć coś o swoich czasach, o kraju, w którym żył. Powiedział więcej, niż się spodziewano, zwłaszcza że po pierwszym wydaniu (1960) ukazało się drugie (1965), gruntownie przez autora przerobione. Odwilż się jednak właśnie kończyła, robiło się coraz mroźniej. Bielinkow miał nadzieję, że tak jak Tynianowa uda mu się przepchnąć przez cenzurę monografię o Juriju Oleszy. Owszem, próbował: dwa rozdziały z książki zamieściło pismo „Bajkał” wychodzące w Ułan Ude, stolicy Buriacji. To nierzadka praktyka – prowincjonalne miesięczniki chętnie drukowały rzeczy, na których publikację nie można było liczyć w Moskwie; w tym samym numerze ukazała się część powieści braci Strugackich Ślimak na zboczu. Ale w roku 1968 takie figle źle się kończyły – „karząca ręka sprawiedliwości ludowej” rozgoniła redakcję „Bajkału”, numery pisma wycofano z obiegu, a „Litieraturnaja Gazieta” zgromiła i autora, i pismo.

Bielinkow zrozumiał, że w kraju nie ma szans na wydanie książki. W maju tegoż roku jemu i jego żonie Natalii udało się wyjechać do Pragi przeżywającej akurat swoją pamiętną Wiosnę. Z Czechosłowacji dostali się do Jugosławii, a stamtąd – przez Austrię i Niemcy – do USA. Tam Bielinkow wykładał na paru uniwersytetach, przygotowywał nawiązujący do Hercena almanach „Nowyj Kołokoł” (jedyny numer wyjdzie w Londynie po śmierci pisarza), ale w sumie nie znalazł zrozumienia: ani wśród starej emigracji w przeciwieństwie do niego wielbiącej bezkrytycznie carską Rosję, ani w środowiskach akademickich ogarniętych antywojenną i lewicową (napisałbym: „lewacką”, ale słowo to stało się informacją tylko o człowieku, który go używa) gorączką. Studenci nie chcieli słuchać tego, co mówił o łagrach i życiu w Związku Radzieckim. Widok demonstrantów z czerwonymi sztandarami podziałał nań przygnębiająco i być może przyczynił się do jego śmierci – operowany w New Haven na serce Arkadij Bielinkow umarł 14 maja 1970 roku, nie dożywszy pięćdziesiątki. Nie doczekał się też wydania książki Jurij Olesza. Kapitulacja i śmierć inteligenta radzieckiego (w zasadzie ukończonej, choć nie całkiem zredagowanej). Dzięki staraniom wdowy wyszła ona w roku 1976 w Madrycie w niedużym nakładzie, czytana więc była głównie w samizdacie. W Rosji ukazała się w roku 1997, ale w skróconej wersji.

* * *

Odbiór już nie był tak entuzjastyczny jak w przypadku Tynianowa. Inaczej niż w Polsce – wśród czytelników rosyjskich Olesza „mieszkał”, i to znacznie trwalej niż arystokrata ducha Bielinkow, który już wcześniej swoim ewangelicznym „tak – tak, nie – nie” narobił sobie wrogów. A już rozprawą o upadku inteligenta radzieckiego zraził do siebie praktycznie całą radziecką inteligencję. Miała mu więc ona za złe bezlitosne potraktowanie Oleszy (nie tylko jego, swego dawnego profesora Szkłowskiego Bielinkow postawił niemal na równi z takimi kanaliami jak donosiciele Jermiłow czy Elsberg). Autor Zawiści cieszył się sympatią, lubiano więc mity z nim związane; Bielinkow owe mity niszczył i tym większe budził protesty. Przede wszystkim kwestionowano odpowiedź autora na pytanie, dlaczego Olesza „nie śpiewał”: zgubił go konformizm, chęć dostosowania się do wymagań władz zniszczyła jego talent. Wskazywano, że chodziło raczej o osobliwą psychikę pisarza, który reagował prawie wyłącznie na wizualną stronę rzeczy i zjawisk. Tak, tyle że związana z tym nieobecność pierwiastka etycznego w jego utworach nie przeczy diagnozie Bielinkowa, raczej ją uzupełnia.

Autor monografii nie mógł oczywiście wiedzieć, że w 1999 roku ukaże się Księga pożegnania, znacznie obszerniejszy i bardziej sensowny wybór z dziennika Oleszy niż to, co wcześniej ułożył Szkłowski. Co dzień choć kilka słów zawierało sporo banałów w rodzaju: brzoza to piękne drzewo, Hemingway to świetny pisarz itd., i Bielinkow słusznie je wyśmiał. W Knigie proszczanija wszystko jest fragmentem dłuższych rozważań i nie wygląda tak infantylnie. Wioletta Gudkowa, która sporządziła ten wybór, twierdzi, że ukazuje on pisarza w całkiem nowym świetle i unieważnia zarzuty pod jego adresem. Niestety, Księga nic istotnego nie wnosi, bo Olesza po prostu nie miał wiele do powiedzenia. Pisze o znajomości z Meyerholdem, ale nie ma żadnych refleksji na temat śmierci reżysera, stalinizmu, terroru i obozów, nawet w ramach tego, co dozwolone było w czasach odwilży. Najistotniejsza z uwag jest na początku, kiedy Olesza zaczynał robić notatki. Pisze, że przekroczył trzydziestkę i niewiele zrobił, a co gorsza – niewiele wie. I to był problem nie tylko Oleszy, ale całego pokolenia, którego nastoletnia młodość przypadła na wojnę i rewolucję. Nie skończywszy często nawet gimnazjum, poszli walczyć albo robić propagandę. Uznali, że opowiedzenie się po stronie proletariatu zastąpi im wykształcenie, lektury zaś, jakie zostały im w głowach, to książki o piratach albo kowbojach. Może to był właśnie główny powód uwiądu pisarstwa Oleszy?

* * *

Swoją objętością Kapitulacja i śmierć przewyższa całość dorobku pisarza, któremu jest poświęcona. Bielinkow tu zaszalał, pozwolił sobie na prawdziwy „neobarok”, z licznymi powtórzeniami, dygresjami, anegdotami, nie szczędził autoironii, bawił się ezopowym językiem (pisał przecież w Sojuzie i nie przerobił książki za granicą), z udaną powagą dołączył nawet wzory z teorii wytrzymałości, tabele czy diagramy. A pierwotna wersja była jeszcze obszerniejsza! Dlatego redaktorzy jej krajowej edycji zdecydowali się na duże skróty. Czasem zaciemniły one wywody autora tak, że poczułem się w obowiązku dodać coś z owej madryckiej wersji, choć w zasadzie polskie wydanie książki pokrywa się z moskiewskim. Żadne jednak skróty czy dodatki nie zmienią faktu, że dzieło związane jest z czasem, w którym powstało (lata sześćdziesiąte), i o tym, „jaka była w nim trucizna”, wiedzą ci, którzy odpowiednio wcześnie się urodzili. Dla mnie Chruszczow to nie zapomniany przywódca ZSRR, ale groteskowy Nikita, o którym w szkole opowiadało się kawały. Czytając Bielinkowa, warto pamiętać choćby o wzmożeniu patriotycznym, jakiego doznali Rosjanie po wojnie, kiedy przypisywali sobie wszelkie wynalazki i pierwszeństwo we wszystkich dziedzinach. U nas zareagowano na to serią dowcipów, na przykład największym matematykiem miał być Rosjanin Pietia Goras, największym malarzem – Iwan Gogh, a wynalazcą zegarka – Eugeniusz Omegin. W odwilżowym „Przekroju” ukazał się nawet rysunek Mrożka „Lejtnant Kowalski na chwilę przed wynalezieniem żarówki”. „Rosja – ojczyzną słoni” – pokpiwał Bielinkow. Ot, taka ichnia wersja „uczenia Francuzów, jak się je widelcem”, rzecz typowa dla zakompleksionych ludzi i narodów.

Ano właśnie. Pora wrócić do teraźniejszości i odpowiedzieć sobie na pytanie, dlaczego mamy czytać tę kolubrynę poświęconą autorowi na dobrą sprawę jednej niedużej książki, którą wprawdzie Rosjanie zaliczają do swoich najlepszych utworów pierwszej połowy XX wieku, którą oczywiście możemy przeczytać i my, ale jeśli nie przeczytamy, to też dziury w niebie nie będzie. A dlaczego ów autor zamilkł, to już doprawdy nie nasz problem. Cóż, stare sprawy, ważne może dla literaturoznawców, a takich nie ma przecież wielu...

Otóż niekoniecznie. Wiktor Szkłowski, bądź co bądź autorytet w tej dziedzinie, wcale nie uważał Bielinkowa za literaturoznawcę i nie kierowała nim tylko urażona duma. Skłonny jestem się z nim zgodzić i uznać Bielinkowa za pisarza politycznego, dysydenckiego. Od pierwszych, studenckich utworów nie literatura była dlań najważniejsza, ale rzecz fundamentalna, bez której sama literatura traci sens – wolność. Ona właśnie jest tematem książki o Oleszy i tak tę książkę czytajmy. Bielinkow wierzył, że mamy wpływ na to, co się z nami dzieje, i jeśli ludzie nie są wolni, to dlatego, że się na ten stan zgodzili. Mądrzy, utalentowani, wrażliwi ludzie uznali kiedyś, że w służbie idei powinni wyrzec się wolności. Wierzyć nie temu, co podpowiadają im rozum i sumienie, ale ćwierćinteligentom, którym „parę pojęć jak cepy” wystarcza, by znać recepty na wszystkie problemy – świata czy narodu, to bez znaczenia. Podążając za kimś takim, ludzie tracą jednak i mądrość, i talent, i wrażliwość, a często stają się kibicami zła.

Nie są to wcale oczywistości, zwłaszcza teraz, kiedy tylu naszym rodakom wolność wydaje się obojętna, a jej brak – nawet atrakcyjny. My zaś, którzy wolność cenimy, dzisiaj w obliczu jej utraty pamiętajmy o człowieku, który wolności oddać nie umiał i w jej imię wolał narazić się nawet na śmierć. I warto mieć w pamięci jego biblijnym stylem wypowiedziane przesłanie, że pogardy godzien jest „ten, kto niewolę wybrał. Albowiem zamienił najważniejszą rzecz daną myślącemu ciału – wolność – na żałosną jałmużnę swego pana”.

Jerzy Czech
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: