Opera na trzy śmierci - ebook
Opera na trzy śmierci - ebook
Dziewczyna, która przeżyła, by śpiewać
1946. Na gruzach Warszawy wybucha życie. Gustawa Starewicz wojenne traumy leczy alkoholem, przypadkowym seksem i śpiewem. Bieda i brak perspektyw sprawiają, że pogrąża się w beznadziei. Kiedy jej mistrzyni – diwa znana jako Baden-Baden – umiera na oczach Gustawy, dziewczyna dostaje szansę, by zastąpić ją podczas koncertów inaugurujących scenę operową w Puszczy Białowieskiej.
Pakuje kostiumy i wyjeżdża, by zamieszkać w wozie cyrkowym w sercu prastarego lasu. To tam Gustawa Starewicz zamienia się w Gustę Star. Staje się królową sceny ikrólową życia.
Podnosząca się z ruin Warszawa i nieposkromiona dzika natura, miejscy szarlatani i puszczańskie magiczne obrzędy. Zazdrość, nienawiść, miłość i bezlitosna walka o miejsce na szczycie. Trzy zbrodnie i trzy śmierci. Czy łączy je tylko opera?
Sylwia Stano w fascynujący sposób opowiada o świecie, który zna z opowieści swojej babki – Niny Stano. Czy ta historia wydarzyła się naprawdę, wiedzą tylko one.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-6695-7 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Była geniuszką. Przynajmniej w sprawianiu sobie drobnych przyjemności. Sekret polegał na tym, żeby się nie wahać – od razu ulegać nawet błahym zachciankom. Brała wszystko, co dawało jej radość. Żeby tylko nie pozwolić popłynąć łzom, które cisnęły się do oczu każdego ranka. Łzom, które wynikały z przekonania, że ani jedno marzenie tego dnia się nie spełni. Ani jedno!
Dziś więc, zamiast marzeń, pod szorstką wełnianą sukienką była jedwabna halka, uszyta ze starych, miękkich skrawków, kropla mdląco słodkiego likieru, którą znalazła na dnie kieliszka, i poskręcana kora kasztanowca pod opuszkami palców. I jeszcze wspomnienie małych, okrągłych piersi dziewczyny, którą poznała poprzedniego wieczoru. Jej talii w półmroku, gdy ocknęła się z przelotnego zamroczenia. A potem gwałtownego szarpnięcia za ramię, które nie pozwoliło jej wypaść z tramwaju.
Studenci rozeszli się już po zajęciach. Gustawa Starewicz wyjęła szpilki przytrzymujące niski kok i uwolniła jasne włosy. Upewniła się, że w pobliżu nie ma nikogo, po czym wyciągnęła się na trawie i liściach. Zaszeleściło. Z otwartego okna akademii muzycznej dobiegał dźwięk klarnetu. Ktoś oddychał muzyką, a ona słuchała, jak dźwięk zaczarowywał świat. Mówiła dziś o początkach opery, ale tak naprawdę opowiadała o fakturze i kolorze głosu. Muzyka była językiem: specyficznym, czystym. Językiem, który rozumieliśmy na długo przed słowami. Może był to język tak stary, że nie potrzebował słów? Chwyciła mały listeczek i dmuchnęła mocno, mocno, sprawiając, że poszybował w górę.
Z okna na parterze wychyliła się tyczkowata dziewczyna w sukience w niebieską kratę i z krótkimi włosami do ramion na współczesną modłę.
– Gusta, nie tarzaj się tam jak dzik w żołędziach, tylko zasuwaj na górę! – zawołała. – Próba jest, do cholery! Wakacje się skończyły!
– Już, Kalina! – odkrzyknęła. – Daj mi chwilę.
Wstała, otrzepała się z liści i na powrót upięła ciasno włosy.
Serce dostraja się do muzyki. Potrafi zabić mocniej przy dźwięku, który stroi z jego uczuciami. Zwalnia i przyspiesza. Głos natomiast dostraja się do innych ludzi. W grupie śpiewa się łatwiej, bo dźwięki łączą się ze sobą, tworząc całość. Nie rozróżniała własnego głosu wśród innych sopranistek. Była jak liść wśród innych liści i to zanurzenie we wspólnym brzmieniu sprawiało jej przyjemność. Jedną z tych drobnych.
– Wystarczy – powiedziała Kalina, gdy wybrzmiała ostatnia nuta pieśni i zapadła cisza, którą Gusta odbierała jako zaskakująco gęstą wibrację w uszach. Świat za oknem pogrążał się w ciemności, a krople deszczu uderzały o parapety okien i o podłogę. Dach przeciekał i w kącie pokoju stało kilka wyszczerbionych garnków.
– Jest prąd? Zapalimy światło? – zapytała Gusta, odwracając wzrok od dziury bielejącej w ciemnych pończochach. Ciaśniej owinęła się szalem.
– Gdzieś tu chyba są świece!
Danka, niepozorna szatynka z lekką nadwagą i tłustą grzywką, zaczęła przeszukiwać swoją torbę.
– Ja też dziś pamiętałam – oznajmiła Kalina, ale kiedy otworzyła worek i zaczęła w nim szperać, zaklęła ze złością: – Szlag by ją trafił!
Danka odwijała z szeleszczącego papieru chleb z serem, a Gusta wyciągnęła kawałek świeczki i zapałki. Poczuła, że z głodu burczy jej w brzuchu.
– Pończochy i szminkę od tej staczki z Marszałkowskiej mi buchnęła! – narzekała Kalina, czerwieniąc wąskie usta resztką pomadki, którą wydłubywała poobgryzanym paznokciem z pudełeczka.
– Dobrze, że ja nie mam siostry – stwierdziła Danka z pełnymi ustami.
Gusta przysłuchiwała się rozmowie. Bez puszystości dźwięku znów robiło się ponuro, biednie i ciężko na sercu. Jej brat nie odzywał się od dwóch lat, od końca wojny. Żadnego listu, kartki, nawet słowa!
– Chleb dobry od niej kupiłam. I kiełbasę – wymieniała Kalina. – Do uszarganej śmierci chyba tam będę chodzić.
– Też bym poszła, ale strasznie bolą mnie dziś kolana. I głowa. – Danka przełknęła ostatni kęs i westchnęła. – Kalina, masz może to swoje cudowne lekarstwo, które pomaga przetrwać?
– Kupujecie i kupujecie, a mnie wciąż brakuje forsy – wtrąciła się Gusta. – Matka ciągle mi wytyka, że tkaczki i prządki poszukiwane „na już”! A ze śpiewu mąki nie będzie i że trzeba było pójść w rzemiosło. No a najlepiej to wyjść za mąż i mieć chociaż kawałek pola.
– To wiadomo, że za mąż najlepiej, byle bogato! – Kalina zaśmiała się, marszcząc swój zadarty nosek, który uniósł się jeszcze bardziej. – Ale mamy fuchę, jeśli miałabyś ochotę.
Kalina spojrzała na Dankę, która obślinionym palcem zbierała okruchy z poplamionego kołnierza i wkładała sobie do ust.
– Nawet już dziś, za mnie – powiedziała, a jej jasne oczy na chwilę zatrzymały się na twarzy Gusty. – Coś mnie bierze, a ty bez grosza, płótno w kieszeni, więc się dobrze składa. Poza tym on chyba lubi takie małe, biuściaste i biodrzaste, jak te _pin-up girls_ w amerykańskich pismach.
Kalina wyciągnęła buteleczkę i podała Dance.
– Ty też chcesz? – spytała Gusty, kiedy Danka pociągnęła łyk.
Gusta skinęła głową.
– Bardzo chcę fuchę – powiedziała.
Weszły w aleję Stalina, którą warszawiacy z przyzwyczajenia wciąż jeszcze nazywali Alejami Ujazdowskimi. W czasie wojny ulica kilkakrotnie zmieniała nazwę. Była już Siegesstrasse i Lindenallee. Zwycięstwa się skończyły, a lipy zostały. Skręciły za placem Trzech Krzyży w lewo. Gustę ciekawiło, dokąd idą, ale Kalina tylko wzruszała ramionami, jakby dość miała tłumaczenia, choć nic właściwie nie powiedziała, oprócz tego, że potrzebuje witamin, kisielu i kapusty kiszonej, oraz coś o utraconym akordeonie.
– Poza tym wszystko sama zobaczysz, jak tylko dotrzemy na miejsce. To już niedaleko – powtarzała.
– Szanowna pani kupi cegłę? – Tuż za plecami usłyszały nagle czyjeś natarczywe pytanie.
Gusta wyciągnęła z kieszeni cegłę i pokazała ją z nieśmiałym uśmiechem, po czym pociągnęła Kalinę za rękaw, żeby przyspieszyć kroku.
Mijały kolorowe kramy i stragany sklecone byle jak z łuszczących się desek, starych framug i położonych płasko drzwi. Bogactwo nie warte trzech groszy i obietnica luksusu, które wyrastały na każdym rogu i w każdej bramie, jak fosforyzujące grzyby na spróchniałym pniu. Tak, wydawać by się mogło, że znów jest kolorowo i że gdziekolwiek spojrzeć, wyrasta coś nowego, ale każdy już nauczył się patrzeć tylko tam, gdzie coś się działo. Tu i ówdzie słyszało się: „Jedwabne pończochy do tańca i do ślubu” albo „Nie trać więcej ani chwili, zacznij leczyć swój syfilis”, albo „Bogate ciastka grubo pokryte kremem! Przez żołądek do serca mężczyzny!”. Jakiś afisz głosił: „Piękne kwiaty pomogą zapomnieć o dziurze w ścianie”. Akurat! Ani ciastka, ani kwiaty – nic nie zagoi tych blizn ani nie pomoże pokonać tego strachu.
Szły w milczeniu. Gusta wsłuchiwała się w odgłosy miasta. Kapało z rynien, w bramach stały prostytutki i chichotały, żebrak bez ręki siedział pod daszkiem z rudej blachy, memłał coś w ustach.
– Franco zaostrza terror w Hiszpanii! – wykrzykiwał gazeciarz. – Łapanki, egzekucje i gwałty! „Express Wieczorny”, panie i panowie, tylko trzy złote!
Wszystkie te dźwięki układały jej się w szumiącą symfonię. Czytała tego ranka w „Życiu Warszawy”, że mieszkańcom przeszkadza gwar miasta, ale jej wydawał się ożywczy, był oznaką odradzania się. Jednak z dala od zgiełku kramów panowała cisza. Nikt nie chciał patrzeć na zrujnowane kamienice, każdy omijał wzrokiem te fragmenty miasta, które wciąż przypominały o śmierci i trwodze. Trzeba się było pilnować i patrzeć w oświetlone witryny sklepów, bo inaczej nagle, na drugim planie, wyłaniały się wypalone ruiny o czarnych, pustych oknach. I kruchy spokój pierzchał, a dziurawy chodnik coraz gęściej pokrywał się brunatnym błotem, fatamorgana rozmywała się w deszczu i wszystko przyjmowało ten sam bury kolor.
Przyspieszyły kroku. Padało coraz gęściej, z gruzów spływały brudnożółte potoki. Śmierdziało i robiło się lodowato. Gusta już nawet nie próbowała omijać kałuż, grzęzła w strumieniu błota.
Bardzo przydałyby mi się nowe, mocne trzewiki, pomyślała, gdy poczuła, że pończochy przemokły i zaczyna chlupotać jej w butach.
Przeszły niedaleko jej domu, jednej z niewielu ocalałych kamienic przy ulicy Kredytowej, choć z licznymi wyrwami po kulach, w które Gusta wkładała czasem palce, po czym skręciły do ogrodu Saskiego. Ostało się tu trochę drzew, więc i zapach był inny. Zatrzymały się pod baldachimem z gałęzi. Przed frontonem pałacyku w głębi parku rósł miłorząb, z którego opadły liście. W świetle latarni wyglądało to tak, jakby wejście do rezydencji zaścielał złoty kobierzec, odgradzający posiadłość od rynsztoku miasta. Gusta gwizdnęła z uznaniem i schyliła się, by podnieść żółty wachlarzowaty liść; od razu włożyła go do książki.
Zastukały kołatką w kształcie bawolej głowy, na co drzwi uchyliły się nieco i pojawił się w nich lokaj. Mężczyzna był postawny, uprzejmy, obojętny. Omiatał je wzrokiem, choć wyglądało, jakby patrzył na sufit i obok nich. Uwagę przykuwała jego wiśniowa liberia z lampasami, która jednak lata świetności dawno już miała za sobą. Weszły do przedpokoju, gdzie piętrzyły się kufry. Na tarczy drewnianego zegara lew trzymał w pazurach antylopę, ale zegar nie odmierzał czasu. Wszystko pokryte było warstwą kurzu i nitkami srebrnych pajęczyn. Gusta stała urzeczona powagą i mrokiem. Krzyknęła z przestrachu, gdy nad jej głową przefrunęła sowa.
Znów dało się słyszeć kołatanie i lokaj ponownie otworzył drzwi. W strugach deszczu Gusta zobaczyła dziewczynę. Bujne, kręcone włosy, przesadnie wyprostowana postawa i wyraz twarzy ni to kpiarski, ni to wyniosły, podkreślony wysokimi łukami brwi. Ale najbardziej przyciągały uwagę dłonie, a raczej palce, długie, subtelne, jak u gotyckich Madonn. Gusta znała te dłonie. Kilka dni wcześniej patrzyła na nie, nie rozpoznając melodii, do których miała śpiewać. Serce na chwilę podeszło jej do gardła. To ta sama akompaniatorka, przy której Gusta nie była w stanie wydać z siebie głosu! Przy której zepsuła ważne przesłuchanie. Jakiś omen? Dom wydał jej się nagle złowrogim miejscem.
Skinęły sobie głowami i bez słowa przeszły do salonu.
– Hrabia Jundziłł zejdzie za pół godziny – oznajmił lokaj i zniknął za rozsuwanymi drzwiami.
Gusta rozejrzała się po pokoju. Na ścianach wisiały zdjęcia, na których rozpoznała gwiazdy opery – Tamarę Baden-Bantyjską, najlepszą śpiewaczkę nad Wisłą, i Ernesta Wolff-Ferrariego, który objeżdżał właśnie świat w imponującym _tournée_. Gusta marzyła o tym, żeby kiedyś go poznać. Pomiędzy zdjęciami udrapowano czarne afrykańskie maty haftowane złotem, a na haczykach powieszono całe mnóstwo czarnej pozłacanej porcelany. Orientalna lampa dawała kolorową poświatę. Na kominku, w którym płonął ogień, stały puchary z herbami, obwieszone sznurami korali. Po kolumnach pięły się rzeźbione winorośle i kapiące wisterie, oplatały również nimfy o bujnych piersiach.
– Uważaj, bo są tu też szpaki i rzucają bomby – ostrzegła Kalina.
Gusta odwróciła się do niej, ale nim zdążyła odpowiedzieć, usłyszała, jak lokaj rozsuwa drzwi.
– Proszę, niech się panie rozgoszczą i poczęstują.
Poczęstują? Kalina stała już przy dużym drewnianym stole gdańskim i sięgała po placuszki ze śmietaną i cukrem. Gusta otworzyła szeroko oczy. Oprócz blinów był tam półmisek z rybą w galarecie, kaszanka, jaja w majonezie, cienko krojone kawałki salcesonu, kiełbasy i świńskie ucho. I szynka! A w kryształowej misie perliły się zielono małe, błyszczące winogrona.
– No i jak ci się podoba? – spytała Kalina, wskazując ręką na to wszystko, co widziały w salonie.
– Nie uwierzyłabym, gdybyś mi to opisała – zawołała z przejęciem Gusta, nakładając sobie na talerzyk winogrona i szynkę. Nie czekając, wpakowała je do ust. Och, jaki miały niebiański smak! Położyła na talerzyku trzy małe pesteczki, zagryzła wędliną i westchnęła. – Tylko wciąż nie potrafię sobie wyobrazić, co ja bym tu miała robić.
– To jest Michalina. – Kalina wskazała na pianistkę, która próbowała dopasować wysokość stołka do swojego wzrostu. – A to Gusta. Poznałyście się?
– Przelotnie – mruknęła Gusta, próbując dyskretnie ukryć kawałek kiełbasy w torebce.
– Robimy tu to wszystko, co w szkole, tyle że nam za to płacą. Po prostu śpiewamy. Zwykle kilka pieśni Moniuszki i Chopina. Arie operowe i operetkowe. Co chcesz. Krótki recital. W strojach, które są w tutejszych szafach. Zwykle mocno wydekoltowanych kieckach – dodała ciszej.
Faktycznie, na kanapie leżały przygotowane trzy suknie, bogato zdobione weneckimi koronkami i kolorowymi pióropuszami, jak z rewii.
– Zaśpiewajmy dziś to, co przed chwilą ćwiczyłyśmy w szkole – zdecydowała Kalina. – Ja sobie zawsze myślę, że gdyby nie to miejsce i stroje, nie byłoby w tym nic ekstrawaganckiego.
– I hrabia. Czasem zaprasza też kolegów i księdza – odezwała się po raz pierwszy tego wieczoru Michalina.
Wciąż paliła. Papieros, przyklejony do warg, podskakiwał podczas rozmowy.
– Siedzą i słuchają? – dopytywała Gusta.
– Tak, hrabia czasem coś przegląda. Albumy, zdjęcia pornograficzne, amerykańskie magazyny albo stare księgi.
– Hrabia wkrótce zejdzie do pań. – Lokaj pojawił się bezszelestnie i równie cicho zniknął.
Przerwały rozmowę i zaczęły się przebierać w pośpiechu.
– Tak nie może zostać – oceniła Gusta, spojrzawszy na zmagania przyjaciółki. – Chodź, Kalina, poprawię ci sukienkę.
Wyjęła z torebki agrafkę i upięła tkaninę tak, by nie odsłaniała całego uda dziewczyny. Kalina uśmiechnęła się, marszcząc nos, jakby było jej wszystko jedno. Wyjęła z torby czarne pończochy, naciągnęła je szybko, zasłaniając blizny. Gusta przejrzała się w lusterku. Brązowe gęste brwi, na powiekach mocna czarna kredka i cień. Pełne usta pociągnęła resztą karminowej szminki z pudełeczka Kaliny. Poszczypała policzki, żeby się zarumieniły. Znów musi utlenić włosy, bo już widać ciemne odrosty przy skórze. Ale nie jest źle. Błyszczące oczy. Prosty nos. Schowała lusterko zadowolona ze swojego wyglądu.
Wróciła do stołu i kiedy już nasyciła się widokiem pełnych półmisków, jej wzrok przykuła Wenus z Milo ze śladami tłustych palców na piersiach i pupie oraz kolekcja wachlarzy ze strusich piór z chińskimi motywami na szylkretowych uchwytach. Nad nimi wisiały sztylety z ozdobnie grawerowanymi rękojeściami, zaś centralne miejsce salonu zajmował stary fortepian marki Steinway & Sons. Czarna politura złuszczyła się już w niektórych miejscach, klawisze pożółkły. Podeszła, żeby ich dotknąć.
– Hrabia Jundziłł – zaanonsował lokaj.
Spodziewała się dżentelmena w eleganckim smokingu, wkładanym do kolacji. Tymczasem ich oczom ukazał się starszy jegomość w aksamitnej marynarce w blady wzorek, która bardzo przypominała szlafrok.
– Nowa twarz! – oznajmił głosem zbyt jasnym, zaskakująco wysokim, gapiąc się na jej nogi. – Wyborna! Ładna talia, kocie oczy i ta pierś! Wszystko na swoim miejscu – ucieszył się, jakby to jemu samemu udało się tak dobrze wymodelować dziewczynę.
– Gustawa Starewicz – przedstawiła się. – Dziś na zastępstwo za Danusię.
Michalina, w połyskującym cylindrze, zajęła miejsce przy fortepianie, a gdy salon wypełnił się muzyką, Gusta zaczęła śpiewać i przestała się czemukolwiek dziwić.
Hrabia Jundziłł siedział na kanapie z przymkniętymi oczami. Już w trakcie koncertu dosiadł się do niego jakiś mężczyzna i patrzył teraz na nią, a robił to w taki sposób, że Gusta czuła się, jakby była naga. Uciekała wzrokiem w stronę fortepianu, niestety, naburmuszona Michalina nie zamierzała podejmować współpracy albo zwyczajnie wspólny występ jej nie interesował. Gusta tym razem postanowiła być uparta i śpiewała swoją interpretację, próbując udowodnić sobie, że nie potrzebuje akompaniatorki. Było jej na tyle wszystko jedno, że śpiewała z przyjemnością, pozwalając sobie nawet na odrobinę nonszalancji i brawury. Przynajmniej mogła zjeść! A po skończonym koncercie hrabia zaczął bić brawo.
Wstał, jego pociągła twarz rozjaśniła się.
– Starewicz, masz piękny głos! Jak słowiczek, słowo daję. Znasz arię Królowej Nocy? Chciałbym jej posłuchać – poprosił. – Tak dawno nikt jej tu nie śpiewał! Ostatnio chyba nasza Tamarka Baden-Bantyjska, och, co to był za koncercik!
Złożył dłonie jak do modlitwy.
– W języku okupanta to my teraz nie śpiewamy – wtrąciła Kalina.
Hrabia mlasnął z niezadowoleniem.
– Wojna nie powinna dotyczyć sztuki – powiedział. – Zabronić słuchać Mozarta – to przecież jak zabronić cieszyć się słońcem! Jaką masz bieliznę?
– Czarne podwiązki, jak zawsze – odparła Kalina.
– A znasz może tańce salonowe? – spytał nagle. – Wiesz, potrzebuję wodzirejki – tu zniżył głos i zaczął coś szeptać Kalinie na ucho, a ona chichotała, aż wreszcie oznajmiła:
– Potrzebuję harmonii, wtedy wszystko zagram.
– No dobrze, możecie już iść – zdecydował hrabia. – Przyjdźcie za tydzień. Ty też, koniecznie – zwrócił się do Gusty, oblizując mimowolnie wargi. – Możecie być znowu we trzy. Ładnie się komponujecie. Być może odwiedzi mnie mój stary przyjaciel, Ernest Wolff-Ferrari.
Dwuskrzydłowe drzwi do jadalni otworzyły się z trzaskiem, więc Gusta przestała się martwić przyszłotygodniowym koncertem. Miała nadzieję w końcu najeść się do syta. Nie mogła wcześniej, żeby nie tracić oddechu, więc teraz znów była porządnie głodna. Miała ochotę na wszystko, z wyjątkiem jajka w majonezie. Ale półmiski z mięsem i plackami nieoczekiwanie zniknęły. Na stole stały teraz jedynie kryształowe kieliszki i karafka na srebrnej tacy.
Michalina nalała im do pełna.
– No to cyk!
Bimber z kryształowego kieliszka. Co za wyborny smak!
– Co to wszystko miało znaczyć? – spytała Gusta, kiedy znów zostały same. – Miałam dekolt bez guzików!
– Macał cię? – Kalina machnęła ręką, jakby nie chciała wdawać się w szczegóły albo po prostu by uwolnić się z uścisku Gusty, który mógł się stać nieoczekiwanie zbyt mocny.
– Zdrówko, dziewczyny, bo co nam pozostało? – powiedziała Gusta i wypiły drugi, a potem trzeci kieliszek. Jaka szkoda, że ta szynka zniknęła.
– Futruje nas tylko przed koncertem – westchnęła Michalina.
Choć ona akurat zjadła najwięcej placków, szynki i łososia. Nikomu nie wypominając. Kiedy nikt nie patrzył, Gusta zgarnęła do torebki butelkę bimbru.
Przy drzwiach lokaj dał każdej z nich po dziesięć złotych. Kalina z jakiegoś powodu dostała butelkę wódki i niemiecką konserwę wojskową.
– Tak dobrze to jeszcze nigdy nie było – ucieszyła się. – Zawsze musisz z nami przychodzić – zwróciła się do Gusty. – Widać wpadłaś mu w oko albo spodobał mu się nasz spektakiel.
Gusta skinęła głową. Wracała do domu oszołomiona rozświetlonymi pokojami, muzyką i alkoholem. Jak można było wciąż żyć w takim przepychu?! Kiedy ona z matką jadła wyłącznie resztki, margarynę i marmoladę, może garść kaszy na tydzień. Czuła, że wynurza się z obcego świata, który podążył w inną stronę niż jej własny. Potknęła się o nierówny krawężnik i oprzytomniała nieco.
Dziesięć złotych. Dobrze, ale skąd wziąć resztę?
– Gusta, kochanie, nie przytulaj się do drzewa, bo ludzie pomyślą, że brak ci piątej klepki.
Profesor Odojewska w jednej ręce trzymała papierosa w fifce z drzewa wiśniowego, drugą zaś ściskała pod pachą teczkę z nutami. Zielona wstążka, która owijała pożółkłe arkusze, dawno się już postrzępiła, więc Odojewska, zagryzając fifkę, zaciekle próbowała utrzymać kartki, żeby się nie rozsypały. Ciemnoróżowa, prawie fioletowa szminka Max Factor pozostawiała płomienne ślady na fifce i na zębach profesorki, ale Gusta wiedziała, że nie należało oferować pomocy, zanim kobieta sama nie uzna za stosowne o cokolwiek poprosić. Krótkie platynowe włosy Alicji Odojewskiej układały się w gęste fale, jak wzburzone morze w ciasnej zatoczce, a na czubku głowy chybotał się aksamitny bordowy toczek. Czarny kostium o szerokich, watowanych ramionach postarzał ją, ale dodawał też postaci profesorki pewnej powagi. Sznury pereł zaś, zakręcone kilka razy wokół żylastej szyi, sugerowały osobę elegancką i szanowaną. Wokół chudego nadgarstka miała zaciśniętą cienką smycz w kolorze kapelusika, a dwa kroki za nią dreptał pekińczyk o umaszczeniu małego lwiątka.
– Tak, pani profesor, patrzę tylko, czy to już pora na kasztany – odparła Gusta.
– Mówię, że to dziwnie wygląda, tylko dlatego, że mi na tobie zależy, drogie dziecko – powiedziała Alicja Odojewska, choć uszczypliwość w jej głosie sugerowała coś wręcz przeciwnego. – Co pomyślą inni, a wiesz, jacy są ludzie. – Odojewska zniżyła głos: – W większości złośliwi. No już, przyniosłam nuty, weź je ode mnie, na litość boską, skoro już raz jesteś wcześniej! I psa też, z łaski swojej!
Gusta posłusznie wykonała polecenie.
– A gdzie się podziała Aida? – spytała, bo jeszcze kilka dni wcześniej profesor Odojewskiej towarzyszyła łaciata buldożka.
– To był jakiś koszmar! – wykrzyknęła profesorka, a perłowe paznokcie wbiły się w ramię Gusty. – Wciąż, za przeproszeniem, odpowietrzała się. A to jest Casta Diva, księżniczka. – Ton głosu Odojewskiej zmienił się na pieszczotliwy. – Moja perełeczka!
Gusta mocniej zawiązała wstążkę i chwyciła smycz, bardziej plecionkę niż sznurek. Pogłaskała kosmate uszy.
– Może ty będziesz miała więcej szczęścia – szepnęła do Casta Divy.
Serce zabiło jej mocniej, gdy zobaczyła, jakie nuty trzyma w rękach. _Czarodziejski flet_ Mozarta. Hrabia prosił o arię Królowej Nocy. To nie mógł być przypadek! Przeszły przez hall akademii muzycznej, minęły organy, które ktoś tu postawił i na które nie było żadnego pomysłu. Wydało jej się, że coś zagrało cichutko, jakby ze środka instrumentu. Gusta drgnęła, ale organy stały nieporuszone. Popatrzyła w dół, pod nogi, w ostatniej chwili wyminęła rudą trajkotkę, grającego owada, a kiedy podniosła głowę, prawie wpadła na zbiegającą po krętych schodach Tamarę Baden-Bantyjską, największą sławę akademii. Diwa w zachwycającej haftowanej sukni prezentowała się wspaniale. Towarzyszyli jej fotograf, dziennikarz, a także Iwo, jej syn, i dyrygent Lengren.
– Och, Alicja i jej wierna suczka! – roześmiała się primadonna, a zza pięknego, szerokiego kołnierza jej sukni wysunął się czerwony amulet na wstążeczce, który szybko schowała. Haft wyszywany czerwoną i czarną nicią układał się wokół jej szyi w oryginalny geometryczny wzór.
Iwo mówił coś do matki, która go nie słuchała albo robiła to nieuważnie, bo w pół jego zdania odwróciła się na schodach i zaproponowała nagle:
– Gusta, a ty może wrócisz kiedyś do mnie? Bo mojej pomocnicy jakoś ostatnio nie po drodze do pracy – dodała lekko, patrząc na syna, na co Odojewska bąknęła w odpowiedzi tylko tyle, że są zajęte, i coś o nieprzychylnej recenzji _Wesołych kumoszek z Windsoru_.
Gusta chciała powiedzieć, że dla niej ostatni występ Baden-Bantyjskiej był olśniewający i absolutnie doskonały. Ta jednak, nie czekając na odpowiedź, już przeskoczyła zgrabnie nad trajkotką i schodziła lekko, jakby frunąc.
– Mama nie potrzebuje asystentki, tylko służącej – powiedział ze złością Iwo. – W dodatku nie wiadomo do czego! Cóż jej potrzeba, żeby śpiewać? Nie musi godzinami ćwiczyć, jak na instrumencie. – Iwo przytrzymał się poręczy, stawiając stopę na stopniu z taką siłą, że aż zachrzęściło, a na schodach po szarańczaku została tylko ruda plama i cisza.
– Och, mój syn geniusz, on zawsze wie lepiej – skomentowała Baden-Bantyjska i roześmiała się.
Zaczęli się spierać o wyższość instrumentalistów nad wokalistami, a Gusta żałowała, że nie zdążyła nic powiedzieć. Zapatrzyła się w haft przy mankietach sukni śpiewaczki, bo wydawało jej się przez chwilę, że układa się w zapis, którego nie rozumiała. Dlaczego pozwoliła odebrać sobie szansę i odeszła od Baden-Bantyjskiej?
– Mnie to nie przeszkadza, ale nie odrobisz straconych na wojnie lat, stojąc i gapiąc się jak wół na malowane wrota – syknęła Odojewska, gdy Gusta wciąż wpatrywała się w znikającą w drzwiach diwę.
Weszły na piętro do małej sali z podłogą wyłożoną zieloną wykładziną. Tu było cicho, przytulnie i ciepło jak w dziupli, jeśli wyobrazić sobie dziuplę z białym politurowanym pianinem i obdrapaną tapetą na ścianach ze śladami po nożach i kulach. Gusta odłożyła nuty. Pożółkłe kartki nabrały blasku w promieniach słońca wpadających zza grubych zasłon. Casta Diva umościła się na poduszce.
Poza konserwatorium świat odbudowywał się na nowych zasadach, inaczej niż w szkole. Zdawało jej się, że tu wszystko jest tak samo każdego dnia. Nagi posąg Dawida w ogrodzie, dwanaście schodów w górę, do wejścia na kamienne płyty w hallu, czerwone usta profesorki i ślad po szmince na jej zębach, w tych samych miejscach. Te same docinki i koterie. Powtarzalność ta sprawiała Guście właściwie rodzaj przyjemności, zdawało się, że przyzwyczaiła się już do profesor Odojewskiej. Córce oficera wystarczyło kilka chwil, by wyczuć, jak się ma zachowywać, jak się ma nosić. Odziedziczyła to po ojcu, podobnie jak zielone oczy. Problemem było to, że zawsze i wszędzie adaptowała się tak szybko, co oznaczało pewną rezygnację z siebie. A może nadszedł już czas, żeby popatrzeć w przyszłość bez strachu.
– Wciąż się zastanawiam nad aranżacją pieśni na koncercie świątecznym – zaczęła Gusta. – Ja bym widziała całość jakoś tak baśniowo, onirycznie, ale bardziej współcześnie.
Urwała, bo nagle spostrzegła między kartkami nut zapiski – oceny studentów oraz kalendarz zajęć, bardzo przypominający jej własny. I zarys planu na koncert absolwentów z obsadą, której nie udało jej się dojrzeć, bo Odojewska podeszła i zabrała jej teczkę z nutami.
– Gusta – zwróciła się do niej profesorka – pozostaw reżyserowanie mnie, dobrze? Każdy teraz taki mądry, wydaje mu się, że wszystko wie. Masz proste zadanie! Słuchać tego, co ja mówię. Trzeba dać światu trochę rozrywki, a nie polityki. Musi się dużo dziać, ma być wesoło! O tym teraz myślimy! Przepych, Gusta, przepych i blask. Jak można być artystą i myśleć o polityce?
– Jak można być artystą i nie zajmować się tym, co wokół?
Przepych i blask? Gusta godzinami błąkała się między zwałami gruzów Warszawy, widziała na wpół wypalone rudery, wszędzie ruiny i zgliszcza. Dzieci, brudne i zaniedbane, prosiły o bułkę, zrozpaczeni ludzie żebrali, kradli, matki i żony prostytuowały się. Wciąż łatwo było stracić życie albo samemu zadźgać sąsiada za byle co, wszyscy tak się uodpornili na cierpienie, że byli zupełnie nieczuli na krzywdę innych. Ścinali ostatnie drzewa i piekli dzikie kaczki na ognisku, a zapach palonych piór długo jeszcze było czuć w powietrzu.
Szukała śladów bogactwa przeszłości, o którym opowiadała jej Odojewska, ale w wielu częściach miasta, gdzie kiedyś podobno buzowało życie, teraz panowała martwa cisza, czasem ktoś jak zjawa przemykał pod murem. Miasto, które umarło, odradzało się powoli, nie w blasku. Przechodząc koło ciemnej bramy, Gusta czuła strach przed całkiem realnym, czającym się wszędzie zagrożeniem, ale i przed przeszłością, która domagała się zemsty.
Opera, ta wspaniała, dramatyczna forma, też powinna się teraz przeobrazić! Przepych, jaki tylko mogła sobie wyobrazić, musiał być tani, świadomy, niemoralny i miał wywrócić świat do góry nogami, a nie utrwalać go w chorych posadach. Zasady nie tworzą dzieł sztuki, dzieła rządzą się własnymi prawami.
– Ale czy nie można by tak wprowadzić więcej dysonansów? Wrócić do _Opery za trzy grosze_, przecież to był szlagier – upierała się Gusta. – A jak bardziej nowocześnie, to chociaż coś takiego jak w tej amerykańskiej _Drodze do szczęścia przez telefon_.
– Nie słyszałam o takiej operze – mruknęła Odojewska z westchnięciem, które sugerowało znudzenie.
– To jest o parze zakochanych, którzy wciąż do siebie dzwonią – tłumaczyła Gusta – bo nie mają czasu rozmawiać w domu. On dzwoni nawet po to, żeby się oświadczyć! Przyzna pani, że to współczesne i komiczne.
Światło dzieli od ciemności tylko jeden krok, ale dla Gusty droga do wesołości była jeszcze bardzo długa. Farsa muzyczna mogła służyć za część tej drogi, którą musiała pokonać.
– To jest koszmar ta nowoczesna opera! I co jeszcze? Problemy społeczne ludności wiejskiej i lumpenproletariat? A idź mi z tym z opery! To jest fałsz i furda – zdenerwowała się Odojewska. – Tu trzeba koszmarny sen wariata zmienić w kolorowe marzenie. Jak po każdej wojnie. Żadne tam smutne reformy! Słyszałam, że gdzieś tam śpiewają w szarych spódnicach i zwykłych bluzkach. Powtarzam: koszmar! No już, _andante_, śpiewaj!
Może szara spódnica i zwykła bluzka paradoksalnie odmładzały treść opery, która była Guście tak bliska. Nie bała się nowych pomysłów. Bała się starych! Wzbierał w niej gniew, ale z Odojewską każda dyskusja kończyła się fiaskiem. Tak czy inaczej – śpiew dawał ukojenie.
Śpiewając, zatracała się w miłości innej niż fizyczna, w myślach innych niż zagłada. Głos, który w niej wibrował i rósł, znajdował ujście w śpiewie. Chciała się zmierzyć z wielką arią.
– Jestem gotowa – powiedziała.
– No pewnie, że jesteś gotowa! Trzeba być młodym, głupim i gotowym na wszystko, żeby dla muzyki ryzykować życie. Pamina! Twoja rola!
Ugryzła gruszkę. Sok ściekał jej po brodzie, otarła ją ręką. Halka przyklejała jej się do spoconych ud, a ona miała poczucie, jakby wciąż tkwiła w jakiejś nierealnej, prawie absurdalnej sytuacji.
Tyle lat! Tyle lat śpiewu i tak mało efektów. Zbliżała się do trzydziestki i co osiągnęła? Nie potrafiła zdusić w sobie marzeń. Mimo wojny. Wręcz przeciwnie, jeszcze bardziej gorączkowo pragnęła rozpocząć wszystko od nowa. Usłyszała melodię, którą skądś zapamiętała. Kos usiadł na gałęzi i zaczął gwizdać z sobie tylko znanych nut.
Ona nie wyszła tego dnia poza preludia i gamy. Partytura z muzyką Mozarta pozostała ledwo napoczęta, mimo solennych zapewnień profesor Odojewskiej, że Gusta jest gotowa. Była więcej niż gotowa. Potrafiła kolorować głosem dźwięki, zobaczyć całą scenę, tak jak zobaczy ją widz. I denerwowało ją bardzo, kiedy śpiewacy wychodzili przed publiczność i tylko przyciskali dłonie do piersi, spoglądając ku lożom na samej górze widowni. Niecierpliwie chciała już pokazać, co potrafi, a nie wciąż grzebać się w ćwiczeniach, próbach i obleśnych koncercikach, w których eksponowała głęboki dekolt i obnażone uda. Była zdeterminowana. A czasem miała wrażenie, jakby wciąż siedziała w zatęchłej piwnicy, skąd nie sposób się wydostać. „Uciekaj!”, kołatało jej w myślach.
Z twardej codzienności w stronę muzyki i tycich olśnień. To był jej jedyny kierunek. Jakby skakała po kamykach na drugi brzeg strumienia. Każdą nutą budowała małą wyspę. Godzinami myślała o dźwięku, chodząc, jedząc, kochając się. Wymykała się nocą do lokali, by poczuć wibracje w ciele. Tańczyła i śpiewała. Muzyka miała się przez nią przelewać. To było czasem fantastyczne, a po dostatecznej ilości alkoholu absolutnie podniecające. Nakręcało rzeczywistość do niemożliwości. Miała wrażenie, jakby pisała w tym wirze potężną, cudowną operę, która porywała ją daleko, daleko.
Nie mogła spać przez koszmary. Dlatego starała się nie zasypiać sama. Bała się, a może po prostu lubiła spędzać noce przy czyimś ciepłym, pulsującym ciele. Do domu wracała dopiero nad ranem, zanim jeszcze miasto zdążyło się zbudzić. Jak wczoraj. Jak przedwczoraj. Zanim matka wstała i zaczęła wspominać wojnę. Gusta nie chciała tego słuchać. Wyrzucała z siebie strach i żałobę. Jak najmocniej, z całych sił. Nie lubiła, gdy ktoś jej w tym przeszkadzał.
Muzyka była jej schronem z dźwięków.
Czasem jednak nawet to nie pomagało. Kiedy zapadała cisza albo nie mogła śpiewać, nagle robiło jej się wszystko jedno. Czy będzie jakieś jutro? Czy ona sama obudzi się, czy pochłonie ją to wielkie nic, które czekało pod powiekami snu?
Oparła się plecami o szorstki pień klonu. Chciała poczuć życiodajną moc, która sprawia, że drzewo wciąż rosło do góry. Że skręcało korę jak balową suknię. Że mu się chciało! A co sprawiało, że ona sama też codziennie zakładała sukienkę, malowała usta i uśmiechała się do mijających ją mężczyzn? Jak teraz, do tego cud-chłopaka, który stał z czarnowłosą dziewczyną przy słupie ogłoszeniowym. Szukali kogoś na liście ekshumowanych z masowego grobu na Powiślu.
Powiał wiatr, zawirowały jej włosy. Na słupie znów przysiadł kos, zaśpiewał.
Zwykle przyjemnie było poczuć na plecach, w miejscu pomiędzy łopatkami, szorstki dotyk kory klonowego drzewa. Jakby dostawało się do jej serca, przez otaczający je pancerz. Ciepłe wrześniowe słońce przenikało złotem cienką skórę powiek. Ale dziś to nie wystarczało. Z jakiegoś powodu nic nie mogło ostudzić szaleństwa, które czuła w sercu. Opanować paniki, że już oto wszystko się skończyło, zanim zdążyło się zacząć. Dygotu, który powstrzymywała sama przed sobą. Po co?
Wstała i ruszyła w stronę Wisły. W myślach towarzyszył jej korowód podziwianych śpiewaczek. Nie będzie już Jenny Lind, zwanej szwedzkim słowikiem. Jenny miała dwadzieścia siedem lat, kiedy wprawiła w osłupienie publiczność londyńskiego Covent Garden. Z zachwytem pisał o niej nawet Chopin! Dokładnie sto lat wcześniej, w 1847 roku. Była rok młodsza od Gusty. A potem ruszyła na _tournée_ po Stanach Zjednoczonych, z cyrkiem. Cóż z tego, że rok później nawróciła się i zniknęła ze sceny, skoro zarobiła bajońskie sumy? A cudowne dziecko, Adelina Patti? Miała osiemnaście lat, dziesięć mniej niż Gusta ma teraz, gdy debiutowała jako Łucja z Lamermooru. Dostała pięć tysięcy dolarów w złocie, za które kupiła wielki zamek w Walii. Nie mówiąc już o Tamarze Baden-Bantyjskiej. Dramatyczny sopran dwudziestosześciolatki wprawił w zachwyt prezydenta Mościckiego i jego gości, gdy śpiewała rolę Elsy z Wagnerowskiego _Lohengrina_ w pałacu carskim w Białowieży. Wspaniały debiut na początku międzywojnia.
A ona tkwiła w tych warszawskich ruinach, z rękami i twarzą lepkimi od soku. Minęła nowe domki fińskie, które dziwnie kontrastowały ze wszystkim wokół. Czuła, jak poci się w grubej sukience, gdy tak szła w dół z nagiej skarpy i dalej w przygrzewającym słońcu babiego lata przez zrujnowany kościół Matki Boskiej Częstochowskiej. Z wprawą kluczyła po gruzowisku, aż w końcu znalazła strzęp polichromii i oko Madonny. Przeżegnała się, pochylając głowę.
Zauważyła motyle bielinki, które szukały nektaru między powalonymi głazami. Późna łąka odradzała się w zaszewkach miasta. Za to ten kościół był dla niej świątynią smutku – ażurową jak koronka – od bomb i pocisków, które na niego spadły. Wystrzeliwujące do nieba olbrzymie jońskie kolumny niczego nie podtrzymywały. Żadnego dachu, tympanonu ani ścian. Dziś były tylko atrapą świątyni.
Jak to się wszystko trzyma?, zastanawiała się, idąc po osuwających się cegłach na Powiśle. Jaka siła każe ludziom usuwać ten ocean gruzu i podejmować wciąż na nowo walkę o życie miasta? Lubiła widok na kamienice, które się ostały. Choć te odbudowane też były bardzo piękne. Nowy Świat i domy jak spod igły lśniły niczym lukier na ciastkach w warszawskich cukierniach. Przymykała powieki, wirowała w miejscu i znów otwierała oczy. Chyba wcześniej musiał być tam, gdzie patrzyła, Zamek i stare miasto. Teraz widziała tylko gruzy, na które jak przeźrocza nakładała obrazy Bellotta publikowane w prasie.
Może sprawiała to Wisła, ta dziwna rzeka, do której ciągnęli szaleńcy, którzy zapomnieli o wszystkim innym, a może ostry klimat i wiatr. Na Ludnej weszła na drewniany most pontonowy. Duży siwek ze skołtunioną grzywą zarżał gwałtownie, a kiedy woźnica zdzielił go batem, koń stanął dęba. Poczuła niepokój. Wszędzie ludzie z tobołkami, w pośpiechu. Podążali w kierunku miasta, z Pragi. Ona szła w przeciwną stronę, po margarynę i marmoladę. Nagle na moście zrobiło się cicho. Nikogo. Zamknęła oczy. Pod stopami czuła chybotliwe i trzeszczące dechy. Zapach mułu i wodorostów. Krzyk mewy. Schyliła się po cegłę. Zważyła jedną w dłoni i włożyła do torebki. Drugą chciała wsunąć do kieszeni, ale już się nie zmieściła. Zapatrzyła się przez chwilę w nurt rzeki, która zdawała się wyładowywać złość na chwiejnym moście, a potem pomyślała, że ta rzeka jest tak blisko. Tak kusząco blisko. Czemu nie miałaby skoczyć?
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_