- W empik go
Olga - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
14 grudnia 2023
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
Olga - ebook
Zakazany owoc miewa gorzki smak.
Ona – wzorowa uczennica z konkretnym planem na przyszłość.
On – nauczyciel języka polskiego znienawidzony przez szkolną społeczność.
I przypadek, który ich połączył.
Piotr Grajewski pracuje w elitarnym liceum w Warszawie. Ze względu na swoje wysokie wymagania oraz cięty język nie cieszy się wśród uczniów popularnością. Pewnego dnia otrzymuje nietypowe polecenie od dyrektora szkoły: ma zaopiekować się Olgą, jedną ze swoich uczennic, podczas służbowej podróży jej rodziców do Stanów Zjednoczonych.
Początkowa niechęć między dziewczyną a nauczycielem zaczyna niepostrzeżenie przeradzać się we wzajemną fascynację, a następnie w gorący romans. Wkrótce zakazane uczucie staje się dla nich źródłem nieprzewidzianych cierpień i tragedii życiowych. Oboje odkrywają, że miłość nie zawsze pozostawia po sobie słodki smak…
– Według pana to nie jest realne? – Olga wpatrywała się we mnie wielkimi, zielonymi oczami, znów przygryzając wargę. – Wizja, że czeka na pana druga połówka, choćby nie wiadomo jak wredny pan był?
Zirytowała mnie tą prowokacją. Nachyliłem się gwałtownie w jej kierunku – nasze nosy prawie się stykały.
– Może i jest realne. – Mój głos był tylko cichym pomrukiem. – Ale równie częste co wygrana w totka. A co za tym idzie: dwa razy się nie zdarza. Ja już kochałem. Drugi raz takie szczęście mnie nie spotka.
– Dlaczego?
– Bo na to nie zasługuję.
Ona – wzorowa uczennica z konkretnym planem na przyszłość.
On – nauczyciel języka polskiego znienawidzony przez szkolną społeczność.
I przypadek, który ich połączył.
Piotr Grajewski pracuje w elitarnym liceum w Warszawie. Ze względu na swoje wysokie wymagania oraz cięty język nie cieszy się wśród uczniów popularnością. Pewnego dnia otrzymuje nietypowe polecenie od dyrektora szkoły: ma zaopiekować się Olgą, jedną ze swoich uczennic, podczas służbowej podróży jej rodziców do Stanów Zjednoczonych.
Początkowa niechęć między dziewczyną a nauczycielem zaczyna niepostrzeżenie przeradzać się we wzajemną fascynację, a następnie w gorący romans. Wkrótce zakazane uczucie staje się dla nich źródłem nieprzewidzianych cierpień i tragedii życiowych. Oboje odkrywają, że miłość nie zawsze pozostawia po sobie słodki smak…
– Według pana to nie jest realne? – Olga wpatrywała się we mnie wielkimi, zielonymi oczami, znów przygryzając wargę. – Wizja, że czeka na pana druga połówka, choćby nie wiadomo jak wredny pan był?
Zirytowała mnie tą prowokacją. Nachyliłem się gwałtownie w jej kierunku – nasze nosy prawie się stykały.
– Może i jest realne. – Mój głos był tylko cichym pomrukiem. – Ale równie częste co wygrana w totka. A co za tym idzie: dwa razy się nie zdarza. Ja już kochałem. Drugi raz takie szczęście mnie nie spotka.
– Dlaczego?
– Bo na to nie zasługuję.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8313-916-6 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ON
Stałem na dachu swojego bloku i wpatrywałem się w nocny pejzaż Warszawy. Migające światła pochodzące z innych budynków, latarń i przejeżdżających raz na jakiś czas samochodów błyskały do mnie kpiąco, a przynajmniej ja to tak odbierałem. Mimo że był środek nocy, szum ulicy przytłaczał nawet te kilkadziesiąt metrów nad ziemią. Czułem, jak huczy mi w uszach, kiedy w palcach obracałem niezapalonego papierosa. Moją skórzaną kurtką szarpał wiatr, jednak nie czułem chłodu. W zasadzie niczego już nie czułem. Usta miałem spierzchnięte od nerwowego oblizywania. To naturalny odruch wynikający z płynącej w moich żyłach adrenaliny. Czułem jej wpływ: przyspieszone bicie serca, płytki oddech, nerwowość. W głowie mi szumiało, lecz nie od stołecznego gwaru, ale od myśli. Tak naprawdę nie chciałem tu być. Nie chciałem już być nigdzie, tylko przy niej.
Zostałem sam.
Znowu.
Jadowite żmije wyrzutów sumienia gryzły mnie w serce i duszę.
Nie chciałem istnieć.
Mój mózg sięgnął po wspomnienia, jakby próbował mnie jakkolwiek powstrzymać przed tym, co chciałem zrobić. Idiota. Choć nie potrafiłem sprecyzować, czy miałem na myśli swój mózg, czy całego siebie. Przewijające się w mojej głowie obrazki pogłębiały jedynie ranę, która przywiodła mnie na ten dach, a mimo to zatopiłem się w nich. Tak jakbym musiał ostatni raz przejrzeć kadry z własnego życia, zanim się z nim pożegnam. Może tak będzie łatwiej?
Czułem, jak z wymiętego w palcach papierosa osypał się na podłoże dachu tytoń. Miałem ochotę go zapalić, ale Olga zawsze była przeciwna mojemu nałogowi. Ze zmarszczonym nosem wyjmowała mi z ust fajkę i, ostentacyjnie kaszląc, wyrzucała ją do kibla. Strasznie się wtedy irytowałem. Ile razy na nią krzyczałem? O taką pierdołę. Teraz oddałbym wszystko, aby pokręciła głową z dezaprobatą i wyjęła mi papierosa z dłoni. Jednak już tego nie zrobi. Tak jak wielu rzeczy.
_Nie myśl o tym. Niemyślotymniemyślotymniemyślotym…_
Mój umysł mnie nie słuchał. Czułem, jak w gardle rośnie mi gula, a w oczach pojawiają się łzy na wspomnienie jej twarzy.
Musiałem je zdusić.
Nie chciałem się poryczeć.
Ciało zaczęło mi drżeć, oddech jeszcze bardziej przyśpieszył, głowę zalały mi natrętne myśli. Miałem ochotę zwinąć się w kłębek i wyć jak zwierzę, którym się w ostatnich tygodniach stałem. Niby rozumiałem, co się dzieje. Ot, zwykły atak paniki. Krzysiek mówił, że mogą się one pojawiać nawet przez kilka lat od przeżycia tragedii. Co mi jednak po tym, że wiem, co się dzieje, skoro, kurwa, nie umiem tego powstrzymać?!
Spróbowałem wziąć oddech.
Spróbowałem się uspokoić.
Nic to nie dało.
Przed oczami migały mi sceny – jak się poznaliśmy, pierwszy pocałunek, pierwszy seks. Sielanka. A potem… a potem…
Nagle podszedłem do krawędzi dachu i, rozglądając się wokół, otumaniony bólem krzyknąłem:
– KUTASY, ZABILIŚCIE JĄ!
Przymknąłem oczy, zrobiłem krok w przód, licząc na to, że za chwilę wszystko się skończy, lecz zamiast tego coś nagle mną szarpnęło.ONA
Czasem budzisz się rano i wiesz, że to będzie dobry dzień. Słońce wita cię radośnie, przepełnia cię energia i generalnie czujesz, że możesz góry przenosić. Kiedy indziej budzisz się i zanim jeszcze otworzysz oczy, wiesz, że to będzie całkowita katastrofa. Los zaserwował mi dzisiaj opcję numer dwa, co sobie uświadomiłam jeszcze we śnie, kiedy poczułam narastające skurcze w podbrzuszu, które ostatecznie mnie obudziły. Z ledwością doczołgałam się do łazienki, by wygrzebać z szafki środki przeciwbólowe i odkryć, że oczywiście skończyły mi się tampony. Czując narastający ból, połknęłam dwa naproxeny i osunęłam się po ścianie, siadając na chłodnych kafelkach. Przymknęłam oczy, wiedząc, że dopóki leki nie zaczną działać, nie ma sensu się ruszać, ponieważ z chwili na chwilę ból będzie coraz gorszy, aż osiągnie apogeum.
Pół godziny później, ledwo stojąc na nogach, próbowałam wziąć prysznic i ogarnąć się do wyjścia, ale wiedziałam, że ta walka jest przegrana. Oprócz okresu giganta wyraźnie czułam, że coś mnie zaczyna brać. Gardło miałam niesamowicie suche i czułam się dziwnie ciepła – i to nie była sprawka prysznica. Usiadłam na łóżku, chowając twarz w dłoniach, i zaczęłam rozważać sytuację. Najrozsądniej byłoby olać szkołę i zostać w domu. Istniało tylko jedno ale. GRAJEWSKI. Pieprzony profesor od języka polskiego, który na dzisiaj zapowiedział sprawdzian z twórczości Mickiewicza. Niby nic niezwykłego, w normalnej sytuacji mogłabym go napisać w innym terminie, ale nie u tego człowieka. Grajewski nie uznawał drugich terminów. Nie obchodziły go choroby, śmierci i inne powody zwolnień. Nie dotarłeś na zapowiedziany sprawdzian? Bach! Lufa do dziennika. W każdym roczniku wszyscy się na to skarżyli, jednak dyrekcja była nieubłagana, ponieważ dzięki swoim metodom nauczania profesor mógł się pochwalić tym, że jego wychowankowie mieli 100% zdawalność na maturze. Zresztą, wielu rodziców go popierało, twierdząc, że w ten sposób uczy nas, gówniarzy, życia i że w dorosłości nikt nie będzie nam pobłażał. Sama niejeden raz słyszałam od matki, że kto jak kto, ale Grajewski przynajmniej przygotowuje nas do realiów, jakie panują w korporacjach. A przecież po to właśnie zapisali mnie z ojcem do Pereca – żebym już za kilka lat popylała w garsonce po Mordorze, popijając sojowe latte.
Poczułam, jak robi mi się niedobrze na samą myśl o moim przyszłym cudownym życiu i z niechęcią wstałam z łóżka. Podeszłam do szafy i spojrzałam na siebie ostro.
– Nie ma co się rozklejać. To tylko głupia infekcja i okres. Dam radę – mruknęłam do swojego wybitnie bladego odbicia, które patrzyło na mnie wielkimi, czarnymi oczami. Starałam się nie zwracać uwagi na niezbyt zdrowo wyglądające rumieńce i cienie pod oczami. Zagryzłam wargę, przymknęłam oczy, wzięłam głęboki oddech i zmobilizowałam się. Po kwadransie byłam gotowa do wyjścia z domu, ubrana jak zawsze w idealnie odprasowany mundurek składający się z białej bluzki i granatowej spódnicy w białą kratkę. Czarne, proste włosy związałam w ciasny kok, z którego nie wystawał nawet najmniejszy kosmyk. Wychodząc z pokoju, wstąpiłam jeszcze do łazienki i wrzuciłam do teczki listek tabletek. Brak tamponów zrekompensowałam sobie podkradzionymi z łazienki rodziców gigantycznymi podpaskami mojej matki, przez co czułam się jeszcze gorzej.
Schodząc do kuchni, znów poczułam mdłości, więc uznałam, że śniadanie nie ma sensu. I tak bym nic nie przełknęła, a bałam się, że jakakolwiek próba wciskania w siebie jedzenia na siłę skończy się utknięciem w toalecie. A i tak już byłam spóźniona. Rodziców oczywiście nigdzie nie było. W zasadzie nie pamiętałam, kiedy ostatni raz jedliśmy razem śniadanie. Lub jakikolwiek inny posiłek. Jedynym śladem ich obecności była zostawiona na kuchennym blacie kartka, w której matka informowała mnie, że oboje polecieli do Nowego Jorku podpisywać jakąś ważną umowę i wrócą w poniedziałek. Dziś była środa.
Nie zawracając sobie głowy tym, czy sobie poradzę, bo to nie była pierwsza tego typu sytuacja, wyszłam z domu na ulicę. Dzień był szary, ciemne chmury zwiastowały, że lada moment może lunąć deszcz. Zaklęłam pod nosem, uświadamiając sobie, że nie wzięłam z domu komórki, przez co nie mam nawet jak zadzwonić po kierowcę lub chociażby po Ubera. Chcąc nie chcąc, ruszyłam w stronę przystanku, na którym kłębiło się stado ludzi. Nienawidziłam poruszać się komunikacją miejską – nie znoszę tłoku i tego, że nigdy nie wiadomo, czy nie trafi się na jakiegoś menela. Dziś jednak musiałam pogodzić się z tym, że nie mam innej opcji, bo pójście na piechotę odpadało w przedbiegach. Nie chodziło nawet o odległość. Moje osiedle znajdowało się zaledwie półtora kilometra od szkoły, jednak tego dnia nawet spacer do przystanku mnie wykończył.
Gdy dotarłam do szkoły, zauważyłam, że jestem już spóźniona, a oczywiście parszywy język polski był na pierwszej i drugiej lekcji. Puściłam się biegiem przez opustoszałe korytarze, aż dopadłam właściwej sali.
– No proszę, proszę, panna Piotrowska raczyła nas zaszczycić swoją obecnością – profesor zmierzył mnie wzrokiem z góry na dół, wykrzywiając usta we wrednym uśmieszku. Ugryzłam się w język, aby nie odpowiedzieć nic poza: „przepraszam”. Bez słowa dotarłam do swojej ławki, zlokalizowanej na samym końcu rzędu pod oknem, i usiadłam.
– Jak już mówiłem, zanim panna Piotrowska mi przerwała, dzisiejszy sprawdzian będzie miał podniesiony poziom trudności. Za nieprawidłowe odpowiedzi będziecie mogli uzyskać punkty ujemne. Co oznacza, że aby go zaliczyć, musicie mieć poprawnych minimum 75% odpowiedzi. Czy to jest jasne? – Profesor obrzucił nas srogim spojrzeniem. Wszyscy pokiwaliśmy głowami.
Nauczyciel zaczął rozdawać kartki. Gdy dostałam swoją, zauważyłam, że na górze było czerwonym długopisem napisane: „–30 punktów za spóźnienie”. Zerknęłam na punktację i przeklęłam w duchu. Całość zliczała się do 70. Równie dobrze mogłam nie przychodzić do szkoły, i tak już miałam niezaliczony sprawdzian. Mogłam tu i teraz oddać kartkę i wrócić do domu, jednak duch przekory doszedł do głosu. Udowodnię temu gnojkowi, że umiem! Nawet jeśli dostanę jedynkę, to przynajmniej nie za brak wiedzy, ale za jego durne zasady!
Będąc w połowie arkusza, poczułam, jak stróżka potu spływa mi po plecach. Z chwili na chwilę coraz bardziej kręciło mi się w głowie – gdyby ktoś mnie teraz wywołał do odpowiedzi, nie byłabym w stanie się odezwać. Miałam tarkę zamiast gardła. Mimo to dalej pisałam, starając się jak najlepiej odpowiedzieć na każde pytanie. Grajewski miał manię wyciągania szczegółów – nie tylko z lektur, ale i biografii autorów. Pytania w stylu: „Jakiego zwierzęcia nienawidził Juliusz Słowacki?” lub „Ile lat miał Władysław Jagiełło podczas bitwy pod Grunwaldem?” nikogo już nie dziwiły. Dlatego i tym razem nie drgnęła mi powieka, gdy przeczytałam pytanie: „W jakim litewskim mieście znajduje się kamień, na którym siedział Adam Mickiewicz, obmyślając kompozycję _Dziadów_?”.
Nagle poczułam, że coś jest mocno nie w porządku. Litery zaczęły mi skakać przed oczami, a głowa samoistnie zaczęła opadać. Czułam się tak, jakby ktoś mnie pozbawił wszystkich kości i odłączył zasilanie. W ostatnim przebłysku świadomości mignęło mi, że ktoś krzyknął moje imię, a potem zapadła ciemność.ON
Nienawidzę śród. To są dni, kiedy zawsze przytrafia mi się coś złego. Tak miałem od najwcześniejszego dzieciństwa, kiedy to w domu dziecka w każdą środę wmuszano w nas zupę mleczną na słono, po której zawsze bolał mnie brzuch. Od tamtej pory było mnóstwo sytuacji, które utwierdziły mnie w przekonaniu, że środa to najgorszy dzień tygodnia.
Dziś nie było inaczej. Obudziłem się w swojej obskurnej kawalerce z pulsującym bólem głowy. Na domiar złego byłem spóźniony, a to było niedopuszczalne. W swojej karierze jeszcze NIGDY nie spóźniłem się na własne zajęcia. Z mieszkania wypadłem w try miga, chcąc zdążyć na autobus – nie próbowałem nawet odpalać mojego grata. Stare suzuki już od dawna domagało się remontu silnika, który z miesiąca na miesiąc przekładałem, bo były pilniejsze wydatki. Efekt był taki, że teoretycznie miałem samochód, ale on nijak nie ułatwiał mi życia.
Ku swojemu zdumieniu zdołałem dopaść autobus ekspresowy, dzięki czemu do klasy dotarłem równo o ósmej. Uczniowie stali pod salą, czekając, aż ich wpuszczę. Gdy wszyscy zajęli swoje miejsca, nieznośnie szurając krzesłami, na co zaczęła buntować się moja głowa, wyciągnąłem z teczki arkusze ze sprawdzianami i zacząłem wyjaśniać zasady.
– Dzisiejszy sprawdzian będzie inny niż wszystkie, które do tej pory pisaliście. Będzie trudniejszy… – urwałem, bo w tym momencie do klasy wparowała Piotrowska. Cudowne dziecko bogatych rodziców będących właścicielami największej w mieście kancelarii adwokackiej. Jedna z wielu uczęszczających do tej szkoły, myśląca, że świat ma u stóp, bo rodzice jej wszystko zapewnią.
– No proszę, proszę, panna Piotrowska raczyła nas zaszczycić swoją obecnością – rzuciłem kąśliwie, kątem oka zauważając, że dziewczyna się chyba zarumieniła ze wstydu. Doskonale. Bąknęła jakieś przeprosiny i usiadła na swoim miejscu.
– Jak już mówiłem, zanim panna Piotrowska mi przerwała, dzisiejszy sprawdzian będzie miał podniesiony poziom trudności. Za nieprawidłowe odpowiedzi będziecie mogli uzyskać punkty ujemne. Co oznacza, że aby go zaliczyć, musicie mieć poprawnych minimum 75% odpowiedzi. Czy to jest jasne? – Spojrzałem ostro na te wszystkie cud-miód dzieciaki, które jak jeden mąż kiwnęły głowami. Podszedłem do biurka i na teście dla Piotrowskiej dopisałem: „–30 pkt za spóźnienie”. Zdawałem sobie sprawę, że tym samym uniemożliwiam dziewczynie zaliczenie tego testu i narażam się na kolejną połajankę od dyrektora, ale miałem to w nosie. Przeżyłem już tyle razy bycie na dywaniku, że i tym razem dam sobie jakoś radę.
Żeby nie było. Doskonale wiedziałem, że poziom w mojej klasie jest naprawdę wyśrubowany. Jednak po pierwsze: do mnie trafiały wyłącznie osoby, które decydowały się na rozszerzoną maturę z języka polskiego, a po drugie: po maturze żadna z „dręczonych” przeze mnie osób nie przychodziła ze skargą, lecz z podziękowaniami. Wielu uczniów po pierwszej sesji na studiach przychodziło zdumionych, z jaką łatwością udawało im się zaliczać egzaminy, mimo że wiele osób odpadało, nie wytrzymując presji. Dlatego trzymałem się swoich metod, ucząc ich i uodparniając na ten specyficzny rodzaj stresu wynikający nie z braku wiedzy, lecz z humorów i nastawienia drugiego człowieka.
Po rozdaniu testów usiadłem za biurkiem i zastanawiałem się, jak przetrwać najbliższe dwie godziny bez kawy i z burczącym z głodu żołądkiem. Niechętnie sięgnąłem do torby i wyjąłem z niej sprawdziany pierwszoklasistów, którzy jeszcze byli dość naiwni, aby wierzyć, że ich rocznik oszczędzę.
Kiedy pierwsza godzina zbliżała się do końca, podniosłem głowę znad arkuszy i rozejrzałem się po sali. Trzecioroczniacy wiedzieli już, że nie ma sensu nawet próbować ściągania, bo nawet jeśli nie wyłapię tego w trakcie klasówki, to potem na arkuszu z łatwością wychwycę fragmenty niepasujące do reszty wypowiedzi. Wzrokiem pobieżnie przebiegłem po uczniach, gdy nagle moją uwagę zwróciła Piotrowska siedząca w ostatniej ławce. Dziewczyna była blada jak ściana, poza policzkami, na których miała jaskrawe rumieńce. Kiwała się na krześle, jakby próbowała złapać równowagę.
Zerwałem się z krzesła o sekundę za późno. Zdążyłem krzyknąć jej imię, lecz zanim podbiegłem, Piotrowska zsunęła się z krzesła na podłogę.
– Piotrowska! – Dopadłem do niej i zacząłem potrząsać. Dziewczyna przelewała się przez ręce, mimo to czułem, jak od jej ciała bucha żar. Cholera jasna. Rozejrzałem się. Wszyscy uczniowie wlepili we mnie wzrok, zapominając o sprawdzianie. Miło, że nawet te bananowe dzieci mają jakieś ludzkie odruchy.
– Koniec zajęć, sprawdziany zostawcie na moim biurku. Milewicz! – krzyknąłem w stronę najbliżej siedzącej dziewczyny, która już sięgała po swój plecak. – Zostaw te rzeczy i biegnij po pielęgniarkę. Co się tak patrzysz? MIGIEM!
Dziewczyna posłusznie wypadła z klasy razem z innymi uczniami. Zostałem sam z Piotrowską, z którą nijak nie dało się nawiązać kontaktu. Naćpana? Bardzo prawdopodobne, niejeden uczeń Pereca sięgał po narkotyki, nie wytrzymując presji, jaką tutaj narzucano. Coraz bardziej wkurzony czekałem, aż Milewicz łaskawie wróci z pielęgniarką. Miałem dziwne przeczucie, że zamiast wykonać moje polecenie, po prostu zwiała z pozostałą częścią klasy.
– Co się stało? – Moje smętne rozważania przerwała wchodząca do klasy kobieta w białym fartuszku. Julia Romanowa w Perecu pełniła funkcję szkolnej pielęgniarki, higienistki, czy jak to tam się nazywało, a prywatnie była moją przyjaciółką od wielu lat. Mimo bliskości, jaka między nami panowała, nigdy nie czuliśmy do siebie mięty. Nie, żeby była brzydka – po prostu nie była w moim guście. Julka to typowa kobieta w średnim wieku, dość przysadzista, ale z jakimś wewnętrznym ciepłem. W jakiś sposób sprawiała, że każdy uraz, zastrzyk czy badanie przemieniało się w błahostkę, a jej: „wszystko będzie dobrze” miało taką moc, że faktycznie się jej wierzyło. Przekonałem się o tym na własnej skórze, kiedy parę razy po pijaku wdawałem się w bójki, po których próbowała mnie poskładać do kupy, bardziej psychicznie niż fizycznie. Julia była jedną z nielicznych osób, które naprawdę lubiłem w tej pracy.
Teraz podeszła energicznym krokiem w kierunku Piotrowskiej i uklęknęła tuż koło mnie. Pośpiesznie zaczęła badać dziewczynę, dotykając jej czoła, sprawdzając głowę i próbując ją ocucić.
– Długo tak leży? – rzuciła w moim kierunku.
– Jakieś dziesięć minut.
– Jest cała rozpalona, nie mam przy sobie termometru, ale podejrzewam, że ma wysoką gorączkę. Nie zauważyłeś nic dziwnego w jej zachowaniu? – Julia zmierzyła mnie surowym wzrokiem. Ona jako jedyna pozwalała sobie na takie spojrzenie w moją stronę, a ja czułem się jak uczniak przyłapany na robieniu psikusa. I tym razem spuściłem wzrok.
– Spóźniła się na lekcję, była jakaś blada, ale… dopiero tuż przed jej omdleniem zauważyłem, że się kiwa na krześle – mówiłem wprost do podłogi, czując niezrozumiały wstyd. Julia westchnęła.
– No nic, trzeba ją stąd zabrać. Nie wygląda na to, żeby miała jakiś uraz, a tutaj nie mam jak jej zbadać dokładniej. Pomożesz mi? Och, kochana, jak dobrze…. – Ton pielęgniarki natychmiast zmienił się na łagodniejszy, kiedy Piotrowska zaczęła gwałtownie mrugać oczami, próbując się obudzić. – Ładnie nas nastraszyłaś! – Co się stało? – Głos dziewczyny był dziwnie słaby, aż poczułem coś na kształt wyrzutów sumienia. Dlaczego w takim stanie przyszła do szkoły?
– Zemdlałaś, skarbeńko. Nie, nie próbuj wstawać, leż. – Julka trajkotała, jednocześnie mierząc Piotrowskiej puls. – Powiedz mi, kochanie, boli cię coś? Kręci ci się w głowie?
– Tak…. trochę. Nie umiem złapać ostrości… Boli? Tak… brzuch. Ja… mam strasznie okresy… – wymruczała, przymknęła oczy i umilkła w taki sposób, że się poważnie wystraszyłem, czy przypadkiem znowu nie odpłynęła. Jednak po paru sekundach znowu spróbowała je otworzyć.
Julka nie traciła zimnej krwi i cierpliwie przeprowadzała wywiad.
– Rozumiem. Brałaś jakieś leki?
– Tak… naproxen. Dwie tabletki.
Julka pokiwała głową.
– Słuchaj, czy rano też się tak źle czułaś? Mierzyłaś temperaturę?
– Bolało mnie gardło i było mi niedobrze. – Dziewczynie w końcu udało się w pełni otworzyć oczy i spojrzała na nas ciut trzeźwiej. Jej wzrok najpierw skupił się na pielęgniarce, po czym przeniósł się na mnie i tu wyraźnie zamarła. Jej oczy zrobiły się wielkie jak pięć złotych, dolna warga zaczęła drżeć. Próbowała się poderwać, ale Julka ją powstrzymała. – Panie profesorze, ja… ja przepraszam, ja nie chciałam, ja…
– Cii… – Pielęgniarka ją uciszyła, a ja wpatrywałem się w dziewczynę lekko zmieszany. Za co mnie, u diabła, przepraszała? – Dalej ci się kręci w głowie?
– Już mniej…
– W porządku, pomożemy ci usiąść, tylko powolutku, dobrze?
Piotrowska skinęła głową, nadal wpatrzona we mnie z niemym przerażeniem. Kurwa. Naprawdę byłem aż takim potworem?
W międzyczasie pielęgniarka chwyciła ją za ramię, jednocześnie instruując mnie, abym podparł plecy dziewczyny. Wspólnymi siłami doprowadziliśmy ją do pozycji siedzącej. Musiałem stale podtrzymywać Piotrowską, bo inaczej zaczynała się niepokojąco kiwać, a gdyby znowu zemdlała, mogłaby sobie rozbić głowę. Julka bacznie przyglądała się dziewczynie, przykładając rękę do jej czoła i zaglądając w źrenice.
– Jesteś w stanie pójść z nami do mojego gabinetu? Muszę ci zmierzyć temperaturę i zadzwonić do twoich rodziców, żeby ktoś cię odebrał. W tym stanie nie możesz zostać na lekcjach. – Głos pielęgniarki był stanowczy. Kobieta podniosła się z podłogi, otrzepała idealnie biały fartuszek i odruchowo poprawiła kręcone, rude włosy.
– Ale sprawdzian….
– Nie musisz go pisać – powiedziałem stanowczo.
– Ale… – Piotrowska była wyraźnie zbita z tropu.
– Napiszesz innym razem – mruknąłem.
Dziewczyna zbladła, jakby usłyszała, że nie zda do następnej klasy.
– No dobra, wstajemy. – Julka klasnęła w ręce, przerywając naszą pogawędkę. – Jesteś gotowa?
Gdy uczennica skinęła głową, wspólnymi siłami podnieśliśmy ją tak, aby stanęła na własnych nogach. Chwiała się przy tym jak pijak, wyraźnie nie umiała utrzymać równowagi.
– Piotr, podeprzyj ją i pomóż przejść do gabinetu. – Julka wyraźnie była w swoim żywiole, ja natomiast niechętnie zarzuciłem sobie rękę dziewczyny na kark i spróbowaliśmy zrobić krok naprzód. Musieliśmy to robić powoli, ale jakoś udawało nam się iść. Po kilku minutach, które dłużyły się w nieskończoność, dotarliśmy na miejsce. Romanowa wzięła Piotrowską za parawan, a mi kazała poczekać przy biurku. Słyszałem, jak nakazała dziewczynie trzymać nieruchomo termometr pod pachą, potem zmierzyła jej ciśnienie, aż w końcu usiadła za biurkiem. Dziewczyna po chwili wyszła zza parawanu i z niepewną miną zajęła krzesło koło mnie. Sam nie wiem, po cholerę tam zostałem. Czy się tym całym cyrkiem przejąłem? Cóż, wbrew obiegowej opinii, serce mam po właściwej stronie. Nigdy w życiu nie spotkałem się z tym, żeby jakiś uczeń zemdlał na mojej lekcji. Poza tym jako nauczyciel czułem się zobowiązany dowiedzieć się, czy z Piotrowską wszystko w porządku, żeby móc w spokoju wrócić do swoich zajęć.
Julka w tym czasie wypisywała kartę.
– Masz 39° Celsjusza gorączki, powiększone węzły chłonne na szyi i bardzo niskie ciśnienie. Muszę zadzwonić po twoich rodziców. Czy masz przy sobie ich numer?
Piotrowska już sięgała po komórkę, kiedy nagle się zawiesiła.
– O nie…
Uniosłem zaskoczony brwi. Co jest? Nie chciała mówić rodzicom, że zemdlała?
– Co się stało? – Julka spojrzała na nią znad papierów. Dziewczyna przygryzła wargę wyraźnie stropiona.
– Oboje wyjechali w delegację… – Przełknęła z trudem ślinę. – Do Nowego Jorku, wrócą w poniedziałek.
Z Julką wymieniliśmy spojrzenia. Kurwa mać. Nawet jeśli teraz do nich zadzwonimy, nie przylecą szybciej niż pod wieczór, biorąc pod uwagę, że mogliby się magicznie teleportować na lotnisko i telepatycznie kupić bilety. Nie mówiąc o tym, że samolot musiałby na nich specjalnie czekać, a odprawa trwałaby pięć minut.
– Ale chyba jest tutaj w mieście ktoś z rodziny? Ciocia, wujek, dziadkowie? – zapytałem dość ostrym tonem, co sprawiło, że dziewczyna się skuliła, a Julka zgromiła mnie wzrokiem.
– N… nie… Dziadkowie nie żyją, a cała rodzina mieszka zagranicą.
– Sąsiedzi? Przyjaciele rodziców? – warknąłem zirytowany, na co pielęgniarka zareagowała już ostrzej, sycząc na mnie wściekle. O dziwo, moje warczenie podziałało na dziewczynę dopingująco. Wyglądało tak, jakby skanowała w głowie listę osób, które można zaangażować w sprawę. Niestety, po przedłużającym się milczeniu można było wywnioskować, że tak naprawdę nie zawiera ona przydatnych nazwisk.
– Niestety, wszyscy przyjaciele i znajomi moich rodziców pracują razem z nimi i są razem z nimi w Nowym Jorku. – Przygryzła odruchowo wargę i nagle spąsowiała. – Chyba, że pan dyrektor…
– Roman? – Zaskoczony spojrzałem na dziewczynę, a ona kiwnęła niepewnie głową.
– Pan dyrektor jest znajomym mojego taty. – Piotrowska znowu przygryzła niepewnie wargę. – Nie wiem, czy by mógł, ale… chyba i tak nie ma innego wyjścia, prawda?
Wymieniliśmy z Julką spojrzenia, po czym ona sięgnęła po telefon. Po paru zdawkowych słowach odłożyła słuchawkę. Kilka minut później do gabinetu wszedł Roman Charkat – dyrektor naszej szacownej placówki. Ubrany w elegancki, szary garnitur był dość żwawym sześćdziesięciolatkiem o twarzy dobrego wujka. Nawet miał siwy wąs i dobroduszne spojrzenie, jednak tak jak był miły, tak potrafił wpaść w szał. Zwłaszcza, gdy pewien polonista znowu nieco przesadzał z dyscyplinowaniem uczniów.
Roman obrzucił nas spojrzeniem i z poczciwym uśmiechem zwrócił się do Piotrowskiej.
– Olga, a co ty tu robisz? Co się stało?
– Zemdlała u Grajewskiego na sprawdzianie. Ma gorączkę i bardzo niskie ciśnienie, podejrzewam, że złapała anginę. – Julka nie dała dojść do słowa dziewczynie.
Dyrektor spojrzał na pielęgniarkę i kiwnął głową, po czym zwrócił się znowu do Piotrowskiej.
– Konrad i Beata w delegacji, tak? – Dziewczyna tylko pokiwała głową. – Marek? Maciek? Sylwia?
– Wszyscy pojechali dopiąć tę umowę z Federsonem. – Głos dziewczyny zaczął dziwnie zgrzytać. Roman podrapał się po brodzie.
– Nie mogę cię zwolnić z zajęć i jednocześnie się tobą zająć, to by było sprzeczne z regulaminem… – powiedział zamyślony. – Chyba, że… – obrzucił mnie dziwnym spojrzeniem i wyjął telefon komórkowy.
– Konrad? Cześć, tu Romek. Tak, wiem, że nie możesz rozmawiać, że jesteś w Nowym Jorku. Nie dzwonię bez powodu. Olga zasłabła w szkole. Nie… Nic jej nie jest, a właściwie prawie nic. Pielęgniarka podejrzewa u niej anginę czy jakieś inne paskudztwo. Olga ma gorączkę i generalnie wygląda, jakby zaraz mogła znowu paść, dlatego chcemy ją zwolnić do domu, ale sam rozumiesz… No tak, właśnie o to chodzi… Co? A u Grajewskiego… Nie, nie ma jej… Tak… – Roman przez chwilę słuchał, po czym przerwał monolog rozmówcy. – Poczekaj, dam cię na głośnomówiący, żeby Olga też cię słyszała.
Kliknął coś w telefonie i położył go na blacie biurka Julki.
– Olga? – Ze słuchawki dobiegło jakieś trzeszczenie i głos mężczyzny, prawdopodobnie jej ojca.
– Cześć, tato. – Dziewczyna starała się mówić głośno, ale jej gardło zaczynało coraz bardziej szwankować.
– Faktycznie kiepsko to brzmi. Posłuchaj, my z mamą nie damy rady się wyrwać, możemy być najwcześniej w niedzielę. Razem z nami są wszyscy, łącznie z Markiem, a Roman mówi, że sam nie może cię zwolnić i go w pełni rozumiem… – Przez chwilę było słychać rozmowę po angielsku, po czym pan Piotrowski znowu się włączył. – Przepraszam, wyszedłem w trakcie spotkania i mnie pytali, kiedy wrócę… Olga, posłuchaj, ja cię zwalniam dzisiaj i do końca tygodnia z tych lekcji, ale nie możesz wrócić sama do domu. Dlatego moja propozycja jest taka, żeby ten cały Grajewski cię odprowadził. Zaraz prześlemy do szkoły odpowiednie upoważnienie, to jedyne rozwiązanie na ten moment.
– Tato, ale… – Dziewczyna próbowała protestować, ale zaczęła gwałtownie kaszleć.
– Córuś, to jedyne wyjście w tej sytuacji. Sama wiesz, że to rozsądne. Posłuchaj mnie uważnie: zadzwonię do doktora Tomczyka, on po południu przyjdzie cię zbadać i da ci receptę. Jednak nie chcę, żebyś była sama w domu. Zemdlałaś, może się to powtórzyć, nie chcemy z mamą, żeby coś ci się stało. – Piotrowski na chwilę przerwał. – Roman, czy ten cały Grajewski jest tam gdzieś obok?
– Tak, jestem – mój głos był zimny jak lód. Bez słowa przysłuchiwałem się całej rozmowie, czując, jak z każdą sekundą coraz mocniej zaciska mi się szczęka, a teraz dodatkowo przebiegły mi po plecach zimne dreszcze. I nie chodziło tylko o to, że mówiono o mnie jak o służącym, który ma pokornie spełniać polecenia. Czułem, że to, co ten cały zasrany Piotrowski zaraz powie, bardzo mi się nie spodoba.
– Wspaniale! Niestety, muszę pana prosić o to, aby pan się zaopiekował moją córką przez te kilka dni.
– Nie ma mowy! – Gwałtownie wstałem z krzesła, czując, że tracę nad sobą panowanie.
– Panie Grajewski, wiem, że to sytuacja nietypowa i musi pan mi uwierzyć na słowo, że naprawdę wolałbym jej uniknąć, ale to jedyne rozwiązanie. Roman nie może, a angażowanie innych nauczycieli tylko skomplikuje całą sprawę. Zwłaszcza, że z tego, co słyszę, Olga czuje się coraz gorzej, powinna jak najszybciej wrócić do domu.
– Jak pan to sobie niby wyobraża? – warknąłem. – Jestem jej nauczycielem, to nieetyczne i niezgodne z prawem!
– Niech pan nie uczy prawnika prawa. – Głos Grajewskiego nabrał stalowych tonów. – Tak jak mówiłem, prześlę zaraz na e-mail Romana wszystkie niezbędne upoważnienia. Oficjalnie będzie pan znajomym rodziny, szczęśliwie zatrudnionym w szkole. Dziewczyna zemdlała na pańskiej lekcji, chyba może pan coś dla niej zrobić?
Już miałem odpyskować, jednak Roman mnie ubiegł.
– Piotr, dam ci na te kilka dni płatny urlop. Konrad ma rację, to jedyne wyjście z tej sytuacji. Prawnie i etycznie będzie wszystko w porządku, nie ma nigdzie przepisu zakazującego prywatnie znać rodzinę uczennicy i wyświadczać jej przysługi. – Dyrektor zmierzył mnie twardym spojrzeniem.
Nie do końca byłem przekonany i jak na talerzu widziałem jawną manipulację prawem.
– A dlaczego nie może tego zrobić Julka? – Wskazałem na pielęgniarkę, która, o dziwo, przez całą rozmowę milczała.
– Piotr, szkolna pielęgniarka, w przeciwieństwie do nauczyciela języka polskiego, jest niezastąpiona. Z całym szacunkiem dla twoich umiejętności, ale nie ryzykowałbym pozostawienia cię na straży w tym gabinecie na miejscu pani Romanowej. – Roman był nieustępliwy, a ja poczułem, jak cały się spinam. Postawili mnie pod ścianą. Spojrzałem na Julkę, szukając u niej pomocy, ta jednak przysłuchiwała się całej wymianie zdań z uśmiechem Mona Lisy. Zerknęła na mnie i dostrzegłem, że nie znajdę w niej sojusznika.
Wściekły na maksa odwróciłem się do Romana.
– Niech będzie, zgadzam się.ONA
Nie mogłam uwierzyć w to, co się działo. Siedziałam w taksówce obok profesora Grajewskiego, który twardo gapił się w okno, zaciskając usta w cienką linię. W głowie mi dudniło, czułam się cała rozpalona, a gardło całkowicie mi odmawiało posłuszeństwa. Miałam wrażenie, jakbym utknęła w jakimś porąbanym śnie. Zupełnie nie potrafiłam tego, co się dzieje, uznać za prawdziwe. I pewnie tylko dlatego patrzyłam się na nauczyciela z nieskrywanym zainteresowaniem. Obiektywnie rzecz biorąc, był całkiem przystojny. Krótkie, zaczesane lekko do tyłu włosy w kolorze ciemny blond. Prosty nos. Wyraziste brwi. Ciemnoniebieskie, prawie czarne oczy, które na lekcjach rzucały gromami. Mocno zarysowana szczęka, w której teraz drgał jakiś nerw. Wiek? Pewnie niewiele ponad 30 lat, na pewno nie przekroczył czterdziestki. Mógł się podobać, wiele koleżanek z klasy się w nim podkochiwało, całkowicie ignorując parszywy charakter.
– Napatrzyłaś się już? – warknął, dobitnie udowadniając, że nawet wyglądając jak Adonis, można do siebie zrazić każdego, tnąc językiem niczym nożem. Skinęłam głową, nie mogąc wydobyć z gardła już ani jednego słowa i odwróciłam się w stronę okna. Jazda nie trwała długo, już po chwili kierowca parkował przed moim domem. Grajewski obrzucił budynek ponurym spojrzeniem i uśmiechnął się kpiarsko, tak jakbym przypadkowo udowodniła jakąś jego tezę, która na pewno nie była zbyt przyjemna.
Wygrzebałam z plecaka klucze i otworzyłam drzwi, wpuszczając go pierwszego do środka. Czułam się bardzo nieswojo i to nie tylko dlatego, że miałam gorączkę i generalnie czułam się połamana na drobne kawałki. Coś było dziwacznego w tym, że mój nauczyciel, i to jeszcze ten najbardziej znienawidzony, stoi w przedpokoju mojego domu, rozglądając się wokół. Chciałam się odezwać, ale z mojego gardła wydobył się już tylko charkot.
– Idź się połóż. Rozumiem, że tam jest kuchnia? – Wskazał ręką na drugi koniec salonu. Skinęłam głową. – Super, obsłużę się. Jak przyjdzie lekarz, to cię zawołam. Idź, zanim znowu padniesz jak długa.
Zamrugałam oczami zdumiona, że w tych słowach nie było ani krztyny kpiny. Brzmiało to prawie jak troska, której po kim jak po kim, ale po nim się nie spodziewałam. Nie dyskutowałam. Miał rację – czułam się źle i najlepszym wyjściem było zakopanie się w kołdrę. Powoli wdrapałam się na piętro, czując jego śledzący mnie wzrok. Do pokoju dotarłam na ostatnich nogach. Rzuciłam plecak na ziemię, zdjęłam szkolny mundurek i przebrałam się w najbrzydszą, ale też moją najukochańszą piżamę z Lilo i Stich. Weszłam do łóżka i nawet nie wiem kiedy, zasnęłam.
Obudziło mnie delikatne szarpanie za ramię. Nie do końca zdawałam sobie sprawę, gdzie jestem i co się dzieje. Znowu, tak jak w szkole, wzrok nie umiał złapać ostrości. Po chwili dostrzegłam, że to Grajewski mnie obudził. W ręku trzymał miskę z czymś, co pachniało zaskakująco dobrze. Spojrzałam na niego zaskoczona.
– Lekarza jeszcze nie ma, twój ojciec dzwonił, że ten cały Tomczyk może wpaść dopiero koło siódmej, teraz jest trzecia. Przespałaś jakieś pięć godzin, więc pomyślałem, że powinnaś coś zjeść. Proszę. – Wręczył mi miskę z łyżką.
– Co to jest? – wychrypiałam, od razu żałując, że zmusiłam moje gardło do takiego wysiłku. Paliło żywym ogniem.
– Strychnina z dodatkiem cyjanku. – Grajewski spojrzał na mnie, lekko unosząc jedną brew. Widząc mój rosnący niepokój, westchnął. – Zwykły rosół. Znalazłem składniki w lodówce, uznałem, że dobrze ci zrobi.
Uśmiechnęłam się w podziękowaniu i łyżką nabrałam porcję zupy. Była naprawdę dobra. Równie pyszny rosół gotowała moja babcia, kiedy jeszcze żyła. Czułam, jak ciepło rozlewa mi się po żołądku, rozluźniając go. Profesor w tym samym czasie rozglądał się po moim pokoju ze zmarszczonymi brwiami. Nic dziwnego. Raczej nie przypominał on standardowego pokoju siedemnastolatki. Na ścianach, zamiast plakatów z aktorami i piosenkarzami, wisiały fotografie, które robiłam, gdy tylko udawało mi się oderwać od wiecznej nauki. Uwielbiałam robić zdjęcia natury, zwłaszcza w wersji makro. Te lepsze wywoływałam w dużym formacie i wieszałam na ścianach. W ten sposób mój pokój, pierwotnie stalowoszary, mienił się kolorami kwiatów i owadów. Innym, niepasującym do nastoletnich standardów elementem był wysoki aż do sufitu regał, po brzegi wypchany książkami. Podręczniki profesjonalnej fotografii, kryminały Joanny Chmielewskiej, leksykony prawnicze, dzieła Tołstoja i wiele, wiele innych. Na prostym biurku, stojącym tuż obok regału, leżał tylko laptop. Żadnych figurek i bibelotów.
Skończyłam jeść zupę i poczułam się na nowo senna. Odłożyłam miskę na nocny stolik i, nie bacząc na to, co sobie Grajewski pomyśli, po prostu zamknęłam oczy.Nakładem wydawnictwa Novae Res ukazało się również:
ZAJRZYJ DO ŚWIATA DZIEWCZYN Z KLUBU, A PRZEKONASZ SIĘ, JAKIE SĄ NAPRAWDĘ
Piątkowa noc, modny klub na Mazowieckiej w Warszawie. Morze alkoholu, przystojni mężczyźni, niezobowiązujący seks – czy może być skuteczniejsza droga do autodestrukcji w polskim mieście marzeń?
„Klubowe dziewczyny” to zbiór opowiadań, w którym poznajemy historie trzech młodych kobiet: Marty, Janki i Wery. Jakie motywacje i oczekiwania prowadzą je do miejsca, gdzie muzyka ma zagłuszyć rozsądek, a mocne erotyczne doznania – uleczyć duszę? Śmiertelna choroba, zdrada i odrzucenie, szantaż emocjonalny… Każda z nich ma swoje tajemnice i traumy, które pragnie ukryć przed światem. Każda z nich podczas tej jednej nocy spotka kogoś, dzięki komu spojrzy na swoje dotychczasowe decyzje życiowe z nowej perspektywy. Czy będą potrafiły przyznać się do porażki?
Stałem na dachu swojego bloku i wpatrywałem się w nocny pejzaż Warszawy. Migające światła pochodzące z innych budynków, latarń i przejeżdżających raz na jakiś czas samochodów błyskały do mnie kpiąco, a przynajmniej ja to tak odbierałem. Mimo że był środek nocy, szum ulicy przytłaczał nawet te kilkadziesiąt metrów nad ziemią. Czułem, jak huczy mi w uszach, kiedy w palcach obracałem niezapalonego papierosa. Moją skórzaną kurtką szarpał wiatr, jednak nie czułem chłodu. W zasadzie niczego już nie czułem. Usta miałem spierzchnięte od nerwowego oblizywania. To naturalny odruch wynikający z płynącej w moich żyłach adrenaliny. Czułem jej wpływ: przyspieszone bicie serca, płytki oddech, nerwowość. W głowie mi szumiało, lecz nie od stołecznego gwaru, ale od myśli. Tak naprawdę nie chciałem tu być. Nie chciałem już być nigdzie, tylko przy niej.
Zostałem sam.
Znowu.
Jadowite żmije wyrzutów sumienia gryzły mnie w serce i duszę.
Nie chciałem istnieć.
Mój mózg sięgnął po wspomnienia, jakby próbował mnie jakkolwiek powstrzymać przed tym, co chciałem zrobić. Idiota. Choć nie potrafiłem sprecyzować, czy miałem na myśli swój mózg, czy całego siebie. Przewijające się w mojej głowie obrazki pogłębiały jedynie ranę, która przywiodła mnie na ten dach, a mimo to zatopiłem się w nich. Tak jakbym musiał ostatni raz przejrzeć kadry z własnego życia, zanim się z nim pożegnam. Może tak będzie łatwiej?
Czułem, jak z wymiętego w palcach papierosa osypał się na podłoże dachu tytoń. Miałem ochotę go zapalić, ale Olga zawsze była przeciwna mojemu nałogowi. Ze zmarszczonym nosem wyjmowała mi z ust fajkę i, ostentacyjnie kaszląc, wyrzucała ją do kibla. Strasznie się wtedy irytowałem. Ile razy na nią krzyczałem? O taką pierdołę. Teraz oddałbym wszystko, aby pokręciła głową z dezaprobatą i wyjęła mi papierosa z dłoni. Jednak już tego nie zrobi. Tak jak wielu rzeczy.
_Nie myśl o tym. Niemyślotymniemyślotymniemyślotym…_
Mój umysł mnie nie słuchał. Czułem, jak w gardle rośnie mi gula, a w oczach pojawiają się łzy na wspomnienie jej twarzy.
Musiałem je zdusić.
Nie chciałem się poryczeć.
Ciało zaczęło mi drżeć, oddech jeszcze bardziej przyśpieszył, głowę zalały mi natrętne myśli. Miałem ochotę zwinąć się w kłębek i wyć jak zwierzę, którym się w ostatnich tygodniach stałem. Niby rozumiałem, co się dzieje. Ot, zwykły atak paniki. Krzysiek mówił, że mogą się one pojawiać nawet przez kilka lat od przeżycia tragedii. Co mi jednak po tym, że wiem, co się dzieje, skoro, kurwa, nie umiem tego powstrzymać?!
Spróbowałem wziąć oddech.
Spróbowałem się uspokoić.
Nic to nie dało.
Przed oczami migały mi sceny – jak się poznaliśmy, pierwszy pocałunek, pierwszy seks. Sielanka. A potem… a potem…
Nagle podszedłem do krawędzi dachu i, rozglądając się wokół, otumaniony bólem krzyknąłem:
– KUTASY, ZABILIŚCIE JĄ!
Przymknąłem oczy, zrobiłem krok w przód, licząc na to, że za chwilę wszystko się skończy, lecz zamiast tego coś nagle mną szarpnęło.ONA
Czasem budzisz się rano i wiesz, że to będzie dobry dzień. Słońce wita cię radośnie, przepełnia cię energia i generalnie czujesz, że możesz góry przenosić. Kiedy indziej budzisz się i zanim jeszcze otworzysz oczy, wiesz, że to będzie całkowita katastrofa. Los zaserwował mi dzisiaj opcję numer dwa, co sobie uświadomiłam jeszcze we śnie, kiedy poczułam narastające skurcze w podbrzuszu, które ostatecznie mnie obudziły. Z ledwością doczołgałam się do łazienki, by wygrzebać z szafki środki przeciwbólowe i odkryć, że oczywiście skończyły mi się tampony. Czując narastający ból, połknęłam dwa naproxeny i osunęłam się po ścianie, siadając na chłodnych kafelkach. Przymknęłam oczy, wiedząc, że dopóki leki nie zaczną działać, nie ma sensu się ruszać, ponieważ z chwili na chwilę ból będzie coraz gorszy, aż osiągnie apogeum.
Pół godziny później, ledwo stojąc na nogach, próbowałam wziąć prysznic i ogarnąć się do wyjścia, ale wiedziałam, że ta walka jest przegrana. Oprócz okresu giganta wyraźnie czułam, że coś mnie zaczyna brać. Gardło miałam niesamowicie suche i czułam się dziwnie ciepła – i to nie była sprawka prysznica. Usiadłam na łóżku, chowając twarz w dłoniach, i zaczęłam rozważać sytuację. Najrozsądniej byłoby olać szkołę i zostać w domu. Istniało tylko jedno ale. GRAJEWSKI. Pieprzony profesor od języka polskiego, który na dzisiaj zapowiedział sprawdzian z twórczości Mickiewicza. Niby nic niezwykłego, w normalnej sytuacji mogłabym go napisać w innym terminie, ale nie u tego człowieka. Grajewski nie uznawał drugich terminów. Nie obchodziły go choroby, śmierci i inne powody zwolnień. Nie dotarłeś na zapowiedziany sprawdzian? Bach! Lufa do dziennika. W każdym roczniku wszyscy się na to skarżyli, jednak dyrekcja była nieubłagana, ponieważ dzięki swoim metodom nauczania profesor mógł się pochwalić tym, że jego wychowankowie mieli 100% zdawalność na maturze. Zresztą, wielu rodziców go popierało, twierdząc, że w ten sposób uczy nas, gówniarzy, życia i że w dorosłości nikt nie będzie nam pobłażał. Sama niejeden raz słyszałam od matki, że kto jak kto, ale Grajewski przynajmniej przygotowuje nas do realiów, jakie panują w korporacjach. A przecież po to właśnie zapisali mnie z ojcem do Pereca – żebym już za kilka lat popylała w garsonce po Mordorze, popijając sojowe latte.
Poczułam, jak robi mi się niedobrze na samą myśl o moim przyszłym cudownym życiu i z niechęcią wstałam z łóżka. Podeszłam do szafy i spojrzałam na siebie ostro.
– Nie ma co się rozklejać. To tylko głupia infekcja i okres. Dam radę – mruknęłam do swojego wybitnie bladego odbicia, które patrzyło na mnie wielkimi, czarnymi oczami. Starałam się nie zwracać uwagi na niezbyt zdrowo wyglądające rumieńce i cienie pod oczami. Zagryzłam wargę, przymknęłam oczy, wzięłam głęboki oddech i zmobilizowałam się. Po kwadransie byłam gotowa do wyjścia z domu, ubrana jak zawsze w idealnie odprasowany mundurek składający się z białej bluzki i granatowej spódnicy w białą kratkę. Czarne, proste włosy związałam w ciasny kok, z którego nie wystawał nawet najmniejszy kosmyk. Wychodząc z pokoju, wstąpiłam jeszcze do łazienki i wrzuciłam do teczki listek tabletek. Brak tamponów zrekompensowałam sobie podkradzionymi z łazienki rodziców gigantycznymi podpaskami mojej matki, przez co czułam się jeszcze gorzej.
Schodząc do kuchni, znów poczułam mdłości, więc uznałam, że śniadanie nie ma sensu. I tak bym nic nie przełknęła, a bałam się, że jakakolwiek próba wciskania w siebie jedzenia na siłę skończy się utknięciem w toalecie. A i tak już byłam spóźniona. Rodziców oczywiście nigdzie nie było. W zasadzie nie pamiętałam, kiedy ostatni raz jedliśmy razem śniadanie. Lub jakikolwiek inny posiłek. Jedynym śladem ich obecności była zostawiona na kuchennym blacie kartka, w której matka informowała mnie, że oboje polecieli do Nowego Jorku podpisywać jakąś ważną umowę i wrócą w poniedziałek. Dziś była środa.
Nie zawracając sobie głowy tym, czy sobie poradzę, bo to nie była pierwsza tego typu sytuacja, wyszłam z domu na ulicę. Dzień był szary, ciemne chmury zwiastowały, że lada moment może lunąć deszcz. Zaklęłam pod nosem, uświadamiając sobie, że nie wzięłam z domu komórki, przez co nie mam nawet jak zadzwonić po kierowcę lub chociażby po Ubera. Chcąc nie chcąc, ruszyłam w stronę przystanku, na którym kłębiło się stado ludzi. Nienawidziłam poruszać się komunikacją miejską – nie znoszę tłoku i tego, że nigdy nie wiadomo, czy nie trafi się na jakiegoś menela. Dziś jednak musiałam pogodzić się z tym, że nie mam innej opcji, bo pójście na piechotę odpadało w przedbiegach. Nie chodziło nawet o odległość. Moje osiedle znajdowało się zaledwie półtora kilometra od szkoły, jednak tego dnia nawet spacer do przystanku mnie wykończył.
Gdy dotarłam do szkoły, zauważyłam, że jestem już spóźniona, a oczywiście parszywy język polski był na pierwszej i drugiej lekcji. Puściłam się biegiem przez opustoszałe korytarze, aż dopadłam właściwej sali.
– No proszę, proszę, panna Piotrowska raczyła nas zaszczycić swoją obecnością – profesor zmierzył mnie wzrokiem z góry na dół, wykrzywiając usta we wrednym uśmieszku. Ugryzłam się w język, aby nie odpowiedzieć nic poza: „przepraszam”. Bez słowa dotarłam do swojej ławki, zlokalizowanej na samym końcu rzędu pod oknem, i usiadłam.
– Jak już mówiłem, zanim panna Piotrowska mi przerwała, dzisiejszy sprawdzian będzie miał podniesiony poziom trudności. Za nieprawidłowe odpowiedzi będziecie mogli uzyskać punkty ujemne. Co oznacza, że aby go zaliczyć, musicie mieć poprawnych minimum 75% odpowiedzi. Czy to jest jasne? – Profesor obrzucił nas srogim spojrzeniem. Wszyscy pokiwaliśmy głowami.
Nauczyciel zaczął rozdawać kartki. Gdy dostałam swoją, zauważyłam, że na górze było czerwonym długopisem napisane: „–30 punktów za spóźnienie”. Zerknęłam na punktację i przeklęłam w duchu. Całość zliczała się do 70. Równie dobrze mogłam nie przychodzić do szkoły, i tak już miałam niezaliczony sprawdzian. Mogłam tu i teraz oddać kartkę i wrócić do domu, jednak duch przekory doszedł do głosu. Udowodnię temu gnojkowi, że umiem! Nawet jeśli dostanę jedynkę, to przynajmniej nie za brak wiedzy, ale za jego durne zasady!
Będąc w połowie arkusza, poczułam, jak stróżka potu spływa mi po plecach. Z chwili na chwilę coraz bardziej kręciło mi się w głowie – gdyby ktoś mnie teraz wywołał do odpowiedzi, nie byłabym w stanie się odezwać. Miałam tarkę zamiast gardła. Mimo to dalej pisałam, starając się jak najlepiej odpowiedzieć na każde pytanie. Grajewski miał manię wyciągania szczegółów – nie tylko z lektur, ale i biografii autorów. Pytania w stylu: „Jakiego zwierzęcia nienawidził Juliusz Słowacki?” lub „Ile lat miał Władysław Jagiełło podczas bitwy pod Grunwaldem?” nikogo już nie dziwiły. Dlatego i tym razem nie drgnęła mi powieka, gdy przeczytałam pytanie: „W jakim litewskim mieście znajduje się kamień, na którym siedział Adam Mickiewicz, obmyślając kompozycję _Dziadów_?”.
Nagle poczułam, że coś jest mocno nie w porządku. Litery zaczęły mi skakać przed oczami, a głowa samoistnie zaczęła opadać. Czułam się tak, jakby ktoś mnie pozbawił wszystkich kości i odłączył zasilanie. W ostatnim przebłysku świadomości mignęło mi, że ktoś krzyknął moje imię, a potem zapadła ciemność.ON
Nienawidzę śród. To są dni, kiedy zawsze przytrafia mi się coś złego. Tak miałem od najwcześniejszego dzieciństwa, kiedy to w domu dziecka w każdą środę wmuszano w nas zupę mleczną na słono, po której zawsze bolał mnie brzuch. Od tamtej pory było mnóstwo sytuacji, które utwierdziły mnie w przekonaniu, że środa to najgorszy dzień tygodnia.
Dziś nie było inaczej. Obudziłem się w swojej obskurnej kawalerce z pulsującym bólem głowy. Na domiar złego byłem spóźniony, a to było niedopuszczalne. W swojej karierze jeszcze NIGDY nie spóźniłem się na własne zajęcia. Z mieszkania wypadłem w try miga, chcąc zdążyć na autobus – nie próbowałem nawet odpalać mojego grata. Stare suzuki już od dawna domagało się remontu silnika, który z miesiąca na miesiąc przekładałem, bo były pilniejsze wydatki. Efekt był taki, że teoretycznie miałem samochód, ale on nijak nie ułatwiał mi życia.
Ku swojemu zdumieniu zdołałem dopaść autobus ekspresowy, dzięki czemu do klasy dotarłem równo o ósmej. Uczniowie stali pod salą, czekając, aż ich wpuszczę. Gdy wszyscy zajęli swoje miejsca, nieznośnie szurając krzesłami, na co zaczęła buntować się moja głowa, wyciągnąłem z teczki arkusze ze sprawdzianami i zacząłem wyjaśniać zasady.
– Dzisiejszy sprawdzian będzie inny niż wszystkie, które do tej pory pisaliście. Będzie trudniejszy… – urwałem, bo w tym momencie do klasy wparowała Piotrowska. Cudowne dziecko bogatych rodziców będących właścicielami największej w mieście kancelarii adwokackiej. Jedna z wielu uczęszczających do tej szkoły, myśląca, że świat ma u stóp, bo rodzice jej wszystko zapewnią.
– No proszę, proszę, panna Piotrowska raczyła nas zaszczycić swoją obecnością – rzuciłem kąśliwie, kątem oka zauważając, że dziewczyna się chyba zarumieniła ze wstydu. Doskonale. Bąknęła jakieś przeprosiny i usiadła na swoim miejscu.
– Jak już mówiłem, zanim panna Piotrowska mi przerwała, dzisiejszy sprawdzian będzie miał podniesiony poziom trudności. Za nieprawidłowe odpowiedzi będziecie mogli uzyskać punkty ujemne. Co oznacza, że aby go zaliczyć, musicie mieć poprawnych minimum 75% odpowiedzi. Czy to jest jasne? – Spojrzałem ostro na te wszystkie cud-miód dzieciaki, które jak jeden mąż kiwnęły głowami. Podszedłem do biurka i na teście dla Piotrowskiej dopisałem: „–30 pkt za spóźnienie”. Zdawałem sobie sprawę, że tym samym uniemożliwiam dziewczynie zaliczenie tego testu i narażam się na kolejną połajankę od dyrektora, ale miałem to w nosie. Przeżyłem już tyle razy bycie na dywaniku, że i tym razem dam sobie jakoś radę.
Żeby nie było. Doskonale wiedziałem, że poziom w mojej klasie jest naprawdę wyśrubowany. Jednak po pierwsze: do mnie trafiały wyłącznie osoby, które decydowały się na rozszerzoną maturę z języka polskiego, a po drugie: po maturze żadna z „dręczonych” przeze mnie osób nie przychodziła ze skargą, lecz z podziękowaniami. Wielu uczniów po pierwszej sesji na studiach przychodziło zdumionych, z jaką łatwością udawało im się zaliczać egzaminy, mimo że wiele osób odpadało, nie wytrzymując presji. Dlatego trzymałem się swoich metod, ucząc ich i uodparniając na ten specyficzny rodzaj stresu wynikający nie z braku wiedzy, lecz z humorów i nastawienia drugiego człowieka.
Po rozdaniu testów usiadłem za biurkiem i zastanawiałem się, jak przetrwać najbliższe dwie godziny bez kawy i z burczącym z głodu żołądkiem. Niechętnie sięgnąłem do torby i wyjąłem z niej sprawdziany pierwszoklasistów, którzy jeszcze byli dość naiwni, aby wierzyć, że ich rocznik oszczędzę.
Kiedy pierwsza godzina zbliżała się do końca, podniosłem głowę znad arkuszy i rozejrzałem się po sali. Trzecioroczniacy wiedzieli już, że nie ma sensu nawet próbować ściągania, bo nawet jeśli nie wyłapię tego w trakcie klasówki, to potem na arkuszu z łatwością wychwycę fragmenty niepasujące do reszty wypowiedzi. Wzrokiem pobieżnie przebiegłem po uczniach, gdy nagle moją uwagę zwróciła Piotrowska siedząca w ostatniej ławce. Dziewczyna była blada jak ściana, poza policzkami, na których miała jaskrawe rumieńce. Kiwała się na krześle, jakby próbowała złapać równowagę.
Zerwałem się z krzesła o sekundę za późno. Zdążyłem krzyknąć jej imię, lecz zanim podbiegłem, Piotrowska zsunęła się z krzesła na podłogę.
– Piotrowska! – Dopadłem do niej i zacząłem potrząsać. Dziewczyna przelewała się przez ręce, mimo to czułem, jak od jej ciała bucha żar. Cholera jasna. Rozejrzałem się. Wszyscy uczniowie wlepili we mnie wzrok, zapominając o sprawdzianie. Miło, że nawet te bananowe dzieci mają jakieś ludzkie odruchy.
– Koniec zajęć, sprawdziany zostawcie na moim biurku. Milewicz! – krzyknąłem w stronę najbliżej siedzącej dziewczyny, która już sięgała po swój plecak. – Zostaw te rzeczy i biegnij po pielęgniarkę. Co się tak patrzysz? MIGIEM!
Dziewczyna posłusznie wypadła z klasy razem z innymi uczniami. Zostałem sam z Piotrowską, z którą nijak nie dało się nawiązać kontaktu. Naćpana? Bardzo prawdopodobne, niejeden uczeń Pereca sięgał po narkotyki, nie wytrzymując presji, jaką tutaj narzucano. Coraz bardziej wkurzony czekałem, aż Milewicz łaskawie wróci z pielęgniarką. Miałem dziwne przeczucie, że zamiast wykonać moje polecenie, po prostu zwiała z pozostałą częścią klasy.
– Co się stało? – Moje smętne rozważania przerwała wchodząca do klasy kobieta w białym fartuszku. Julia Romanowa w Perecu pełniła funkcję szkolnej pielęgniarki, higienistki, czy jak to tam się nazywało, a prywatnie była moją przyjaciółką od wielu lat. Mimo bliskości, jaka między nami panowała, nigdy nie czuliśmy do siebie mięty. Nie, żeby była brzydka – po prostu nie była w moim guście. Julka to typowa kobieta w średnim wieku, dość przysadzista, ale z jakimś wewnętrznym ciepłem. W jakiś sposób sprawiała, że każdy uraz, zastrzyk czy badanie przemieniało się w błahostkę, a jej: „wszystko będzie dobrze” miało taką moc, że faktycznie się jej wierzyło. Przekonałem się o tym na własnej skórze, kiedy parę razy po pijaku wdawałem się w bójki, po których próbowała mnie poskładać do kupy, bardziej psychicznie niż fizycznie. Julia była jedną z nielicznych osób, które naprawdę lubiłem w tej pracy.
Teraz podeszła energicznym krokiem w kierunku Piotrowskiej i uklęknęła tuż koło mnie. Pośpiesznie zaczęła badać dziewczynę, dotykając jej czoła, sprawdzając głowę i próbując ją ocucić.
– Długo tak leży? – rzuciła w moim kierunku.
– Jakieś dziesięć minut.
– Jest cała rozpalona, nie mam przy sobie termometru, ale podejrzewam, że ma wysoką gorączkę. Nie zauważyłeś nic dziwnego w jej zachowaniu? – Julia zmierzyła mnie surowym wzrokiem. Ona jako jedyna pozwalała sobie na takie spojrzenie w moją stronę, a ja czułem się jak uczniak przyłapany na robieniu psikusa. I tym razem spuściłem wzrok.
– Spóźniła się na lekcję, była jakaś blada, ale… dopiero tuż przed jej omdleniem zauważyłem, że się kiwa na krześle – mówiłem wprost do podłogi, czując niezrozumiały wstyd. Julia westchnęła.
– No nic, trzeba ją stąd zabrać. Nie wygląda na to, żeby miała jakiś uraz, a tutaj nie mam jak jej zbadać dokładniej. Pomożesz mi? Och, kochana, jak dobrze…. – Ton pielęgniarki natychmiast zmienił się na łagodniejszy, kiedy Piotrowska zaczęła gwałtownie mrugać oczami, próbując się obudzić. – Ładnie nas nastraszyłaś! – Co się stało? – Głos dziewczyny był dziwnie słaby, aż poczułem coś na kształt wyrzutów sumienia. Dlaczego w takim stanie przyszła do szkoły?
– Zemdlałaś, skarbeńko. Nie, nie próbuj wstawać, leż. – Julka trajkotała, jednocześnie mierząc Piotrowskiej puls. – Powiedz mi, kochanie, boli cię coś? Kręci ci się w głowie?
– Tak…. trochę. Nie umiem złapać ostrości… Boli? Tak… brzuch. Ja… mam strasznie okresy… – wymruczała, przymknęła oczy i umilkła w taki sposób, że się poważnie wystraszyłem, czy przypadkiem znowu nie odpłynęła. Jednak po paru sekundach znowu spróbowała je otworzyć.
Julka nie traciła zimnej krwi i cierpliwie przeprowadzała wywiad.
– Rozumiem. Brałaś jakieś leki?
– Tak… naproxen. Dwie tabletki.
Julka pokiwała głową.
– Słuchaj, czy rano też się tak źle czułaś? Mierzyłaś temperaturę?
– Bolało mnie gardło i było mi niedobrze. – Dziewczynie w końcu udało się w pełni otworzyć oczy i spojrzała na nas ciut trzeźwiej. Jej wzrok najpierw skupił się na pielęgniarce, po czym przeniósł się na mnie i tu wyraźnie zamarła. Jej oczy zrobiły się wielkie jak pięć złotych, dolna warga zaczęła drżeć. Próbowała się poderwać, ale Julka ją powstrzymała. – Panie profesorze, ja… ja przepraszam, ja nie chciałam, ja…
– Cii… – Pielęgniarka ją uciszyła, a ja wpatrywałem się w dziewczynę lekko zmieszany. Za co mnie, u diabła, przepraszała? – Dalej ci się kręci w głowie?
– Już mniej…
– W porządku, pomożemy ci usiąść, tylko powolutku, dobrze?
Piotrowska skinęła głową, nadal wpatrzona we mnie z niemym przerażeniem. Kurwa. Naprawdę byłem aż takim potworem?
W międzyczasie pielęgniarka chwyciła ją za ramię, jednocześnie instruując mnie, abym podparł plecy dziewczyny. Wspólnymi siłami doprowadziliśmy ją do pozycji siedzącej. Musiałem stale podtrzymywać Piotrowską, bo inaczej zaczynała się niepokojąco kiwać, a gdyby znowu zemdlała, mogłaby sobie rozbić głowę. Julka bacznie przyglądała się dziewczynie, przykładając rękę do jej czoła i zaglądając w źrenice.
– Jesteś w stanie pójść z nami do mojego gabinetu? Muszę ci zmierzyć temperaturę i zadzwonić do twoich rodziców, żeby ktoś cię odebrał. W tym stanie nie możesz zostać na lekcjach. – Głos pielęgniarki był stanowczy. Kobieta podniosła się z podłogi, otrzepała idealnie biały fartuszek i odruchowo poprawiła kręcone, rude włosy.
– Ale sprawdzian….
– Nie musisz go pisać – powiedziałem stanowczo.
– Ale… – Piotrowska była wyraźnie zbita z tropu.
– Napiszesz innym razem – mruknąłem.
Dziewczyna zbladła, jakby usłyszała, że nie zda do następnej klasy.
– No dobra, wstajemy. – Julka klasnęła w ręce, przerywając naszą pogawędkę. – Jesteś gotowa?
Gdy uczennica skinęła głową, wspólnymi siłami podnieśliśmy ją tak, aby stanęła na własnych nogach. Chwiała się przy tym jak pijak, wyraźnie nie umiała utrzymać równowagi.
– Piotr, podeprzyj ją i pomóż przejść do gabinetu. – Julka wyraźnie była w swoim żywiole, ja natomiast niechętnie zarzuciłem sobie rękę dziewczyny na kark i spróbowaliśmy zrobić krok naprzód. Musieliśmy to robić powoli, ale jakoś udawało nam się iść. Po kilku minutach, które dłużyły się w nieskończoność, dotarliśmy na miejsce. Romanowa wzięła Piotrowską za parawan, a mi kazała poczekać przy biurku. Słyszałem, jak nakazała dziewczynie trzymać nieruchomo termometr pod pachą, potem zmierzyła jej ciśnienie, aż w końcu usiadła za biurkiem. Dziewczyna po chwili wyszła zza parawanu i z niepewną miną zajęła krzesło koło mnie. Sam nie wiem, po cholerę tam zostałem. Czy się tym całym cyrkiem przejąłem? Cóż, wbrew obiegowej opinii, serce mam po właściwej stronie. Nigdy w życiu nie spotkałem się z tym, żeby jakiś uczeń zemdlał na mojej lekcji. Poza tym jako nauczyciel czułem się zobowiązany dowiedzieć się, czy z Piotrowską wszystko w porządku, żeby móc w spokoju wrócić do swoich zajęć.
Julka w tym czasie wypisywała kartę.
– Masz 39° Celsjusza gorączki, powiększone węzły chłonne na szyi i bardzo niskie ciśnienie. Muszę zadzwonić po twoich rodziców. Czy masz przy sobie ich numer?
Piotrowska już sięgała po komórkę, kiedy nagle się zawiesiła.
– O nie…
Uniosłem zaskoczony brwi. Co jest? Nie chciała mówić rodzicom, że zemdlała?
– Co się stało? – Julka spojrzała na nią znad papierów. Dziewczyna przygryzła wargę wyraźnie stropiona.
– Oboje wyjechali w delegację… – Przełknęła z trudem ślinę. – Do Nowego Jorku, wrócą w poniedziałek.
Z Julką wymieniliśmy spojrzenia. Kurwa mać. Nawet jeśli teraz do nich zadzwonimy, nie przylecą szybciej niż pod wieczór, biorąc pod uwagę, że mogliby się magicznie teleportować na lotnisko i telepatycznie kupić bilety. Nie mówiąc o tym, że samolot musiałby na nich specjalnie czekać, a odprawa trwałaby pięć minut.
– Ale chyba jest tutaj w mieście ktoś z rodziny? Ciocia, wujek, dziadkowie? – zapytałem dość ostrym tonem, co sprawiło, że dziewczyna się skuliła, a Julka zgromiła mnie wzrokiem.
– N… nie… Dziadkowie nie żyją, a cała rodzina mieszka zagranicą.
– Sąsiedzi? Przyjaciele rodziców? – warknąłem zirytowany, na co pielęgniarka zareagowała już ostrzej, sycząc na mnie wściekle. O dziwo, moje warczenie podziałało na dziewczynę dopingująco. Wyglądało tak, jakby skanowała w głowie listę osób, które można zaangażować w sprawę. Niestety, po przedłużającym się milczeniu można było wywnioskować, że tak naprawdę nie zawiera ona przydatnych nazwisk.
– Niestety, wszyscy przyjaciele i znajomi moich rodziców pracują razem z nimi i są razem z nimi w Nowym Jorku. – Przygryzła odruchowo wargę i nagle spąsowiała. – Chyba, że pan dyrektor…
– Roman? – Zaskoczony spojrzałem na dziewczynę, a ona kiwnęła niepewnie głową.
– Pan dyrektor jest znajomym mojego taty. – Piotrowska znowu przygryzła niepewnie wargę. – Nie wiem, czy by mógł, ale… chyba i tak nie ma innego wyjścia, prawda?
Wymieniliśmy z Julką spojrzenia, po czym ona sięgnęła po telefon. Po paru zdawkowych słowach odłożyła słuchawkę. Kilka minut później do gabinetu wszedł Roman Charkat – dyrektor naszej szacownej placówki. Ubrany w elegancki, szary garnitur był dość żwawym sześćdziesięciolatkiem o twarzy dobrego wujka. Nawet miał siwy wąs i dobroduszne spojrzenie, jednak tak jak był miły, tak potrafił wpaść w szał. Zwłaszcza, gdy pewien polonista znowu nieco przesadzał z dyscyplinowaniem uczniów.
Roman obrzucił nas spojrzeniem i z poczciwym uśmiechem zwrócił się do Piotrowskiej.
– Olga, a co ty tu robisz? Co się stało?
– Zemdlała u Grajewskiego na sprawdzianie. Ma gorączkę i bardzo niskie ciśnienie, podejrzewam, że złapała anginę. – Julka nie dała dojść do słowa dziewczynie.
Dyrektor spojrzał na pielęgniarkę i kiwnął głową, po czym zwrócił się znowu do Piotrowskiej.
– Konrad i Beata w delegacji, tak? – Dziewczyna tylko pokiwała głową. – Marek? Maciek? Sylwia?
– Wszyscy pojechali dopiąć tę umowę z Federsonem. – Głos dziewczyny zaczął dziwnie zgrzytać. Roman podrapał się po brodzie.
– Nie mogę cię zwolnić z zajęć i jednocześnie się tobą zająć, to by było sprzeczne z regulaminem… – powiedział zamyślony. – Chyba, że… – obrzucił mnie dziwnym spojrzeniem i wyjął telefon komórkowy.
– Konrad? Cześć, tu Romek. Tak, wiem, że nie możesz rozmawiać, że jesteś w Nowym Jorku. Nie dzwonię bez powodu. Olga zasłabła w szkole. Nie… Nic jej nie jest, a właściwie prawie nic. Pielęgniarka podejrzewa u niej anginę czy jakieś inne paskudztwo. Olga ma gorączkę i generalnie wygląda, jakby zaraz mogła znowu paść, dlatego chcemy ją zwolnić do domu, ale sam rozumiesz… No tak, właśnie o to chodzi… Co? A u Grajewskiego… Nie, nie ma jej… Tak… – Roman przez chwilę słuchał, po czym przerwał monolog rozmówcy. – Poczekaj, dam cię na głośnomówiący, żeby Olga też cię słyszała.
Kliknął coś w telefonie i położył go na blacie biurka Julki.
– Olga? – Ze słuchawki dobiegło jakieś trzeszczenie i głos mężczyzny, prawdopodobnie jej ojca.
– Cześć, tato. – Dziewczyna starała się mówić głośno, ale jej gardło zaczynało coraz bardziej szwankować.
– Faktycznie kiepsko to brzmi. Posłuchaj, my z mamą nie damy rady się wyrwać, możemy być najwcześniej w niedzielę. Razem z nami są wszyscy, łącznie z Markiem, a Roman mówi, że sam nie może cię zwolnić i go w pełni rozumiem… – Przez chwilę było słychać rozmowę po angielsku, po czym pan Piotrowski znowu się włączył. – Przepraszam, wyszedłem w trakcie spotkania i mnie pytali, kiedy wrócę… Olga, posłuchaj, ja cię zwalniam dzisiaj i do końca tygodnia z tych lekcji, ale nie możesz wrócić sama do domu. Dlatego moja propozycja jest taka, żeby ten cały Grajewski cię odprowadził. Zaraz prześlemy do szkoły odpowiednie upoważnienie, to jedyne rozwiązanie na ten moment.
– Tato, ale… – Dziewczyna próbowała protestować, ale zaczęła gwałtownie kaszleć.
– Córuś, to jedyne wyjście w tej sytuacji. Sama wiesz, że to rozsądne. Posłuchaj mnie uważnie: zadzwonię do doktora Tomczyka, on po południu przyjdzie cię zbadać i da ci receptę. Jednak nie chcę, żebyś była sama w domu. Zemdlałaś, może się to powtórzyć, nie chcemy z mamą, żeby coś ci się stało. – Piotrowski na chwilę przerwał. – Roman, czy ten cały Grajewski jest tam gdzieś obok?
– Tak, jestem – mój głos był zimny jak lód. Bez słowa przysłuchiwałem się całej rozmowie, czując, jak z każdą sekundą coraz mocniej zaciska mi się szczęka, a teraz dodatkowo przebiegły mi po plecach zimne dreszcze. I nie chodziło tylko o to, że mówiono o mnie jak o służącym, który ma pokornie spełniać polecenia. Czułem, że to, co ten cały zasrany Piotrowski zaraz powie, bardzo mi się nie spodoba.
– Wspaniale! Niestety, muszę pana prosić o to, aby pan się zaopiekował moją córką przez te kilka dni.
– Nie ma mowy! – Gwałtownie wstałem z krzesła, czując, że tracę nad sobą panowanie.
– Panie Grajewski, wiem, że to sytuacja nietypowa i musi pan mi uwierzyć na słowo, że naprawdę wolałbym jej uniknąć, ale to jedyne rozwiązanie. Roman nie może, a angażowanie innych nauczycieli tylko skomplikuje całą sprawę. Zwłaszcza, że z tego, co słyszę, Olga czuje się coraz gorzej, powinna jak najszybciej wrócić do domu.
– Jak pan to sobie niby wyobraża? – warknąłem. – Jestem jej nauczycielem, to nieetyczne i niezgodne z prawem!
– Niech pan nie uczy prawnika prawa. – Głos Grajewskiego nabrał stalowych tonów. – Tak jak mówiłem, prześlę zaraz na e-mail Romana wszystkie niezbędne upoważnienia. Oficjalnie będzie pan znajomym rodziny, szczęśliwie zatrudnionym w szkole. Dziewczyna zemdlała na pańskiej lekcji, chyba może pan coś dla niej zrobić?
Już miałem odpyskować, jednak Roman mnie ubiegł.
– Piotr, dam ci na te kilka dni płatny urlop. Konrad ma rację, to jedyne wyjście z tej sytuacji. Prawnie i etycznie będzie wszystko w porządku, nie ma nigdzie przepisu zakazującego prywatnie znać rodzinę uczennicy i wyświadczać jej przysługi. – Dyrektor zmierzył mnie twardym spojrzeniem.
Nie do końca byłem przekonany i jak na talerzu widziałem jawną manipulację prawem.
– A dlaczego nie może tego zrobić Julka? – Wskazałem na pielęgniarkę, która, o dziwo, przez całą rozmowę milczała.
– Piotr, szkolna pielęgniarka, w przeciwieństwie do nauczyciela języka polskiego, jest niezastąpiona. Z całym szacunkiem dla twoich umiejętności, ale nie ryzykowałbym pozostawienia cię na straży w tym gabinecie na miejscu pani Romanowej. – Roman był nieustępliwy, a ja poczułem, jak cały się spinam. Postawili mnie pod ścianą. Spojrzałem na Julkę, szukając u niej pomocy, ta jednak przysłuchiwała się całej wymianie zdań z uśmiechem Mona Lisy. Zerknęła na mnie i dostrzegłem, że nie znajdę w niej sojusznika.
Wściekły na maksa odwróciłem się do Romana.
– Niech będzie, zgadzam się.ONA
Nie mogłam uwierzyć w to, co się działo. Siedziałam w taksówce obok profesora Grajewskiego, który twardo gapił się w okno, zaciskając usta w cienką linię. W głowie mi dudniło, czułam się cała rozpalona, a gardło całkowicie mi odmawiało posłuszeństwa. Miałam wrażenie, jakbym utknęła w jakimś porąbanym śnie. Zupełnie nie potrafiłam tego, co się dzieje, uznać za prawdziwe. I pewnie tylko dlatego patrzyłam się na nauczyciela z nieskrywanym zainteresowaniem. Obiektywnie rzecz biorąc, był całkiem przystojny. Krótkie, zaczesane lekko do tyłu włosy w kolorze ciemny blond. Prosty nos. Wyraziste brwi. Ciemnoniebieskie, prawie czarne oczy, które na lekcjach rzucały gromami. Mocno zarysowana szczęka, w której teraz drgał jakiś nerw. Wiek? Pewnie niewiele ponad 30 lat, na pewno nie przekroczył czterdziestki. Mógł się podobać, wiele koleżanek z klasy się w nim podkochiwało, całkowicie ignorując parszywy charakter.
– Napatrzyłaś się już? – warknął, dobitnie udowadniając, że nawet wyglądając jak Adonis, można do siebie zrazić każdego, tnąc językiem niczym nożem. Skinęłam głową, nie mogąc wydobyć z gardła już ani jednego słowa i odwróciłam się w stronę okna. Jazda nie trwała długo, już po chwili kierowca parkował przed moim domem. Grajewski obrzucił budynek ponurym spojrzeniem i uśmiechnął się kpiarsko, tak jakbym przypadkowo udowodniła jakąś jego tezę, która na pewno nie była zbyt przyjemna.
Wygrzebałam z plecaka klucze i otworzyłam drzwi, wpuszczając go pierwszego do środka. Czułam się bardzo nieswojo i to nie tylko dlatego, że miałam gorączkę i generalnie czułam się połamana na drobne kawałki. Coś było dziwacznego w tym, że mój nauczyciel, i to jeszcze ten najbardziej znienawidzony, stoi w przedpokoju mojego domu, rozglądając się wokół. Chciałam się odezwać, ale z mojego gardła wydobył się już tylko charkot.
– Idź się połóż. Rozumiem, że tam jest kuchnia? – Wskazał ręką na drugi koniec salonu. Skinęłam głową. – Super, obsłużę się. Jak przyjdzie lekarz, to cię zawołam. Idź, zanim znowu padniesz jak długa.
Zamrugałam oczami zdumiona, że w tych słowach nie było ani krztyny kpiny. Brzmiało to prawie jak troska, której po kim jak po kim, ale po nim się nie spodziewałam. Nie dyskutowałam. Miał rację – czułam się źle i najlepszym wyjściem było zakopanie się w kołdrę. Powoli wdrapałam się na piętro, czując jego śledzący mnie wzrok. Do pokoju dotarłam na ostatnich nogach. Rzuciłam plecak na ziemię, zdjęłam szkolny mundurek i przebrałam się w najbrzydszą, ale też moją najukochańszą piżamę z Lilo i Stich. Weszłam do łóżka i nawet nie wiem kiedy, zasnęłam.
Obudziło mnie delikatne szarpanie za ramię. Nie do końca zdawałam sobie sprawę, gdzie jestem i co się dzieje. Znowu, tak jak w szkole, wzrok nie umiał złapać ostrości. Po chwili dostrzegłam, że to Grajewski mnie obudził. W ręku trzymał miskę z czymś, co pachniało zaskakująco dobrze. Spojrzałam na niego zaskoczona.
– Lekarza jeszcze nie ma, twój ojciec dzwonił, że ten cały Tomczyk może wpaść dopiero koło siódmej, teraz jest trzecia. Przespałaś jakieś pięć godzin, więc pomyślałem, że powinnaś coś zjeść. Proszę. – Wręczył mi miskę z łyżką.
– Co to jest? – wychrypiałam, od razu żałując, że zmusiłam moje gardło do takiego wysiłku. Paliło żywym ogniem.
– Strychnina z dodatkiem cyjanku. – Grajewski spojrzał na mnie, lekko unosząc jedną brew. Widząc mój rosnący niepokój, westchnął. – Zwykły rosół. Znalazłem składniki w lodówce, uznałem, że dobrze ci zrobi.
Uśmiechnęłam się w podziękowaniu i łyżką nabrałam porcję zupy. Była naprawdę dobra. Równie pyszny rosół gotowała moja babcia, kiedy jeszcze żyła. Czułam, jak ciepło rozlewa mi się po żołądku, rozluźniając go. Profesor w tym samym czasie rozglądał się po moim pokoju ze zmarszczonymi brwiami. Nic dziwnego. Raczej nie przypominał on standardowego pokoju siedemnastolatki. Na ścianach, zamiast plakatów z aktorami i piosenkarzami, wisiały fotografie, które robiłam, gdy tylko udawało mi się oderwać od wiecznej nauki. Uwielbiałam robić zdjęcia natury, zwłaszcza w wersji makro. Te lepsze wywoływałam w dużym formacie i wieszałam na ścianach. W ten sposób mój pokój, pierwotnie stalowoszary, mienił się kolorami kwiatów i owadów. Innym, niepasującym do nastoletnich standardów elementem był wysoki aż do sufitu regał, po brzegi wypchany książkami. Podręczniki profesjonalnej fotografii, kryminały Joanny Chmielewskiej, leksykony prawnicze, dzieła Tołstoja i wiele, wiele innych. Na prostym biurku, stojącym tuż obok regału, leżał tylko laptop. Żadnych figurek i bibelotów.
Skończyłam jeść zupę i poczułam się na nowo senna. Odłożyłam miskę na nocny stolik i, nie bacząc na to, co sobie Grajewski pomyśli, po prostu zamknęłam oczy.Nakładem wydawnictwa Novae Res ukazało się również:
ZAJRZYJ DO ŚWIATA DZIEWCZYN Z KLUBU, A PRZEKONASZ SIĘ, JAKIE SĄ NAPRAWDĘ
Piątkowa noc, modny klub na Mazowieckiej w Warszawie. Morze alkoholu, przystojni mężczyźni, niezobowiązujący seks – czy może być skuteczniejsza droga do autodestrukcji w polskim mieście marzeń?
„Klubowe dziewczyny” to zbiór opowiadań, w którym poznajemy historie trzech młodych kobiet: Marty, Janki i Wery. Jakie motywacje i oczekiwania prowadzą je do miejsca, gdzie muzyka ma zagłuszyć rozsądek, a mocne erotyczne doznania – uleczyć duszę? Śmiertelna choroba, zdrada i odrzucenie, szantaż emocjonalny… Każda z nich ma swoje tajemnice i traumy, które pragnie ukryć przed światem. Każda z nich podczas tej jednej nocy spotka kogoś, dzięki komu spojrzy na swoje dotychczasowe decyzje życiowe z nowej perspektywy. Czy będą potrafiły przyznać się do porażki?
więcej..