- W empik go
One - ebook
Wydawnictwo:
Data wydania:
15 lipca 2020
Ebook
25,00 zł
Audiobook
34,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format
EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie.
Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu
PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie
jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz
w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Format
MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników
e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i
tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji
znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu.
Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu.
Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji
multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka
i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej
Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego
tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na
karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją
multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire
dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy
wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede
wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach
PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną
aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego,
który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla
EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu
w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale
Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Pobierz fragment w jednym z dostępnych formatów
One - ebook
Marta właśnie skończyła studia i z tytułem magistra wraca do swojego rodzinnego miasteczka. Jednak zamiast z optymizmem patrzeć w przyszłość, wciąż rozpamiętuje wydarzenia, które rozegrały się w ciągu ostatniego roku. Pełna żalu i rozgoryczenia, stara się puszczać mimo uszu wścibskie pytania o zamążpójście i plany na przyszłość. I chociaż los wciąż szykuje dla niej przykre niespodzianki, nadchodzące wydarzenia pozwolą jej odkryć, że bliskość i wsparcie może znaleźć tam, gdzie się ich wcale nie spodziewa.
„One” to słodko-gorzka opowieść o próbie zrozumienia drugiego człowieka, o inności i przyjaźni, która pomoże przetrwać najtrudniejsze chwile, jeśli tylko będziemy w stanie jej zaufać.
„One” to słodko-gorzka opowieść o próbie zrozumienia drugiego człowieka, o inności i przyjaźni, która pomoże przetrwać najtrudniejsze chwile, jeśli tylko będziemy w stanie jej zaufać.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-920-2 |
Rozmiar pliku: | 983 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Lublin, wrzesień 1990 r.
Marta Marzyńska nie uśmiechała się tego dnia jak zadowolona z siebie pani magister, która dzierży już dyplom. Załatwiała coś jeszcze w dziekanacie. Od ponad miesiąca dziewczyna żyła jak w letargu. Wykonywała niezbędne czynności związane z zakończeniem studiów: gdzieś szła, coś podpisywała, wymieniała zdanie z kimś o czymś. Z pozoru wszystko wydawało się normalne. Nikt z boku nie dojrzałby w jej oczach śladu łez ani tego, co przeżywa. Rewolucję zafundował jej los, a i wokół tyle się działo! Może była zbyt naiwna, za bardzo komuś zaufała. Ostatnie niefortunne wydarzenia nagle stanęły jakby gdzieś obok niej, za grubą ścianą. Wypierała je, udawała sama przed sobą, że nic się nie stało. Nic. Nawet przemiany polityczne jakoś jej nie porywały. Spadła adrenalina. Nawet gdyby nastało trzęsienie ziemi, nie zwróciłaby nań uwagi. Jeszcze miesiąc temu…
Powrót do domu w tym niespokojnym roku też nie był zwyczajny. Bardzo różnił się od wcześniejszych. Nie rysowały się przed nią szerokie perspektywy. Rozsądek podpowiadał jedno, wyobraźnia drugie. Miał się zacząć nowy etap, bo coś się zakończyło. Bezpowrotnie. Marta żegnała Lublin, żegnała dotychczasowe życie. Tak, to był zdecydowanie inny powrót.
Końcówka wakacji 1990 roku była pogodna, ciepła, niemal upalna. Niedawna studentka wciąż starała się oszukać samą siebie, że to jeszcze miesiąc wakacji, że to może jakieś praktyki. Żyła iluzją, a czekała ją praca! Nieuchronnie. Zabrała swoje dokumenty z dziekanatu, po dyplom miała się zgłosić w innym terminie. Wysłuchała jeszcze paru pilnych informacji i z teczką świstków ruszyła do windy. Stało tu, jak zwykle, parę osób. Ktoś klął, bo odniósł już indeks, a pani nie mogła go znaleźć. Młody student rozmawiał o tym z kumplem, utyskując na bałagan. Marta przywołała w pamięci podobną sytuację sprzed dwóch lat. Współczuła bardzo chłopakowi, bo wiedziała, co przeżywa. Wówczas sama znalazła się w dusznym gabinecie, a teraz jeszcze raz poczuła ten niemiły dreszcz. Wtedy też był wrzesień. Sesja poprawkowa, zamęt i tłum ludzi. Kobieta wmawiała jej, że indeksu nie ma.
– Widocznie nie został dostarczony, proszę poszukać u siebie. Inaczej nie dostanie pani zaliczenia roku…
Urzędniczka nie dokończyła swego wywodu, bo Marta prawie wrzasnęła, że nie odejdzie, dopóki indeks się nie znajdzie. Pojawiła się jeszcze grupa wsparcia w postaci pań z pokoju obok. Jedna coś gadała o „nieprzytomnych studentach”. Pozostałe ulotniły się nad wyraz szybko. Marta zignorowała dzielnie wspierającą. Miała ochotę udusić obie te baby, ale opanowała się i dalej jak mantrę powtarzała, że indeks oddała. Przybiegła szczęśliwa, że ma wszystko zdane, a tu taka „niespodzianka”. Urzędniczka czuła, że coś jest nie w porządku, uciekała wzrokiem, ale chciała upartą studentkę skołować i pozbyć się jej jak najszybciej. Martę zalał pot, gdy pomyślała o odtwarzaniu wszystkiego, lataniu za profesorami, wykładowcami… Już nawet nie słyszała trajkotania wspierającej. Nagle ją olśniło.
– Niech pani popatrzy, tu pod tym pulpitem. – Przechyliła się prawie jak akrobata, by wskazać odpowiedni dokument.
– Jakim pulpitem? – Tamta niby zdziwiona spojrzała na dziewczynę jak na kosmitkę.
– Tym, przy którym stoję, a właściwie wiszę – karkołomnie starała się wyjaśnić Marta.
Urzędniczka zajrzała pod pulpit. Była tam półka, dość pokaźna. Na niej sterta papierów.
– Mój indeks jest charakterystyczny, ma dobrze widoczną okładkę, zieloną, z łatwością można go namierzyć – wyliczała monotonnie, prawie płacząc. W końcu stanęła i czekała na rozwój sytuacji.
– No tak, zgadza się, pani Marta Marzewska, trzeci rok – przeczytała powoli kobieta.
– Marzyńska! – Marta prawie wyrwała tamtej indeks.
W istocie, dokument z resztą pozostałych leżał pod długą dechą w jakimś stosie makulatury. Paniusia miała minę jak po wypiciu hektolitrów soku z cytryny. Oddała indeks, przepraszając.
– I co? Zarzucała mi pani bałagan, a tu u was jest niezły, tylko do dziekana z tym pójść – z satysfakcją pastwiła się nad bezduszną urzędniczką i jej koleżanką, która nagle słodko się uśmiechała i plotła o ludzkich błędach.
Marta, już teraz jako pani magister, czekała na windę, uśmiechając się na wspomnienie tamtych chwil. Owszem, urzędniczki miały masę roboty, pogubić się można było w tej całej papierologii, ale ludzkiego podejścia do sprawy wiele razy im brakowało.
Snując wspomnienia, ponagliła chłopaka obok:
– Idź jeszcze raz do dziekanatu, niech poszukają. Jak oddałeś, to musi być. Chcesz latać i zbierać podpisy z paru lat?
Ten argument podziałał. Student popatrzył na nią i podrapał się filozoficznie w głowę. Kumpel go szturchnął i za chwilę pognali w kierunku znajomych drzwi.
Marta zjechała windą i chyba ostatni raz wyszła na plac przed rektoratem. Wokół pomnika Marii Curie-Skłodowskiej, patronki uniwersytetu, siedział tłumek. Sesja poprawkowa trwała i wkrótce zaczynały się praktyki. Kręciło się sporo ludzi. Cudowna pogoda sprzyjała spacerom. Boże, jak jej się nie chciało stąd wyjeżdżać! Pokochała to miasto, coraz trudniej jej było pogodzić się z faktem, że musi je opuścić. Przeciągała jak najdłużej czas powrotu. Nagle usłyszała za plecami:
– Hej, Marta!
Odwróciła się i zobaczyła dawno niewidzianego kumpla. Był z innego kierunku, ale czasem razem imprezowali. Towarzyszyła mu nawet na półmetku. Miał ogromne poczucie humoru, nawet coś zaczęło między nimi iskrzyć. Potem gdzieś zniknął, znajomi mówili, że prysnął na Zachód. Nie skończył studiów. Ona zaś zakochała się już wtedy w Marku – studencie politechniki. Chodziła na imprezy w inne okolice, stancja, wspólne zamieszkanie. To była era Marka…
Patrzyła teraz na Piotra i go nie poznawała, dawnego kumpla, zmienił się. Z chucherka stał się postawnym mężczyzną, ale z tym samym rozbrajającym uśmiechem.
– Piotrek! Co tu robisz?
Marta bardzo ucieszyła się ze spotkania. Poszli na kawę. Piotrek oznajmił jej, że ma dziewczynę, jakby z góry zabezpieczając się przed niepotrzebnymi podchodami. Może i lepiej…
Po chwili szepnął, że są z nim jacyś dwaj kumple z Włoch. Marta dobrze znała Piotra, był typem imprezowicza. Tamci już zmierzali w kierunku knajpy. Przez szybę zobaczyła dwóch mężczyzn o południowej urodzie, stanowczo nie w jej typie. Dopiła kawę, zjadła resztkę lodów. Piotr był wyraźnie niezadowolony.
– No, zaczekaj, poznasz ich, możemy się zabawić – perswadował.
– Piotruś, zabawić? Z kim? Myślałam, że pogadamy, a ty mi kroisz jakąś bibę. Nie mam na to czasu. Za kogo mnie masz?
Tamci weszli, witali się wylewnie. Jedynie przez grzeczność została chwilę, by pogawędzić. Wymówiła się brakiem czasu, dała buziaka Piotrkowi i pożegnała się. Nowy Pietro był wyraźnie niezadowolony. Szykował imprezę i zwyczajnie rozglądał się za jakimś damskim towarzystwem. Ona jednak nie była panienką do zabawiania jego dwóch już podstarzałych znajomych. Znajdą się chętne, nie będzie problemu.
Czuła niesmak. Tak ucieszyła się na widok starego znajomego, a potem zgrzyt. Co on sobie wyobrażał? Że polecę na ofertę kolacji w restauracji hotelowej i całonocną imprezę z obcokrajowcami? Idiota! – Znów była rozdrażniona. Pietro.
To był ostatni raz, kiedy się widzieli. Nigdy więcej miała go nie spotkać. Ostatnio mężczyźni bardzo ją denerwowali, wyjątkiem był promotor jej pracy. Cierpliwy, wyrozumiały. Widział, że jego podopieczna ma jakieś problemy, więc zgodził się na zmianę terminu obrony. Nie naciskał, pomagał. Na profesora nie można się było gniewać. To jednak ginący gatunek facetów – myślała, idąc w kierunku przystanku.
Miejski autobus, godziny szczytu, ludzi mrowie. Wysiadła przy dworcu. Postanowiła jednak poczekać z pół godziny, aż się trochę rozluźni. Teraz był największy tłum. Ludzie wracali z pracy, ze szkoły.
Matka będzie panikować, ale da radę. Marta była o tym święcie przekonana. Postanowiła przejść się po targu przy Podzamczu. Wtedy to było dobre miejsce, kupowało się tu buty, kieckę, w sklepach były pustki, no, może jedynie prywatne butiki i znana sieć, gdzie czasem trafiały się tak zwane odrzuty z eksportu i nieraz udało jej się kupić coś super, a przy tym niedrogiego. Znane wówczas Telimena, Cora, PEWEX! – czasem, ale na naprawdę ważne okazje. Dolary – waluta dla niej wtedy niemal nieosiągalna. Mama – z czego śmiały się nieraz – kupowała je w jakimś tylko sobie wiadomym punkcie obrotu.
Marta pilnowała dobrze torebki w tym mrowiu ludzi. Kradzieże zdarzały się często, szczególnie w takich miejscach. Posługiwano się gotówką, nie było jeszcze kart kredytowych. Kiedyś została okradziona w miejskim autobusie. Akurat miała kupę kasy, własne oszczędności plus trochę od matki, żeby kupić wymarzoną wieżę stereo. Wyczyścili jej torebkę z portfela, na szczęście zostały dokumenty. Zgłosiła to na milicji, funkcjonariusz wysłuchał jej, spisał dokument, ona podpisała. Milicjant rozkładał ręce, gdy pytała, czy są jakieś szanse. Kłamała potem matce, że nie trafiła na wieżę stereo, że nic w sklepach nie ma. I sprawa się rozmyła.
Chodziła po targu, wspominając te nieudane zakupy. Wrześniowy dzień był wyjątkowo upalny, więc zdjęła sweterek i przechadzała się w samym podkoszulku. Łaziła po bazarze, kupiła nawet niedrogą bluzkę dla poprawy nastroju i ulubiony dezodorant. Facet twierdził, że przywiózł je prosto z Niemiec. Obok było masę stoisk z warzywami, na jednym z nich kupiła paprykę, ponieważ wydała jej się ponętna i krwiście czerwona. Jeszcze Cyganka wrzeszczała, że jej powróży, ale Marta umiejętnie pozbyła się kobiety w kolorowej spódnicy. Zaproponowała, że i ona może jej powróżyć. Ta, pewnie o wielkiej miłości… Odmówiła raz jeszcze, stanowczo. Romka wzruszyła ramionami i poszła w drugą stronę. Marta z siatką zakupów ruszyła na przystanek, autobus miał być za piętnaście minut. Podjechał mocno po czasie, znowu był tłum. Spocony kierowca wrzeszczał, by się tak wszyscy nie pchali. Kasował bilety i ocierał co chwilę czoło. W końcu ruszyli, stary san tłukł się po wybojach, asfalt w mieście był podziurawiony jak ser. Jeszcze co chwila światła. Przystawali i za chwilę z impetem rzęch ruszał, a ludzie obijali się o siebie.
– Panie, może spokojniej, nie wiezie pan kartofli – ktoś zawołał. – Zawsze jedzie, jakby go ktoś gonił, cham jeden.
– Licz się ze słowami! – warknął kierowca.
– Tylko nie tykać mi! A pan z ludźmi niech się liczy! Zrobią może wreszcie porządek z tym bajzlem – krzyczał zdenerwowany pasażer reformator.
Kierowca nie podjął dyskusji, tylko ze stoickim spokojem robił swoje. Zatrzymywał się na przystankach, ludzie wsiadali i wysiadali. Wreszcie ta „miła” podróż się skończyła.
Marta wysiadła na dworcu autobusowym w Grabowie. Raptem trzy stanowiska, no ale zawsze dworzec. Wówczas było o wiele więcej połączeń, nie tylko z Lublinem, ale i z drugim większym miastem w tej okolicy. Było kilka autobusów do małych odległych miejscowości, a ludzie przemieszczali się ochoczo pekaesami, bo tylko taką mieli możliwość. Kolej tu nie kursowała, a dworzec PKP znajdował się jakieś kilkanaście kilometrów stąd. Posiadanie prywatnego auta nie było w końcu lat osiemdziesiątych czymś powszechnym. Z czasem wiele linii autobusowych zlikwidowano. A teraz, po latach, dworca już nie było. Pozostał tylko plac. W budynkach, w których były kasy i poczekalnia, rozmieściły się sklepy z różnym asortymentem. Dowozy zaś obsługiwały tylko prywatne firmy i szybko pędzące busy.
Dziewczyna szła uliczką swego miasta. Grabów – rynek, stare kamienice pamiętające wiele, dziwne ślady na murach, różnej wielkości otwory. Przed wojną miasto dzieliła między siebie ludność polska i żydowska, podobnie jak w wielu innych miejscach. Marta podczas pisania pracy natknęła się na sporo ciekawych i makabrycznych jednocześnie faktów z lat wojny i okupacji. Nie było jeszcze porządnej monografii miasta, a jej praca zawierała takie elementy, choć bardzo niewielkie. Pisała o ruchu wydawniczym na tle określonych wydarzeń historycznych, między innymi okresu wojny w dawnym powiecie lubelskim. W jakiś sposób jednak przyłożyła małą cegiełkę do późniejszych prac, badań i wreszcie pseudonaukowych książeczek pisanych na zlecenie.
Pośrodku miasta znajdował się skwer, szumnie zwany parkiem. Historia jego powstania w tym miejscu też wiązała się z wydarzeniami z II wojny. Park, a wcześniej targowisko, rękami Żydów z getta „uporządkowali” okupanci. Starozakonni sadzili drzewka, a alejki miały mieć kształt swastyki… Ci, którzy tak kochali porządek, gonili do pracy wycieńczonych ludzi. Taki mieli plan, a chcieli zrealizować go nieważne jakim kosztem. No i wykonywali tylko swoje rozkazy. Dziś alejki nie układały się w pierwotnym kształcie, a pośrodku stała fontanna, działająca raz na jakiś czas. Od parku i rynku odchodziło kilka uliczek. W dali stały bloki komunalne i spółdzielni mieszkaniowej, osiedle prywatnych domków nieco bardziej skąpanych w zieleni, teraz już mniej intensywnej, ustępującej ochrom, złocie, żółci. W miasteczku był ponadto szpital, dwie szkoły, kościół, parę urzędów. A wokół pola i łąki – taka ni równina, ni wyżyna.
Mimo że była wrażliwa na cuda przyrody, szła, nie rozglądając się, zatopiona w myślach. Uroki wczesnej jesieni i ostatnich tchnień lata jakoś jej nie porywały. Czuła jednocześnie radość i niepewność. Zdany egzamin magisterski! Jednak, niestety, pożegnanie studenckiego życia i znajomych wciąż wzbudzało w niej smutek i już… tęsknotę. Niepewność dotyczyła tego, co przed nią. Jeden mętlik w głowie. Praca. Cieszyć się czy płakać? Myślała jednak o mamie, która ją dopingowała i była z niej bardzo dumna. Pracę miała podjąć tu, choć tak naprawdę wolałaby w większym mieście, może w swojej uniwersyteckiej bibliotece. Mieszkała w Grabowie, ale z miasteczkiem nie była związana od lat. Uczęszczała tu jedynie do szkoły podstawowej, i to też dopiero od czwartej klasy podstawówki. Liceum ukończyła już w Lublinie, a potem rozpoczęła tam studia. Do Grabowa przyjeżdżała w weekendy, w święta. Szkoda jej było jednak matki, która wciąż mieszkała sama. Dojazd do pracy czy szkoły nie był taki prosty: jedynie parę autobusów w ciągu dnia, które jeździły jak chciały. Gdy mieszkała w akademiku albo na stancji, matka dzwoniła do niej niemal codziennie.
Czasy były ciężkie. Najpierw stan wojenny, potem marazm, jakieś ruchy ze strony rządzących. Znów protesty, a przede wszystkim te ogromne zmiany u sterów ZSRR. Pieriestrojka. Rok 1990! Po wyborach w 1989 roku głoszono, że wszystko zmierza ku nowemu. Powiew zmian, taki początkowo ożywczy. Matka podekscytowana cieszyła się jak dziecko. W tym tyglu nie spostrzegła od razu, że coś się dzieje z Martą. W podstawówce obyło się bez zmian, ale w liceum już był inny dyrektor, w domu kultury też ponoć „wietrzenie”, zwalnianie stołków, powoływanie nowych kierownictw. Co niektórzy odchodzili na emerytury. Wszyscy tak cieszyli się z tej wolności… Marta sama przecież chodziła jeszcze niedawno na wiece studenckie, które rozpędzało ZOMO. Wolne wybory. Cudowna wiosna. Nadzieja. Z Markiem krzyczeli na wiecach: Solidarność! Solidarność!
Nikt wtedy nie obawiał się zwolnień z pracy, rozwiązywania zakładów, likwidacji ogromnych fabryk, i w ten wrześniowy dzień jeszcze nie docierało do świadomości oszołomionych, że wraz z dobrymi zmianami przyjdą i te złe, nieoczekiwane, nieznane na razie, a jeśli – to tylko z opowieści, niemal futurystycznych. Wszyscy zachłystywali się pełnymi półkami, pięknymi, plastikowymi opakowaniami margaryny i czekoladą bez kartek.
Absolwentka szła do domu noga za nogą, wciąż rozmyślając. Nagle poczuła czyjeś spojrzenie. Odwróciła się. Dzień spotkań – stwierdziła z przekąsem.
– Co, nie poznajesz ludzi? – usłyszała pytanie i wyrzut jednocześnie. Nagle przypomniała sobie, do kogo należy głos. Kobieta podeszła bliżej i bezceremonialnie walnęła ją w ramię. O, zawsze tak szturchała, a cios miała dość mocny. Kształty jeszcze bardziej jej się zaokrągliły.
– Czekaj, jak ci na imię? A, Marta! Z moją siostrą chodziłaś do jednej klasy w podstawówce.
– A co u siostry? – zapytała Marta z grzeczności, nie mogąc sobie przypomnieć ani imienia siostry, ani osoby, z którą rozmawia.
– A co może być? Skończyła technikum, poszła do roboty, ma męża, jedno dziecko. Mieszkają w Radomiu. Pracuje na poczcie. A ty kiedy się wydajesz? – zapytała bez ogródek, nie widząc u Marty obrączki. To spostrzegała momentalnie.
– Nie wiem, na razie nie planuję – odpowiedziała cicho Marta. W myślach siarczyście zaklęła. Chciała, żeby tamta sobie już poszła. Ale nie. Czekało ją wspólne przemaszerowanie główną ulicą Grabowa, szły razem do domu. Rozmowa nie kleiła się, a Marta czuła, jak tamta taksuje ją wzrokiem.
Zapytała uprzejmie, przypominając sobie wreszcie jej imię:
– A co u ciebie, Renata?
Zapytana odwróciła głowę, jakby kogoś szukała. Udawała, że nie słyszy. Po chwili wypaliła jakaś zdenerwowana:
– A co może być u mnie? Stary ma robotę, czasem dorywczo, kawałek ziemi jest na niego, to i coś z tego jest. Nie każdy ma tak lekko. Ja w szpitalu pracuję, salową jestem, nie jakąś doktorową. – Zaśmiała się ni to ironicznie, ni zabawnie, po czym mówiła nadal z dziwną agresją i podenerwowaniem.
Marta odczuła, że to ona niby jest z tych doktorowych i uprzywilejowanych, co to „mają lekko”. O co ta baba ma do mnie pretensje? – myślała, coraz bardziej wściekła, że trafiła akurat na nią. No, niezła wróżba na nowej drodze życia. Śmiać jej się zachciało. Szła i słuchała dalej gderania.
– Dzieci są, trzeba do przedszkola, szkoły zaprowadzić, moja matka przy nich czasem mi pomoże, ale ona też zatyrana – mówiła już spokojniej Renata.
Uff! Marta wreszcie się pożegnała, bo właśnie mogła już skręcić w kierunku swego bloku. Tamta poczłapała dalej, miała na nogach jakieś rozdeptane sandały, włosy jak zwykle przylizane, nie wiadomo w jakim kolorze, ni to blond, ni to szare. Mysie – tak by je pewnie określiła matka. Niewiele miała z nią kontaktu w podstawówce, ale zawsze pamiętała ją jako uszczypliwą, wiecznie niezadowoloną. Jej mąż pił, prawdopodobnie nie miała z nim lekkiego życia. Współczuła, ale nie potrafiła wykrzesać z siebie sympatii do tej kobiety.
Weszła do domu, wyjęła zakupy. Znęcił ja zapach z kuchni. Matka robiła powidła ze śliwek, pytała, jak minął dzień. Marta rzucała odpowiedzi jak automat.
Matka przyjrzała się i widziała, że córka ma zwarzony humor, znikł gdzieś poranny entuzjazm. Ostatnio miała jakąś huśtawkę nastrojów i wciąż unikała jej wzroku. Wyszła szybko z kuchni, po chwili słychać było stukot butów, coś sprzątała. Pewnie się przebiera – domyślała się Marzyńska. Marta pojawiła się w drzwiach, miała na sobie ulubioną, luźną sukienkę,
– Daj, mamo, jakiś fartuch, pomogę ci z tymi śliwkami.
Wzięła się za drylowanie. Owoce błyszczały nasycone słońcem, trudno było im się oprzeć.
– Te węgierki chyba są najlepsze. Słodkie. Niewiele cukru trzeba będzie dać.
– No, są słodkie, ale cukier jest potrzebny, konserwuje. I koniecznie trzeba wyparzyć słoiki – pouczała matka. – Musisz uczyć się takich rzeczy, będziesz chyba kiedyś gospodynią. Trzeba będzie mężowi, dzieciom przygotować obiad, zrobić jakieś przetwory. Ojciec lubił zupy owocowe.
– Mamo, znów zaczynasz. Po co mi wciąż o tym gadasz? Wiesz, że niedawno wszystko się skończyło!
Była wściekła na matkę, że ciągle wraca do tego tematu, jakby nie rozumiała, co córka do niej mówi. Te gadki o wnuczkach, ślubach, zięciach. Jezu!
– Mamo, nie doprowadzaj mnie do tego, żebym klęła i żebyśmy znów biły pianę, bo nie ma o co!
– Może jeszcze nie… – snuła swoje matka, wciąż wierząc, że wszystko da się naprawić.
– Mamo, nic z tego nie będzie! – krzyknęła Marta i wybiegła z kuchni. Nie była w stanie dalej prowadzić tej rozmowy. Dość o tych mężusiach, powidełkach, zupkach.
Marzyńska została, drylowała owoce, wyparzała słoiki. Wiedziała, że musiało stać się coś naprawdę poważnego. Zbyt dobrze znała swoją córkę. Wciąż te wymijające odpowiedzi, brak telefonów od Marka. Raz zadzwoniła jego matka, też jakaś zaniepokojona. Nic jeszcze nie wiedziały. Matka zaklęła sobie z cicha, jednak ze spokojem wykonywała swoją pracę. Część owoców już się smażyła. Nagła woń spalenizny otrzeźwiła ją i podbiegła do kuchennego blatu.
Marta zmęczona całym dniem wyszła. Gdy stała na schodach przy wejściu, słońce nadal paliło jak w środku lata. Rok temu o tej porze byli z Markiem w Gdańsku. Wtedy lało i modliła się o odrobinę słoneczka. Ale mieli siebie, Marek nazywał ją swoją gwiazdą, więc po co im słońce. Cieszyli się nawet z deszczu, chodzili po Długim Targu, zaliczali kafejki, śmiali się jak opętani. A teraz siedzi przy dzieciach gaworzących w piaskownicy. Na boisku obok słychać było wrzask grających. Tu nigdzie nie można pójść, dziura zabita dechami, po co ja tu wróciłam? – pytała samą siebie. Na domiar złego nie wzięła ze sobą torebki, poszłaby do sklepu, pewnie są lody. Do rynku nie chciało jej się iść, za daleko. Po co zresztą. Siadła na ławce w cieniu. Chciała się chwilę wyciszyć. O wszystkim zapomnieć, o tamtej chwili w szczególności.
Znów docierała do niej rzeczywistość. Jutro pierwszy dzień pracy. Chyba nawet na ósmą. Jak ja wstanę? – panikowała. No, cudowny dzień. Cudowny dzień!
Poszła na ostatnie piętro bloku, minęła drzwi swojego mieszkania, weszła na dach. Spojrzała w dół. Po chwili cofnęła się. Jeden tylko ruch i… Złajała się za głupie myśli. Usadowiła się za jednym z kominów, gdzie kiedyś siadywała z najlepszą koleżanką, a która już dawno stąd wyjechała. To był ich azyl – w ciepłe dni, i nie tylko. Nieraz kurzyły fajki, czasem pojawiło się jakieś piwsko. Latem było opalanie. Udawały, że są nad oceanem. Często przychodziła Bożena, sąsiadka z dołu, ona zawsze była spalona jakby wróciła z tropików. Marta nigdy tak nie wystawiła się na słońce, wolała półcień. Bożena zawsze miała sporo fajek. Odchodziła w porze obiadu. A one z Julką zwierzały się sobie z problemów, snuły plany, marzenia. Płakały, śmiały się, patrzyły w gwiazdy, podziwiały wschody księżyca, zachody słońca. Teraz też Marta patrzyła w niebo, bezchmurne, błękit ciemniał, połyskiwały pierwsze gwiazdy. W dole gdzieś zostawał Grabów, i tylko ten ciemniejący błękit, zorza na zachodzie. Było ciepło jak w środku lata. No nic, trzeba iść do domu, matka się zamartwia. Świat jest piękny, tak, ale jutro – praca! Nie wiedziała, co tak naprawdę ją czeka. Tylko księżyc, który zawisł nad miastem w zgodzie ze swym rytmem, był pewien swego.
Powoli zeszła po schodach, zamknęła za sobą drzwi i czuła, że zamyka jednocześnie pewien etap. Z kuchni dolatywała woń śliwek.
Marta Marzyńska nie uśmiechała się tego dnia jak zadowolona z siebie pani magister, która dzierży już dyplom. Załatwiała coś jeszcze w dziekanacie. Od ponad miesiąca dziewczyna żyła jak w letargu. Wykonywała niezbędne czynności związane z zakończeniem studiów: gdzieś szła, coś podpisywała, wymieniała zdanie z kimś o czymś. Z pozoru wszystko wydawało się normalne. Nikt z boku nie dojrzałby w jej oczach śladu łez ani tego, co przeżywa. Rewolucję zafundował jej los, a i wokół tyle się działo! Może była zbyt naiwna, za bardzo komuś zaufała. Ostatnie niefortunne wydarzenia nagle stanęły jakby gdzieś obok niej, za grubą ścianą. Wypierała je, udawała sama przed sobą, że nic się nie stało. Nic. Nawet przemiany polityczne jakoś jej nie porywały. Spadła adrenalina. Nawet gdyby nastało trzęsienie ziemi, nie zwróciłaby nań uwagi. Jeszcze miesiąc temu…
Powrót do domu w tym niespokojnym roku też nie był zwyczajny. Bardzo różnił się od wcześniejszych. Nie rysowały się przed nią szerokie perspektywy. Rozsądek podpowiadał jedno, wyobraźnia drugie. Miał się zacząć nowy etap, bo coś się zakończyło. Bezpowrotnie. Marta żegnała Lublin, żegnała dotychczasowe życie. Tak, to był zdecydowanie inny powrót.
Końcówka wakacji 1990 roku była pogodna, ciepła, niemal upalna. Niedawna studentka wciąż starała się oszukać samą siebie, że to jeszcze miesiąc wakacji, że to może jakieś praktyki. Żyła iluzją, a czekała ją praca! Nieuchronnie. Zabrała swoje dokumenty z dziekanatu, po dyplom miała się zgłosić w innym terminie. Wysłuchała jeszcze paru pilnych informacji i z teczką świstków ruszyła do windy. Stało tu, jak zwykle, parę osób. Ktoś klął, bo odniósł już indeks, a pani nie mogła go znaleźć. Młody student rozmawiał o tym z kumplem, utyskując na bałagan. Marta przywołała w pamięci podobną sytuację sprzed dwóch lat. Współczuła bardzo chłopakowi, bo wiedziała, co przeżywa. Wówczas sama znalazła się w dusznym gabinecie, a teraz jeszcze raz poczuła ten niemiły dreszcz. Wtedy też był wrzesień. Sesja poprawkowa, zamęt i tłum ludzi. Kobieta wmawiała jej, że indeksu nie ma.
– Widocznie nie został dostarczony, proszę poszukać u siebie. Inaczej nie dostanie pani zaliczenia roku…
Urzędniczka nie dokończyła swego wywodu, bo Marta prawie wrzasnęła, że nie odejdzie, dopóki indeks się nie znajdzie. Pojawiła się jeszcze grupa wsparcia w postaci pań z pokoju obok. Jedna coś gadała o „nieprzytomnych studentach”. Pozostałe ulotniły się nad wyraz szybko. Marta zignorowała dzielnie wspierającą. Miała ochotę udusić obie te baby, ale opanowała się i dalej jak mantrę powtarzała, że indeks oddała. Przybiegła szczęśliwa, że ma wszystko zdane, a tu taka „niespodzianka”. Urzędniczka czuła, że coś jest nie w porządku, uciekała wzrokiem, ale chciała upartą studentkę skołować i pozbyć się jej jak najszybciej. Martę zalał pot, gdy pomyślała o odtwarzaniu wszystkiego, lataniu za profesorami, wykładowcami… Już nawet nie słyszała trajkotania wspierającej. Nagle ją olśniło.
– Niech pani popatrzy, tu pod tym pulpitem. – Przechyliła się prawie jak akrobata, by wskazać odpowiedni dokument.
– Jakim pulpitem? – Tamta niby zdziwiona spojrzała na dziewczynę jak na kosmitkę.
– Tym, przy którym stoję, a właściwie wiszę – karkołomnie starała się wyjaśnić Marta.
Urzędniczka zajrzała pod pulpit. Była tam półka, dość pokaźna. Na niej sterta papierów.
– Mój indeks jest charakterystyczny, ma dobrze widoczną okładkę, zieloną, z łatwością można go namierzyć – wyliczała monotonnie, prawie płacząc. W końcu stanęła i czekała na rozwój sytuacji.
– No tak, zgadza się, pani Marta Marzewska, trzeci rok – przeczytała powoli kobieta.
– Marzyńska! – Marta prawie wyrwała tamtej indeks.
W istocie, dokument z resztą pozostałych leżał pod długą dechą w jakimś stosie makulatury. Paniusia miała minę jak po wypiciu hektolitrów soku z cytryny. Oddała indeks, przepraszając.
– I co? Zarzucała mi pani bałagan, a tu u was jest niezły, tylko do dziekana z tym pójść – z satysfakcją pastwiła się nad bezduszną urzędniczką i jej koleżanką, która nagle słodko się uśmiechała i plotła o ludzkich błędach.
Marta, już teraz jako pani magister, czekała na windę, uśmiechając się na wspomnienie tamtych chwil. Owszem, urzędniczki miały masę roboty, pogubić się można było w tej całej papierologii, ale ludzkiego podejścia do sprawy wiele razy im brakowało.
Snując wspomnienia, ponagliła chłopaka obok:
– Idź jeszcze raz do dziekanatu, niech poszukają. Jak oddałeś, to musi być. Chcesz latać i zbierać podpisy z paru lat?
Ten argument podziałał. Student popatrzył na nią i podrapał się filozoficznie w głowę. Kumpel go szturchnął i za chwilę pognali w kierunku znajomych drzwi.
Marta zjechała windą i chyba ostatni raz wyszła na plac przed rektoratem. Wokół pomnika Marii Curie-Skłodowskiej, patronki uniwersytetu, siedział tłumek. Sesja poprawkowa trwała i wkrótce zaczynały się praktyki. Kręciło się sporo ludzi. Cudowna pogoda sprzyjała spacerom. Boże, jak jej się nie chciało stąd wyjeżdżać! Pokochała to miasto, coraz trudniej jej było pogodzić się z faktem, że musi je opuścić. Przeciągała jak najdłużej czas powrotu. Nagle usłyszała za plecami:
– Hej, Marta!
Odwróciła się i zobaczyła dawno niewidzianego kumpla. Był z innego kierunku, ale czasem razem imprezowali. Towarzyszyła mu nawet na półmetku. Miał ogromne poczucie humoru, nawet coś zaczęło między nimi iskrzyć. Potem gdzieś zniknął, znajomi mówili, że prysnął na Zachód. Nie skończył studiów. Ona zaś zakochała się już wtedy w Marku – studencie politechniki. Chodziła na imprezy w inne okolice, stancja, wspólne zamieszkanie. To była era Marka…
Patrzyła teraz na Piotra i go nie poznawała, dawnego kumpla, zmienił się. Z chucherka stał się postawnym mężczyzną, ale z tym samym rozbrajającym uśmiechem.
– Piotrek! Co tu robisz?
Marta bardzo ucieszyła się ze spotkania. Poszli na kawę. Piotrek oznajmił jej, że ma dziewczynę, jakby z góry zabezpieczając się przed niepotrzebnymi podchodami. Może i lepiej…
Po chwili szepnął, że są z nim jacyś dwaj kumple z Włoch. Marta dobrze znała Piotra, był typem imprezowicza. Tamci już zmierzali w kierunku knajpy. Przez szybę zobaczyła dwóch mężczyzn o południowej urodzie, stanowczo nie w jej typie. Dopiła kawę, zjadła resztkę lodów. Piotr był wyraźnie niezadowolony.
– No, zaczekaj, poznasz ich, możemy się zabawić – perswadował.
– Piotruś, zabawić? Z kim? Myślałam, że pogadamy, a ty mi kroisz jakąś bibę. Nie mam na to czasu. Za kogo mnie masz?
Tamci weszli, witali się wylewnie. Jedynie przez grzeczność została chwilę, by pogawędzić. Wymówiła się brakiem czasu, dała buziaka Piotrkowi i pożegnała się. Nowy Pietro był wyraźnie niezadowolony. Szykował imprezę i zwyczajnie rozglądał się za jakimś damskim towarzystwem. Ona jednak nie była panienką do zabawiania jego dwóch już podstarzałych znajomych. Znajdą się chętne, nie będzie problemu.
Czuła niesmak. Tak ucieszyła się na widok starego znajomego, a potem zgrzyt. Co on sobie wyobrażał? Że polecę na ofertę kolacji w restauracji hotelowej i całonocną imprezę z obcokrajowcami? Idiota! – Znów była rozdrażniona. Pietro.
To był ostatni raz, kiedy się widzieli. Nigdy więcej miała go nie spotkać. Ostatnio mężczyźni bardzo ją denerwowali, wyjątkiem był promotor jej pracy. Cierpliwy, wyrozumiały. Widział, że jego podopieczna ma jakieś problemy, więc zgodził się na zmianę terminu obrony. Nie naciskał, pomagał. Na profesora nie można się było gniewać. To jednak ginący gatunek facetów – myślała, idąc w kierunku przystanku.
Miejski autobus, godziny szczytu, ludzi mrowie. Wysiadła przy dworcu. Postanowiła jednak poczekać z pół godziny, aż się trochę rozluźni. Teraz był największy tłum. Ludzie wracali z pracy, ze szkoły.
Matka będzie panikować, ale da radę. Marta była o tym święcie przekonana. Postanowiła przejść się po targu przy Podzamczu. Wtedy to było dobre miejsce, kupowało się tu buty, kieckę, w sklepach były pustki, no, może jedynie prywatne butiki i znana sieć, gdzie czasem trafiały się tak zwane odrzuty z eksportu i nieraz udało jej się kupić coś super, a przy tym niedrogiego. Znane wówczas Telimena, Cora, PEWEX! – czasem, ale na naprawdę ważne okazje. Dolary – waluta dla niej wtedy niemal nieosiągalna. Mama – z czego śmiały się nieraz – kupowała je w jakimś tylko sobie wiadomym punkcie obrotu.
Marta pilnowała dobrze torebki w tym mrowiu ludzi. Kradzieże zdarzały się często, szczególnie w takich miejscach. Posługiwano się gotówką, nie było jeszcze kart kredytowych. Kiedyś została okradziona w miejskim autobusie. Akurat miała kupę kasy, własne oszczędności plus trochę od matki, żeby kupić wymarzoną wieżę stereo. Wyczyścili jej torebkę z portfela, na szczęście zostały dokumenty. Zgłosiła to na milicji, funkcjonariusz wysłuchał jej, spisał dokument, ona podpisała. Milicjant rozkładał ręce, gdy pytała, czy są jakieś szanse. Kłamała potem matce, że nie trafiła na wieżę stereo, że nic w sklepach nie ma. I sprawa się rozmyła.
Chodziła po targu, wspominając te nieudane zakupy. Wrześniowy dzień był wyjątkowo upalny, więc zdjęła sweterek i przechadzała się w samym podkoszulku. Łaziła po bazarze, kupiła nawet niedrogą bluzkę dla poprawy nastroju i ulubiony dezodorant. Facet twierdził, że przywiózł je prosto z Niemiec. Obok było masę stoisk z warzywami, na jednym z nich kupiła paprykę, ponieważ wydała jej się ponętna i krwiście czerwona. Jeszcze Cyganka wrzeszczała, że jej powróży, ale Marta umiejętnie pozbyła się kobiety w kolorowej spódnicy. Zaproponowała, że i ona może jej powróżyć. Ta, pewnie o wielkiej miłości… Odmówiła raz jeszcze, stanowczo. Romka wzruszyła ramionami i poszła w drugą stronę. Marta z siatką zakupów ruszyła na przystanek, autobus miał być za piętnaście minut. Podjechał mocno po czasie, znowu był tłum. Spocony kierowca wrzeszczał, by się tak wszyscy nie pchali. Kasował bilety i ocierał co chwilę czoło. W końcu ruszyli, stary san tłukł się po wybojach, asfalt w mieście był podziurawiony jak ser. Jeszcze co chwila światła. Przystawali i za chwilę z impetem rzęch ruszał, a ludzie obijali się o siebie.
– Panie, może spokojniej, nie wiezie pan kartofli – ktoś zawołał. – Zawsze jedzie, jakby go ktoś gonił, cham jeden.
– Licz się ze słowami! – warknął kierowca.
– Tylko nie tykać mi! A pan z ludźmi niech się liczy! Zrobią może wreszcie porządek z tym bajzlem – krzyczał zdenerwowany pasażer reformator.
Kierowca nie podjął dyskusji, tylko ze stoickim spokojem robił swoje. Zatrzymywał się na przystankach, ludzie wsiadali i wysiadali. Wreszcie ta „miła” podróż się skończyła.
Marta wysiadła na dworcu autobusowym w Grabowie. Raptem trzy stanowiska, no ale zawsze dworzec. Wówczas było o wiele więcej połączeń, nie tylko z Lublinem, ale i z drugim większym miastem w tej okolicy. Było kilka autobusów do małych odległych miejscowości, a ludzie przemieszczali się ochoczo pekaesami, bo tylko taką mieli możliwość. Kolej tu nie kursowała, a dworzec PKP znajdował się jakieś kilkanaście kilometrów stąd. Posiadanie prywatnego auta nie było w końcu lat osiemdziesiątych czymś powszechnym. Z czasem wiele linii autobusowych zlikwidowano. A teraz, po latach, dworca już nie było. Pozostał tylko plac. W budynkach, w których były kasy i poczekalnia, rozmieściły się sklepy z różnym asortymentem. Dowozy zaś obsługiwały tylko prywatne firmy i szybko pędzące busy.
Dziewczyna szła uliczką swego miasta. Grabów – rynek, stare kamienice pamiętające wiele, dziwne ślady na murach, różnej wielkości otwory. Przed wojną miasto dzieliła między siebie ludność polska i żydowska, podobnie jak w wielu innych miejscach. Marta podczas pisania pracy natknęła się na sporo ciekawych i makabrycznych jednocześnie faktów z lat wojny i okupacji. Nie było jeszcze porządnej monografii miasta, a jej praca zawierała takie elementy, choć bardzo niewielkie. Pisała o ruchu wydawniczym na tle określonych wydarzeń historycznych, między innymi okresu wojny w dawnym powiecie lubelskim. W jakiś sposób jednak przyłożyła małą cegiełkę do późniejszych prac, badań i wreszcie pseudonaukowych książeczek pisanych na zlecenie.
Pośrodku miasta znajdował się skwer, szumnie zwany parkiem. Historia jego powstania w tym miejscu też wiązała się z wydarzeniami z II wojny. Park, a wcześniej targowisko, rękami Żydów z getta „uporządkowali” okupanci. Starozakonni sadzili drzewka, a alejki miały mieć kształt swastyki… Ci, którzy tak kochali porządek, gonili do pracy wycieńczonych ludzi. Taki mieli plan, a chcieli zrealizować go nieważne jakim kosztem. No i wykonywali tylko swoje rozkazy. Dziś alejki nie układały się w pierwotnym kształcie, a pośrodku stała fontanna, działająca raz na jakiś czas. Od parku i rynku odchodziło kilka uliczek. W dali stały bloki komunalne i spółdzielni mieszkaniowej, osiedle prywatnych domków nieco bardziej skąpanych w zieleni, teraz już mniej intensywnej, ustępującej ochrom, złocie, żółci. W miasteczku był ponadto szpital, dwie szkoły, kościół, parę urzędów. A wokół pola i łąki – taka ni równina, ni wyżyna.
Mimo że była wrażliwa na cuda przyrody, szła, nie rozglądając się, zatopiona w myślach. Uroki wczesnej jesieni i ostatnich tchnień lata jakoś jej nie porywały. Czuła jednocześnie radość i niepewność. Zdany egzamin magisterski! Jednak, niestety, pożegnanie studenckiego życia i znajomych wciąż wzbudzało w niej smutek i już… tęsknotę. Niepewność dotyczyła tego, co przed nią. Jeden mętlik w głowie. Praca. Cieszyć się czy płakać? Myślała jednak o mamie, która ją dopingowała i była z niej bardzo dumna. Pracę miała podjąć tu, choć tak naprawdę wolałaby w większym mieście, może w swojej uniwersyteckiej bibliotece. Mieszkała w Grabowie, ale z miasteczkiem nie była związana od lat. Uczęszczała tu jedynie do szkoły podstawowej, i to też dopiero od czwartej klasy podstawówki. Liceum ukończyła już w Lublinie, a potem rozpoczęła tam studia. Do Grabowa przyjeżdżała w weekendy, w święta. Szkoda jej było jednak matki, która wciąż mieszkała sama. Dojazd do pracy czy szkoły nie był taki prosty: jedynie parę autobusów w ciągu dnia, które jeździły jak chciały. Gdy mieszkała w akademiku albo na stancji, matka dzwoniła do niej niemal codziennie.
Czasy były ciężkie. Najpierw stan wojenny, potem marazm, jakieś ruchy ze strony rządzących. Znów protesty, a przede wszystkim te ogromne zmiany u sterów ZSRR. Pieriestrojka. Rok 1990! Po wyborach w 1989 roku głoszono, że wszystko zmierza ku nowemu. Powiew zmian, taki początkowo ożywczy. Matka podekscytowana cieszyła się jak dziecko. W tym tyglu nie spostrzegła od razu, że coś się dzieje z Martą. W podstawówce obyło się bez zmian, ale w liceum już był inny dyrektor, w domu kultury też ponoć „wietrzenie”, zwalnianie stołków, powoływanie nowych kierownictw. Co niektórzy odchodzili na emerytury. Wszyscy tak cieszyli się z tej wolności… Marta sama przecież chodziła jeszcze niedawno na wiece studenckie, które rozpędzało ZOMO. Wolne wybory. Cudowna wiosna. Nadzieja. Z Markiem krzyczeli na wiecach: Solidarność! Solidarność!
Nikt wtedy nie obawiał się zwolnień z pracy, rozwiązywania zakładów, likwidacji ogromnych fabryk, i w ten wrześniowy dzień jeszcze nie docierało do świadomości oszołomionych, że wraz z dobrymi zmianami przyjdą i te złe, nieoczekiwane, nieznane na razie, a jeśli – to tylko z opowieści, niemal futurystycznych. Wszyscy zachłystywali się pełnymi półkami, pięknymi, plastikowymi opakowaniami margaryny i czekoladą bez kartek.
Absolwentka szła do domu noga za nogą, wciąż rozmyślając. Nagle poczuła czyjeś spojrzenie. Odwróciła się. Dzień spotkań – stwierdziła z przekąsem.
– Co, nie poznajesz ludzi? – usłyszała pytanie i wyrzut jednocześnie. Nagle przypomniała sobie, do kogo należy głos. Kobieta podeszła bliżej i bezceremonialnie walnęła ją w ramię. O, zawsze tak szturchała, a cios miała dość mocny. Kształty jeszcze bardziej jej się zaokrągliły.
– Czekaj, jak ci na imię? A, Marta! Z moją siostrą chodziłaś do jednej klasy w podstawówce.
– A co u siostry? – zapytała Marta z grzeczności, nie mogąc sobie przypomnieć ani imienia siostry, ani osoby, z którą rozmawia.
– A co może być? Skończyła technikum, poszła do roboty, ma męża, jedno dziecko. Mieszkają w Radomiu. Pracuje na poczcie. A ty kiedy się wydajesz? – zapytała bez ogródek, nie widząc u Marty obrączki. To spostrzegała momentalnie.
– Nie wiem, na razie nie planuję – odpowiedziała cicho Marta. W myślach siarczyście zaklęła. Chciała, żeby tamta sobie już poszła. Ale nie. Czekało ją wspólne przemaszerowanie główną ulicą Grabowa, szły razem do domu. Rozmowa nie kleiła się, a Marta czuła, jak tamta taksuje ją wzrokiem.
Zapytała uprzejmie, przypominając sobie wreszcie jej imię:
– A co u ciebie, Renata?
Zapytana odwróciła głowę, jakby kogoś szukała. Udawała, że nie słyszy. Po chwili wypaliła jakaś zdenerwowana:
– A co może być u mnie? Stary ma robotę, czasem dorywczo, kawałek ziemi jest na niego, to i coś z tego jest. Nie każdy ma tak lekko. Ja w szpitalu pracuję, salową jestem, nie jakąś doktorową. – Zaśmiała się ni to ironicznie, ni zabawnie, po czym mówiła nadal z dziwną agresją i podenerwowaniem.
Marta odczuła, że to ona niby jest z tych doktorowych i uprzywilejowanych, co to „mają lekko”. O co ta baba ma do mnie pretensje? – myślała, coraz bardziej wściekła, że trafiła akurat na nią. No, niezła wróżba na nowej drodze życia. Śmiać jej się zachciało. Szła i słuchała dalej gderania.
– Dzieci są, trzeba do przedszkola, szkoły zaprowadzić, moja matka przy nich czasem mi pomoże, ale ona też zatyrana – mówiła już spokojniej Renata.
Uff! Marta wreszcie się pożegnała, bo właśnie mogła już skręcić w kierunku swego bloku. Tamta poczłapała dalej, miała na nogach jakieś rozdeptane sandały, włosy jak zwykle przylizane, nie wiadomo w jakim kolorze, ni to blond, ni to szare. Mysie – tak by je pewnie określiła matka. Niewiele miała z nią kontaktu w podstawówce, ale zawsze pamiętała ją jako uszczypliwą, wiecznie niezadowoloną. Jej mąż pił, prawdopodobnie nie miała z nim lekkiego życia. Współczuła, ale nie potrafiła wykrzesać z siebie sympatii do tej kobiety.
Weszła do domu, wyjęła zakupy. Znęcił ja zapach z kuchni. Matka robiła powidła ze śliwek, pytała, jak minął dzień. Marta rzucała odpowiedzi jak automat.
Matka przyjrzała się i widziała, że córka ma zwarzony humor, znikł gdzieś poranny entuzjazm. Ostatnio miała jakąś huśtawkę nastrojów i wciąż unikała jej wzroku. Wyszła szybko z kuchni, po chwili słychać było stukot butów, coś sprzątała. Pewnie się przebiera – domyślała się Marzyńska. Marta pojawiła się w drzwiach, miała na sobie ulubioną, luźną sukienkę,
– Daj, mamo, jakiś fartuch, pomogę ci z tymi śliwkami.
Wzięła się za drylowanie. Owoce błyszczały nasycone słońcem, trudno było im się oprzeć.
– Te węgierki chyba są najlepsze. Słodkie. Niewiele cukru trzeba będzie dać.
– No, są słodkie, ale cukier jest potrzebny, konserwuje. I koniecznie trzeba wyparzyć słoiki – pouczała matka. – Musisz uczyć się takich rzeczy, będziesz chyba kiedyś gospodynią. Trzeba będzie mężowi, dzieciom przygotować obiad, zrobić jakieś przetwory. Ojciec lubił zupy owocowe.
– Mamo, znów zaczynasz. Po co mi wciąż o tym gadasz? Wiesz, że niedawno wszystko się skończyło!
Była wściekła na matkę, że ciągle wraca do tego tematu, jakby nie rozumiała, co córka do niej mówi. Te gadki o wnuczkach, ślubach, zięciach. Jezu!
– Mamo, nie doprowadzaj mnie do tego, żebym klęła i żebyśmy znów biły pianę, bo nie ma o co!
– Może jeszcze nie… – snuła swoje matka, wciąż wierząc, że wszystko da się naprawić.
– Mamo, nic z tego nie będzie! – krzyknęła Marta i wybiegła z kuchni. Nie była w stanie dalej prowadzić tej rozmowy. Dość o tych mężusiach, powidełkach, zupkach.
Marzyńska została, drylowała owoce, wyparzała słoiki. Wiedziała, że musiało stać się coś naprawdę poważnego. Zbyt dobrze znała swoją córkę. Wciąż te wymijające odpowiedzi, brak telefonów od Marka. Raz zadzwoniła jego matka, też jakaś zaniepokojona. Nic jeszcze nie wiedziały. Matka zaklęła sobie z cicha, jednak ze spokojem wykonywała swoją pracę. Część owoców już się smażyła. Nagła woń spalenizny otrzeźwiła ją i podbiegła do kuchennego blatu.
Marta zmęczona całym dniem wyszła. Gdy stała na schodach przy wejściu, słońce nadal paliło jak w środku lata. Rok temu o tej porze byli z Markiem w Gdańsku. Wtedy lało i modliła się o odrobinę słoneczka. Ale mieli siebie, Marek nazywał ją swoją gwiazdą, więc po co im słońce. Cieszyli się nawet z deszczu, chodzili po Długim Targu, zaliczali kafejki, śmiali się jak opętani. A teraz siedzi przy dzieciach gaworzących w piaskownicy. Na boisku obok słychać było wrzask grających. Tu nigdzie nie można pójść, dziura zabita dechami, po co ja tu wróciłam? – pytała samą siebie. Na domiar złego nie wzięła ze sobą torebki, poszłaby do sklepu, pewnie są lody. Do rynku nie chciało jej się iść, za daleko. Po co zresztą. Siadła na ławce w cieniu. Chciała się chwilę wyciszyć. O wszystkim zapomnieć, o tamtej chwili w szczególności.
Znów docierała do niej rzeczywistość. Jutro pierwszy dzień pracy. Chyba nawet na ósmą. Jak ja wstanę? – panikowała. No, cudowny dzień. Cudowny dzień!
Poszła na ostatnie piętro bloku, minęła drzwi swojego mieszkania, weszła na dach. Spojrzała w dół. Po chwili cofnęła się. Jeden tylko ruch i… Złajała się za głupie myśli. Usadowiła się za jednym z kominów, gdzie kiedyś siadywała z najlepszą koleżanką, a która już dawno stąd wyjechała. To był ich azyl – w ciepłe dni, i nie tylko. Nieraz kurzyły fajki, czasem pojawiło się jakieś piwsko. Latem było opalanie. Udawały, że są nad oceanem. Często przychodziła Bożena, sąsiadka z dołu, ona zawsze była spalona jakby wróciła z tropików. Marta nigdy tak nie wystawiła się na słońce, wolała półcień. Bożena zawsze miała sporo fajek. Odchodziła w porze obiadu. A one z Julką zwierzały się sobie z problemów, snuły plany, marzenia. Płakały, śmiały się, patrzyły w gwiazdy, podziwiały wschody księżyca, zachody słońca. Teraz też Marta patrzyła w niebo, bezchmurne, błękit ciemniał, połyskiwały pierwsze gwiazdy. W dole gdzieś zostawał Grabów, i tylko ten ciemniejący błękit, zorza na zachodzie. Było ciepło jak w środku lata. No nic, trzeba iść do domu, matka się zamartwia. Świat jest piękny, tak, ale jutro – praca! Nie wiedziała, co tak naprawdę ją czeka. Tylko księżyc, który zawisł nad miastem w zgodzie ze swym rytmem, był pewien swego.
Powoli zeszła po schodach, zamknęła za sobą drzwi i czuła, że zamyka jednocześnie pewien etap. Z kuchni dolatywała woń śliwek.
więcej..