- W empik go
Opętanie - ebook
Opętanie - ebook
Na obrzeżach niewielkiego miasteczka dopuszczono się potwornej zbrodni. Ofiarą bestialskiego morderstwa padła młoda dziewczyna. Sprawca działał niezmiernie brutalnie, podrzynając jej gardło. Organa śledcze powiązały to z serią zabójstw, jakie w tym czasie popełniono na kilku młodych kobietach. Sprawą zajął się przybyły z województwa oficer śledczy milicji o nazwisku Mitura. Kryminalną zagadkę pomagają mu rozwiązać miejscowi funkcjonariusze, jak i tamtejszy proboszcz.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8126-410-5 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Niebo zasnute było ciężkimi, czarnymi chmurami. Deszcz lał jak z cebra, tworząc z drobinek wody mglistą zasłonę, która jeszcze bardziej ograniczała widoczność. Ogrodzony przerdzewiałym płotem duży, piętrowy dom na obrzeżach małego miasteczka, tuż obok starego cmentarzyska, tonął w mroku. Na tle ciemnego nieba i w nocnym, deszczowym krajobrazie, wydawał się być tajemniczym zamczyskiem z filmów grozy o wampirach. Wyglądało to tak, jakby ta odludna samotnia była jakąś zewnętrzną częścią starej nekropolii, jakby była z nią czymś od wieków związana. Na półpiętrze, na okrągłych i usytuowanych po bokach, bliźniaczych cokołach, które zamykały z obu stron przednią fasadę, stały duże, kamienne figury półnagich i skrzydlatych cherubinów o lwich twarzach. Jedna część starej budowli wydawała się nieco odnowiona, lecz wyraźnie było widać, że bardzo dawno i nieudolnie ktoś się tym zajmował. Natomiast druga jej część, jeszcze bardziej zniszczona, świeciła pustymi oczodołami okien pozabijanych gdzie nie gdzie surowymi deskami. Dziurawe i zanieczyszczone rynny nie mieściły w sobie nadmiaru deszczówki, która przelewała się wierzchem blaszanych koryt, obryzgując wodą i tak już namokłą, pozbawioną tynku elewację. Niewielka działka wokół podniszczonego budynku, z ledwo widoczną dróżka prowadzącą od wejściowej furtki do posesji, porośnięta była gęsto chwastami i rozłożystymi krzewami. Szarpana podmuchami wiatru lampa na werandzie, jak oszalała chybotała się wte i wewte, co chwila tłukąc niemiłosiernie blaszanym i powgniatanym kloszem o drewniane zadaszenie budowli. Aż dziw brał, że wkręcona w nią żarówka, pamiętająca zapewne dawne lata swojej świetności, kiedy tutaj dochodził prąd i od dawna przepalona, wytrzymywała tak potworne katusze. Dom sprawiał wrażenie wymarłego, tylko z przysłoniętego okna, które usytuowane było w tej mniej zniszczonej części budowli, na półpiętrze, sączyło się przez malutką dziurę w zasłonce, ledwo widoczne światełko świadczące o tym, że ktoś tutaj, można rzec, prawem kaduka przebywa, choć usilnie stara się ukryć swoją obecność. W pokoju, z którego okna emanowała owa odrobina poświaty pochodząca od stojącej na stole świecy oblepionej wąskimi pasemkami spływającego po niej wosku, na przykrytym czerwoną narzutą łóżku leżał w ubraniu mężczyzna w średnim wieku. Spał niespokojnie, rzucając się na posłaniu. Co jakiś czas z jego gardła, oprócz niewyraźnego bełkotu, wydobywał się charkot. Raptem zakaszlał przeciągle, a twarz wykrzywiła mu się w grymasie bólu. Zadrżał na całym ciele i krzyknął, jakby zobaczył coś przerażającego, po czym dysząc ciężko, zerwał się na równe nogi. Jakiś czas stał tak, chwiejąc się na boki i nie mogąc utrzymać równowagi, a z jego szeroko otwartych oczu wyzierała nadal resztka przerwanego koszmaru. Omiótł błędnym spojrzeniem pomieszczenie, zatrzymując wzrok na leżącej na stole fotografii wyciętej niechlujnie z ilustrowanej gazety. Patrzył na nią chwilę, jakby w niej szukał pozostałości sennej zmory. Następnie podsunął sobie krzesło, usiadł na nim zgarbiony, pochylił się i nieomal wbił oczy w zdjęcie. Przedstawiało ono jakąś młodą, z lekka roznegliżowaną artystkę. Miała na sobie bluzkę z dość głębokim dekoltem, który odsłaniał dyskretnie jej biust. Podniecony mężczyzna z lubością przejechał w tym miejscu po papierze palcami dłoni. Zrobił to szczegółowo, jakby jeszcze bardziej chciał rozsunąć na boki i tak już rozpiętą bluzeczkę, aby więcej móc widzieć. Nagle cofnął rękę jak oparzony. Wyraz lubości spełzł natychmiast z jego twarzy, ustępując miejsca grymasowi obrzydzenia i nienawiści. Mimochodem zerknął na wbity w blat stołu rzeźniczy nóż, chwycił jego rękojeść lewą dłonią, zaś prawą przytrzymał za róg zdjęcie i z wściekłością ciął je ostrzem tak mocno, aż rozleciało się na boki, a na blacie pojawiła się głęboka rysa. Jakiś czas spoglądał bezbarwnym wzrokiem na rozciętą na pół fotografię, następnie złożył pieczołowicie obie połówki do kupy, jakby chciał je skleić, potem wstał, podszedł do ściany i przypiął je pineskami do drewnianej boazerii obok wiszących tam, podobnych jak to wycinków z kolorowych gazet, po czym, uderzając palcem każde z nich, policzył je głośno. Było ich trzy, razem z tym ostatnim, przed chwilą przypiętym, na którym przytrzymał dłużej palec, jakby chciał prześwidrować fotografię na wylot. Jednocześnie odezwała się w nim jakaś niepohamowana wściekłość, a dotąd ukryta gdzieś głęboko bestia wylazła z jego duszy na zewnątrz, uwidaczniając się jakąś patologiczną rządzą czegoś, co nie mieściło się w granicach człowieczeństwa i zdrowego rozsądku. Przez chwilę nie mógł sprecyzować, czym ona jest i czego od niego żąda. Zmarszczył czoło tak mocno, aż pojawiły się na nim głębokie bruzdy, a wyraz nienawiści jeszcze bardziej rozlał się na jego twarzy.
— Czego chcesz? — zasyczał do czegoś, co z nagła zawładnęło jego świadomością i wryło się w nią boleśnie.
Wydało mu się, iż pokój wypełnił złowróżbny głos. Był on wszechobecny i krzyczał przeraźliwie, wdzierając się siłą w jego jestestwo i powodując w nim potworny chaos. Wbił palce w oba uszy, żeby być głuchym na owe podszepty i ich nie słyszeć, lecz na nic to się zdało. Nadal mówił owy głos, tym razem w jego świadomości, potem ciszej, coraz ciszej szeptał, żgając jego mózg bolesnym szpikulcem, aż do skutku. Żeby odgonić wewnętrzny ból, który nieomal rozsadzał mu głowę, musiał się go słuchać.
„Co mówisz i czego żądasz”? — Spojrzał na chyboczący płomień świecy, który mimowolnie przyciągał jego wzrok i jednocześnie go mamił.
Jakby w odpowiedzi, jego oczy ujrzały coś zatrważającego. Pośród kłębowiska rozszalałych płomieni, wystrzelających gdzieś z podłogi, dostrzegł jakąś kobietę przywiązaną do pala. Była ubrana w czarną sukmanę, a na głowie miała obszerny kaptur, spod którego wystawały kosmyki siwych włosów. Języki ognia prawie że lizały jej bose stopy.
— Ja Joanna Murawa przeklinam cię Macieju Sylena — mówiła bezzębnymi ustami zjawa — żebyś sczezł ty i twoja rodzina. Żebyś po wieki wieków grzebał w trupach i nigdy się od nich nie uwolnił, a na twoje pomioty, w tym i w następnych pokoleniach, rzucam urok i niech grzebią w trupach, jako i ty, a co w drugim z nich niech zagości Lucyfer i niech ten czyni przez niego zło, aż zostanie powieszony twój pomiot. Tyś jest Sylena. Tyś jest pomiotem Macieja z drugiego pokolenia. — Ha, ha, ha — zaniosła się śmiechem zjawa, znikając w powale.
Sylena zgiął się w pół jak w jakiejś okropnej boleści, chwycił się obiema rekami za głowę i ją ścisnął z całych sił.
— Teraz musisz zabić, bo tkwi w tobie Lucyfer, którego w tobie, pomiocie Macieja, zaszczepiłam — szeptała szyderczo w jego wyobraźni jędza. — Aby dać upust własnemu zadowoleniu, musisz zabić, musisz zabić, musisz zabić — powtarzała w kółko.
Jej słowa wgryzły się w niego na dobre, zniewalając jego serce i mózg. Wyprostował się i wybuchnął maniakalnym śmiechem, który i tak nie był w stanie zagłuszyć złowieszczego chichotu czarownicy.
Sylena wpił nienawistny wzrok w ostatnie zdjęcie.
— Kolej na ciebie — warknął przez zaciśnięte zęby, a z ust wyciekła mu gęsta stróżka śliny.
Zgiął w łokciu rękę i wytarł ślinę, nieomal z odrazą, rękawem koszuli, jakby się brzydził zrobić to dłonią, po czym popatrzył na zabrudzony materiał. Pomyślał, że powinien sprać obrzydliwą wydzielinę. Zabrał ze stołu świecę i udał się do łazienki. Tam zdjął z siebie koszulę, potem odkręcił kran i pod strumień wody podłożył jej rękaw. Dłuższy czas szorował zabrudzenie, aż zniknęło z materiału. Następnie stanął przed lustrem, przybliżył do niego twarz i z bliska wpatrzył się z zainteresowaniem w swoje lustrzane odbicie. Ledwo widoczna szrama, na prawym policzku, nadawała surowości jego obliczu, lecz go nie szpeciła. Nawet dodawała mu nieco uroku. Tylko teraz, w chwili wzburzenia, bardziej się uwidoczniła i nabrała wyrazistości. Z lekka zamglona i zarysowana lustrzana tafla dodatkowo fałszowała rzeczywisty obraz. Zrobił grymas, który bardziej zmniejszył i spłaszczył bliznę, choć nadal pozostała widoczna, następnie przeciągnął po niej delikatnie ręką, potem mocniej, jakby chciał całkowicie zetrzeć tę krępującą go pamiątkę, którą, jak był dzieckiem, macocha zafundowała mu na twarzy, tłukąc go na oślep batem po pijaku. Uśmiechnął się gorzko, widząc swoją bezradność. Mimo wszystko podobał się kobietom i wzbudzał w nich zaufanie, i o tym wiedział. To dawało mu nad nimi przewagę i było jego atutem. Koronnym atutem, zaś one były naiwne i łatwo ulegały jego urokowi. On to wykorzystywał. Zwabiał je do siebie, a potem był dla nich brutalny.
I taki będzie dla tej, za którą chodził od nieomal tygodnia, prawie że takiej samej, jak artystka na zdjęciu. Wypatrzył ją kiedyś na ulicy i porównał z oryginałem. Potem próbował do niej zagadać, lecz ta, niewątpliwie pewna swej urody, zignorowała jego zaczepkę, obrzucając go wówczas pogardliwym, nic niewidzącym spojrzeniem, jak na kogoś, kogo tak naprawdę nie ma, albo kogoś, kto nic sobą nie prezentuje. Tak to odczuł, a on nie lubił być odrzucany.
„Tak! Nie powinna tego robić, choć być może teraz tego nie pamięta. Lecz już postanowił. Ona będzie tą następną”.
Było mu dobrze z tą myślą. Jakby przeżywał cudowną ekstazę. Chciał tego. Te artystki i ich zepsuty świat. Po to szukał sobowtórów, bowiem w nich widział pierwowzór. W każdej z nich dostrzegał znienawidzoną przez siebie macochę.
„A może? Czyżby łudził się jeszcze. Nie! Nie! To był wytwór jego wyobraźni. To ta nowa. Na pewno odrzuci jego względy i będzie zmuszony, a potem… — Intensywnie myślał, co by było gdyby. Jego myśli były postrzępione, a obłęd mamił rzeczywistość, wypaczając w nim jej postrzeganie.
„Odrzuci twoje względy i będziesz zmuszony, a potem”… — powtórzyło to coś jego własnym głosem. — Nie! Najpierw Marilyn. Tamta może jeszcze poczekać, a inne. — Zmrużył oczy. — Inne? Już nic nie powiedzą i mnie nie zdradzą, gdyż są martwe — syknął — są ukarane jak i macocha.
Wrócił do pokoju. Podszedł do stołu, postawił na powrót na nim świecę i chwycił w rękę ten sam nóż, którym przeciął zdjęcie, po czym wziął zamach, jakby chciał kogoś ugodzić i tak zamarł w bezruchu. Ręka na moment zawisła w powietrzu, a on wpatrzył się w płomień świecy, znów widząc w nim iluzję.
„Tak! Ona się wyrywa i krzyczy. Przeraźliwie krzyczy. Jak tamte. Jak macocha. Lecz to jej w niczym nie pomoże”.
Rozkoszował się ich przerażeniem. Lubił, jak się broniły i szarpały, kiedy je obnażał, zrywając z nich ubranie, a później bieliznę. To go jeszcze bardziej podniecało i rozsierdzało, czyniąc z niego potworną bestie. Aż do skutku i spełnienia.
„Potem ją zabije? Nie! Jeszcze nie od razu. Najpierw ją upokorzy, jak tamte, a dopiero”….
Na samą myśl o zbliżeniu i zabójstwie, przeszedł go dreszczyk rozkoszy i pożądania. Już był spokojny. Przeczesał dłonią bujne włosy i schował nóż do szuflady. Na razie był mu niepotrzebny. Teraz musiał odpocząć. Podszedł wolno do łóżka, wygładził z pedantyzmem zmarszczoną narzutę i wyciągnął się na niej wygodnie, po czym podłożył ręce pod głowę i wlepił wzrok w sufit.
Wróciły wspomnienia. Przywołał w pamięci macochę. Jak się później dowiedział, matka zmarła zaraz po jego przyjściu na świat. Ojciec, nie radząc sobie z wychowaniem dwójki dzieci, ożenił się po raz drugi z jakąś byłą artystką z objazdowej trupy. Ładną i łudząco podobną do jednej z hollywoodzkich aktorek. Miał wtedy niecałe dwa latka. Został z ojcem, natomiast starszego brata zabrała do siebie siostra matki, mieszkająca gdzieś na drugim końcu Polski, a która nie chciała mieć ze szwagrem żadnego kontaktu. Dlatego od tamtej pory nie widział brata na oczy. Macocha była uzależniona od alkoholu, ale nawet po trzeźwemu była bardzo złą kobietą i matką. Kidy wlała w siebie te kilka kieliszków, jak zawsze mówiła, stawała się o stokroć więcej agresywna i bezduszna, jakby u niej ta część mózgu, która jest odpowiedzialna za uczucia, uległa całkowitemu rozkładowi. Kompletnemu zepsuciu. Odbijało się to na jej pasierbie. Na nim. Katowała go pod byle pretekstem. Ojciec? Ten nie kiwnął nawet palcem, żeby cokolwiek zmienić. Był prawie we wszystkim podporządkowany swojej drugiej żonie i przymykał na wszystko oczy. Zresztą, zaraz po przeprowadzce też się zmienił. To już nie był on. Ponadto wdał się w alkohol. Wyjeżdżał często w jakiś służbowych sprawach, o których nigdy nie chciał mówić. To macosze było nawet na rękę. Zaczęła ojca zdradzać. I te jej libacje z przygodnymi mężczyznami. Wtedy zaprowadzała dziecko do ciemnej piwnicy i tam zamykała na klucz. Żeby nie widział. Żeby potem nie naskarżył ojcu. Wtenczas miał cztery, może pięć lat.
„Piwnica w starej chałupie”. — Nawet teraz, na wspomnienie tamtej ciemnicy, jego wypaczony umysł nie potrafił z tym sobie poradzić.
Bał się strasznie tamtego miejsca. Bał się ciemności i samotności. Zanosił się od płaczu i krzyczał panicznie ze strachu. Macocha przychodziła wówczas i zaklejała mu plastrem usta, żeby go nikt nie słyszał, a potem go biła za nieposłuszeństwo. Tak! Pomimo katowania, kochał ją, jak dziecko kocha swoją matkę. Właśnie! Jak rodzoną, a nie przybraną matkę. Zresztą, myślał wtedy, że ona jest nią naprawdę. Tak do niej mówił. Nie macocha. Mama! Miłość za katusze. Dobry Jezus i jego źli oprawcy. Lecz do czasu. Kiedy to było? Wytężył umysł. Jak miał trzynaście lat. Ból stał się nie do zniesienia, kiedy go biła. Wówczas jej oddał. Pierwszy raz w życiu ją uderzył. Wpadła w furię i mało co by go nie zabiła, żeby nie ojciec. Przyjechał wcześnie i siłą odciągnął ją od niego. Tłumaczył jej coś po cichu na ucho, a potem wyciągnął zza pazuchy litrową butelkę wódki i fachowo wybił z niej korek, uderzając otwartą dłonią w jej dno. Macocha uśmiechnęła się na widok alkoholu. Nie! Do dziecka nigdy tak się nie uśmiechała. To by akurat zapamiętał. Usiadła wraz z ojcem przy stole i oboje pili do nieprzytomności. Ojciec usnął z głową opartą na blacie tuż przy talerzu, a matka jeszcze miała na tyle sił, że dowlokła się do łóżka. Wówczas coś dziwnego się wydarzyło. Pierwszy raz w życiu. Coś jakby nim pękło. Jakby jego umysł uległ metamorfozie, przeistoczeniu. Poczuł w głowie ból. Był on inny jak normalnie. Jakby jego głowę ktoś ścisnął obręczą i coraz bardziej zwiększał jej ucisk. Po chwili ulga i coś jeszcze, czego nie potrafił sprecyzować. Właśnie! Nie wiedział o tym, że stał się kimś innym. Mózg działał inaczej, a oczy postrzegały co innego. Skrajna nienawiść przytłoczyła chorą miłość, która pozostała po drugiej stronie świadomości. Jak w transie, a mimo to myśląc trzeźwo, wyjął z szuflady kuchennego kredensu duży, rzeźniczy nóż i poszedł do sypialni. Macocha spała na łóżku w ubraniu i pochrapywała głośno przez sen. Była w jego oczach zła i odrażająca. Wręcz obrzydliwa w swym upojeniu. Powoli zbliżył się do niej, chwilę popatrzył na nią zimno, jak na bezużyteczny przedmiot, który powinno się wyrzucić na śmietnik, po czym wziął zamach i ugodził ją nożem w pierś. Nie miał jeszcze tyle sił, żeby ją zabić tym ciosem. Otworzyła oczy, w których dostrzegł niezmierne zdziwienie, a zarazem przerażenie. Uderzył raz jeszcze, tym razem mierzył w brzuch. W miękką tkankę nóż wszedł o wiele łatwiej i głębiej. Wyciągnął go z rany i wbił bez opamiętania raz jeszcze i jeszcze. Krew trysnęła nieomalże strumieniem, plamiąc pościel. Macocha miała jeszcze na tyle sił, że odepchnęła go od siebie i zaklęła, po czym próbowała się unieść na łokciach. Doskoczył do niej ponownie. Całym swoim ciałem naparł na nią, pchnął na łóżko, po czym chwycił ją za włosy, odchylił głowę do tyłu i ciął ostrzem po gardle. Zacharczała okropnie, plując krwią. Chwilę drgała, po czym osunęła się bezwładnie na łóżko z otwartymi szeroko oczyma. Wrócił do kuchni i śpiącemu ojcu wcisnął w dłoń zakrwawione narzędzie zbrodni. Następnie umył ręce przy kuchennym kranie i wrócił do pokoju. Dalej już nic nie pamiętał. Tylko ten świdrujący ból w głowie i ścisk czaszki, jakby jego umysł znajdował się jeszcze w odmiennych światach. Gdzieś na rozdrożu. Kiedy odzyskał świadomość w domu było dużo obcych ludzi w mundurach. Ktoś go przytulał i głaskał po włosach. W pewnej chwili zobaczył ojca siedzącego na krześle. Miał ręce wykręcone do tyłu. Kiedy podszedł do niego, ujrzał na jego nadgarstkach metalowe obręcze.
— Tato! Dlaczego masz związane ręce? — spytał go zdziwionym głosem.
Wtedy ojciec odwrócił głowę i spojrzał na niego wzrokiem, z którego wyzierała boleść i paniczny wprost strach. Jak wzrok skrzywdzonego i przestraszonego dziecka. Zrobiło mu się ojca żal i nie mógł pojąć, dlaczego ci mundurowi ludzie zabierają go ze sobą.
To było bardzo dawno temu. Teraz znów znajdował się na pograniczu dwóch światów. Tego wyimaginowanego, paranoicznego, który eliminował w nim człowieka, a w którym przeistaczał się w maniakalnego mordercę, arcyłotra i zwyrodnialca bez krzty litości i tego drugiego, w którym był nadal istotą o morderczym instynkcie, lecz istotą, o trochę innym, łagodniejszym charakterze i mentalności. Jego dwie natury uzupełniały się nawzajem, a o ich postępowaniu wobec innych, decydowała ta, która w danej chwili w nim dominowała. Miał jeszcze inną osobowość, tę zdrową, normalną, zdawać by się mogło, czysto ludzką, w której egzystował na co dzień i w innym miejscu, a o której nie miał pojęcia.
Sufit zdawał się wirować wokół, zachowując w swym centralnym punkcie szczęśliwą twarz kobiety ze zdjęcia. Marilyn. Jej sobowtór był w piwnicy. Dziwnym zbiegiem okoliczności sama wpadła mu w ręce i takiej okazji nie mógł przepuścić. I ona przypominała mu kogoś, kogo kiedyś kochał chorą i wypaczoną miłością, a zarazem nienawidził jak najgorszego wroga. Dlatego ją sobie upatrzył, obserwował i za nią chodził jak cień. Wiedział, że wcześniej go spostrzegła. Świadomie chciał, żeby się bała. Żeby żyła w niepewności. Jak mucha w pajęczej sieci, która ma nadzieją, że pająk pozwoli jej się z niej uwolnić. Tak! Już ją poniżył. To na razie mu wystarczyło. Trochę się z nią jeszcze podroczy. I tym razem niech umiera z niepewności jutra. Później może jej się pozbędzie, jeżeli nie będzie milczała. Tamte go nie posłuchały. Dlatego musiały umrzeć. Lecz w tej chwili powinien odpocząć i nabrać sił. Chore emocje chwilowo w nim opadły. Na razie były w uwięzi i pod kluczem. Kołysany szumem deszczu bijącego w szyby okien, zapadł w głęboki sen. Tym razem spał spokojnie. Nie śnił i nie rzucał się na posłaniu. Kiedy po godzinie otworzył oczy, był gotowy do działania. Wybierał się na polowanie. Polowanie na człowieka. Zdjął z wieszaka długi przeciwdeszczowy płaszcz i założył go na siebie, następnie zbliżył się do kredensu i z szuflady wyciągnął maskę cyrkowego klauna i nóż o długimi ostrym ostrzu. Nóż schował do wewnętrznej, głębokiej kieszeni płaszcza, natomiast maskę wcisnął w jego drugą kieszeń. Nacisnął na głowę kowbojski kapelusz z szerokim rondem, po czym ścisnął palcami knot świecy, żeby zgasić jej płomień i wyszedł w deszczową ciemność. Był teraz mordercą. Nie wiedział jeszcze, że tak długo nim będzie, aż zabije. Potem bezwolnie pozbędzie się z siebie bestii i będzie, któryś z kolei raz, ukrywał w sobie zbrodniarza, czując się za niego odpowiedzialnym, a jednak go chroniącym przed sprawiedliwością. Przed karą. Dopóki, dopóty znów nie powróci w nim zło, o czym także nie był świadom.Rozdział IV
Niewielki budynek posterunku milicji o tej porze świecił nieomal pustkami. Tylko z dyżurki znajdującej się tuż przy wejściu do obiektu, dały się słyszeć ciche odgłosy jakiejś spokojnej melodii. W środku, za niską, drewnianą barierką, przy dość dużym biurku siedział rozparty na krześle sierżant Banasiak. Miał przymknięte powieki. Szum deszczu działał na niego usypiająco. By nie zasnąć, bębnił palcami w blat biurka w rytm lecącej z małego tranzystora muzyki. Nagle przy wejściu rozległy się czyjeś szybkie kroki. Na ten odgłos dyżurny niechętnie otworzył oczy i spojrzał leniwie w tym kierunku. Niespodziewanie drzwi rozwarły się gwałtownie, jakby od silnego przeciągu, nieomal uderzając skrzydłem o ścianę.
Do środka wbiegła najpierw kobieta, a tuż za nią mężczyzna z parasolem w ręku. Kobieta sprawiała wrażenie mocno przestraszonej.
— Proszę pana! Proszę pana! — krzyknęła panicznie, opierając się całym ciałem o barierkę — tam, tam przy torach leży młoda dziewczyna. Ktoś ją zamordował! — Wskazała palcem gdzieś za siebie, wlepiając przerażone oczy w dyżurnego.
Banasiak podniósł się leniwie z krzesła, jakby był przyzwyczajony do tego typu odwiedzin o tej porze, jak i tak emocjonalnych interesantów, wyłączył tranzystorowe radio i zbliżył się do kobiety, po czym zlustrował ją od stóp do głów i z powrotem. Na widok pozbawionych obcasów obłoconych szpilek, które miała na nogach, zrobił zdziwioną minę i uśmiechnął się nieznacznie.
— Zaraz, zaraz, obywatelko! Kto zamordował? Kogo? — Przeniósł pytający wzrok na mężczyznę, gubiąc uśmiech.
Ten, otworzył usta i chciał coś powiedzieć, lecz kobieta go ubiegła.
— Tam! Przy wiadukcie — nie odpuszczała, łapiąc funkcjonariusza za rękaw marynarki i nieomal przyciągając go do siebie. — Ma poderżnięte gardło. To potworne! — krzyknęła mu do ucha — na mnie też wcześniej napadł i chciał mnie zamordować.
— Widziała go pani? — Banasiak próbował się uwolnić z jej chwytu, lecz ta trzymała go mocno, mówiąc mu teraz nieomal prosto w twarz.
— Tak! Był w masce cyrkowego klauna, ale przez moment widziałam go bez niej, to znaczy ta maska zsunęła mu się na chwilę z twarzy, lecz zaraz ją naciągnął na powrót — mówiła chaotycznie.
— Uspokój się Basiu — odezwał się mężczyzna — ja spróbuję wyjaśnić to panu.
Kobieta puściła dyżurnego i przetarła ręką czoło. Dało się wyczuć, że stara się usilnie panować nad sobą.
— Tak Karolu! — przytaknęła. — Lepiej, to ty wyjaśnij, wszystko.
— A więc…. — Mężczyzna spojrzał mimochodem na pagony funkcjonariusza.
— Sierżant Banasiak — uprzedził go ten.
— A więc, panie sierżancie, moje nazwisko Zawada, a to jest pani Ziemińska. Chcieliśmy…
— Chwileczkę! — przerwał mu Banasiak, wygładzając dłonią marynarkę munduru i jednocześnie kierując się w stronę biurka. — Muszę zrobić protokół z waszego zeznania.
— Teraz! Protokół! Zwariował pan! — żachnął się Zawada. — A co z tamtą dziewczyną? Dzwoń pan do przełożonego!
— Przecież twierdzi pan, że ona nie żyje? — Banasiak zatrzymał się w pół kroku, po czym zerknął na Ziemińską, jakby do niej kierował pytanie.
— I co z tego? — Zawada zmarszczył brwi. — A ślady. Przez ten czas wszystko szlak trafi. Na dodatek leje jak z cebra — grzmiał, widząc tępotę funkcjonariusza. — „Co za idiota zrobił z tego człowieka sierżanta?” — pomyślał w duchu, obrzucając milicjanta gniewnym, ale i litościwym spojrzeniem. — Dzwoń pan natychmiast po zwierzchnika — powtórzył, tym razem stanowczo.
Ten jakby się dopiero obudził i nabrał raptownie wigoru. Widocznie musiał być przyzwyczajony do rozkazującego tonu. Złapał za telefon i wykręcił szybko numer. Jakiś czas czekał niecierpliwie, ruszając nerwowo nogą, aż ten ktoś podniesie słuchawkę.
— Co się urodziło, sierżancie, że budzisz mnie po nocy? — usłyszał po chwili zaspany i gniewny głos.
— Obywatelu poruczniku! — Banasiak wyprężył się przepisowo i zapiął guzik przy kieszonce munduru, jakby jego przełożony stał tuż przed nim, a nie znajdował się po drugiej stronie telefonicznej linii. — Mam tutaj u siebie kobietę i mężczyznę, którzy twierdzą, że byli świadkami morderstwa.
— Jak to, świadkami morderstwa! — żachnął się porucznik.
— Zeznali, że koło wiaduktu natknęli się na ciało młodej kobiety, która miała poderżnięte gardło.
— Może wpadła pod pociąg? — zasugerował porucznik. Zapewne z powodu nagłego wybudzenia nie kojarzył jeszcze tak do końca przedstawionych mu faktów.
— Chyba nie, obywatelu poruczniku. A poderżnięte gardło? — zająknął się Banasiak. — Ta pani twierdzi, że na nią też ktoś napadł i próbował ją zabić — dodał szybko.
— Macie rację! Cholera by jasna wzięła — zaklął z cicha porucznik. — Czekajcie na mnie, sierżancie! Już do was jadę, a wy przez ten czas spiszcie ich dane.
— Kogo? — Banasiak zmarszczył czoło, jakby się nad czymś zastanawiał, lecz zaraz spojrzał na Zawadę, a na jego twarzy odmalował się wyraz ulgi. — A tak! Tak jest, obywatelu poruczniku — zreflektował się szybko, po czym przystawił dwa palce do głowy w geście salutu, stuknął przy tym obcasami i zamierzał położyć słuchawkę na widełki aparatu, lecz powstrzymał go ostry głos porucznika.
— Jesteście tam jeszcze, Banasiak? Halo!
— Tak jest, obywatelu poruczniku!
— Wezwijcie jeszcze Zatorskiego. Może będzie potrzebny. Ja zajmę się resztą.
— Rozkaz!
— Co rozkaz! — żachnął się porucznik. — A wiecie, dokąd macie dzwonić i do kogo? — spytał z lekkim zdziwieniem.
— No, właśnie, nie.
— No właśnie! No właśnie! — przedrzeźniał go porucznik. — To jest lekarz. Mieszka tu niedaleko. Zapiszcie sobie jego adres i numer telefonu!
— Tak! — Banasiak sięgnął po kartkę i ołówek.
Porucznik podał mu namiary Zatorskiego.
Banasiak niezdarnie nagryzmolił na kartce maszynowego papieru przekazane informacje.
— Rozkaz! — powtórzył raz jeszcze, odkładając słuchawkę na widełki aparatu. — Przykro mi, ale musimy poczekać za porucznikiem — powiedział do Zawady. — Przez ten czas spiszę państwa dane osobowe — dodał z miną zwycięscy, jakby niezależnie od wszystkiego, była jego racja, co do sporządzenia protokółu.
Zawada popatrzył na niego przeciągle i chciał coś napomknąć, lecz machnął tylko z rezygnacją ręką.
— Usiądź, Basiu, bo nie doczekamy się od pana zaproszenia — zwrócił się do Ziemińskiej, podsuwając jej krzesło. Sam usiadł na drugim krześle, trzymając ciągle w ręku mokry parasol.
Sierżant Banasiak nawet nie zareagował na tak widoczną uszczypliwość. Niczym stary biurokrata usiadł wygodnie przy biurku, przyciągnął bliżej siebie maszynę do pisania i wykręcił z niej zapisany arkusz papieru, po czym pieczołowicie włożył w to miejsce nowy. Uczyniwszy to wszystko, odetchnął pełną piersią i dopiero teraz spojrzał na Zawadę.
— Poproszę państwa o dowody osobiste — rzucił.
W Zawadzie momentalnie zakipiało, ale się opanował. Oparł o barierkę parasol, rozpiął płaszcz i z wewnętrznej kieszeni marynarki wyjął żądany dokument.
— Basiu. Daj swój dowód osobisty — zwrócił się do Ziemińskiej, która dopiero teraz ochłonęła nieco z nadmiaru wrażeń.
Ta zdjęła z ramienia torebkę, otworzyła ją i dłuższy czas szukała w niej dokumentu. Nie mogąc go tam znaleźć, odwróciła torebkę dnem do góry i nerwowo wytrzasnęła jej zawartość na swoje kolana.
— Kochanie — odezwał się Zawada, widząc jej zmagania — więcej tam już nie mogłaś napakować.
— Kobieta nie po to nosi torebkę, żeby w niej coś schować.
— A po co ją ma?
— Po to ją nosi przy sobie, kochanie, aby w niej wszystko było — odrzekła Ziemińska.
Z pokaźnej sterty kosmetyków i innych drobiazgów leżących na jej kolanach, wyłowiła swój dokument tożsamości.
— Proszę — powiedziała, podając go Zawadzie.
Tan wstał z krzesła, wszedł za drewniane przepierzenie, następnie podszedł do funkcjonariusza i podał mu oba dowody.
Banasiak, nie spiesząc się, otworzył je po kolei, położył na biurku i przyjrzał się dokładnie fotografiom, po czym zerknął podejrzliwie, najpierw na Zawadę, a potem na Ziemińską, jakby chciał porównać ich twarze ze zdjęciami na dokumentach.
— Coś nie tak, panie sierżancie, z tymi naszymi dowodami? — spytał Zawada, markując spokój.
— Nie. Nie! Skądże znowu! Dotychczas, wszystko się zgadza — odrzekł jakby usprawiedliwiająco milicjant, przechodząc do następnych stron dokumentu. — Chociaż! Chwileczkę! — Zmienił ton na służbowy. — Obywatel jest inżynierem energetykiem i jest zameldowany na stałe w Opolu, a tutaj mieszka?
— Zgadza się, co do joty — mruknął Zawada. — Tak! Tutaj mieszkam i pracuję — dodał.
— To nie wiecie, obywatelu, że obowiązuje meldunek tymczasowy. A obywatel go nie ma wpisanego w dowód.
— Tak jakoś zeszło — bąknął niepewnie Zawada.
— Nie jesteście małżeństwem? Obywatel, zamieszkuje u pani?
— Owszem! Nie jesteśmy — zaprzeczył nieomal z gniewem Zawada. — I nie da się ukryć, że zamieszkuję u tej pani — dodał. — Czy to jest może zabronione?
— Prawnie nie — odrzekł Banasiak, wzruszając ramionami, jakby nie był pewny, co tak naprawdę mówią na to przepisy. — Proszę jak najszybciej dokonać meldunku — upomniał tylko, zabierając się do pisania. — Karol Zawada. Zamieszkały w… — Używając tylko jednego palca i za każdym razem szukając wzrokiem kolejnej litery, wystukiwał je pomału na klawiaturze maszyny do pisania. — I Barbara Zimińska — przesylabizował.
— Ziemińska, panie władzo — poprawiła go ze złością — jak pan zapewne wie, Zimińska jest artystką. Mira Zimińska….
Nie lubiła, aby przekręcano jej nazwisko.
— Przepraszam — wszedł jej w słowo sierżant — oczywiście. Obywatelka nazywa się Ziemińska. Tak wynika z dokumentu. Jeszcze raz przepraszam. — Zabrał się za dalsze pisanie, lecz w tym momencie urzędowe czynności przerwał mu, dobiegający z dworu, głośny warkot silnika samochodu.
Przed komisariat z piskiem hamulców zajechała milicyjna Warszawa. Po chwili drzwi komisariatu otworzyły się i w progu ukazał się mężczyzna w średnim wieku. Na jego widok sierżant zerwał się z krzesła, obciągnął marynarkę munduru i zasalutował przepisowo.
— Obywatelu poruczniku…
— Dobrze, Banasiak! Już dobrze! Nie ma teraz na to czasu! — Porucznik machnął kilka razy ręką, jakby odpędzał się od much, po czym spojrzał na Zawadę. — To państwo znaleźliście denatkę? — zapytał dość szorstko, przenosząc wzrok na Ziemińską.
— Tak! — odrzekł Zawada, przytakując głową.
— Nazywam się Wypych — przedstawił się mężczyzna. — Porucznik Edmund Wypych — dopowiedział.
— Karol Zawada. Inżynier Karol Zawada. A to jest pani Barbara Ziemińska.
— O! Pani Zimińska? — Wypych przyjrzał jej się bardziej wnikliwie. — Nawet jest pani do niej nieco podobna — stwierdził z cieniem podziwu w głosie. — Oczywiście, jak tamta artystka była młoda.
— Jest pan niezmiernie miły — żachnęła się Ziemińska. — Nazywam się Ziemińska, a nie Zimińska — powiedziała ostro i dobitnie. — Mówiłam to już wcześniej pana podwładnemu. Może i on nie zauważył tej różnicy, ale pan, panie poruczniku? — dodała w domyśle i złośliwie, wzruszając przy tym ramieniem.
— Świetnie! — Wypych zignorował jej uszczypliwość. — Świetnie! — powtórzył. — I przepraszam. W takim razie do rzeczy. To gdzie państwo znaleźli zwłoki?
— Koło wiaduktu.
— A więc natychmiast jedźmy tam — powiedział Wypych, kierując się w stronę wyjścia.
— Właśnie! Jedźmy! — najeżył się Zawada — tylko niech pański człowiek zwróci nam nasze dowody osobiste.
— Jeszcze nie zdążyłem spisać protokołu — wtrącił Banasiak usprawiedliwiającym tonem.
— Później to zrobicie. Oddajcie im dokumenty — prychnął Wypych. — Aha! — Zatrzymał się nagle i zerknął przez ramię na Banasiaka. — Dzwoniliście już po Zatorskiego? — spytał.
— Nie! Jeszcze nie, obywatelu poruczniku — odrzekł Banasiak, podając dokumenty Zawadzie.
— No więc, do diabła, na co czekacie, sierżancie?
— Tak! Oczywiści! Już dzwonię! Rozkaz! — Banasiak wyartykułował te kilka wyrazów prawie że jednym tchem.
Sięgnął po kartkę z numerem Zatorskiego, potem zdjął z widełek słuchawkę i zaczął wykręcać numer na obrotowej tarczy telefonu.
— I jeszcze jedno. — Porucznik podrapał się po gęstej czuprynie. — Weście gazik, sierżancie! — rzucił.
— Gazik? — Numerowa tarcza telefonu zatrzymała się w pół obrotu, a potem cofnęła ze zgrzytem.
— Tak! Gazik! — powtórzył Wypych. — Nie łapiecie, sierżancie? — fuknął. — Po Zatorskiego! Przecież leje, cholera, jakby się otworzył wodospad Niagara. Zmógłby chłopina do suchej nitki, a potem miałby do nas uzasadnione pretensje. I żeby nie było niedomówień. Chyba jego adres także wam podałem? Co? — spytał, chcąc się upewnić.
Banasiak dla pewności rzucił okiem na kartkę. — Oczywiście! — przytaknął skwapliwie.
To dobra! Przyjedźcie z nim na wiadukt.
— Tak jest!
— Słuchajcie no jeszcze, Banasiak. — Wypych przystawił dłoń do czoła i potarł je mocno, marszcząc przy tym brwi. — Ściągnijcie mi tu piorunem dwóch ludzi z Radowic — powiedział.
— Nie będą z tego zadowoleni — mruknął Banasiak.
— Nie szkodzi — warknął Wypych. — Niech wezmą swój samochód i zajadą od drugiej strony wiaduktu. Ja tam będę, to znaczy tam będzie stał mój samochód.
— Ma się rozumieć, obywatelu poruczniku.Rozdział V
Doktor Edmund Zatorski szedł szybkim krokiem w kierunku osiedla. Był mocno czymś zdenerwowany. Deszcz jeszcze bardziej przybrał na intensywności, a on, jak na złość, nie zabrał ze sobą parasola. Z szerokiego ronda przemokniętego kapelusza, który miał na głowie, skapywała ciurkiem woda prosto na jego szerokie ramiona, spływając po długim, przeciwdeszczowym płaszczu. Zatorski zerknął na lekko zaparowaną tarczę zegarka na przegubie swojej ręki. Dochodziła pierwsza trzydzieści. Wcisnął zmarznięte dłonie w kieszenie, by choć na chwilę je ogrzać. Jeszcze kawałek i z deszczowej zasłony jak zza gęstej mgły wyłonił się jego blok. Namoknięta, surowa i nieotynkowana płyta elewacyjna straszyła swoim widokiem, promując na potęgę ilość wykonanych zobowiązań trzeciego planu pięcioletniego, a nie ich jakość. Zatorski wszedł na klatkę schodową, wymacał palcami dłoni włącznik i go pstryknął. Słabej mocy żarówka w przydymionym i zabrudzonym kloszu rzuciła mdłe światło na obdrapane i niedomalowane ściany korytarza, jota w jotę zaniedbanego jak elewacja, na szczęście maskując i zakłamując tymże przyciemnieniem ich rzeczywisty wygląd. Zatorski, przeskakując co dwa stopnie, piorunem wbiegł na drugie piętro. Kiedy zbliżył się do drzwi swojego mieszkania, usłyszał przyciszony dzwonek telefonu dochodzący z wewnątrz.
— Kto tam, do cholery, dobija się do mnie o tej porze — mruknął do siebie. — A może! — zająknął się. — Może to ona dzwoni! — dokończył wyraźnie uradowany, ale naszły go zaraz wątpliwości. — Teraz po nocy? — powiedział z niedowierzaniem w głosie — chociaż, kto wie!
Pogrzebał niecierpliwie ręką w kieszeni płaszcza i wyciągnął z niej, najpierw poplamioną chusteczkę, następnie zmiętą paczkę papierosów Marlboro, a potem dopiero klucz. Wcisnął go w otwór dolnego zamka i dwa razy przekręcił, po czym otworzył drzwi, wszedł do środka i zamknął je za sobą, z tego wszystkiego zapominając o pozostawionym kluczu po zewnętrznej stronie. Odgłos telefonu zagrzmiał teraz jak kościelny dzwon. Zatorski kątem oka zerknął na swoje zabłocone buty, potem na wycieraczkę leżącą tuż przy progu, lecz teraz nie miał czasu ich, ani wytrzeć, ani też zdjąć. Machnął tylko ręką i podszedł szybkim krokiem do nocnego stolika, na którym stał aparat, zapobiegawczo podnosząc nogi wysoko i starając się stąpać jak najostrożniej, by nie narobić śladów, lecz ich i tak nie uniknął, po czym zdjął z widełek słuchawkę i przycisnął ją nerwowo do ucha.
— Słucham. Zatorski — prawie że krzyknął z nutą nadziei w głosie.
— Doktor Zatorski? — spytał ktoś po drugiej stronie linii służbowym głosem, chcąc się zapewne upewnić, czy rozmawia z odpowiednią osobą.
— A któż by inny, do cholery! Słyszał pan przecież! — żachnął się Zatorski, gubiąc nagle uprzejmy ton.
Zrzucił z głowy kapelusz i przez jakiś czas próbował jedną ręką pozbyć się mokrego płaszcza, co mu zresztą nie bardzo wychodziło.
— Z tej strony mówi sierżant Banasiak — usłyszał ponownie w słuchawce telefonu — panie doktorze. Jest pan nam pilnie potrzebny. Zaraz! Porucznik Wypych kazał pana wezwać.
— Czyś pan zwariował! Teraz w nocy? — Zatorski szarpał ze złością rękaw płaszcza. — Wie pan, która jest godzina? — zapytał.
— Tak! Wiem, lecz to sprawa niecierpiąca zwłoki, panie doktorze.
— Co się do cholery stało?
— Przykra sprawa. Trzeba potwierdzić zgon.
— Kogo? — Nareszcie mokry płaszcz wylądował na łóżku, mocząc pościel.
— Przy torach, no wie pan gdzie, niedaleko wiaduktu, znaleziono martwą kobietę. Prawdopodobnie ktoś ją zamordował — meldował Banasiak.
— Zamordował! — Na twarzy Zatorskiego pojawiło się jakby zaniepokojenie. Jakby lęk przed czymś, czego w tej chwili nie mógł sprecyzować w swoim umyśle. Przełknął przez ściśnięte gardło zbierającą się w ustach ślinę i nadal, trzymając przy uchu słuchawką, drugą ręką podniósł ze stolika aparat, podszedł z nim do okna i zerknął na zewnątrz przez mokrą od deszczu szybę, jakby kogoś tam wypatrywał, jakby miał jeszcze cichą nadzieję, że ten ktoś przyjdzie. Nic, tylko wielkie i gęste krople deszczu, uderzając w powierzchnię ulicznych kałuży, powodowały na nich bąble świadczące, że nie prędko przestanie padać.
— Cholera jasna! — Zatorski zmełł w ustach przekleństwo chcąc tym choć trochę, rozładować emocję. — Ale dlaczego ja, sierżancie? Co? Kto wpadł na taki pomysł? Nie macie swoich lekarzy, czy kogoś tam? — pytał rozdrażnionym tonem. — Ja nie nadaję się na tego rodzaju oględziny. Tutaj potrzebny jest lekarz z zakresu medycyny sądowej. Potrzebny jest ktoś, kto łączy wiedzę lekarską z przygotowaniem kryminalistycznym. Ja tej drugiej w ogóle nie posiadam. To odpowiedzialne zadanie dla lekarza sądowego, a nie dla mnie. Co ten wasz Wypych sobie wymyślił?
— Panie doktorze. To niewielkie miasteczko. Tutaj nie mamy sądowego lekarza. Musielibyśmy ściągać go, aż z Katowic. To daleko. A czas goni, panie doktorze.
— Właśnie! Czas goni, a tu ciągle pada, jakby tam u góry, w niebie, było jakieś ogromne i głębokie jezioro — mruknął z cicha Zatorski ochrypłym głosem.
— Słucham? — Banasiak widocznie nie zrozumiał sensu jego słów. — Co pan mówił?
— Nic! Nic! — żachnął się Zatorski. — Mówiłem do siebie. Na dworze leje jak jasna cholera — powiedział głośno i już ze spokojem. — Jak ja tam do cholery dotrę? — spytał z rezygnacją w głosie.
To, do cholery, było jego stałym powiedzeniem, kiedy był mocno zdenerwowany, zaniepokojony lub czymś zbulwersowany.
— To już w tym jest moja głowa. Niech pan czeka u siebie w mieszkaniu. Przyjadę po pana. Będę za jakieś dziesięć, no może piętnaście minut. Proszę być tylko gotowy.
— Ma się rozumieć — rzucił Zatorski.
Odłożył słuchawkę na widełki aparatu i odstawił go na stolik, następnie zabrał z łóżka kapelusz i namoknięty płaszcz, po czym powiesił to wszystko na staromodnym wieszaku stojącym w kącie pokoju. Poczuł raptem zmęczenie. Nie spał od dłuższego już czasu, a zarazem obawiał się tego snu jak ognia. Bał się, że to coś znów wedrze się w jego świadomość, pozbawiając go rozsądku, a on zrobi coś, czego nie powinien. Usiadł na łóżku i patrzył jakiś czas w zamyśleniu, jak z płaszcza skapują na podłogę krople wody, po czym wzrok przeniósł na znajdującą się na nocnym stoliku, tuż obok aparatu telefonicznego, niewielką fotografię w artystycznie zdobionych ramkach. Przedstawiała ona młodą i piękną kobietę. Rozrzucone w nieładzie kosmyki blond włosów i wydatne, pełne usta podkreślone delikatnym odcieniem szminki koloru wina, nadawały jej twarzy nieprzeciętnego uroku i seksapilu. Przypominała do złudzenia amerykańską modelkę i aktorkę, Marilyn Monroe. W Zatorskim wróciły na chwilę przykre wspomnienia. Dlaczego tak postąpiła? Dlaczego na to pozwolił? To były dla niego trudne pytania, jakie sobie często zadawał, a na które sam powinien znaleźć odpowiedź. Jednakowoż nie potrafił tego zrobić, dlatego się stamtąd wyprowadził i tutaj przyjechał. Żeby zapomnieć. W zamyśleniu pogładził z pietyzmem palcem po fotografii, jakby chciał poprawić na głowie kobiety naturalnie porozrzucane kosmyki włosów i opadający na jej czoło niesforny loczek. W tym momencie rozległo się głośne pukanie do drzwi. Zatorski wzdrygnął się na całym ciele, jakby przeszedł go dreszcz. Zerwał się z łóżka, położył zdjęcie na swoje miejsce spodem do góry tak, żeby nie było widać, co ono przedstawia i wlepił wzrok w wejście, jakby nie był do końca pewien, kto się do niego dobija.
— Proszę! — powiedział trochę lękliwie.
Pchnięte silnie drzwi otworzyły się na oścież i w progu pojawił się rosły mężczyzna w milicyjnym mundurze. Zatorski przez chwilę patrzył na niego bezbarwnie, jak gdyby nie mógł sobie uzmysłowić, kto do niego przyszedł i z kim ma właściwie do czynienia, po czym twarz nieznacznie mu się rozjaśniła, a na jego dotąd zaciśniętych ustach pojawił się nikły cień uśmiechu.
— To pan!? — Bardziej stwierdził aniżeli zapytał. — Sierżant Banasiak, jeżeli się nie mylę. To pan do mnie przed chwilą dzwonił. No, no. — Pokręcił głową w geście podziwu, obrzucając milicjanta uważnym spojrzeniem. — O mało co, byłby mi pan drzwi wywalił z futryny. Ma pan niezłą parę, sierżancie.
— Zgadza się wszystko i to co do joty — odrzekł ten z lekkim humorem, po czym wskazał palcem na tkwiący w zamku po zewnętrznej stronie drzwi klucz. — Nie wyjmuje go pan na noc?
— Klucz — żachnął się Zatorski. — Tak po prawdzie, to pan jest po części temu winien, a może i całkowicie.
— Niby że ja? — Banasiak zrobił mocno zdziwioną minę. — Dlaczego akurat ja.
— Tak! Pan, sierżancie. Spieszyłem się, żeby odebrać ten pański telefon i całkiem zapomniałem o tym kluczu. Okazało się, że to pan do mnie dzwonił, a więc wynika z tego niezbicie, że pan jest tym winowajcą.
— No tak. Wszystkiemu winna zawsze milicja — mruknął Banasiak. — Jest pan gotów, doktorze? — spytał, przechodząc do rzeczy wzorem typowego i przestrzegającego regulaminu milicjanta.
— Tak! Tak! Tylko coś na siebie włożę — rzucił Zatorski, kierując się w stronę szafy. — Niech pan nie sterczy w progu, jak ten kołek w płocie, tylko wejdzie do środka — dodał, odwracając głowę i spoglądając spod oka na funkcjonariusza.
— Wyjąć ten nieszczęsny klucz?
— Coś się pan tak uczepił tego klucza. Niech zostanie! Przecież zaraz wychodzimy.
Banasiak powstrzymał cisnącą mu się na usta kontrargumentację i zamknął, tym razem delikatnie, drzwi, po czym rozejrzał się badawczo po pokoju. Ujrzawszy na wieszaku mokry płaszcz i kapelusz, spojrzał pytająco na doktora, a w jego oczach pojawiły się iskierki żartu, ale i niekontrolowanej, zawodowej podejrzliwości. Typowa cecha gorliwego milicjanta, który bez mała w każdym dostrzega przestępcę.
— Przepraszam. Chyba, nie to ma pan na myśli, doktorze. — Wskazał palcem na wiszący płaszcz i pod nim, na wilgotną jeszcze podłogę. — Zdaje mi się, że dopiero co pan skądś wrócił — dodał, spoglądając ukradkiem na jego obłocone buty.
Zatorski zatrzymał się wpół kroku jakby zmieszany. Zerknął kątem oka na Banasiaka.
— Tak. Byłem u pacjenta — odrzekł, zdejmując z niego wzrok i przenosząc go w głąb szafy. Wzruszył przy tym ramionami, jakby to było dla wszystkich oczywistym. — I w nocy ludzie chorują, do cholery. Po to jestem lekarzem, aby nieść im pomoc — dorzucił, wyciągając z jednej części szafy podgumowaną kurtkę, czapkę z daszkiem, potem z drugiej części zabrał małą, skórzaną walizeczkę z lekarskimi akcesoriami. — Niech pan to przytrzyma. Tylko proszę uważać, to delikatna rzecz. — Podał Banasiakowi torbę, a sam naciągnął na siebie kurtkę, wcisnął na głowę czapkę z daszkiem, po czym zamknął szafę i sięgnął po parasol znajdujący się w specjalnym do tego celu, dolnym obramowaniu wieszaka.
— To co, sierżancie? Idziemy! — powiedział, odbierając na powrót torbę z ręki Banasiaka.
— Tak, tak! Idziemy, ale na razie nie ma co rozkładać tego pańskiego deszczochronu, doktorze — odezwał się Banasiak, wskazując oczyma na parasol — gazik stoi przed blokiem.
— Przezorny zawsze ubezpieczony — mruknął Zatorski.
Rozejrzał się jeszcze po mieszkaniu, zatrzymując na chwile wzrok na przewróconej fotografii, po czym zamknął drzwi na klucz i schował go do kieszeni.
Po chwili jechali w stronę wiaduktu. Deszcz bębnił ciężkimi kroplami w brezentowe zadaszenie gazika, jakby nie miał końca. Szum motoru działał usypiająco. Zatorski przymknął oczy i pomimo, że się wzbraniał, na chwilę chyba odleciał. Senna zmora, która prześladowała go od dłuższego czasu, znów powróciła z okropnym krzykiem poczucia winy. Próbował temu zadziałać, lecz była od niego silniejsza. Tyranizowała go swą moralnością i szarpała jego sumieniem we wszystkie strony.
— Panie doktorze! Doktorze! — Poczuł jak ktoś potrząsa silnie jego ramieniem. — Śpi pan? — Jakby zza muru usłyszał głos Banasiaka.
— Nie, nie! — Zatorski poderwał się z siedzenia, waląc głową w brezentowy dach gazika. — Przepraszam! Chyba trochę się zdrzemnąłem — dodał usprawiedliwiająco, pocierając wierzchem dłoni głowę w miejscu uderzenia.
Banasiak zwolnił, zjechał na pobocze i zatrzymał auto.
— Zdrzemnąłem? — powtórzył lekkim tonem, jakby wątpił w ostatnie zdanie doktora, zerkając zabawnie na niego. — Ładne mi zdrzemnąłem — powtórzył, kiwając na boki głową. — Rzucało panem po całym siedzeniu jak nie przymierzając, Żydem po pustym sklepie — dodał.
— No wie pan. Tak trochę. Nie wyspałem się. — Zatorski w charakterystycznym geście złożył dwa palce dłoni i pozostawił między nimi szparę, w taki sposób, jakby chciał pokazać nią, jak malutkie jest, te trochę. — Co! Jesteśmy na miejscu? — spytał spoglądając przez okienko samochodu na zewnątrz.
— Tak! — Banasiak przytaknął kiwnięciem głowy. — Musiał pan mieć jakiś niezły koszmar, albo coś w tym rodzaju. — Wrócił nagle do poprzedniego tematu. — Coś pan krzyczał niewyraźnie przez sen. Za jasną cholerę nie mogłem pana zrozumieć.
— Całe szczęście, że niewyraźnie i że mnie pan nie zrozumiał, sierżancie. Wie pan. To cholerstwo, no powiedzmy, negatywne zawirowania życiowe i coś tam jeszcze, prześladują mnie od dłuższego czasu. Ale co zrobić. Jakoś muszę sobie z tym sam poradzić i znaleźć na to odpowiednie lekarstwo.
— A tak konkretnie, to co takiego pana prześladuje? — W Banasiaku odezwała się ponownie żyłka milicjanta.
— Za dużo chcesz pan wiedzieć — odparł niby żartobliwie Zatorski — nie bądź pan taki wścibski. Ciekawość, jak to mówią, to pierwszy stopień do piekła, a pan zapewne, nie chcesz iść do niego po dobroci.
Otworzył drzwiczki samochodu, wyszedł na zewnątrz i rozpostarł nad sobą parasol, próbując zasłonić się nim od zacinającego z boku deszczu. Następnie wyjął z pojazdu swoją lekarską torbę i schował ją natychmiast pod poły płaszcza, żeby nie zamokła.
Banasiak mruknął coś pod nosem pod adresem piekielnych mocy i samego piekła, po czym zaciągnął ręczny hamulec i także opuścił pojazd. Postawił kołnierz kurtki i skurczył się w sobie.
— Widzi pan, sierżancie. Przydał się jednak parasol — krzyknął do niego Zatorski. — Choć pan do mnie. Starczy dla dwóch miejsca pod tym moim baldachimem — zawołał.
Banasiakowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać.
— Cholera! Leje i leje, a tutaj jest rzeczywiście całkiem nieźle, jak u samego Pana Boga za piecem — powiedział, stając obok Zatorskiego. — O widzi pan, doktorze, tamte migające światełka. — Wyciągnął rękę i wskazał palcem kierunek. — To właśnie tam. — Cofnął szybko rękę pod parasol, odruchowo strzepując z dłoni kropelki wody.
— Przecież widzę — mruknął Zatorski.
Kilkadziesiąt metrów od estakady, na której stali, poprzez gęstą, deszczową zasłonę, widać było niewyraźne sylwetki kręcących się tam ludzi i przymglone smugi latarek przeczesujące pobliskie zarośla i krzewy.
Zatorski z Banasiakiem, osłaniając się parasolem, zeszli ostrożnie z wiaduktu po stromych i powyszczerbianych, betonowych schodach na dół i wydeptaną, a teraz błotnistą ścieżką biegnącą wzdłuż torów, nieomal grzęznąc butami w gliniastej mazi, skierowali się w stronę poruszających się w ciemności światełek. Deszcz nadal nie dawał za wygraną, dając upust nawrotem swej intensywności.