Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

One temu winne - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
26 kwietnia 2023
Ebook
34,90 zł
Audiobook
39,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,90

One temu winne - ebook

Czy w dobie aplikacji randkowych tradycyjna sztuka swatania ma sens?

Meg Krajewska, marząca o miłości racjonalna singielka, przejmuje podupadające biuro matrymonialne. Nie wie jeszcze, że tak jak wszystkie kobiety w rodzinie, ona również otrzymała dar łączenia ludzi w pary! Ale wraz z darem odziedziczyła towarzyszące mu przekleństwo...

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8074-547-6
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

_Jej welon jest moim cału­nem. Powoli owi­jam go wokół haka, który wisi nad łóż­kiem. Raz, potem drugi. Wciąż Nią pach­nie. Jej słom­ko­wymi wło­sami, jej naiw­no­ścią, posłu­szeń­stwem i stra­chem. Strużką potu, która spły­nęła po skroni, gdy wypo­wie­działa „tak”._

_Pach­nie też Nim. Jego jasną czu­pryną, skórą, odde­chem, cia­łem. Naszymi schadz­kami, księ­ży­cem i stru­mie­niem. Ich poca­łun­kiem przy ołta­rzu. Jego wybo­rem i nie­wy­po­wie­dzia­nym „nie”._

_Ten zapach każe mi się na moment zatrzy­mać, zamknąć oczy i przy­wo­łać wspo­mnie­nia. Czuję jego dłoń, która głasz­cze mnie po twa­rzy. Ta dłoń scho­dzi niżej – do piersi, i niżej – do pępka, i jesz­cze niżej… A ja jej na to pozwa­lam. Jest jak świa­tło na mojej skó­rze._

_Pod wpły­wem jego dotyku czuję mro­wie­nie i cie­pło, które roz­cho­dzą się po całym ciele. Czuję, jak łączymy się w jedno, jak na moment gaśnie świat. A potem wra­cam do rze­czy­wi­sto­ści i wiem, że za chwilę świat zga­śnie dla mnie na zawsze. Bo ni­gdy, już ni­gdy nie będziemy jed­nym._

_Stoję na ich przy­szłym mał­żeń­skim łożu. W oddali sły­szę głosy, muszę się pospie­szyć. Nasu­wam welon na twarz i przez uła­mek sekundy – a może całą wiecz­ność – pra­gnę uwie­rzyć, że to ja jestem panną młodą i że to na mnie on czeka na ślub­nym kobiercu._

_Powoli owi­jam więc koń­cem welonu szyję. Raz, potem drugi. I zło­ści mnie tro­chę, że teraz – w tej chwili, tuż przed zga­śnię­ciem – przy­po­mi­nam sobie kobietę, która wzięła los pod włos i wyswa­tała Tam­tych ze sobą. Ta złość roz­rywa mi trze­wia i roz­dziera serce. Prze­kli­nam więc swatkę – ona temu winna! Temu roz­cza­ro­wa­niu. Tym łzom. Sercu pęk­nię­temu na pół. Ich zarę­czy­nom. Mojej śmierci. Prze­kli­nam rodziny, które zde­cy­do­wały za mło­dych. Ojców, któ­rzy pod­pi­sali pakt o ślu­bie, by pomno­żyć dobra pie­niężne. Prze­kli­nam Ją, że się na to zgo­dziła. Prze­kli­nam Jego, że wybrał Ją, a nie mnie. Że zła­mał moje serce._

_I wła­śnie teraz, o krok przed koń­cem, siła mojej nie­na­wi­ści zwy­cięża nad miło­ścią. Czuję ból, który zalewa całe moje ciało. Nie jestem już w sta­nie dłu­żej go dźwi­gać. Robię szybki krok poza łóżko. Welon trzyma moją głowę w cia­snych obję­ciach. Moje nogi wierz­gają w powie­trzu. Mój ból staje się klą­twą. Świat gaśnie._ROZDZIAŁ 1

Cię­cie nie było pre­cy­zyjne, cho­ciaż doty­czyło serca. Może dla­tego, że nożyczki były tępe, a do tego drżały jej ręce. Jej ruchy były sztywne, a ciało skost­niałe. Ostrza sunęły ciężko i nie­równo. Czuła mię­si­stość tego, co pod nimi. Ciach, ciach – roz­cięła pachy, ciach – roze­rwała kar­czek. Na dekol­cie nożyczki nagle się zatrzy­mały. Nie miała wyj­ścia, musiała go roz­pruć rękami. Z całych sił zaci­snęła zęby i przy­mknęła powieki. Oddy­chała przez usta. Szarp­nęła, ale na próżno. Spró­bo­wała moc­niej. Skrzy­wiła się, gdy usły­szała syk­nię­cie. Kiedy otwo­rzyła oczy, musiała wstrzy­mać oddech. Jątrzyła się przed nią rana naje­żona rzę­dem wysta­ją­cych włó­kien.

Poczuła, że ją mdli, ale zaraz potem w jej brzu­chu roz­lało się gorąco. W żyłach zabu­zo­wała satys­fak­cja.

Chciała wię­cej.

Potrzą­snęła dziko głową, aż ciemne pasma opa­dły jej na twarz. Dyszała. Od pla­sti­ko­wej, nie­bie­skiej rączki kuchen­nych noży­czek zro­bił jej się odcisk na dło­niach, a z palca wska­zu­ją­cego pra­wej ręki odpadł kawa­łek lakieru w bez­piecz­nym odcie­niu nude. Na ser­decz­nym palcu lewej wciąż pobły­ski­wał nie­wielki bry­lant. Jego blask nagle zaczął razić ją w oczy. Ścią­gnęła pier­ścio­nek zębami i splu­nęła nim daleko w prze­strzeń. Upadł pod doniczkę z mon­sterą i z brzę­kiem poto­czył się po ele­gancko ole­jo­wa­nym par­kie­cie w kąt salonu, tuż pod mini­ma­li­styczną japoń­ską lampę z papie­ro­wym aba­żu­rem. W świe­tle żarówki jego blask stał się nie do znie­sie­nia. W jej brzu­chu jesz­cze sil­niej zapło­nęła kula ognia. Odwró­ciła wzrok i znów sza­leń­czo cięła. Skra­wek po skrawku opa­dał na zie­mię. W jej skro­niach pul­so­wało. Oddy­chała szybko. Nie widziała nic poza ośle­pia­jącą bielą.

Po chwili cała pod­łoga usłana była ścin­kami. Przy­po­mi­nały jej płatki jaśminu, które ścielą się na chod­ni­kach pod koniec wio­sny. Tak samo jak one – do niczego nie mogły się przy­dać, choć wciąż odu­rza­jąco pach­niały. W powie­trzu uno­sił się obłok jej per­fum – kobie­cych i kwia­to­wych, choć z gatunku tych, od któ­rych potrafi roz­bo­leć głowa. Obli­zała ślinę w kąciku ust i jak dzi­kie zwie­rzę głę­boko wcią­gnęła zapach. Wyczuła w nim różę i tube­rozę, a do tego tro­chę już zwie­trzałą, choć wciąż tak samo banalną nutę nadziei. Znów poczuła ogni­stą kulę, która ufor­mo­wała jej się w brzu­chu i pomknęła aż do gar­dła. Z całych sił doci­snęła nożyczki, ale wtedy sta­wiły opór na fisz­bi­nie wszy­tym w gor­set, który miał jej zapew­nić talię osy i miłość do gro­bo­wej deski.

To był ten moment, w któ­rym zaczęła pła­kać.

Białe skrawki miękko opa­dały na zie­mię. Nie było już dłu­giej spód­nicy z roz­cię­ciem do połowy uda, która zmy­słowo oble­piała ciało, choć tro­chę krę­po­wała ruchy. Nie było góry z dłu­gimi ręka­wami i dekol­tem w łódkę à la Meghan Mar­kle. Nie było mię­si­stego, śmie­tan­ko­wego jedwa­biu, z któ­rego kre­acja została uszyta – cie­płego w odcie­niu, chłod­nego w dotyku. Były za to strzępy, góra strzę­pów. Tak jak w strzę­pach było całe jej życie.

Tę suk­nię wybie­rała razem z Ery­kiem. Podobno z przy­szłym panem mło­dym nie należy tego robić, ale on nie wie­rzył w takie prze­sądy.

– Nie zosta­wisz mnie chyba w nie­pew­no­ści aż do ostat­niej chwili? – Sie­dzieli na kawie w przed­dzień jej wizyty w salo­nie. Zdjął jej z ramie­nia nie­wi­dzialny pyłek, a potem popra­wił koł­nie­rzyk bluzki.

Kame­ralne ate­lier mody ślub­nej wypeł­niało zło­ci­ste świa­tło, pach­niało w nim palo santo, a z gra­mo­fonu sączył się miękki jazz. Wszyst­kie sukienki poka­zowe były w roz­mia­rze trzy­dzie­ści sześć. Meg odru­chowo wcią­gnęła brzuch.

– Może koronka? – Wła­ści­cielka ate­lier poma­chała do niej wie­sza­kiem z ażu­rową, pół­prze­zro­czy­stą suk­nią typu _naked dress_.

– Wygląda jak firanka. – Eryk skrzy­wił się i zamiast tego zdjął z wie­szaka mocno zabu­do­waną kre­ację z nie­to­pe­rzową górą i dłu­gimi ręka­wami.

– Szkoda ukry­wać taką figurę… – Wła­ści­cielka ate­lier patrzyła to na niego, to na Meg. Popra­wiła na sobie dzia­ni­nową sukienkę-tubę, która pod­kre­ślała jej pła­ski jak deska brzuch i ster­czące piersi.

– Będzie bar­dziej sty­lowo. – Eryk powie­sił suk­nię na ada­masz­ko­wym para­wa­nie przy­mie­rzalni i przez uła­mek sekundy zła­pał swoje odbi­cie w lustrze. Zacze­sał do góry szpa­ko­wate, wypo­ma­do­wane u bar­bera włosy. – Koniecz­nie zblu­zujmy talię.

– To może baskinka?

– Baskinki są _passé._

Mie­rząc kolejne waria­cje na temat koro­nek i tiuli, Meg wie­rzyła, że od zna­le­zie­nia tej jedy­nej zależy jej przy­szłe szczę­ście. Wcią­gała brzuch, gdy trzeba było dopiąć suwak, i wci­skała się w gor­sety uszyte dla kobiet z biu­stem dużo mniej­szym niż jej.

– Musimy odwró­cić uwagę od dekoltu. W kościele nie wypada. – Eryk bez par­donu pod­cią­gnął gor­set do góry, lekko miaż­dżąc piersi Meg. Sta­rała się nie oddy­chać, pełna obaw, że paję­cze szwy pusz­czą.

– To może odsłońmy ramiona? – Wła­ści­cielka ate­lier zsu­nęła rękawy sukienki. Prze­je­chała pal­cem po wysta­ją­cym oboj­czyku Meg. – A do tego deli­katna kolia.

– _Démodé._ – Eryk nawet nie spoj­rzał w ich stronę, tylko prze­glą­dał sukienki. Wie­szaki stu­kały jeden o drugi. – O, tu mamy coś _au courant_.

Suk­nia, którą wybrał, była uszyta z wielu warstw zwiew­nego, jedwab­nego szy­fonu w róż­nych odcie­niach bieli, który miękko uno­sił się z każ­dym ruchem. To była kre­acja stwo­rzona do tego, by w jej towa­rzy­stwie zgu­bić krysz­ta­łowy pan­to­fe­lek. Meg zro­biła kilka nie­śmia­łych kro­ków do jaz­zo­wej waria­cji w gło­śniku, a potem roze­śmiała się i zaczęła wiro­wać w całej tej ete­rycz­nej bieli. Czuła się jak Kop­ciu­szek, któ­rego książę za chwilę poprosi do tańca, a chłodne muśnię­cia jedwa­biu na skó­rze przy­pra­wiały ją o dresz­cze. Jej syl­wetka odbi­jała się tysiąc­krot­nie w krysz­ta­łowym żyran­dolu zawie­szo­nym pod sufi­tem. Zamknęła oczy.

– Zbyt strojna. – Eryk znów popra­wiał włosy w lustrze.

Wła­ści­cielka ate­lier spoj­rzała na zega­rek i zapro­po­no­wała, że spe­cjal­nie dla Meg zapro­jek­tuje zupeł­nie nowy model według wska­zań jej narze­czo­nego. Taka usługa kosz­to­wała Meg pół pen­sji wię­cej. Za to suk­nia była jak ze snu pro­jek­tanta _haute couture_. Nie spo­dzie­wała się, że przyj­dzie jej tak szybko się z niego obu­dzić…

Teraz ocie­rała łzy swoim jedwab­nym marze­niem. Czuła, jak z każ­dym cię­ciem, z każ­dym ruchem tępych kuchen­nych noży­czek odci­nała się od tego, co ją spo­tkało. Co nie było dla niej nawet nowe, a jed­nak za każ­dym razem rów­nie bole­sne. Co po raz kolejny pozba­wiło ją złu­dzeń, że kie­dyś będzie speł­niona, szczę­śliwa, w związku. Że będzie miała nor­malną rodzinę, jak wszy­scy. Że ułoży sobie życie.

Cięła i czuła, jak wzbiera w niej kolejna fala szlo­chu. Pocią­gnęła nosem i nie była już w sta­nie jej zatrzy­mać. Zakrztu­siła się od pła­czu, jakby była małą dziew­czynką. W spa­zmach sku­liła się na nie­ślub­nym kobiercu utka­nym ze szcząt­ków sukni i pla­nów na resztę życia. Zakryła twarz dłońmi i chciała krzyk­nąć, ale nie miała czym. Jej klatkę pier­siową wypeł­niał ołów. Nie umiała powie­dzieć, ile czasu trwała w takiej pozy­cji.

Nagle się otrzą­snęła. Wzięła głę­boki wdech, otarła łzy i odrzu­ciła włosy do tyłu. Zaczęła szybko zbie­rać jedwabne skrawki roz­sy­pane po całym pokoju. Skru­pu­lat­nie, by nic jej nie umknęło. Zapa­liła górne świa­tło i z uwagą przyj­rzała się pod­ło­dze. Zawi­nęła frag­menty mate­riału w popie­latą spód­nicę, którą miała na sobie. Nie mogły już tutaj leżeć.

Śli­zga­jąc się w raj­sto­pach po par­kie­cie, zanio­sła je do łazienki i cisnęła do wanny. Skro­piła resztką zmy­wa­cza do paznokci. Wytarła ręce o bio­dra. Kątem oka zoba­czyła na spód­nicy tłu­stą plamę po bitej śmie­ta­nie. Ją rów­nież skro­piła zmy­wa­czem, przez co mate­riał zaczął się odbar­wiać. Zaklęła. Pobie­gła do kuchni po zapałki, odpy­cha­jąc się od ścian. W przed­po­koju potknęła się o sza­ro­be­żowe szpilki. Zaklęła jesz­cze raz. Wró­ciła do łazienki, gdzie uspo­ko­iła się cie­płym odcie­niem pia­skowca, z któ­rego zro­biono olbrzy­mie kafle. Potarła zapałką o dra­skę i wrzu­ciła ją do wanny. Na krótki moment w powie­trze wzbił się poma­rań­czowo-nie­bie­ski pło­mień. Jedwab zaczął się kur­czyć, topić, pry­skać, a w końcu powoli zgasł. Zapach­niało palo­nymi wło­sami. Meg skrzy­wiła się i polała pogo­rze­li­sko wodą z prysz­nica.

Osmo­lone strzępki wyglą­dały teraz naprawdę żało­śnie, ale ona wcale nie poczuła ulgi.

_Parę godzin wcze­śniej_

Bąbelki cavy ener­gicz­nie muso­wały, roz­pry­sku­jąc się Meg na nosie. Pró­bo­wała je dys­kret­nie wytrzeć dło­nią, co było trudne, bo czuła, że jest cią­gle obser­wo­wana. Przy­szła teściowa czuj­nie śle­dziła każdy jej ruch. Co jakiś czas któ­ryś z zapro­szo­nych gości mie­rzył ją od góry do dołu, ska­nu­jąc w poszu­ki­wa­niu skaz.

Sza­ro­be­żowe zamszowe szpilki, które Meg wybrała na tę oka­zję, miały sied­mio­cen­ty­me­trowe obcasy. Kla­syczne, nie­zbyt wyso­kie, ale i nie niskie. W nor­mal­nych warun­kach swoim stu­ko­tem doda­wa­łyby jej ani­mu­szu i parę cen­ty­me­trów wzro­stu, co przy jej metrze sześć­dzie­się­ciu było nie bez zna­cze­nia. Pod­łogę w salo­nie pokry­wały jed­nak dywany. Mięk­kie i puchate spra­wiały, że obcasy Meg zapa­dały się, a każdy krok był jak wędrówka po pia­sku.

Minęła sofę, na któ­rej star­sza para zaja­dała się tar­tin­kami z tata­rem. Kobieta czu­łym gestem zdjęła okru­szek z policzka part­nera. Cie­pło roz­lało się w sercu Meg. Wyobra­ziła sobie sie­bie za kil­ka­dzie­siąt lat w takiej samej sytu­acji z Ery­kiem. Nagle poczuła, jak jej kostka się wykręca, ale w ostat­niej chwili przy­trzy­mała się porę­czy fotela. Drogę zata­ra­so­wali jej czte­rej postawni męż­czyźni z cyga­rami, któ­rzy prze­rzu­cali się wibo­rami, saro­nami oraz indek­sami WIG. Dym wdarł się do nosa Meg.

– Prze­pra­szam – zakrztu­siła się, ale nikt jej nie usły­szał. Musiała obejść męż­czyzn, chwie­jąc się na nie­sta­bil­nych obca­sach.

Wszyst­kie posta­cie wyda­wały jej się tego wie­czoru nie­na­tu­ral­nie olbrzy­mie, jakby była Ali­cją, która ugry­zła kawa­łek pomniej­sza­ją­cego ciastka. Do tego coś koło niej bzy­czało, jakby osy.

Rozej­rzała się wokół. Na środku salonu trzy doj­rzałe kobiety w per­łach naprze­mien­nie zasła­niały usta wypier­ścion­ko­wa­nymi dłońmi. Przy­ja­ciółki matki Eryka.

– …zarę­czyli się led­wie dwa mie­siące temu… – dobie­gło do Meg.

– Czy panna młoda jest…? – Jedna z kobiet zro­biła wymowny gest nad talią. Zabrzę­czały złote bran­so­letki.

– Raczej nie… – Meg zoba­czyła, jak mie­rzą ją kątem oka.

Wcią­gnęła brzuch. Jej obcasy znów nie­bez­piecz­nie się zachwiały, ale w ostat­niej chwili zła­pała się ramie­nia kel­nera, który wyrósł przed nią z tacą pełną kie­lisz­ków. Zadzwo­niło szkło.

– Jesz­cze cavy? – Zabrał jej do połowy opróż­niony kie­li­szek i podał nowy. Bąbelki strze­lały wysoko do góry.

– Chęt­nie. – Upiła duży łyk.

Z dru­giego pokoju usły­szała śmie­chy, a zaraz potem dono­śny głos narze­czo­nego. Poczuła lek­kie ukłu­cie w żołądku. Dla­czego nie było go przy niej?

Zwłasz­cza że to ich przy­ję­cie przed­ślubne, „mały” kok­tajl dla naj­bliż­szych, by się lepiej poznać na dzień przed uro­czy­sto­ścią. Zwy­czaj, który przy­szła teściowa Meg zapo­ży­czyła z ame­ry­kań­skich fil­mów. Nie mogła odża­ło­wać, że nie ma osoby, która popro­wa­dzi­łaby Meg do ołta­rza. Za to pozwo­liła im zaraz po ślu­bie ruszyć w mie­siąc mio­dowy na Hawaje.

– To kto w końcu przy­je­dzie z two­jej rodziny? – Kilka tygo­dni wcze­śniej przy­szła teściowa wybie­rała koperty do zapro­szeń ze stosu iden­tycz­nych w odcie­niu _écru_. – Ta jest gustowna, nie sądzisz?

– Piękna. – Meg prze­je­chała pal­cem po zło­tym brzeżku. Wolała bar­dziej surowe formy.

– Myśla­łam też o welo­nie. – Teściowa zamy­śliła się na chwilę, a potem ener­gicz­nie prze­ta­so­wała koperty. – Nie wiem, czy to dobry pomysł, no wiesz, w twoim wieku…

– Eryk mówi, że welon pasuje do sukni.

– To, co mówi Eryk, trzeba dzie­lić na pół. – Kobieta mru­gnęła do Meg. Jej skóra była tak pona­cią­gana, że na policzku poja­wiło się dziwne wybrzu­sze­nie. – Jeśli nie na cztery. Ina­czej daleko nie zaj­dziesz, dziecko. Pomyśl jesz­cze o tym welo­nie.

– Pomy­ślę. – Codzien­nie przed zaśnię­ciem myślała o momen­cie, w któ­rym Eryk przed ołta­rzem pod­nie­sie welon i złoży na jej ustach poca­łu­nek.

– Sto­sow­niej­szy byłby fascy­na­tor. – Przy­szła teściowa podała jej kopertę z papieru czer­pa­nego, w któ­rym zato­pione były sre­brzy­ste pajetki. – Może ta? Eryk wspo­mi­nał, że masz jakąś cio­cię.

– Wola­ła­bym białą.

– Wszy­scy bar­dzo chęt­nie byśmy ją poznali. Jeste­śmy ogrom­nie cie­kawi. – Teściowa postu­kała kopertą o blat stołu.

– Powiem jej. – Wie­działa, że tego nie zrobi. Na samą myśl poczuła zimny prąd bie­gnący wzdłuż krę­go­słupa. Kogo by miała zapra­szać? I dokąd? Do tego wymu­ska­nego domu w naj­lep­szej dziel­nicy, w któ­rym pach­niało pie­niędzmi i kon­tak­tami? Do tej rodziny, w któ­rej słowa „tra­dy­cja” i „nowo­cze­sność” odmie­niane były przez wszyst­kie przy­padki?

Na wspo­mnie­nie tam­tej roz­mowy Meg wzięła głę­boki wdech. W salo­nie pach­niało świe­cami z duszną nutą gar­de­nii, od któ­rej zawsze robiło jej się nie­do­brze. Powinna była zjeść przed imprezą, ale żołą­dek miała zaci­śnięty w supeł. Samo przy­ję­cie jed­nak było dobrym pomy­słem. Czuła, że dzięki niemu sta­nie się czę­ścią tej rodziny.

– Moja nowa lala. – Brat Eryka poka­zy­wał kole­gom w tele­fo­nie coś, co rów­nie dobrze mogło być zdję­ciem samo­chodu, jak i dziew­czyny.

– Zło­dzieje! Zdrajcy i zło­dzieje! – Wuj Eryka, łysy i opa­lony sie­dem­dzie­się­cio­letni ama­tor mara­to­nów i mor­so­wa­nia, wyma­chi­wał kie­lisz­kiem, jakby był dyry­gen­tem. – Zablo­ko­wali mi kolejną inwe­sty­cję.

– Ta infla­cja nas wykoń­czy. – Ciotka Eryka, postawna wła­ści­cielka sieci luk­su­so­wych pie­karni, wachlo­wała się zapro­sze­niem. – Ludzie nie mają na chleb.

– Niech jedzą ciastka! – Sio­stra pana mło­dego zachi­cho­tała i popra­wiła na udach kre­ację z nie­dy­skret­nym logo.

– To cio­cia mnie nauczyła, jak się obcho­dzić z męż­czy­znami. – Kuzynka Eryka, chuda sza­tynka w rogo­wych oku­la­rach, wska­zała pod­bród­kiem przy­szłą teściową Meg. – Cza­sami trzeba przy­mknąć oko. Dużo pochlebstw, małe kłam­stewka i mamy receptę na udany zwią­zek.

– Przez taką men­tal­ność wszyst­kie uto­niemy w patriar­cha­cie. – Skrzy­wiła się druga kuzynka w oku­la­rach awia­to­rach i z wyraź­nie zary­so­wa­nym brzusz­kiem. – Lepiej daj mi namiary na wagi­no­pla­stykę po ciąży.

– Śluby są takie uro­cze. Na bank będę pła­kał. – Tomasz, przy­ja­ciel Meg, oparł się o ramię kel­nera.

Od nad­miaru bodź­ców krę­ciło jej się w gło­wie. W tłu­mie gości wciąż nie mogła zna­leźć Eryka. Znów poczuła ukłu­cie w żołądku. Przy­tłu­mione świa­tło roz­my­wało kon­tury, nada­jąc przed­mio­tom mięk­kie kształty, a z twa­rzy przy­by­łych, zwłasz­cza pani domu, usu­wa­jąc wszel­kie emo­cje oraz oznaki sta­rze­nia się. Wszystko wyda­wało się Meg odre­al­nione. Prze­su­nęła się wzdłuż ściany poma­lo­wa­nej na głę­boki odcień tur­kusu i otarła o mio­do­wo­złote, aksa­mitne fotele. Miała ochotę się za nimi scho­wać, ale powstrzy­mała pokusę. Tuż obok stała fiku­śna lampa niczym sur­re­ali­styczna palma – na zło­tej pta­siej nóżce, z aba­żu­rem z ufar­bo­wa­nych na more­lowo, stru­sich piór, które zle­wały się z ozdo­bami na kape­lu­szu sie­dzą­cej obok nie­zna­jo­mej kobiety. Po chwili roz­po­znała babkę Eryka, naj­wy­raź­niej mocno zmie­nioną maki­ja­żem. Ski­nęła do niej nie­śmiało, ale kobieta nie odwza­jem­niła uśmie­chu. Meg poża­ło­wała, że zosta­wiła tele­fon w kie­szeni płasz­cza. Mogłaby pouda­wać, że pisze ese­mesy. Pode­szła do dębo­wej komody. W wazach pysz­niły się kom­po­zy­cje z cię­tych kwia­tów – dalii i chry­zan­tem, jakby żyw­cem prze­nie­sione z nider­landz­kich płó­cien. Scho­wała się w ich cie­niu i przyj­rzała im z prze­sadną uwagą. Na jed­nym z list­ków dostrze­gła bie­dronkę. Co ona tu robiła? Zimą? Nie mogła pozbyć się wra­że­nia, że ta bie­dronka, jak zakłó­ce­nie z innego świata, była tu w jakimś celu. Jakby miała jej dodać otu­chy. Zupeł­nie jak ona nie paso­wała do oto­cze­nia. Meg uśmiech­nęła się do owada, obli­zu­jąc czer­woną szminkę, która – podob­nie jak obcasy – miała jej doda­wać pew­no­ści sie­bie.

Czy były jakieś sygnały? Nie­ko­niecz­nie.

Gdy Eryk poja­wił się w życiu Meg – a było to nie­dawno, zale­d­wie kilka mie­sięcy wcze­śniej – wszystko, co do tam­tego momentu prze­żyła, stra­ciło kolory. Stało się wybla­kłe, zwy­czajne, banalne i posza­rzałe. Eryk lubił wiel­kie gesty i spek­ta­ku­larne zagra­nia. Jeśli miała w sobie ogra­ni­czoną pojem­ność na kom­ple­menty, to on dawno wyczer­pał jej życiowy limit. Czuła się przez niego widziana.

W mod­nych war­szaw­skich knaj­pach drwili z drob­no­miesz­czań­skich kon­we­nan­sów, wpra­wia­jąc w kon­ster­na­cję kel­ne­rów: dania jedli pal­cami lub odsy­łali do kuchni gaz­pa­cho ze skargą, że jest zimne. W dro­gich skle­pach wybie­rali naj­bar­dziej gro­te­skowe kre­acje, w któ­rych para­do­wali przed osłu­pia­łymi kasjer­kami. Ści­gali się na miej­skich hulaj­no­gach i cho­dzili na imprezy do cen­trum, pijąc cytry­nowe szoty o pią­tej nad ranem. Potem trwali w tygo­dnio­wej abs­ty­nen­cji, dys­ku­tu­jąc nad czar­kami z mat­chą o sen­sie życia. Cza­sem wystar­czało jedno słowo i już się śmiali. Cza­sem nie potrze­bo­wali żad­nych słów, by się rozu­mieć. Eryk chęt­nie się przed nią otwie­rał i rów­nie chęt­nie słu­chał. Miała poczu­cie, że może mu się zwie­rzyć ze swo­ich naj­głęb­szych sekre­tów i że nie zosta­nie wyśmiana. Nie żeby to robiła. Po co by miała to robić?

Ale cho­ciaż od samego początku czuła, że pcha ją w jego kie­runku siła, któ­rej nie odwa­żyłby się opi­sać nawet sam New­ton, to rów­no­cze­śnie ciężko było jej się pozbyć wra­że­nia, że coś w tej ukła­dance nie grało. Nie umiała tego nazwać. A może raczej – nie chciała?

Bo były też inne sygnały.

Tele­fon, który Eryk zawsze kładł wyci­szony, ekra­nem do dołu. Wylo­go­wy­wał się ze wszyst­kich kont na kom­pu­te­rze za każ­dym razem, gdy ich uży­wał.

Jego chód – nie­zau­wa­żal­nie zwiewny, jakby uno­sił się mili­me­try nad zie­mią. Ale wła­śnie to spra­wiało, że był tak świet­nym tan­ce­rzem.

Ukrad­kowe spoj­rze­nia, gdy mijali inne pary. Nie miała pew­no­ści, za kim się oglą­dał. Ale prze­cież wie­działa, jak bar­dzo inte­re­so­wali go inni ludzie.

Nie­wy­bredna obe­lga, którą rzu­cił w ich kie­runku pijany dre­siarz roz­draż­niony jego nie­na­chalną męsko­ścią.

Gdy szli ulicą, nie­śmiało muskała jego dłoń. On rzadko brał Meg za rękę.

Był piękny. Z tym cia­łem wyrzeź­bio­nym w sek­cji wio­ślar­skiej, w tych dro­gich ubra­niach, w któ­rych nie było cie­nia osten­ta­cji, pach­nący drze­wem aga­ro­wym. Czuła dumę, że idzie obok niego, że są razem. Miała wra­że­nie, że została wybrana. Przy nim każdy inny męż­czy­zna wyda­wał się abso­lut­nie nie­cie­kawy. Pro­sty, nie­skom­pli­ko­wany, bez klu­cza do jej kobie­cej duszy.

– Nie spo­tka­łem kobiety takiej jak ty. – Eryk nachy­lił się nad Meg i spoj­rzał jej głę­boko w oczy, jak jesz­cze ni­gdy do tej pory.

Poczuła łasko­ta­nie w brzu­chu, jakby od środka ocie­rały się o nią kocięta. I może dla­tego zde­cy­do­wała się zadać to pyta­nie, bar­dzo cicho:

– Kochasz mnie?

Nachy­lił się nad nią jesz­cze bar­dziej, mili­me­try od jej skóry, oczu, nosa, ust. Czuła zapach jego drzew­nej wody koloń­skiej, muśnię­cia jego zaro­stu, cie­pło jego odde­chu. Przy­mknęła powieki.

– Jesteś dla mnie ważna. – Odsu­nął się i pogła­skał ją po twa­rzy.

Kocięta w brzu­chu Meg znik­nęły. Jed­nak tuż przed zaśnię­ciem przy­po­mi­nała sobie ten moment, prze­ży­wa­jąc go jesz­cze raz, jakby w zapę­tle­niu. Może Eryk nie umiał mówić o miło­ści, ale ona, Meg, była dla niego ważna.

Czy były jakieś znaki ostrze­gaw­cze? Być może.

Kie­dyś odwró­cił wzrok, gdy przy­pad­kiem odpięły się guziki w jej koszuli. Wów­czas ją to ujęło. Tłu­ma­czyła sobie, że zamiast podą­żać za sam­czymi instynk­tami rodem z kalen­da­rzy dla tirow­ców, Eryk wolał tajem­nice i nie­do­po­wie­dze­nia. Zuchwała oczy­wi­stość kobie­cego dekoltu była dla niego niczym deser podany przed daniem głów­nym. Tra­cił ape­tyt.

Raz, gdy wypił za dużo, ze łzami w oczach dopy­ty­wał ją, czy przyj­mie go takiego, jaki jest, w cało­ści. Roz­czu­liło ją to. Pomy­ślała, że pod wpły­wem alko­holu ujaw­nił się Eryk, któ­rego nie znała – nie­pewny sie­bie, podob­nie jak ona sama.

Nie łączyła ich wielka namięt­ność, ale czy musiała łączyć? Cie­le­sność ni­gdy nie była sferą, którą Meg jakoś szcze­gól­nie eks­plo­ro­wała. Nawet nie dla­tego, że nie chciała. Po pro­stu nie bar­dzo miała ku temu oka­zję. Eryk kochał się z nią rzadko, zawsze po alko­holu i przy zga­szo­nym świe­tle. Cza­sem, by uła­twić mu sprawę, wyda­wała z sie­bie kilka uda­wa­nych jęków. Potem koń­czył już sam, w łazience. Ale kiedy po wszyst­kim chciała się do niego przy­tu­lić, przyj­mo­wał ją nie­chęt­nie.

– Po co ta uczu­ciowa osten­ta­cja? – Odsu­nął się od Meg, kiedy pró­bo­wała wtu­lić się w jego klatkę pier­siową. – Drę­twieje mi ręka.

– Lubię się do cie­bie przy­tu­lać… – Zamiast Eryka, objęła poduszkę.

– Dla mnie nie­pew­ność jest bar­dziej sexy. – Pod­niósł się na łóżku i się­gnął po koszulę.

– Może jed­nak zosta­niesz na noc?

– Zostawmy coś sobie na póź­niej. – Poca­ło­wał ją w czoło i już go nie było.

Nawet na ich ślub, choć poprze­dzony zarę­czy­nami na dachu naj­wyż­szego budynku w mie­ście, naci­skała głów­nie jego matka. Jed­no­cze­śnie był speł­nie­niem wiel­kiego marze­nia Meg. O bia­łej sukni, o obrączce, o „tak” przy ołta­rzu. O nor­mal­no­ści i rodzi­nie. Za nic w świe­cie nie chciała z tego rezy­gno­wać. Skąd mogła wie­dzieć, że los, jak wiele razy wcze­śniej, zrobi to za nią?

Bo były też znaki bar­dziej oczy­wi­ste. Na przy­kład taki.

Do pokoju wje­chał tort: trzy­pię­trowy, ozdo­biony praw­dzi­wymi różami i gałąz­kami gip­sówki. Arty­stycz­nie maź­nięty nie­równą war­stwą bia­łego kremu, przez którą prze­bi­jał bisz­kopt, niczym ciało w ślub­nej bie­liź­nie. Jego poja­wie­nie się wywo­łało entu­zjazm wśród gości. W ogól­nym zamie­sza­niu pra­wie nikt nie zauwa­żył, że Tomasz – dobry przy­ja­ciel Meg, a jed­no­cze­śnie świa­dek na ich przy­szłym ślu­bie – pró­bo­wał poca­ło­wać pana mło­dego. A ten jakoś szcze­gól­nie się nie opie­rał.

Spoj­rze­nia męż­czyzn się skrzy­żo­wały.

– Nie teraz. – Meg odczy­tała słowa z ruchu warg Eryka. Nie wie­dzieć czemu, całą tę scenę zoba­czyła w dużym spo­wol­nie­niu.

Na chwilę sta­nęło jej serce, a nogi momen­tal­nie zaczęły ważyć tonę. Nie była w sta­nie zro­bić żad­nego kroku, szcze­gól­nie w tych absur­dal­nych obca­sach. Nie miała pew­no­ści, czy idąc, nie zaplą­cze się w dywan. Ostroż­nie rozej­rzała się na boki. Czy jej się wyda­wało, czy w salo­nie na uła­mek sekundy zapa­dła cisza? Już po chwili jed­nak goście oży­wili się i uto­nęli w roz­en­tu­zja­zmo­wa­nych szep­tach, zarod­ni­kach póź­niej­szych plo­tek. Zda­wali się nie zauwa­żać sceny, która roze­grała się pod oknem ozdo­bio­nym zasło­nami z plu­szu w odcie­niu mar­sali. Meg zła­pała spoj­rze­nie przy­szłej teścio­wej. Kobieta puściła do niej oczko, a potem zabrała się do kro­je­nia tortu. Bita śmie­tana ście­kała po ostrzu noża.

– Nie pij tyle, synu… – syk­nęła do Eryka, na co jego ojciec wzniósł toast.

– Za mło­dych!

Kie­liszki zaiskrzyły w świe­tle świec. Cały pokój wypeł­niły śmie­chy i stu­ka­nie. Za to Meg nie mogła oddy­chać. Czy jesz­cze kie­dy­kol­wiek będzie w sta­nie?

– Kocha­nie, nic się nie martw, po ślu­bie na pewno wszystko się wam ułoży – szep­nęła matka Eryka, poda­jąc jej tort.

Wtedy nagle w całym domu zapa­dła ciem­ność. Nie­wiele myśląc, Meg wyrwała się ze szpo­nów nie­do­szłej teścio­wej i po omacku pobie­gła do wyj­ścia. Dywan pod jej sto­pami falo­wał niczym ruchome wydmy. W ciem­no­ściach ktoś przez przy­pa­dek pocią­gnął ją za sukienkę, potknęła się i wpa­dła na stół. Tale­rze roz­bi­jały się o zie­mię jak lawina z por­ce­lany. Nie zwa­ża­jąc na okrzyki o rodo­wej zasta­wie, brnęła przed sie­bie, aż zde­rzyła się z drzwiami. Naci­snęła klamkę i wypa­dła na zewnątrz.

Bie­gła pustą ulicą wil­lo­wej dziel­nicy, a stu­kot szpi­lek na twar­dej nawierzchni chod­nika wyzna­czał rytm jej spa­zma­tycz­nemu szlo­chowi. Uliczne latar­nie przy­ga­sały jedna za drugą, kiedy je mijała.ROZDZIAŁ 2

_Mie­siąc póź­niej_

Nie zamie­rzała prze­ga­pić wio­sny. Nie wie­działa w końcu, ile ich jesz­cze ma przed sobą. Szare chmury pędziły po nie­bie, gonił je wiatr, odsła­nia­jąc co jakiś czas skrawki błę­kitu, a nawet prze­bitki słońca. W ogro­dzie szpaki ćwi­czyły woka­lizy, a gałę­zie drzew, na­dal czarne, zda­wały się poru­szać z inną ener­gią – jakby wie­działy, że lada moment eks­plo­dują zie­le­nią. Mimo że Regina miała za sobą wiele poran­ków takich jak ten, wciąż zachwy­cało ją to uczu­cie, które im towa­rzy­szyło, gdy wszystko było jesz­cze eks­cy­tu­jącą nie­wia­domą, a przy­szłość roz­wi­jała się przed jej sto­pami niczym bogato zdo­biony per­ski dywan. I rze­czy­wi­ście, tuż po prze­bu­dze­niu poczuła w brzu­chu muśnię­cie intu­icji, jak list posłańca zapo­wia­da­jący przy­by­cie kró­lo­wej, więc choć zapla­no­wała na ten dzień seans ciszy połą­czony z oczysz­cza­ją­cym przed­nów­ko­wym postem, posta­no­wiła wybrać się do sklepu. Lodówka nie mogła być pusta, gdy do domu zmie­rzał gość!

Tak dawno nikogo u sie­bie nie przyj­mo­wała. Czasy, gdy jej dom tęt­nił życiem, minęły bez­pow­rot­nie. Teraz snuły się po nim nie­mal wyłącz­nie wspo­mnie­nia. Ow­szem, bywały tak gło­śne, że nie dawały jej spać. Wciąż jed­nak były tylko wspo­mnie­niami, prze­zro­czy­stymi jak prze­słony w obiek­ty­wie praw­dzi­wego życia. Przy śnia­da­niu, na które skła­dała się kasza manna z kon­fi­turą wiśniową, zoba­czyła dziew­czynę, a zaraz po niej kolejną. Stały przy kuchen­nym oknie, jakby wypa­try­wały oznak wio­sny, ale nie widziały sie­bie nawza­jem. Jedna miała ogni­sto­rude włosy, druga – ciemne, ele­gancko zwią­zane z tyłu głowy. Matka i córka, a jed­nak w tym samym wieku, oby­dwie sie­dem­na­sto­let­nie. Wspo­mnie­nia z róż­nych lat mie­szały się ze sobą. Gubiły chro­no­lo­gię, a Regina coraz rza­dziej potra­fiła napro­wa­dzić ją na wła­ściwy tor. Coraz czę­ściej nie wie­działa, czy wspo­mina swoją mło­dość, dzie­ciń­stwo, czy może meno­pauzę. Czas prze­szły nie był line­arny. Był cha­osem.

W tym wszyst­kim toczyło się codzienne życie – pro­ste przy­jem­no­ści i rytu­ały, które poma­gały ten chaos poskro­mić. Nie spo­dzie­wała się, że cokol­wiek może je zakłó­cić, a jed­nak pod­szepty intu­icji nie dawały jej spo­koju. Już dawno temu nauczyła się, by nie igno­ro­wać swo­ich prze­czuć. Wzięła ostatni łyk naparu z kurzej stopki, który poma­gał jej na pro­blemy z poda­grą, i zga­siła kadzi­dło z krwaw­nika w resztce płynu pozo­sta­łego na dnie szklanki. Zdjęła z wie­szaka ciem­no­zie­lony pro­cho­wiec i zawią­zała na wło­sach malo­waną w maki chu­stę. W przed­po­koju na sto­liku, tuż pod lustrem, stał zaku­rzony bake­li­towy tele­fon. Prze­je­chała pal­cem po jego słu­chawce. Po chwili waha­nia się­gnęła po szminkę, która – rów­nie zaku­rzona – cze­kała na swój wielki moment.

Z ustami zabar­wio­nymi różem Regina wresz­cie czuła, że jest gotowa do wyj­ścia. Odkąd pamię­tała, kolory doda­wały jej odwagi.

Powoli otwo­rzyła cięż­kie drzwi sklepu, a potem, opie­ra­jąc się na drew­nia­nej lasce, która doda­wała jej ani­mu­szu, wędro­wała alej­kami jak pod­czas wizyty w muzeum. Przy sto­isku z pie­czy­wem wybrała białe bułeczki, które nie­mal parzyły ją w dło­nie. Nie mogła się powstrzy­mać, by nie zacią­gnąć się ich zapa­chem, od któ­rego śli­nianki zaczęły pra­co­wać jak osza­lałe. Wło­żyła do koszyka osełkę masła i tłu­sty, mokry twa­róg na wagę, który kru­szył się w pal­cach – dobrze, że sprze­daw­czyni owi­nęła go podwójną war­stwą per­ga­minu. Nędzne, przed­wio­senne warzywa nie wzbu­dziły zaufa­nia Reginy. Przy­glą­dała im się, mru­żąc przez dłuż­szą chwilę oczy, by w końcu wybrać pęczek dymki i zwięd­nię­tych rzod­kie­wek. Po powro­cie do domu zamie­rzała wło­żyć je do miseczki z wodą, by odzy­skały jędr­ność. Przy dziale z wędli­nami wstrzy­mała oddech. Tyle cier­pie­nia! Nie miała dziś jed­nak czasu, by kon­tem­plo­wać los nie­win­nie stra­co­nych, bo oto intu­icja-posła­niec coraz dobit­niej pod­po­wia­dała jej, że gość się zbli­żał.

Regina przy­spie­szyła kroku. Przy sto­isku z alko­ho­lem jej uwagę przy­kuł koniak – był jak płynny bursz­tyn, obiet­nica bło­go­ści oble­pia­ją­cej ciało od środka. Potem jed­nak przy­po­mniała sobie o nalewce z pigwy, którą trzy­mała na spe­cjalne oka­zje już od ponad trzech lat. Kasy wid­niały na hory­zon­cie. Naj­więk­szą przy­jem­ność Regina zosta­wiła sobie na koniec. Zaczęła wodzić wzro­kiem po kolo­ro­wych owij­kach cze­ko­lad, błysz­czą­cych opa­ko­wa­niach cia­stek. Ich nazwy roz­ma­zy­wały jej się przed oczami, ale to nie sta­no­wiło pro­blemu. Udzie­liła jej się cukrowa aura – w lek­kiej eks­ta­zie wrzu­ciła do koszyka pta­sie mleczko, bisz­kopty, kocie języczki, cze­ko­ladę „Jedyna”, torebkę kuku­łek i deli­cje. Po chwili waha­nia doło­żyła jesz­cze nowość – cia­steczka can­tuc­cini, które sku­siły ją biało-czer­wono-zie­lo­nym opa­ko­wa­niem w roz­mia­rze XL. Coś jej pod­po­wia­dało, że gość nie będzie zado­wo­lony z tej obfi­to­ści sło­dy­czy, ale jed­no­cze­śnie dobrze mu ona zrobi.

Wsu­nęła drobne do saszetki z pie­niędzmi i opie­ra­jąc się na lasce, wyszła ze sklepu. Podmuch wia­tru roz­wiał jej włosy. Wysta­wiła do niego twarz jak do poca­łunku, a on musnął jej skórę. Zmru­żyła powieki. Pach­niał wil­gotną zie­mią, spod któ­rej wyła­niają się pierw­sze wio­senne rośliny. Pach­niał życiem. Potem szep­nął jej coś do ucha, ale ona nie zro­zu­miała. Gdy otwo­rzyła oczy, nie wie­działa, gdzie jest.

Obraz roz­ma­zy­wał jej się przed oczami i potrze­bo­wała chwili, by go wyostrzyć. Ścieżka bie­gła wśród topoli, chod­nik był nie­równy i pokrzy­wiony, zwłasz­cza w miej­scach, gdzie wybrzu­szały się pod nim korze­nie drzew. Poczuła, że musi się pospie­szyć. Nie­zu­peł­nie wie­działa dla­czego, ale nagle jej ciało wypeł­niły żywot­ność i słodka nuta nadziei. Gdzieś na końcu tej drogi, za szpa­le­rem topoli, ktoś na nią cze­kał. To o nim szep­tał jej wiatr. Nie była pewna jego imie­nia, za to jej serce naj­wy­raź­niej już wie­działo, pró­bu­jąc je przy­po­mnieć przy­spie­szo­nym biciem. Z wra­że­nia zaschło jej w gar­dle, a od lędźwi aż do karku prze­biegł elek­try­zu­jący dreszcz. Brzuch wypeł­niła mięk­kość, jakby ktoś roz­lał w nim kisiel tru­skaw­kowy. Poczuła, że czas nagli, że jesz­cze chwila, a ten ktoś tam gdzieś znik­nie. A tego bar­dzo by nie chciała. Pró­bo­wała pod­biec, a wtedy potknęła się na nie­równym wybrzu­sze­niu chod­nika.

Ktoś krzyk­nął, poczuła pod dłońmi szorstką fak­turę płyt. Ktoś inny chwy­cił ją mocno pod pachami i pod­niósł do pionu. Świat wiro­wał jej pod sto­pami. Przez chwilę znowu nie wie­działa, gdzie ani kim jest. Ktoś podał jej laskę, z ulgą się na niej oparła. To ją oprzy­tom­niło. Spoj­rzała z góry na swoje stopy w orto­pe­dycz­nych pan­to­flach. Długą do połowy łydki spód­nicę, niczym łowicki pasiak, którą roz­wie­wał wiatr. Kostki w cie­li­stych raj­sto­pach, spod któ­rych prze­bi­jała błę­kit­no­fio­le­towa sieć żyla­ków. Po jej policzku spły­nęła łza.

– Czy potrze­buje pani pomocy? – usły­szała. – Czy wezwać pogo­to­wie?

Odpo­wie­działa, że nie trzeba. Ktoś zbie­rał roz­sy­pane po chod­niku zakupy. Ktoś inny pytał, czy nie odpro­wa­dzić jej do domu. Wiatr mierz­wił włosy i korony pobli­skich topoli. Nie pamię­tała swo­jego adresu, ale na szczę­ście miała przy sobie dowód. Miły, wysoki mło­dzie­niec wziął ją deli­kat­nie pod rękę. Wciąż oszo­ło­miona, pozwo­liła mu się odpro­wa­dzić.

Te zawroty zda­rzały jej się co jakiś czas, ostat­nio jakby czę­ściej. Nikomu o nich nie wspo­mi­nała. Nie cho­dziła do leka­rzy, bo nie miała pew­no­ści, czy nie będą chcieli jej tego ode­brać. Zresztą jak mia­łaby im to opi­sać? Jak kartkę, która wypa­dła z pamięt­nika? Krótki moment jakby ze świata snu, chwilę byt­no­ści w innej cza­so­prze­strzeni? Nie umiała tego pre­cy­zyj­nie nazwać, ale za każ­dym razem żało­wała, że musiała wró­cić. Marzyła, by wspo­mnie­nia, prze­zro­czy­ste i wybla­kłe, odzy­skały kolory.

Pozwo­liła mło­dzień­cowi odpro­wa­dzić się do domu. Było w tym męż­czyź­nie coś przy­jem­nego, co spra­wiało, że miała ochotę zapa­rzyć her­baty z dzi­kiej róży i podać mu ją w naj­lep­szej por­ce­la­no­wej fili­żance w gra­na­towo-złoty rzu­cik, a potem, jak za daw­nych cza­sów, wypy­ty­wać go zupeł­nie nie­dy­skret­nie o sprawy ser­cowe i miło­sne pod­boje. Wyczu­wała, że miałby jej nie­jedno do powie­dze­nia. Nie to, żeby po dro­dze do domu nie prze­ska­no­wała jego serca. Nie byłaby sobą, gdyby tego nie zro­biła. Nie doszu­kała się na nim jed­nak żad­nej więk­szej bli­zny, choć oczy­wi­ście w jego wieku nie dało się ich unik­nąć. Serce mło­dzieńca było doświad­czone i mimo że obec­nie puste, to jed­nak otwarte, gotowe, by wpro­wa­dzić w swój spo­kojny rytm nieco upoj­nego zamie­sza­nia.

Regina znów przy­mknęła oczy i wpro­wa­dziła się w słodki stan sku­pie­nia. Poczuła, jak ener­gia pły­nie przez jej ciało od lędźwi aż do korony głowy. Była jak snop różo­wego świa­tła, które prze­świe­tlało wszystko, co napo­ty­kało po dro­dze. Zwłasz­cza samotne serca. Ale choć kie­dyś nie spra­wi­łoby to jej naj­mniej­szego pro­blemu, nie zna­la­zła w oko­licy nikogo dla mło­dzieńca. Wes­tchnęła. Czasy jej świet­no­ści minęły. Umie­jęt­no­ści roz­my­wały się dzień po dniu jak kręgi na wodzie. Na swo­jej dro­dze spo­ty­kała coraz mniej samot­nych osób. Nie była już nikomu potrzebna.

– Jest pani pewna, że nie wzy­wać leka­rza? Może zadzwo­nię do kogoś z rodziny? – Mło­dzie­niec prze­cze­sy­wał potar­gane włosy dłońmi. „R” dys­kret­nie zawi­bro­wało w jego gło­sie.

– Zapa­rzę panu róży. – Zanim chwy­ciła za czaj­nik, odru­chowo zer­k­nęła, czy mło­dzie­niec nosi obrączkę. A więc nie pomy­liła się: nie było jej, zauwa­żyła za to poma­lo­wane na gra­na­towo paznok­cie. Uśmiech­nęła się na ten widok. Lubiła małe dzi­wac­twa i codzienne sza­leń­stwa. Byli ule­pieni z podob­nej gliny.

– A te zakupy? – Mło­dzie­niec zaj­rzał do torby ze sło­dy­czami. – Będzie dziś pani miała gości?

– Coś mi mówi, że tak. – Uśmiech­nęła się tajem­ni­czo. – Ale to nie prze­szka­dza poucz­to­wać także nam. W podzięce za przy­nie­sie­nie zaku­pów.

Mło­dzie­niec wypił napar z róży trzema szyb­kimi łykami. Roz­glą­dał się po kuchni, jakby cze­goś szu­kał. Omia­tał wzro­kiem drew­niane ściany i półki pełne bibe­lo­tów pamię­ta­ją­cych jesz­cze czasy Ste­fa­nii. Zatrzy­mał wzrok na paję­czy­nie.

– Mój dom szy­kuje się już na wio­snę. – Choć Regina nie wsty­dziła się bała­ganu, bo uwa­żała, że wpro­wa­dzał w życie każ­dego czło­wieka pożą­daną dawkę cha­osu, jed­no­cze­śnie zda­wała sobie sprawę, jakie może robić wra­że­nie na innych.

– Pani dom to praw­dziwa enklawa nowego życia – zaśmiał się mło­dzie­niec i zer­k­nął na kalen­darz. – Dziś Jare Gody!

– Ach! – Kla­snęła w dło­nie Regina. – Gdyby nie mój wiek, chęt­nie bym świę­to­wała. Ale – wska­zała laską na swoje nogi – tym razem Jaro­wit będzie raczej musiał obejść się beze mnie.

– Pozdro­wię go od pani – zapew­nił ją mło­dzie­niec, wciąż czuj­nie roz­glą­da­jąc się dookoła.

Pomy­ślała, że sam wygląda jak Jaro­wit – młody bóg, wysoki, żywotny, piękny, z kolo­ro­wymi paznok­ciami, z bujną czu­pryną, którą wciąż prze­cze­sy­wał pal­cami.

– Na pewno nie chce pani zadzwo­nić do leka­rza? – Wska­zał na bake­li­towy tele­fon na korbkę. Jego fry­zura wyglą­dała dokład­nie tak samo jak przed chwilą.

– Synku, gdy­bym miała dzwo­nić do leka­rza za każ­dym razem, gdy się poty­kam, musia­ła­bym to robić kilka razy dzien­nie. – Roze­śmiała się, ale mło­dzie­niec wcale nie wyglą­dał na uspo­ko­jo­nego. Potrze­bo­wała nie lada sta­now­czo­ści, by go odpra­wić.

Gdy za nim zamknęła, przy­ło­żyła na chwilę czoło do drzwi. Znów poczuła snop świa­tła wypeł­nia­jący jej ciało. Coś nie dawało jej spo­koju. To coś szep­tało, że ten uro­czy młody czło­wiek, szar­mancki i dobrze wycho­wany, z wywa­żoną nutą sza­leń­stwa, zna­jący kul­turę Sło­wian, może spro­wa­dzić jakieś kło­poty.

Jakie? Na razie nie wie­działa.

Życie nauczyło ją jed­nak, by tego nie igno­ro­wać.

Coś spa­dło w kuchni na pod­łogę.

Tym razem to nie wspo­mnie­nia zakłó­cały jej spo­kój, tylko Ste­fa­nia z Ger­trudą, zadzi­wia­jąco widoczne, mimo że nie­ma­te­rialne. I znów, jak za każ­dym razem, gdy ją odwie­dzały, poczuła meta­liczny posmak w ustach. Upływ czasu zupeł­nie ich nie doty­czył. Zaczy­nała wyglą­dać sta­rzej od nich. Przy­ło­żyła dło­nie do twa­rzy, nacią­ga­jąc skórę.

– Czego chce­cie?

Ger­truda zmie­rzyła ją od stóp do głów, bar­dzo, bar­dzo powoli, a potem zatrzy­mała wzrok na jej poma­lo­wa­nych na różowo ustach.

– Roz­ma­za­łaś się.

Regina przy­gry­zła górną wargę. Z całej siły zaci­snęła dłoń na lasce. Za każ­dym razem, gdy Ger­truda odwie­dzała ją bez zapo­wie­dzi, miała ochotę powie­dzieć, by wię­cej tego nie robiła. Zamiast tego bez słowa prze­szła koło niej i zaczęła wyj­mo­wać zakupy na stół. Sło­dy­cze zosta­wiła w tor­bie. Po co dener­wo­wać Ste­fa­nię? Jęk­nęła, schy­la­jąc się po rzod­kiewki.

– A mówi­łam ci, żebyś wię­cej ćwi­czyła. – Ger­truda była z nich wszyst­kich naj­wyż­sza i naj­bar­dziej wyspor­to­wana. Silna. Ni­gdy się nie gar­biła, nawet gdy była nasto­latką. Regina dys­kret­nie ścią­gnęła łopatki.

– Co tam kupi­łaś? – Ste­fa­nia zer­k­nęła na blat. Słońce ryso­wało wokół jej syl­wetki zło­ci­stą otoczkę. Wyda­wała się jesz­cze bar­dziej zaokrą­glona niż zazwy­czaj, co Regina zauwa­żyła z pewną dozą satys­fak­cji. – Nie za mało tej śmie­tanki?

– Do twa­rożku będzie w sam raz. – Regina odwró­ciła się do Ger­trudy, któ­rej syl­wetka migo­tała na tle kre­densu. – Jakaś nie­wy­raźna dzi­siaj jesteś.

– Jestem jak zawsze.

– Jakaś taka bar­dziej zimna…

– I taka tru­pio blada…

– Ha, ha, bar­dzo śmieszne.

– Jak poumie­ramy, to będziemy poważne. O, prze­pra­szam – par­sk­nęła Regina.

– Mogła­byś sobie daro­wać te zło­śli­wo­ści. – Syl­wetka Ger­trudy naj­pierw stała się jesz­cze bar­dziej prze­zro­czy­sta, a potem nabrała wyra­zi­sto­ści, zupeł­nie jakby była żywa.

Tym­cza­sem Ste­fa­nia prze­mknęła obok w kie­runku poukry­wa­nych zaku­pów. Była tak pulchna, że wyglą­dało, jakby prze­ta­czała się nad zie­mią.

– Pta­sie mleczko! – wykrzyk­nęła z dzie­cię­cym zachwy­tem.

– I po co tyle sło­dy­czy? – Ger­truda patrzyła na nie z wyso­ko­ści swo­jego metra sie­dem­dzie­siąt osiem. Wzrost zawsze poma­gał jej utrzy­mać poczu­cie wyż­szo­ści.

– Uwa­żaj, Regino, bo ci zaraz ski­śnie ta śmie­tanka… – Ste­fa­nia nie prze­sta­wała prze­świe­tlać zawar­to­ści torby. – Kupi­łaś kukułki! I deli­cje! Uwiel­bia­łam deli­cje!

– Wiesz, że nie służą ci te sło­dy­cze, Regino. Badasz cukier?

– Ger­trudo, dla cie­bie mamy rzod­kiewki! – Syl­wetka Ste­fa­nii nabrała różo­wego koloru. – I kala­repę. – Pobla­dła.

– Jak to dobrze, że ona umarła. Przy­naj­mniej nie ma już pokus – wes­tchnęła Ger­truda, od góry do dołu mie­rząc krą­głą syl­wetkę Ste­fa­nii.

– Teraz jem oczami – roz­chi­cho­tała się Ste­fa­nia. Jej ekto­pla­zma pociem­niała. – Cze­ko­lada „Jedyna”! Ostatni raz jadłam taką w dzie­więć­dzie­sią­tym szó­stym.

Ger­truda prze­nio­sła spoj­rze­nie na Reginę, która zatrzę­sła się, jakby ktoś wła­śnie wrzu­cił ją do prze­rę­bla.

– Ileż to pie­nię­dzy poszło na te tru­ci­zny, Regino?

Choć bar­dzo chciała nie dać się spro­wo­ko­wać, nie wytrzy­mała.

– A może narwę ci trawy? To dopiero byłaby dieta: trawa, powie­trze i łzy osób, które zde­ner­wo­wa­łaś, Ger­trudo.

– Odwod­nie­nie by ci na pewno nie gro­ziło. O święta sło­dy­czy, kupi­łaś też can­tuc­cini!

– Jeste­ście nie­po­ważne jak zwy­kle. – Jeśli Ger­truda mia­łaby kie­dy­kol­wiek zostać odzna­czona orde­rem za zasługi, byłoby to za nie­usta­jące, trwa­jące nawet po śmierci psu­cie innym zabawy. – Skup­cie się. Mamy ważny temat do omó­wie­nia.

W kuchni zapach­niało jak w gro­bowcu. Podmuch wia­tru poru­szył bukie­tami ziół suszą­cymi się na ścia­nach.

– Musisz jej dopil­no­wać.

Regina poczuła ukłu­cie w żołądku.

– Ja muszę? A to niby dla­czego? Bo tylko ja zosta­łam?

Ger­truda wzru­szyła ramio­nami.

– A ty jak zawsze zazdro­sna. To naprawdę nie moja wina, że nie jesteś jesz­cze duchem.

– Ja zazdro­sna? Ger­trudo, o czym ty mówisz?

– Nie mamy czasu do stra­ce­nia. Musisz ją chro­nić. Tak, ty. Z nami nie będzie chciała roz­ma­wiać. Nie damy rady jej prze­ko­nać.

– Nie to, że nie pró­bo­wa­ły­śmy… – Ste­fa­nia chuch­nęła, a fili­żanka na skraju stołu zatrzę­sła się i zastu­kała w spode­czek. – Igno­ruje naszą obec­ność. Ale ty żyjesz…

– …i możesz prze­mó­wić jej do roz­sądku.

Regina skrzy­wiła się.

– Wie­cie, co myślę o roz­sądku.

– To samo co i ja – zachi­cho­tała Ste­fa­nia i obró­ciła się wokół wła­snej osi niczym dzie­cięcy bączek.

– Regino, naprawdę musisz. Histo­ria nie może się powtó­rzyć. Musisz jej dopil­no­wać. Za wszelką cenę musisz jej dopil­no­wać.

– Tylko łagod­nie. Pamię­taj, by chro­nić naszą maleńką.

Regina popa­trzyła na nie, migo­cące na tle kuchen­nych szaf, tak różne, a jed­no­cze­śnie tak do sie­bie podobne. Nie odwie­dzały jej czę­sto, ale i tak za każ­dym razem budziły w niej poczu­cie bez­sil­no­ści i osa­mot­nie­nia. Rola star­szej sio­stry bliź­nia­czek – co z tego, że dwu­ja­jo­wych – nie była łatwa. One były osob­nym bytem. Były razem – prze­ciwko niej.

– Magiczne słowo.

– Pro­simy…

– Ja wiem, że ty pro­sisz, Ste­fa­nio. Ger­trudo, słu­cham.

– Powie­dzia­łam.

– Nie sły­sza­łam.

– Ja sły­sza­łam.

– Ale ja nie sły­sza­łam. Cicho, bo nie dosta­niesz śmie­tanki.

Ste­fa­nia znów par­sk­nęła.

– No nie drocz się już z nią, Ger­trudo. Prze­cież tu cho­dzi o Madzię.

Zapa­dła cisza. Nawet zegar prze­stał tykać i nie było sły­chać świata za oknem. W końcu Ger­truda odwró­ciła wzrok w kie­runku Reginy i spoj­rzała jej pro­sto w oczy. W tym spoj­rze­niu była deter­mi­na­cja. Ale i coś innego. Jakby pogarda?

– Pro­szę – wyce­dziła lodo­wato słowo pro­sto w twarz Reginy.

Ta poczuła mro­żący dreszcz prze­ni­ka­jący całe jej ciało, jakby wbił się w nią gigan­tyczny sopel. Wzdry­gnęła się i zamknęła oczy, a gdy je otwo­rzyła, znowu była sama.

Słońce wyj­rzało zza chmur, omia­ta­jąc ogród cie­płym bla­skiem. Nagie gałę­zie poru­szały się pod wpły­wem wia­tru, lada chwila miały poja­wić się na nich pączki. Sikorki doka­zy­wały w oddali, prze­ści­ga­jąc się w kon­kur­sie na naj­słod­szy trel.

Ger­truda ze Ste­fa­nią miały rację, nie mogła ich zawieść. W powie­trzu czuć było wio­snę. A wio­sna ozna­czała prze­bu­dze­nie. Zahi­ber­no­wane serca top­niały, lepka krew zaczy­nała wrzeć w żyłach, spoj­rze­nia wszel­kich istot wysy­łały coraz bar­dziej magne­tyczny blask.

Regina wrzu­ciła do miseczki rzod­kiewkę. Woda wokół niej zaczęła się powoli bar­wić na różowo.

Było jedno serce, które despe­racko potrze­bo­wało miło­ści. A ona musiała mu jej zabro­nić.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: