Olimp - ebook
Olimp - ebook
Już od miesięcy toczy się wojna między bogami i ludźmi wspieranymi przez morawce. Ofiarą pada Parys, zabity przez Apolla w pojedynku. Hera podstępem usypia Zeusa, aby nie mógł wpływać na bieg wydarzeń - wojna trojańska musi wrócić na dawne tory. Ale na horyzoncie pojawia się nowy konflikt - bogowie wszczynają wojnę między sobą, a na Ziemi w przyszłości postludzie toczą walkę ze zbuntowanymi voynixami. Sytuacja staje się krytyczna, gdy ludzie tracą sprzymierzeńca - morawce...
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67353-72-4 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Lukian, „Sen”
_…prawdziwa i kompletna historia świata musi być historią wiecznej wojny. Człowiek nigdy nie zazna wytchnienia: ani towarzysze, ani bogowie, ani namiętności nie dadzą mu spokoju._
Joseph Conrad, „Uwagi o życiu i listy”
_Nie spisujcie Troi dziejów,_
_Na ziemi, śmierci pergaminie._
_Nie mąćcie gniewem szczęścia,_
_Co na wolnych ludzi spłynie._
_Choć znowu zadał Sfinks gładki_
_Obce Tebom śmierci zagadki._
_Nowe powstaną Ateny_
_I nowe czasy ozłocą –_
_Jak zachód słońca niebo –_
_Splendoru swego mocą;_
_Przetrwa, gdy minie światłość dnia,_
_Co ziemia przyjmie, co niebo da._
Percy Bysshe Shelley, „Hellada”Rozdział 1
1
Helena Trojańska budzi się tuż przed świtem, wyrwana ze snu wyciem syren alarmu przeciwlotniczego. Przesuwa po omacku dłoń na drugą stronę łoża, ale Hockenberry, jej obecny kochanek, zniknął. Zapewne wymknął się jeszcze w głuchym środku nocy, zanim zdążyli wstać słudzy. Podobnie kończyła się każda noc ich miłosnych igraszek. Mężczyzna zachowywał się tak, jakby czuł, że dopuszczają się wspólnie czegoś bardzo niegodnego. Bez wątpienia przekrada się właśnie ciasnymi alejkami i zaułkami, uliczkami, na których płonie najmniej pochodni. Helena stwierdza w duchu, że Hockenberry jest człowiekiem jednocześnie dziwnym i smutnym. I nagle przypomina się jej coś innego.
Mój mąż nie żyje.
Parys zginął dziewięć dni temu. Poległ w pojedynku z bezlitosnym Apollem. Odświętny pogrzeb, w którym wezmą udział zarówno Trojanie, jak i Achajowie, rozpocznie się już za trzy godziny. Oczywiście pod warunkiem, że sunący właśnie nad Ilionem boski rydwan nie zniszczy lada moment całego miasta. Minęło już dziewięć dni, a Helena nadal nie potrafi uwierzyć, że Parys odszedł na zawsze. Syn Priama pokonany w boju? Parys martwy? Książę Troi strącony w mroczne groty Hadesu, pozbawiony swej wdzięcznej cielesnej powłoki? Nie do pomyślenia. Przecież to Parys, jej piękny chłopiec, który wykradł ją z domu Menelaosa. To on, unikając pościgu, przemycił ją przez zielone łąki Lacedemonu. To Parys, jej najczulszy kochanek, którego zapału miłosnego nie ugasiła nawet ta długa, dziesięcioletnia, wyczerpująca wojna. Mężczyzna, którego często w skrytości ducha nazywała „wypasłym koniem, długo trzymanym przy żłobie”¹.
Helena zsuwa się z łóżka i wychodzi na taras. Rozsuwając zwiewne firany, zanurza się w zalewającej Ilion łunie przedświtu. Zima jest w pełni i marmur ziębi bose stopy kobiety. Na wciąż ciemnym niebie widać kilkadziesiąt promieni szperaczy. Reflektory dźgają chmury, przeszukują niebiosa, wypatrując bóstwa w latającym dywanie. Stłumione eksplozje plazmowych pocisków wywołują zmarszczki na chroniącej miasto kopule morawieckiego pola siłowego. Nagle z rozstawionych wokół Troi baterii strzelają ku górze liczne snopy spójnego światła – zwarte kolumny błękitu, szmaragdowej zieleni i krwistej czerwieni. Na oczach Heleny potężna eksplozja wstrząsa północnymi dzielnicami miasta. Fala uderzeniowa rozchodzi się echem ponad niebotycznymi wieżami i zdmuchuje z ramion kobiety pukle długich czarnych włosów. W ciągu kilku ostatnich tygodni Olimpijczycy zaczęli bombardować Ilion materialnymi bombami, za pomocą których mają nadzieję przebić rozciągniętą przez morawce tarczę. Pociski ukryte w skonstruowanych z pojedynczych cząstek osłonach teleportują się kwantowo na drugą stronę ochronnego pola. Tak przynajmniej próbowali jej to tłumaczyć Hockenberry i ta zabawna metalowa istota, Mahnmut.
Maszyny jednak Helena Trojańska ma w głębokim poważaniu.
Parys nie żyje. Cóż za niewiarygodna myśl. Helena była gotowa umrzeć wraz z nim w dniu, gdy Achajowie pod wodzą jej byłego męża Menelaosa i jego brata Agamemnona przedrą się wreszcie przez mury Ilionu. Wydawało się to przecież nieuchronne. Tak przepowiedziała jej przyjaciółka, wieszczka Kasandra. Grecy mieli wymordować w mieście wszystkich mężczyzn i chłopców, a kobiety zgwałcić i uwieźć w niewolę na swoje wyspy. Tak, na taki dzień Helena była w pełni przygotowana – wiedziała, że śmierć zada sobie sama bądź poniesie ją przebita mieczem Menelaosa. Z jakiegoś powodu jednak nie potrafiła uwierzyć, że jej ukochany, ten próżny i bogom podobny Parys, jej opasły koń, piękny wojownik i małżonek, może umrzeć jako pierwszy.
Przez ponad dziewięć lat oblężenia i wspaniałych bitew Helena ufała bogom, że zachowają jej drogiego Parysa przy życiu, że pozostawią go w zdrowiu i w jej sypialni. I tak też dotąd czynili. A teraz go zabili.
Przywołuje wspomnienie ostatniego spotkania ze swym trojańskim mężem. Dziesięć dni wcześniej widziała go, gdy opuszczał miasto, by zetrzeć się na ubitej ziemi z Apollem. Nigdy wcześniej nie wydawał się tak pewny siebie niż wówczas – w wytwornej zbroi z połyskliwego brązu, z zadartą głową i długimi włosami rozwianymi przez wiatr niczym grzywa rumaka; z błyszczącymi bielą zębami. Helena wraz z tysiącami wiwatujących gapiów obserwowała tę scenę z muru ponad Bramą Skajską. Parys kroczył niesiony chyżymi stopami „pyszny swoją pięknością” jak często śpiewał ulubiony aojda króla Priama. Tamtego dnia jednak chyże nogi zaniosły księcia ku zadanej dłonią wściekłego Apolla śmierci.
I teraz już nie żyje – myśli Helena. Jeśli szeptane pogłoski, które zdołała podsłuchać, nie kłamały, jego ciało zmieniło się w wypalone truchło. Kości ma potrzaskane, a złote idealne oblicze zwęglone do makabrycznie wyszczerzonej czaszki; błękitne oczy stopione na łój. Strzępy poczerniałego w ogniu ciała odchodzą od nadgryzionych płomieniami policzków niczym… pierwsze spieczone kawałki ofiarnego mięsa, odrzucane ze świętego ognia jako niegodne bogów.
Helena dygoce na zimnym, niosącym świt wietrze i spogląda na podnoszące się nad dachami Troi słupy dymu.
Trzy pociski przeciwlotnicze, wystrzelone z achajskich umocnień na południu, z rykiem wzbijają się pod niebo. Gonią za wycofującym się już rydwanem. Helena przelotnie zauważa olimpijski pojazd – drobna, przypominająca gwiazdę poranną iskierka, ścigana przez greckie rakiety, za którymi ciągną się siwe smugi. Po chwili, bez uprzedzenia, maleńki świetlik teleportuje się i poranne niebo jest już puste. Tak, tchórze, umykajcie na swój oblężony Olimp! – myśli Helena Trojańska.
Znów rozlega się wycie syren, ogłasza koniec nalotu. Ulica pod oknami Heleny – pod rezydencją Parysa, położoną tak blisko zniszczonego pałacu Priama – nagle się wypełnia biegnącymi ludźmi. Grupki mężczyzn z wiadrami w rękach pędzą na północny zachód, tam gdzie w zimowym powietrzu wciąż rozwiewają się dymy. Ponad dachami pobrzękują latające maszyny morawców. Do złudzenia przypominają szerszenie pokryte czarnymi chitynowymi pancerzami. Wrażenie dodatkowo wzmagają dziwne kolczaste podwozia i obracające się na wszystkie strony lufy miotaczy.
Część z nich, Helena wie o tym z doświadczenia i nocnych wykładów Hockenberry’ego, zapewni Troi spóźnioną osłonę z powietrza. Inne pomogą gasić pożary. Następnie mieszkańcy miasta wraz z morawcami strawią długie godziny na wyłuskiwaniu spod gruzów zdeformowanych zwłok. Helena zna w Ilionie niemal każdego i zastanawia się, kto w tej wczesnej godzinie poranka trafił w bezsłoneczną otchłań Hadesu.
Zginęli w dniu pogrzebu Parysa. Mego ukochanego. Mojego głupiego, zdradzonego kochanka.
Helena słyszy pierwsze odgłosy krzątaniny służących. W drzwiach komnaty staje jej najstarsza służka – kobieta imieniem Aitra, była królowa Aten i matka Tezeusza, uprowadzona przez braci Heleny w akcie zemsty za porwanie siostry.
– Moja pani, czy mam polecić dziewczynom, by przygotowały już kąpiel? – pyta staruszka.
Helena potakuje skinieniem. Jeszcze przez moment wpatruje się w coraz jaśniejsze niebiosa – dym na północnym zachodzie początkowo gęstnieje, a potem zaczyna rzednąć, opanowany przez Trojan i morawieckie maszyny. Jeszcze przez moment ogląda bojowe szerszenie skałowców, które mkną na wschód w beznadziejnej pogoni za nieobecnym już rydwanem. Dopiero wtedy odwraca się i wchodzi z powrotem do środka, cicho stąpając bosymi stopami po chłodnej, marmurowej posadzce. Musi się przygotować do uroczystości pogrzebowych Parysa, a także na spotkanie ze swym zdradzonym mężem Menelaosem. Pierwsze takie spotkanie od dziesięciu lat. Będzie to również pierwsza publiczna okazja, przy której zetkną się ze sobą osobiście Hektor, Achilles, Menelaos, Helena i wielu innych Trojan i Greków. Wszystko może się zdarzyć.
Bogowie jedni wiedzą, jak się ten koszmarny dzień zakończy – myśli Helena. W dodatku musi się uśmiechać, ignorując przygnębienie. Ostatnio bogowie pozostają głusi na modlitwy. Ostatnio bogowie nie mają ze śmiertelnikami już nic wspólnego – może tylko śmierć, zagładę i ogromne zniszczenia, jakie sprowadzają na ziemię swymi boskimi rękoma.
Helena Trojańska wchodzi do sypialni. Musi się wykąpać i ubrać stosownie na pogrzeb.Rozdział 2
2
Rudowłosy Menelaos stał bez słowa w swej najlepszej zbroi. Wyprostowany, nieruchomy, władczy i dumny. Zajął miejsce między Odyseuszem i Diomedesem, na czele delegacji achajskich herosów, którzy przybyli do Troi z okazji ceremonii pogrzebowej wyprawionej na cześć człowieka, który skradł mu żonę; na cześć priamowego syna, tej świni, gównojada Parysa. Nie ma minuty, by Menelaos nie myślał o tym, kiedy i jak zabić Helenę.
Nie przewidywał większych kłopotów. Widział ją po drugiej stronie szerokiej alei, niecałe pięćdziesiąt stóp dalej, na środku przestronnego, głównego placu Troi. Stała na niewysokim podium obok starego Priama. Przy odrobinie szczęścia Menelaos zdołałby tam dobiec, nim ktokolwiek miałby choć szansę go powstrzymać. Zresztą nawet gdyby los się do niego nie uśmiechnął i Trojanie zastąpili mu drogę do żony, Menelaos ściąłby ich jak łan chwastów.
Menelaos nie był mężem wysokim – nie był takim szlachetnym olbrzymem jak jego nieobecny brat Agamemnon, nie był również nikczemnym gigantem jak Achilles, ten szczyl o małym fiucie – dlatego rozumiał, że nie uda mu się wskoczyć na podium z ulicy. Musiałby wbiec po schodach i przebić się przez tłum zebranych tam Trojan, siekąc, rąbiąc i mordując. I bardzo dobrze.
Wiedział, że Helena nie zdoła przed nim uciec. Z podium – tarasu przylegającego do ściany świątyni Zeusa – na plac prowadziły tylko jedne schody. Kobieta mogła co prawda wycofać się w głąb budynku, lecz i tam by ją dopadł i zapędził w kozi róg. Menelaos był pewien, że zdąży ją zgładzić, nim sam padnie pod ciosami dziesiątków rozjuszonych Trojan. Między innymi Hektora, idącego na czele konduktu pogrzebowego, który właśnie ukazał się oczom oczekujących. A potem? Potem mieszkańcy Ilionu i Achajowie zapomną o swoim obłąkańczym konflikcie z bogami i znów zaczną wojować przeciwko sobie. Oczywiście żywot samego Menelaosa dobiegnie wtedy końca. Podobnie przepadnie Odyseusz, Diomedes i być może nawet sam niepokonany Achilles. W końcu na pogrzeb tej świni Parysa przybyło ledwie trzydziestu Greków, a na dziedzińcu, murach i ulicach dzielących Achajów od Bramy Skajskiej tłoczyły się tysiące Trojan.
Gra warta świeczki.
Ta myśl przeszyła czaszkę Menelaosa niczym grot włóczni. Gra warta świeczki – śmierć tej niewiernej dziwki warta jest dowolnej ceny. Mimo niepogody – zimowy dzień był chłodny i szary – spod hełmu ściekały mu strużki potu, płynęły po krótkiej ryżej brodzie i skapywały z podbródka, mocząc brązowy napierśnik. Naturalnie już po wielokroć słyszał podobne kapanie, dźwięk uderzających o metal kropel, lecz zawsze dotąd był to odgłos bryzgającej mu na zbroję krwi przeciwników. Dłoń Menelaosa, wcześniej lekko oparta na wysadzanym srebrnymi zdobieniami mieczu, zacisnęła się na rękojeści tak mocno, że stracił czucie w palcach.
Teraz?
Nie, jeszcze nie teraz.
Dlaczego nie teraz? Jeśli nie teraz, to kiedy?
Nie teraz.
Skonfliktowane głosy w obolałej głowie Menelaosa – oba musiały należeć do niego, w końcu bogowie przestali już z nim rozmawiać – doprowadzały go do szału.
Zaczekaj do chwili, gdy Hektor podpali stos. Wtedy ruszysz.
Zamrugał, by strząsnąć perlący się na rzęsach pot. Nie miał pojęcia, który głos odezwał się jako ostatni – ten zachęcający do gwałtownego działania, czy ten tchórzliwy, namawiający do powściągliwości – lecz Menelaos zgodził się z podpowiedzią. Kondukt pogrzebowy dopiero co wkroczył do miasta. Żałobnicy przeszli pod olbrzymią Bramą Skajską. Nieśli ze sobą okryte jedwabnym całunem spalone zwłoki Parysa. Procesja zmierzała główną arterią Ilionu na plac wypełniony szeregami dostojników i herosów. Kobiety – w tym Helena – śledziły wydarzenia z tarasu. Już za kilka krótkich minut Hektor, starszy brat zabitego, podłoży ogień pod stos i uwaga wszystkich obecnych skupi się na płomieniach pożerających i tak zwęglone już ciało. To będzie znakomity moment. Nikt mnie nie zauważy, a potem moje ostrze znajdzie się już o dziesięć cali od zdradzieckiego serca Heleny.
Zgodnie z tradycją uroczystości pogrzebowe członków rodziny królewskiej, takich jak Parys, syn Priama, jeden z książąt Troi, ciągnęły się przez dziewięć dni wypełnionych w większości rozmaitymi okolicznościowymi igrzyskami. Organizowano między innymi wyścigi rydwanów i turnieje zapaśnicze, a całość obchodów wieńczyła zwykle rywalizacja włóczników. W tym wypadku jednak rytualne dziewięć dni, które minęły, odkąd Apollo zmienił Parysa w kupę zwęglonego mięsa, zostały wykorzystane na długi przejazd wozów z drwalami do lasów nadal porastających stoki góry Ida, wiele mil na południowy wschód od Ilionu. Morawce, te małe mechaniczne istoty, wspomogły Trojan swymi szerszeniami i innymi magicznymi przyrządami, w tym polami siłowymi chroniącymi przed ewentualnym atakiem Olimpijczyków. Atakiem, który – rzecz jasna – nastąpił. Drwale jednak sprawili się bez zarzutu.
Odpowiednią ilość drewna zwieziono do Troi dopiero teraz, dziesiątego dnia, i stos mógł wreszcie powstać, mimo że Menelaos wraz z liczną grupą achajskich przyjaciół, w tym stojącym obok Diomedesem, byli zdania, że poświęcanie płomieniom odpychających szczątków Parysa to jawne marnotrawstwo pierwszorzędnego opału. Już od wielu miesięcy zarówno Ilion, jak i ciągnące się całymi milami greckie obozowiska cierpiały na niedostatek paliwa do ognisk. Po dziesięciu latach wojny zarośla i lasy otaczające miasto zostały przetrzebione niemal bez reszty. Pobojowisko jeżyło się suchymi krótkimi pniakami. Nawet chrust skrzętnie wyzbierano już dawno temu. Achajscy niewolnicy gotowali teraz strawę dla swych panów, rozpalając ognie z wysuszonego łajna, co nie poprawiało ani smaku mięsiwa, ani paskudnego nastroju greckich wojowników.
Na czele żałobnej procesji sunęła kolumna trojańskich rydwanów. Kopyta koni zostały obleczone czarnym filcem i zwierzęta stąpały po szerokich płytach miejskiego bruku niemal bezszelestnie. Obok woźniców stali w zaprzęgach najwięksi bohaterowie Ilionu, herosi, którzy przetrwali ponad dziewięć lat pierwszej wojny i osiem dotychczasowych miesięcy straszliwego konfliktu z bogami. Jako pierwszy jechał Polidorus, jeden z Priamowych synów. Tuż za nim pojawił się inny przyrodni brat Parysa, Mestor. Kolejny rydwan wiózł sojusznika Trojan, Ifeusa. W następnej kolejności nadjechał Laodukus, syn Antenora. Po nich oczekujący ujrzeli podróżujących wysadzanymi klejnotami rydwanami starego Antenora – który jak zwykle przedłożył towarzystwo żołnierzy nad zebraną na tarasie starszyznę – kapitana Polifetesa oraz sławetnego Trasmelusa, który zastąpił współdowodzącego Likami Sarpedona, zgładzonego przez Patroklosa wiele miesięcy wcześniej, gdy Trojanie toczyli jeszcze wojnę z Grekami. Za tymi mężami do miasta wtoczył się rydwan Pilartesa – naturalnie nie tego Trojanina, którego zamordował Ajaks Wielki tuż przed wybuchem konfliktu z Olimpijczykami, lecz tego drugiego Pilartesa, który tak często walczył ramię w ramię z Elazosem i Muliusem. Do konduktu dołączyli również Perimus, syn Megasa, oraz Epistor i Melanippus.
Menelaos znał ich wszystkich. Tych wojowników i herosów, tych wrogów. Tysiące razy widział ich wykrzywione, skrwawione twarze pod wykutymi z brązu hełmami, oddalone od niego ledwie na dystans pchnięcia włóczni bądź uderzenia mieczem, dystans oddzielający go od obu głównych, najważniejszych celów – Ilionu i Heleny.
A teraz Helena stoi pięćdziesiąt stóp ode mnie. I nikt nie spodziewa się mojego ataku.
Za zaprzężonymi w stąpające cicho rumaki rydwanami nadeszli słudzy prowadzący zwierzęta przeznaczone na ofiarę. Dziesięć najlepszych wierzchowców Parysa, sforę jego myśliwskich ogarów i stado tłustych owiec. Ostatnia ofiara była szczególnie hojna i kosztowna, ponieważ od chwili rozpoczęcia boskiego oblężenia zapasy zarówno wełny, jak i baraniny kurczyły się coraz bardziej. Menelaos zobaczył też kilka starych wynędzniałych krów o krzywych rogach. Bydła nie przyprowadzono po to, by złożyć wspanialszą ofiarę – w końcu odkąd bogowie stali się wrogami, nie było komu jej poświęcać – ich tłuszcz miał sprawić, by stos zajął się gorętszym i jaśniejszym płomieniem.
Po tym zwierzęcym pochodzie wkroczyły do miasta tysiące trojańskich piechurów, zakutych w zbroje wypolerowane tak starannie, że błyszczały nawet w ten szary zimowy dzień. Szeregi wojowników ciągnęły się za Bramę Skajską aż po równinę Ilionu. Pośrodku tej ciżby sunęły mary Parysa, niesione przez tuzin jego najbardziej umiłowanych towarzyszy broni; ludzi, którzy za Priamowego syna chętnie oddaliby własne życie, lecz teraz musieli ze łzami w oczach nieść jego wielką pośmiertną lektykę.
Ciało Parysa spowijał błękitny całun, już w tej chwili przesłonięty tysiącami uciętych kosmyków włosów – wyraz żałoby podkomendnych i dalszych krewnych księcia. Hektor i członkowie najbliższej rodziny poległego mieli swoje loki dorzucić tuż przed podłożeniem ognia pod stos. Trojanie nie poprosili Achajów, by również poświęcili Parysowi swoje włosy, ale gdyby to uczynili – gdyby taką prośbę przekazał swym ludziom Achilles, główny obecnie sprzymierzeniec Hektora, gdyby co gorsza nadał jej moc rozkazu i polecił Myrmidonom, by dopilnowali jego wykonania – Menelaos osobiście stanąłby na czele buntu.
Brakowało mu towarzystwa Agamemnona. Brat zawsze wiedział, co robić. To Agamemnon był prawowitym przywódcą Argiwów – nie ten uzurpator Achilles, a już na pewno nie trojański bękart Hektor, który uznał ostatnio, że może wydawać polecenia wszystkim: Argiwom, Achajom, Myrmidonom i Trojanom. Nie, prawdziwym dowódcą Greków był Agamemnon i gdyby się tu dzisiaj pojawił, to albo odwiódłby Menelaosa od przeprowadzenia zuchwałego zamachu na życie Heleny, albo sam zginąłby u jego boku. Niestety Agamemnon wraz z pięcioma setkami lojalnych wojowników już siedem tygodni wcześniej wsiadł na pokład czarnego okrętu i odpłynął w kierunku greckich wysp, do Sparty. Powrócić mieli najwcześniej za miesiąc, a wyruszyli oficjalnie po to, by zwerbować nowych ochotników do wojny przeciwko bogom, natomiast w rzeczywistości z zamysłem zyskania sprzymierzeńców gotowych poprzeć rebelię wobec władzy Achillesa.
Achilles. Ten zdradziecki potwór właśnie się pojawił. Szedł tuż za szlochającym Hektorem, który kroczył wytrwale przy marach, tuląc w mocarnych dłoniach głowę martwego brata.
Na widok zwłok księcia z piersi zebranych na murach i placu rzesz Trojan wydarł się ogłuszający jęk. Stojące na dachach i blankach kobiety – niskiego pochodzenia, niezwiązane z królewskim rodem ani Heleną – podniosły śpiewny lament. Menelaos poczuł, że przedramiona mimowolnie pokrywa mu gęsia skórka. Kobiece zawodzenie zawsze działało na niego w ten sposób.
Przecież on złamał mi rękę – przypomniał sobie Menelaos, rozniecając swój słabnący gniew niczym przygasające ognisko.
Achilles – półbóg przechodzący teraz przed oczyma achajskich wodzów w ślad za posępnym orszakiem niosącym mary Parysa – złamał Menelaosowi rękę osiem miesięcy temu. Chyżonogi mężobójca uczynił to tego samego dnia, gdy oznajmił Grekom, że Pallas Atena zgładziła jego przyjaciela Patroklosa, i by dopełnić zniewagi, porwała jego ciało na Olimp. Wtedy też Achilles oświadczył, że Achajowie i Trojanie nie będą dłużej walczyć przeciwko sobie, lecz zamkną w oblężeniu świętą górę Olimp.
Agamemnon gorąco zaprotestował – sprzeciwił się wszystkiemu: arogancji Achillesa i jego próbie zagarnięcia władzy króla królów, wodza przybyłych pod Ilion greckich oddziałów. Sprzeciwił się jawnemu bluźnierstwu, jakim było wystąpienie przeciwko bóstwom, bez względu na to, kogo akurat zabiła Atena (a przecież nikt nie miał pewności, że Achilles powiedział prawdę). Najbardziej zaciekle wystąpił jednak przeciwko objęciu przez Achillesa dowództwa nad dziesiątkami tysięcy achajskich żołnierzy.
Achilles udzielił tamtego pamiętnego dnia odpowiedzi krótkiej i prostej – postanowił zmierzyć się z każdym Grekiem, któremu nie przypadła do gustu myśl o zmianie dowództwa i wypowiedzeniu wojny Olimpijczykom. Dodał, że może walczyć w osobnych pojedynkach bądź ze wszystkimi przeciwnikami jednocześnie, a ten, kto ostanie się na placu boju, będzie odtąd kierować poczynaniami Achajów.
Agamemnon i Menelaos, dumni synowie Atrydy, zaatakowali Achillesa włóczniami i mieczami, pod osłoną tarcz. Setki greckich oficerów i tysiące szeregowych włóczników obserwowały starcie w osłupiałym milczeniu.
Menelaos był co prawda zaprawionym w krwawych bojach weteranem, lecz nie zaliczał się do grona największych herosów wojny trojańskiej. Jego brata z kolei uważano – przynajmniej podczas długich tygodni, które Achilles spędził nadąsany w namiocie – za najbardziej zapalczywego i zajadłego z achajskich wojowników. Jego włócznie niemal nigdy nie chybiały celu, miecz rozcinał najgrubsze wraże tarcze niczym jedwabne zasłony i nie okazywał litości, bezwzględnie dobijając wszystkich, nawet najlepiej urodzonych przeciwników. Agamemnon był równie wysoki i potężnie zbudowany jak Achilles, i jak on był półbogiem, lecz jego ciało zbierało wojenne blizny przez dziesięć lat dłużej, a wzrok tego dnia mąciła mu wściekłość godna demona. Achilles tymczasem czekał spokojnie, na jego młodzieńczym obliczu malowało się wręcz coś bliskiego roztargnieniu.
Rozbroił braci, jakby byli małymi dziećmi. Potężnie ciśnięta przez Agamemnona włócznia odbiła się od ciała syna Peleusa i bogini Tetydy, jakby morawce otoczyły go jedną ze swoich energetycznych tarcz. Miecz Agamemnona – który wedle Menelaosa uderzył z siłą, jaka wystarczyłaby do przepołowienia kamiennego bloku – roztrzaskał się na pięknej tarczy Achillesa.
Właśnie wtedy ich rozbroił – dodatkowe włócznie i miecz Menelaosa cisnął do morza. Następnie pchnął obu pokonanych na ubity piach i zdarł z nich zbroje tak łatwo, jak wielki orzeł obdziera ze skóry bezradne ofiary. Chyżonogi mężobójca złamał Menelaosowi lewą rękę – na dźwięk kości pękającej jak wiotka gałązka z kręgu otaczających ich oficerów i wojowników podniósł się stłumiony jęk – po czym, na pozór delikatnie, uderzył otwartą dłonią i strzaskał Agamemnonowi przegrodę nosową. Na koniec zdzielił króla królów kopniakiem w żebra i przycisnął go sandałem do ziemi, spoglądając na jęczącego obok Menelaosa.
Dopiero wówczas Achilles dobył miecza.
– Poddajcie się i przysięgnijcie mi wierność, a obu was potraktuję z należnym Atrydom honorem i uczynię was swymi oficerami i sojusznikami w nadchodzącej wojnie – rzekł. – Zawahajcie się choć na mgnienie, a poślę wasze psie dusze do Hadesu, zanim wasi przyjaciele zdążą mrugnąć. Waszymi trupami skarmię wygłodniałe sępy, byście nigdy nie otrzymali godnego pogrzebu.
Agamemnon, do wtóru pojękiwań i jęków, niemal wymiotując gorzką żółcią, skapitulował i przysiągł mężobójcy wierność. Menelaos, czując ból stłuczonej nogi, popękanych żeber i złamanej ręki, już po sekundzie poszedł za przykładem brata.
Ostatecznie tamtego dnia wystąpiło przeciwko Achillesowi trzydziestu pięciu achajskich wodzów. Przed upływem godziny ulegli wszyscy bez wyjątku. Najmężniejszych Achilles skrócił o głowę, gdy odmówili mu posłuszeństwa, po czym zgodnie z przyrzeczeniem rzucił ich zwłoki ptakom, rybom i psom. Dwudziestu ośmiu jednak złożyło wymaganą przysięgę. Potem już żaden z wielkich achajskich herosów, wojowników dorównujących bitewną sławą Agamemnonowi, nie rzucił Achillesowi wyzwania. Nie uczynił tego Odyseusz ani Diomedes, ani Nestor, Ajaksowie ani Teukros. Wszyscy wysłuchali szczegółów opowieści o śmierci, jaką z rąk Ateny ponieśli Patroklos i mały synek Hektora, Skamandrios, po czym donośnymi głosami zaprzysięgli jeszcze przed zapadnięciem zmroku wypowiedzieć wojnę Olimpijczykom.
Menelaos poczuł w ramieniu tępy ból – mimo drobiazgowych zabiegów osławionego medyka Podaliriosa, syna Asklepiosa, kości nie zrosły się należycie i w takie jak ten chłodne dni ręka nadal dokuczała – lecz oparł się pokusie i nie rozmasował rwącego miejsca. Mary z ciałem Parysa i kroczący obok nich Achilles z wolna mijali delegację Achajów.
***
Obleczone całunem, przysypane ściętymi włosami mary stają przed stosem, pod tarasem przylegającym do świątyni Zeusa. Kolumny wojowników zatrzymują się w miejscu. Milkną zawodzenia i lamenty stojących na murach kobiet. Nagle robi się tak cicho, że Menelaos wyraźnie słyszy chrapliwe oddechy koni. W pewnym momencie coś plusnęło na kamień. Jeden z rumaków zaczął sikać.
Helenos, stojący obok Priama starzec, naczelny wieszczbiarz i doradca króla Ilionu, wykrzykuje jakąś krótką mowę pogrzebową, której treść ginie w podmuchach wiatru, jaki niespodziewanie zerwał się znad morza. Zimne powiewy skojarzyły się Menelaosowi z lodowatym oddechem poirytowanych bogów. Helenos wręcza Priamowi ceremonialny sztylet. Król, mimo że niemal zupełnie łysy, ma na potylicy jeszcze kilka siwych pasemek, zachowanych być może specjalnie na tak ponure okazje. Władca Troi ucina jedno z nich ostrym jak brzytwa nożem. Niewolnik – osobisty, wieloletni sługa Priama – chwyta opadający kosmyk do złotej misy i podchodzi do Heleny, która przejmuje od króla sztylet. Kobieta przez dłuższy moment przygląda się klindze, jakby miała zamiar ją wrazić we własną pierś. Na ten widok Menelaosa przeszywa lęk. Gdyby zabiła się sama, obrabowałaby go ze słodkiej zemsty, od której dzieli go przecież tylko kilka chwil. Wreszcie jednak Helena podnosi sztylet, chwyta w palce kołyszący się z boku głowy pukiel i ucina pęk. Ciemne splątane włosy sypią się do misy, a niewolnik zwraca się ku szalonej Kasandrze, jednej z licznych córek Priama.
Stos rekompensuje wszelkie wysiłki i ryzyko, z jakimi wiązało się zwiezienie drewna aż z odległej Idy. Zapiera dech w piersiach. Ponieważ na placu nie było miejsca na wymagany tradycją stos o boku stu stóp – wtedy nie zmieściłyby się tak gęste tłumy – zbudowano trzy razy mniejszy, lecz wyższy niż zwykle. Najwyżej ułożone polana sięgają poziomu świątynnego tarasu. Na szczyt prowadzą szerokie drewniane stopnie, same w sobie przypominające niewielkie balkony. Boki strzelistej układanki podtrzymują bele z niezwykle wytrzymałego drewna, które wcześniej spajały ściany pałacu Parysa.
Potężnie zbudowani tragarze wnoszą mary na umieszczoną na samej górze platformę. Hektor czeka już u stóp szerokich stopni.
Teraz umierają zwierzęta. Mężczyźni wprawieni w sztuce rzeźniczej i zaznajomieni z religijnymi wymogami składania ofiar – Czy jest tu właściwie jakaś różnica? – pyta sam siebie Menelaos – szybko i sprawnie podrzynają gardła owcom i bydłu. Krew spływa do odświętnych naczyń, a ludzie tymczasem ściągają skóry i oddzielają tłuszcz, w którego fałdy zostają następnie owinięte zwłoki Parysa. Otulone warstwami łoju wyglądają jak pieczone mięso między pajdami miękkiego chleba.
Ofiarnicy wnoszą oskórowane zwierzęta po stopniach i rozkładają wokół ciała trojańskiego księcia. Z gmachu świątyni wychodzą kobiety – dziewice w ceremonialnych sukniach, o przesłoniętych woalkami twarzach. Niosą amfory z miodem i oliwą. Nie wolno im wejść na stos, więc wręczają naczynia gwardzistom Parysa, którym przypadł dziś obowiązek niesienia mar. Żołnierze wnoszą je na górę i z wielką pieczołowitością rozstawiają wokół zwłok.
Następnie zostają podprowadzone ulubione wierzchowce poległego księcia. Z dziesiątki Hektor wybiera czwórkę i podrzyna im gardła długim sztyletem swego brata. Porusza się przy tym tak szybko, że nawet owe inteligentne, dumne i świetnie wyszkolone rumaki bojowe nie mają czasu na jakąkolwiek reakcję.
Ciała czterech masywnych koni wrzuca na stos sam Achilles. Wykazując się wielką gorliwością i nadludzką siłą, ciska je jedno po drugim, każdy kolejny zwierzęcy korpus ląduje na piramidzie z pni i belek wyżej niż poprzedni.
Następnie osobisty niewolnik Parysa przywodzi szóstkę ukochanych psów swojego pana. Hektor przechadza się wśród nich, głaszcze je i drapie za uszami. Po chwili przystaje i zapada w zadumę, jakby właśnie przypomniał sobie wszystkie chwile, gdy obserwował brata karmiącego ulubieńców okrawkami ze stołu lub gdy Parys zabierał te zwierzaki na łowieckie eskapady w góry bądź położone w głębi lądu mokradła.
Wybiera dwa ogary i daje skinieniem znak, by odprowadzono pozostałe. Czule chwyta zwierzęta za skórę na karku, jakby chciał poczęstować je kością bądź innym łakociem, po czym podrzyna im gardła cięciami tak okrutnymi, że niemal odrąbuje łby. Truchła obu psów wrzuca na stos osobiście – spadają znacznie wyżej niż zwłoki koni, lądują tuż pod marami.
Pora na niespodziankę.
Dziesięciu zakutych w brązowe zbroje Trojan i taka sama liczba identycznie odzianych achajskich włóczników wtacza na plac ciągnięty na sznurach wóz. Na wozie stoi klatka. A w klatce stoi bóg.Rozdział 4
4
Na oczach Menelaosa zerwał się zachodni wiatr i rozniecił ogień pod stosem Parysa. Najpierw pojawiło się tylko kilka chwiejnych płomyków, lecz szybko przerodziły się w huczące ognisko. Hektor ledwie uniknął pożogi. Cudem zdążył zbiec po kilku stopniach i zeskoczyć na ziemię.
Teraz, zdecydował Menelaos.
Karne dotąd szeregi Achajów rozproszyły się, gdy tłum cofnął się przed żarem. Menelaos skorzystał z zamieszania i niezauważenie przekradł się najpierw między swymi argiwskimi towarzyszami, a potem przez rzędy trojańskich włóczników wpatrzonych w buchające płomienie stosu. Skierował się w lewo, ku świątyni Zeusa i jej schodom. Zauważył, że strzelające z ognia iskry – wiatr również bił w stronę uświęconego gmachu – zgoniły z tarasu Priama, Helenę i dostojników, a – co bardziej istotne – przepędziły strzegących stopni żołnierzy. Miał wolną drogę.
Zupełnie jakby bogowie stanęli po mojej stronie! – przemknęło mu przez myśl.
Może naprawdę tak właśnie się stało? – pomyślał moment później. Codziennie krążyły wśród ludzi pogłoski o kontaktach między Argiwami i Trojanami a ich dawnymi olimpijskimi opiekunami. Sam fakt, że pomiędzy śmiertelnikami i bóstwami wybuchła wojna, nie oznaczał, że zerwaniu uległy starożytne więzy krwi i obyczajów. Dziesiątki towarzyszy Menelaosa potajemnie, nocami, składało bogom wymagane odwieczną tradycją ofiary, mimo że za dnia stawali z nimi w szranki. Czy sam Hektor nie wezwał na pomoc bogów północnego i zachodniego wiatru – Zefira i Boreasza? Czy bez ich wsparcia zdołałby rozniecić stos swego brata? A czy oni mu odmówili? Czy nie zignorowali widoku kości i krwawych członków Dionizosa? Rodzonego syna Zeusa? Tych boskich szczątków, ciśniętych w ogień niczym rzucane psom ochłapy?
Trudno się żyje w tak niepewnych czasach.
Cóż, chłopie… – w głowie Menelaosa odezwał się drugi głos, ten cyniczny, który odwodził go od zabicia Heleny. – Masz to szczęście, że nie pożyjesz już zbyt długo.
Menelaos przystanął u podnóża schodów i wysunął miecz z pochwy. Nikt nie zwrócił na ten gest uwagi. Wszyscy obecni pochłaniali wzrokiem gorejący, trzaskający trzydzieści stóp dalej stos pogrzebowy. Setki żołnierzy zamiast trzymać w dłoniach broń osłaniały twarze przed rozszalałym żarem.
Menelaos wszedł na pierwszy stopień.
Niecałe dziesięć stóp od niego, spod portyku przybytku Zeusa wyszła kobieta – jedna z zamaskowanych woalkami dziewic, które przedtem znosiły na stos oliwę i miód – i ruszyła prosto w stronę ognia. Skupiła na sobie spojrzenia całego tłumu i Menelaos musiał opuścić klingę. Stał tuż za nią, a nie chciał zwracać na siebie uwagi.
Zrzuciła z twarzy woalkę. Stojący po przeciwnej stronie stosu Trojanie wstrzymali oddech.
– Ojnone! – zawołała jedna ze stojących na tarasie kobiet.
Menelaos zadarł głowę. Zwabieni okrzykami gapiów Priam, Helena, Andromacha i kilkanaście innych osób wrócili na zewnątrz. Niemniej to nie Helena się odezwała, lecz jedna ze służących jej niewolnic.
Ojnone? Menelaos słyszał już kiedyś to imię, w czasach poprzedzających wcześniejszą dziesięcioletnią wojnę. Nie był jednak pewien, jaka kryje się za nim osoba. Tak czy inaczej, musiał teraz ułożyć plan na najbliższe pół minuty. Od stojącej na tarasie Heleny dzieliło go ledwie piętnaście niestrzeżonych przez nikogo stopni.
– Nazywam się Ojnone i jestem prawdziwą żoną Parysa! – wykrzyknęła kobieta imieniem Ojnone. Mimo że Menelaos stał bardzo blisko, jej słowa niemal zupełnie niknęły w podmuchach porywistego wiatru i huku płonącego stosu.
Prawdziwa żona Parysa? – Menelaos osłupiał.
Ze świątyni i sąsiadujących z placem uliczek wylewały się kolejne grupki złaknionych niecodziennego widowiska Trojan. Grupka mężczyzn zajęła miejsca na schodach, obok i powyżej Menelaosa. Rudowłosy Argiw przypomniał sobie, że po uprowadzeniu Heleny część Spartan przebąkiwała, iż Parys miał żonę – kobietę przeciętnej urody i w dniu ślubu dziesięć lat od niego starszą. Wedle owych plotek odsunął ją od siebie, gdy tylko bogowie pomogli mu porwać Helenę. Ojnone.
– Nie Febus Apollo zgładził Parysa, Priamowego syna! – podjęła donośnie Ojnone. – Ja to uczyniłam!
Wśród tłumu rozległy się krzyki, padło nawet kilka obelg. Kilku stojących w pobliżu trojańskich włóczników ruszyło ku niej – zapewne chcieli pojmać tę w oczywisty sposób oszalałą kobietę – lecz powstrzymali ich towarzysze. Większość uczestników ceremonii miała ochotę wysłuchać opowieści do końca.
Menelaos spojrzał przez kurtynę ognia na Hektora. Nawet ten największy heros Ilionu nie był w stanie zainterweniować. Ojnone stała po drugiej stronie gorejącego stosu.
Ona sama tymczasem zatrzymała się tak blisko ognia, że z jej sukni podniosły się kosmyki pary. Dopiero teraz Menelaos zauważył, że kobieta jest oblana wodą, jakby z góry swój wyczyn przygotowała. Jej pełne, ciężko zwisające piersi wyraźnie rysowały się pod przemoczoną suknią.
– Parys nie zginął w płomieniach miotanych z dłoni Febusa Apollo! – Ojnone wrzasnęła niczym harpia. – Gdy dziesięć dni temu mój mąż wkroczył wraz z bogiem w nurt wolnoczasu i zniknął śmiertelnikom z oczu, doszło do uczciwej łuczniczej walki, takiej, jakiej życzył sobie Parys. Każdy miał po jednej strzale. Obaj jednak chybili. Pocisk zabójczy, który położył kres żywotowi mego małżonka, wypuścił jednak kto inny. Oto on, ten tchórz Filoktet! – wymierzyła palcem w grupkę Achajów, między którymi u boku Ajaksa Wielkiego stał wywołany z imienia starzec.
– Kłamiesz! – wrzasnął sędziwy łucznik, którego Odyseusz dopiero niedawno, już po wybuchu konfliktu z Olimpijczykami, sprowadził z wygnania na daleką wyspę.
Ojnone nie poświęciła mu nawet jednego spojrzenia. Podeszła o krok bliżej do trzaskających wściekle płomieni. Skóra jej twarzy i odsłoniętych ramion poczerwieniała z gorąca. Bijąca z wilgotnej sukni para opatuliła ją niczym mgła.
– Gdy rozdrażniony niepowodzeniem Apollo tekował się już z powrotem na Olimp, ten argiwski tchórz, Filoktet, wiedziony z dawna żywioną urazą, wypuścił ze swego łuku strzałę prosto w podbrzusze mego męża!
– Skąd możesz o tym wiedzieć, kobieto? Przecież żaden z nas nie udał się w ślad za nimi w wolnoczas. Nikt tego starcia nie widział! – zagrzmiał Achilles głosem o stokroć silniejszym niż słowa wdowy.
– Kiedy Apollo zorientował się, że doszło do zdrady, przeniósł mego męża na zbocza Idy, gdzie od dziesięciu lat żyłam jak na wygnaniu… – mówiła dalej Ojnone.
Tym razem – mimo kilku odosobnionych okrzyków – cały wielki plac, wypełniony tysiącami trojańskich wojowników, podobnie jak ciasne mury i dachy, na których tłoczyli się gapie, pozostał niemy. Wszyscy czekali na rozwój wydarzeń.
– Parys błagał, bym przyjęła go z powrotem… – wołała zalewająca się łzami kobieta. Zbliżyła się do stosu o kolejny krok i pasma pary podniosły się również z jej mokrych włosów. – Umierał zatruty greckim jadem… Wskutek działania tej substancji poczerniały mu jądra i ten ukochany penis. Tak żarliwie prosił, bym go uleczyła…
– W jaki sposób prosta megiera mogła go uchronić przed zabójczą trucizną? – rzucił gromko Hektor. Odezwał się po raz pierwszy, jego boski głos bez trudu przedarł się przez szum płomieni.
– Zgodnie z proroctwem wyroczni, jedynie ja mogłam uleczyć męża ze śmiertelnej rany – wychrypiała Ojnone. Albo traciła już głos, albo to rozgrzane płomienie trzaskały coraz głośniej. Menelaos wciąż słyszał jej słowa wyraźnie, lecz wątpił by dolatywały do wszystkich obecnych na placu.
– Błagał mnie uniżenie – ciągnęła kobieta. – Prosił, bym pociągnęła zatrutą ranę balsamem. „Nie gardź mną”, mówił Parys. „Opuściłem cię jedynie dlatego, że Mojry rozkazały mi zwrócić się ku Helenie. Żałuję, że nie zdechłem, nim przywiodłem tę dziwkę do pałacu ojca. Błagam cię, Ojnone, zaklinam w imię naszej wzajemnej miłości i wszystkich przysiąg, jakie sobie złożyliśmy, przebacz i wróć mi zdrowie”.
Menelaos widział wszystko jak na dłoni. Kobieta postąpiła dwa kolejne kroki w stronę stosu. Języki płomieni oblizały jej kostki, nadpalone podeszwy sandałów zaczęły się zwijać od żaru.
– Odmówiłam! – krzyknęła. Coraz bardziej chrypiała, lecz wołała znacznie głośniej niż przed chwilą. – I Parys umarł! Umarł mój jedyny kochanek, ma jedyna miłość i jedyny mąż. Odszedł targany straszliwym bólem, kalając swe usta niewyobrażalnymi bluźnierstwami. Postanowiłam przy pomocy służek spalić jego zwłoki. Tak bardzo pragnęłam, by mój przeklęty przez Mojry małżonek otrzymał pogrzeb, na jaki zasługiwał, odprawę godną bohatera, lecz drzewa okazały się twarde i niełatwo było nam je rąbać. Jesteśmy tylko słabymi niewiastami. Nie poradziłam sobie nawet z tak prostym zadaniem. Gdy Febus Apollo ujrzał, w jak podły sposób uczciłyśmy szczątki Parysa, po raz drugi ulitował się nad truchłem pokonanego wroga. Tekował jego zbezczeszczone, zwęglone zwłoki z powrotem na pole bitwy i pozwolił im wypaść z wolnoczasu, by wszyscy pomyśleli, że spłonęły w ogniu walki. Przykro mi, że go nie wyleczyłam – wołała Ojnone. – Dlatego przepraszam, przepraszam za wszystko. – Zwróciła twarz ku tarasowi, lecz zapewne nie ujrzała nikogo z zebranej tam starszyzny. Rozgrzane powietrze falowało, a czarny dym i żar boleśnie kąsały jej oczy. – Na szczęście jednak ta pizda Helena już nigdy nie zobaczy go przy życiu.
W szeregach Trojan podniósł się pomruk, który wkrótce przeszedł w głośny ryk.
Tuzin trojańskich gwardzistów rzuciło się ku Ojnone, chcieli ją odprowadzić w ustronne miejsce i przesłuchać. Spóźnili się.
Kobieta wstąpiła prosto w ogień.
Jako pierwsze w płomieniach stanęły jej włosy. Potem zajęła się suknia. Na cud zakrawało, że kobieta, której płonące ciało zmieniało się w węgiel i odpadało płatami poskręcanymi niczym rzucony na żar pergamin, wciąż wspinała się po drewnianych stopniach stosu. Dopiero w ostatnich sekundach, tuż zanim się potknęła i upadła, drobna sylwetka drgnęła gwałtownie w agonii. Za to wrzaski zdradzonej żony rozbrzmiewały nad placem przez ponad minutę, zmuszając do milczenia oszołomionych widzów i żałobników.
Gdy tłumy Trojan odzyskały wreszcie głos, ku tarasowi popłynął zgodny okrzyk. Mieszkańcy miasta domagali się wydania Filokteta w ich ręce.
Rozwścieczony i skonsternowany Menelaos podniósł spojrzenie. Stojących na balkonie świątyni dostojników otoczył kordon żołnierzy straży przybocznej Priama. Drogę do Heleny odciął mur okrągłych tarcz i las zjeżonych włóczni.
Menelaos zawrócił i pomknął wzdłuż stosu, czując na twarzy podmuchy gorącego wiatru, bijące z siłą ludzkiej pięści. Spłonęły mu brwi, ale nie zwrócił na to większej uwagi. Po chwili dołączył do swych argiwskich towarzyszy i uniósł miecz. Ajaks, Diomedes, Odyseusz, Teukros i pozostali zdążyli już otoczyć Filokteta zbrojnym kręgiem. Wszyscy trzymali broń w pogotowiu.
Otaczający ich Trojanie poderwali ku górze tarcze i włócznie. Niczym powodziowa fala ruszyli prosto na dwa tuziny skazanych na nieuchronną porażkę Greków.
Nagle doleciał wszystkich okrzyk Hektora.
– Stójcie! Zabraniam wam! Ojnone bredziła. Zresztą nikt nawet nie wie, czy to naprawdę ona rzuciła się dziś w ogień. Ja staruchy nie poznałem. Jej słowa znaczą tyle co nic. Obłąkana wiedźma! Mojego brata powalił w pojedynku Febus Apollo!
Wybuch herosa nie zdołał ugasić gniewnego zapału Trojan. Groty włóczni i ostrza mieczy wciąż mierzyły w członków achajskiej delegacji. Menelaos powiódł wzrokiem po okrążonych i zauważył, że choć Odyseusz stoi ze zmarszczonym czołem, a Filoktet kuli się ze strachu, to Wielki Ajaks rozciąga wargi w szerokim uśmiechu, jakby w radosnym oczekiwaniu na ostatnią rzeź swego żywota.
Hektor przeszedł wokół stosu i zatrzymał się między grotami trojańskich pik i kręgiem Greków. Nadal nie przywdział zbroi, nie sięgnął nawet po broń, lecz wydawał się wszystkim postacią zdecydowanie najgroźniejszą.
– Ci ludzie są naszymi sojusznikami! Są także żałobnikami, sproszonymi na pogrzeb mego brata! – zawołał. – Nikt nie podniesie na nich ręki. Osobiście zabiję każdego, kto sprzeciwi się memu rozkazowi. Klnę się na kości Parysa.
Achilles zszedł z podwyższenia i podniósł tarczę. On ani na chwilę nie zdjął z siebie przepięknej zbroi i miał przy sobie broń. Stanął w bezruchu i nie odezwał się słowem, lecz do Trojan dobitnie przemówiła sama jego obecność.
Spojrzenia setek żołnierzy Ilionu zwróciły się ku własnemu wodzowi, popatrzyli też na chyżonogiego mężobójcę Achillesa i wreszcie na stos, na którym dogorywało truchło Ojnone. Rozstąpili się. Menelaos poczuł, że otaczającą go ciżbę opuszcza bojowy duch, widział malującą się na opalonych obliczach niepewność.
Odyseusz poprowadził Achajów w kierunku Bramy Skajskiej. Menelaos wraz ze swymi towarzyszami opuścili klingi, lecz nie wsunęli ich do pochew. Trojanie pozwalali im przejść, ale przez cały czas otaczali ich niczym żądne ofiary morze.
– Na bogów… – szepnął idący w centrum szyku Filoktet, gdy przeszli już pod bramą i zostawili za sobą większą część iliońskich oddziałów. – Przysięgam, że…
– Stul pysk, starcze – skarcił go potężny Diomedes. – Jeżeli przed powrotem na czarne okręty odezwiesz się choć raz jeszcze, poderżnę ci gardło własnymi rękoma.
***
Poza achajskimi umocnieniami, poza fosą i morawieckim polem siłowym zastali chaos. Mimo że obozujący na wybrzeżu Grecy nie mogli słyszeć o wydarzeniach w Troi, roili się jak mrówki. Menelaos wyprzedził towarzyszy i puścił się biegiem na plażę.
– Król powrócił! – zawołał mijający Atrydę włócznik i zadął w trzymaną przy ustach muszlę. – Wódz jest z nami!
Wódz, ale przecież nie Agamemnon, pomyślał Menelaos. Mój brat wróci najwcześniej za miesiąc. Być może za dwa.
Jakże wielkie było jego zdumienie, gdy zobaczył właśnie Agamemnona. Król stał na dziobie największego z trzydziestu tworzących niewielką flotyllę okrętów. W złoconej zbroi odbijały się jaskrawe promienie słońca. Smukły statek z wdziękiem rozcinał fale i sunął ku plaży.
Menelaos rzucił się przed siebie, i brodząc niezdarnie, wszedł do wody. Zatrzymał się, gdy morska piana obmyła mu nagolenniki.
– Bracie! – zawołał, jak dziecko wymachując rękoma nad głową. – Co słychać w domu? Gdzie wojownicy, których obiecałeś ze sobą przywieść?
Czarny okręt wciąż dzieliło od brzegu sześćdziesiąt lub siedemdziesiąt stóp. Fale przyboju obmywały dziób. Agamemnon zasłonił oczy przed popołudniowym słońcem i odpowiedział.
– Nie ma ich, mój bracie Atrydo! Nie ma już nikogo!