- promocja
Operacja „Weserübung” - ebook
Operacja „Weserübung” - ebook
W nazewnictwie niemieckim kryptonim „operacja Weserübung” obejmował zarówno atak na Danię, jak i kampanię w Norwegii. Inwazja rozpoczęła się 9 kwietnia 1940 roku i oznaczała faktyczny koniec dziwnej wojny na Zachodzie. W książce znajduje się opis działań militarnych w Norwegii, zakończonych kapitulacją wojsk alianckich 10 czerwca 1940 roku. Swe zwycięstwo Niemcy okupili jednak wysokimi stratami, z których szczególnie dotkliwe, okazały się te, poniesione przez Kriegsmarine.
Ten kolejny tomik z reaktywowanego legendarnego cyklu wydawniczego wydawnictwa Bellona przybliża czytelnikowi dramatyczne wydarzenia największych zmagań wojennych w historii; przełomowe, nieznane momenty walk; czujnie strzeżone tajemnice pól bitewnych, dyplomatycznych gabinetów, głównych sztabów i central wywiadu.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-11-17648-5 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Drzwi gabinetu otworzyły się cicho. Sekretarz norweskiego ministra spraw zagranicznych, profesora Haldvana Kohta, położył przed swym szefem poranną pocztę. Na samym wierzchu pokaźnego stosu listów i dokumentów leżał prostokątny karton ozdobiony czarnym orłem trzymającym w szponach swastykę – staroskandynawski, jak na złość, znak runiczny. Na kartonie ozdobną czcionką wydrukowane zaproszenie:
Poseł pełnomocny Rzeszy Niemieckiej w Oslo, dr Kurt Braüer, ma zaszczyt zaprosić na pokaz filmu dokumentalnego pt.: „Feldzug in Polen”
Pokaz odbędzie się w siedzibie Poselstwa, w dniu 5 kwietnia 1940 roku.
Profesor Koht wiedział już, że tego rodzaju zaproszenie znajdzie dziś na swoim biurku. Właśnie przed chwilą dzwonił do niego osobiście premier Rządu Jego Królewskiej Mości Haakona VII, Nygaardsvold, który otrzymał takie samo _Einladung_.
– Drogi profesorze – w głosie premiera można było wyczuć nutkę zaniepokojenia – proszę nie zapominać, że nie wolno nam, pod żadnym pozorem, dawać Niemcom powodu do urazy. Szczególnie teraz, gdy jeszcze nie zapomnieli tego nieszczęsnego incydentu z „Altmarkiem”…
Premier Nygaardsvold nie musiał zbyt długo przekonywać ministra Kohta o racjach przemawiających za przyjęciem tego nieoczekiwanego zaproszenia. Kto jak kto, ale minister spraw zagranicznych wiedział doskonale, jakie względy odgrywały tu szczególną rolę.
Wiosna 1940 roku nie zapowiadała się spokojniej niż jesień, o której miała być właśnie mowa w filmie „Kampania w Polsce”. Mimo iż w zachodniej Europie toczyła się bezkrwawa niemal „dziwna wojna” i alianccy zwolennicy niesławnej polityki monachijskiej łudzili się, że rychło może uda się skierować ją w dogodnym dla siebie kierunku – wszyscy trzeźwiej myślący ludzie zdawali sobie sprawę z grozy sytuacji. Hitler – domyślano się nie bez słuszności – na pewno nie poprzestanie na swych dotychczasowych zdobyczach i uzupełniwszy straty, jakie zadali mu bohatersko, choć bez szans broniący się Polacy, sięgnie po nowe kąski. I nikt, żadne z państw Europy, a już najmniej Norwegia, nie kwapiło się, by posłużyć jako następne danie dla krwiożerczego Wehrmachtu.
Stąd też naczelnym przykazaniem norweskiej polityki – tak zagranicznej jak i wewnętrznej – stała się zasada: „Nie drażnić drapieżcy”.
W myśl tej zasady cała prasa norweska unikała jak ognia tematów, które mogłyby spowodować protest Berlina. Władzom celnym i portowym wydano surowy nakaz, by niemieckie statki korzystające z wód terytorialnych i portów Norwegii nie były pod żadnym pozorem i w żadnym wypadku niepokojone jakimikolwiek kontrolami poza niezbędną, czysto formalną odprawą celną.
Przyznano także, na zapas nawet, wszelkie możliwe prawa i całkowity samorząd niewielkiej w Norwegii niemieckiej mniejszości narodowej, a jej przywódców polecono traktować w urzędach z wyszukaną wprost grzecznością i uprzejmością.
Premier Nygaardsvold osobiście czuwał nad ścisłym przestrzeganiem tych poleceń. Zdawał sobie sprawę, jak wiele od tego zależy… Dlatego też wiele krwi napsuła mu historia z „Altmarkiem”.
Ten ponury statek-więzienie towarzyszył jako jednostka zaopatrzeniowa niemieckiemu pancernikowi „kieszonkowemu” „Admiral Graf Spee” w jego pirackich rajdach. Gdy „Spee”, osaczony przez brytyjskie krążowniki w neutralnym Montevideo, został zatopiony na redzie tego portu przez własną załogę, „Altmark”, wiozący pod pokładem 299 więźniów – rozbitków z 16 zatopionych przez raidera statków alianckich, wymknął się szukającym go po całym Atlantyku okrętom i samolotom brytyjskim, i okrężną drogą, naokoło Islandii, wracał do Niemiec. Brytyjski samolot wypatrzył go w końcu u wybrzeży Norwegii. Zaalarmowany zespół brytyjskich niszczycieli ruszył w pościg. Statek-więzienie usiłował schronić się na wodach terytorialnych Norwegii, jednakże angielski niszczyciel „Cossack” wpłynął za nim w głąb fiordu Joessing j nie zważając na protesty norweskiego patrolowca odbił więźniów.
Incydent ten miał miejsce 16 lutego 1940 roku, jednakże nawet teraz, po upływie niemal dwóch miesięcy, minister Koht nie może wspominać go spokojnie. Nigdy, to oczywiste, nie żywił sympatii do Niemców, oburzały go i oburzają nadal ich brutalne, niezgodne z prawem międzynarodowym metody prowadzenia wojny morskiej, ale Anglicy powinni byli uszanować neutralność Norwegii i suwerenność jej wód terytorialnych. Mogli przecież odbić swoich uwięzionych marynarzy na pełnym morzu, nie powodując tak niebezpiecznych komplikacji w polityce jego kraju i nie narażając narodu norweskiego na konflikt z potężną Rzeszą… No, Bogu chwała, że ta cała awantura zakończyła się jedynie burzą niemieckich protestów i wielce dla rządu norweskiego nieprzyjemną korespondencją dyplomatyczną z Berlinem i Londynem… Kryzys został zażegnany i nic obecnie nie wskazuje, aby w najbliższym czasie coś mogło ze strony Niemiec grozić Królestwu Norwegii. Ostatnio nawet – minister Koht myślał o tym z pewnym zażenowaniem, ale i z zadowoleniem – zarówno oficjalne wypowiedzi, jak i głosy niemieckiej prasy są dla nas dość przychylne… Sam Hitler oświadczył przecież, że Niemcy nie miały nigdy sprzecznych interesów lub spornych problemów z państwami północnymi i nie mają ich dzisiaj… Tak, nie można Niemców niczym urazić… Trzeba pójść na ten pokaz…
Cichutki brzęczyk telefonu przerwał ministrowi jego rozważania.
– Panie ministrze – meldował sekretarz – radca Petersen prosi o przyjęcie. Otrzymał jakieś bardzo ważne informacje.
Profesor Koht skrzywił się. Znowu ten Petersen…
– Niestety, w tej chwili to niemożliwe. Proszę powiedzieć radcy Petersenowi, żeby mi, jeśli to rzeczywiście takie ważne, przygotował notatkę. Przejrzę ją wieczorem, jak wrócę z poselstwa…
O oznaczonej godzinie przed rzęsiście oświetlony gmach poselstwa Rzeszy zajeżdżać począł długi sznur samochodów, z których wysiadali kolejno najwyżsi dostojnicy państwowi Norwegii. Zjawił się także komplet przedstawicieli dyplomatycznych, z wyjątkiem – oczywiście – posłów i ambasadorów tych państw, które były w stanie wojny z Rzeszą.
Na stojącej w hallu wejściowym srebrnej tacy piętrzył się stos kartonów z czarnym orłem. Tych, którzy mimo wysłania zaproszenia nie skorzystali z niego i nie przybyli, można było doprawdy policzyć na palcach jednej ręki. Doktor Braüer miał więc powody do zadowolenia.
Po okolicznościowym cocktailu goście tłumnie przeszli do niewielkiej salki projekcyjnej. Światło zgasło i rozpoczął się film nakręcony przez frontowych operatorów niemieckiej Wochenschau.
Przez prawie godzinę wyły z ekranu nurkujące nad Warszawą i Modlinem Stukasy. Dymiły działa ostrzeliwujące Westerplatte. Następnie pokazano tragiczne ruiny polskiej stolicy i długie, niekończące się kolumny jeńców – obdartych, rannych, pogrążonych w bezsilnej rozpaczy.
Na zakończenie, zanim znów rozbłysło światło, na ekranie ukazał się wykopiowany na całą jego szerokość napis:
To wszystko zawdzięczają Polacy swoim angielskim i francuskim przyjaciołom…
Na sali zapanowała przejmująca cisza. Jakiś południowoamerykański dyplomata chrząknął, rzucił uwagę o przykrej kwietniowej pogodzie. Zebrani wstawali z miejsc i powoli, bardzo powoli kierowali się ku wyjściu.
– I jakże się panu podobał nasz film, panie ministrze? – zagadnął z uśmiechem poseł Braüer.
– Bardzo interesujący – profesor Koht starannie dobierał słowa. – Operatorzy musieli przy robieniu tych zdjęć wykazać nie lada odwagę.
– Nie tylko operatorzy – krzywy uśmieszek nie schodził z ust dr Braüera. – Teraz wszyscy Niemcy muszą być odważni.
Po powrocie do domu minister spraw zagranicznych Norwegii długo krążył po swoim gabinecie. To, co zobaczył na ekranie, wstrząsnęło nim.
W końcu usiadł przy biurku i sięgnął po gruby zeszyt w skórkowej oprawie. Notował w nim ważniejsze fakty, problemy, refleksje. Jako naukowiec miał swój własny, od lat wypracowany system robienia notatek. Zresztą, w jego wieku nie należało zbytnio dowierzać pamięci.
Niewątpliwie – zapisał – intencją dyplomaty niemieckiego było zademonstrowanie Norwegom, jaki los czeka ich w wypadku pójścia śladami Polski.
Po odnotowaniu tej uwagi profesor Koht uspokoił się. Niczego chyba w życiu nie był pewien tak jak tego, że Norwegia nie zechce pójść śladami nieszczęsnego, niespokojnego słowiańskiego narodu…
Przed udaniem się na spoczynek musiał jeszcze przejrzeć kilka dokumentów. Sięgnął po przygotowaną przez sekretarza kopertę, zerwał pieczęć. Rzucił okiem na pierwszą kartkę i zmarszczył brwi. Radca Petersen donosił w lakonicznej notatce, że otrzymał poufne informacje z Niemiec, iż w Berlinie zapadła decyzja dokonania inwazji na Norwegię. W Bremie i Szczecinie oddziały inwazyjne są już ładowane na statki…
– Cóż za bzdura! – zirytował się profesor Koht. – Tam jakiemuś głuptasowi wszystko musiało się pokręcić. Niemcy ładują wojska interwencyjne do Finlandii, wiem o tym od dawna. Norwegia nie ma z tym nic wspólnego. Panikarz z tego Petersena… I to już drugi taki raport…ĆWICZENIA NAD WEZERĄ
Na jedenaście lat przed wybuchem drugiej wojny światowej i na pięć przed dojściem Hitlera do władzy, dokładnie w roku 1928, ukazała się w Niemczech „teoretyczna” rozprawa pod tytułem „Die See-Strategie des Weltkrieges”. Autor owej rozprawy, admirał Wegener, wychodząc z analizy przebiegu pierwszej wojny wywodził, że w razie przyszłego – nieuniknionego przecież – starcia z Wielką Brytanią flota niemiecka musi w pierwszym rzędzie śmiałym uderzeniem opanować wybrzeża Danii i Norwegii oraz bazy na nich położone, co pozwoliłoby nie tylko na przerwanie blokady brytyjskiej i – w konsekwencji – poważne zagrożenie liniom angielskim na Atlantyku, ale też stworzyłoby dogodną pozycję do zaatakowania Murmańska, Archangielska i w ogóle radzieckich linii na Morzu Arktycznym…
Tezy głoszone przez Wegenera znalazły posłuch i zrozumienie wśród tych, którym w Republice Weimarskiej spędzała sen z oczu „hańba Wersalu”. Nic więc dziwnego, że znalazły swoje odbicie także w książce zatytułowanej Mein Kampf, a napisanej przez niejakiego Adolfa Hitlera – znanego już wówczas, choć jeszcze lekceważonego polityka. Każdy, kto chciał, a po roku 1933 także i ten, kto nie chciał, mógł tam przeczytać _schwarz auf weiss_¹, że aby uniknąć okrążenia w przyszłej wojnie Niemcy powinny zająć – między innymi krajami – całe wybrzeże atlantyckie na Półwyspie Skandynawskim…
Wszystko zdaje się świadczyć, że ani politycy, ani wojskowi, ani nawet kierownicy wywiadów Anglii, Danii i Norwegii nie traktowali poważnie koncepcji strategicznych admirała Wegenera i politycznych enuncjacji kanclerza Rzeszy. Nie należy więc się dziwić, że uszły ich uwagi również pewne rzucające się w oczy fakty ekonomiczne.
Potężny przemysł zbrojeniowy Niemiec potrzebował stali. Dużo stali, znacznie więcej niż huty Westfalii i Śląska mogły wytopić z rodzimych, niskoprocentowych rud. A najbogatsze w Europie złoża doskonałej rudy żelaznej znajdują się… na Półwyspie Skandynawskim. W Szwecji. Ktokolwiek w Niemczech chciał prowadzić jakąkolwiek wojnę, musiał to wziąć pod uwagę.
Importowana ze Szwecji ruda (w okresie międzywojennym blisko połowa jej szła do Niemiec; np. w r. 1939 – 11 mln ton) wędrowała oczywiście drogą morską. Latem ze szwedzkiego portu Lulea położonego na Bałtyku, w Zatoce Botnickiej, a zimą, gdy lody uniemożliwiały tam żeglugę, przez norweski Narwik…
Było rzeczą pewną, że w czasie wojny ta druga, zachodnia droga dowozu podstawowego surowca strategicznego będzie stale narażana na ataki Royal Navy. Zabezpieczenie się przed tymi atakami – dla niemieckiej gospodarki wojennej sprawa życia i śmierci – mogło być realizowane jedynie pod warunkiem… opanowania wybrzeży i portów Norwegii, a przede wszystkim Narwiku.
Niemieccy sztabowcy nie zlekceważyli koncepcji Wegenera, nie przeszli do porządku dziennego nad zapowiedzią Hitlera i nie zapomnieli o prawach rządzących ekonomią wojny.
Dążąc do „odegrania się” za poniesione na polach bitew pierwszej wojny światowej klęski, przez wiele lat z iście pruską pedanterią studiując możliwości podbojów, umieścili w swoich planach i mały, bezbronny niemal kraj fiordów.
Trudno dokładnie określić, kiedy agresja na Norwegię z „teoretycznych” studiów weszła w stadium bardziej szczegółowych opracowań operacyjnych. Informacje na ten temat są sprzeczne. W każdym razie publicysta szwedzki, Per Nyström, twierdzi, że już w roku 1936 istniał dotyczący tego zagadnienia, drobiazgowo opracowany plan, oznaczony w aktach niemieckich kryptonimem Fall Skagerrak. W latach późniejszych plan ten był – jak podaje Nyström – stale udoskonalany i poprawiany, między innymi w oparciu o doświadczenia wojen w Hiszpanii i Abisynii.
W tydzień po zakończeniu kampanii w Polsce, 10 października 1939 roku, dowódca Kriegsmarine, admirał Erich Raeder, złożył Hitlerowi specjalny memoriał w sprawie „okupacji wybrzeża norweskiego”.
_Führer_ – czytamy w relacji Raedera złożonej pięć lat później oficjalnemu historykowi Kriegsmarine – natychmiast pojął wagę problemu norweskiego, prosząc mnie o pozostawienie mu tych notatek, i oświadczył, że sam pragnie rozpatrzyć tę sprawę…
Specyfika przyszłego teatru działań, jego położenie i warunki terenowe zadecydowały o tym, że obok operacji floty i oddziałów desantowych – tak morskich jak i lotniczych – szczególny nacisk w planach napaści na Norwegię położono także na działania jeszcze jednego „rodzaju wojsk”, określanego „hiszpańskim” terminem „Piąta Kolumna”.
Podobnie jak i w innych państwach, które padły ofiarą niemieckiej agresji, trzonem owej dywersyjnej piątej kolumny miała być niemiecka mniejszość narodowa w kraju fiordów. Warto przypomnieć, że mniejszość ta była nieliczna i powstała w szczególnych warunkach.
Oto w czasie pierwszej wojny światowej i tuż po jej zakończeniu neutralna wówczas Norwegia ulitowała się nad ciężkim losem dzieci w głodujących, znękanych przegraną wojną Niemczech. Na zaproszenie rządu norweskiego, a także na zaproszenie poszczególnych rodzin powędrowały do kraju fiordów tysiące młodych chłopców i dziewcząt ze wszystkich zakątków Niemiec. Wiele z tych dzieci po kilku latach powróciło do ojczyzny, wynosząc z Norwegii doskonałą znajomość języka i stosunków, część jednak pozostała, zachowując zresztą związki z rodzinami w Niemczech.
Tuż po dojściu Hitlera do władzy Niemcami pozostałymi w Norwegii zainteresował się nazistowski Bund der Deutschen im Ausland – związek zrzeszający mniejszość niemiecką we wszystkich krajach Europy i za oceanem. Emisariusze tej organizacji zaczęli docierać do najbardziej odległych miasteczek norweskich, odświeżać stare rodzinne sentymenty, nawiązywać kontakty, podsycać szowinizm… Były jednostki, które oparły się tej nacjonalistycznej propagandzie, większość jednak norweskich Niemców zadeklarowała pomoc i współpracę przy tworzeniu „Wielkiej Rzeszy”.
Po paru latach niemal każdy z zamieszkałych w Norwegii Niemców miał już nie tylko własną kartę ewidencyjną w odpowiednim referacie Abwehry, ale i dokładny przydział wojskowy ze szczegółowymi instrukcjami, co należy robić, gdy wybije „godzina X”. Na razie wszyscy otrzymali jedno wspólne zadanie: opanować możliwie najwięcej kluczowych stanowisk – wszędzie tam, gdzie to się może okazać cenne ze względów wojskowych. Zdolni na ogół i pracowici Niemcy chętnie byli angażowani na wszelkie możliwe stanowiska zarówno w administracji państwowej, handlu i marynarce, jak i w armii, gdzie zważywszy na fakt, iż większość z nich posiadała już od dawna obywatelstwo norweskie, otwierały się przed nimi najbardziej tajne kancelarie…
Poza owymi norweskimi Niemcami w skład piątej kolumny miały także wejść grupy rodowitych Norwegów, na ogół członków niewielkiej (ok. 5 tys. osób), ale ruchliwej partii o niewinnej nazwie Nasjonal Samling („Jedność Narodowa”). Na czele tej partii stał człowiek, którego nazwisko już wkrótce miało przejść do historii jako symbol zdrady narodowej.
Major Vidkun Quisling mimo sporych dotacji otrzymywanych z Berlina od szefa wydziału zagranicznego NSDAP, reichsleitera Alfreda Rosenberga, bynajmniej nie starał się o wydatne zwiększenie liczby członków swojej małej partii. Stawiał przede wszystkim na współpracę z Rzeszą, przy pomocy której miało się ziścić jego marzenie o dyktatorskiej władzy w Norwegii.
Jeszcze w 1931 roku, gdy Quisling był ministrem wojny w norweskim rządzie Farmera, nawiązał pierwsze kontakty z Niemcami. NSDAP jednak, sama walcząca o władzę, niewiele mogła wówczas pomóc północnemu kandydatowi na _Führera_.
Trzy lata później kontakt został odnowiony. Rosenberg po osobistej rozmowie z Quislingiem przekazał Hitlerowi specjalny memoriał omawiający sytuację w Norwegii, wskazujący na strategiczne znaczenie tego kraju oraz postulujący popieranie przez Rzeszę Nasjonal Samling,
W czerwcu 1939 roku Quisling przybywa do Niemiec na obradujący w Lubece kongres Towarzystwa Północnego i „przy okazji” odwiedza Berlin konferując tu z Rosenbergiem, szefem Abwehry – admirałem Canarisem, a także z osobistym przedstawicielem Goeringa – dr Körnerem. Osobistościom tym przywódca Nasjonal Samling przedstawia swoje plany całkowitego podporządkowania Norwegii Niemcom, w zamian za „drobiazg” – ułatwienie mu… dojścia do władzy. Równocześnie oferuje swoje usługi w obezwładnieniu obrony swego kraju w momencie lądowania tam wojsk niemieckich. Powołuje się przy tym na swoje pozostałe z dawnych lat wpływy w armii i administracji Norwegii.
Początkowo plany Quislinga wydały się Niemcom zbyt fantastyczne. Oferta jednak nie została kategorycznie odrzucona, Nasjonal Samling otrzymała 6 milionów marek i możliwość przeszkolenia 25 ludzi w berlińskim ośrodku dywersji wydziału zagranicznego NSDAP. Za to już w czasie następnej wizyty Quislinga w Berlinie, w grudniu 1939 roku, Rosenberg skontaktował go z osobą najbardziej kompetentną w sprawie inwazji kraju fiordów – z dowódcą Kriegsmarine, admirałem Raederem.
Teraz sprawy potoczyły się szybko. 12 grudnia norweski _Führer_ konferował w Oberkommando der Wehrmacht z Keitlem i Jodlem, a następnego dnia przyjęty został przez samego Hitlera.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki