Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Opętany przez cienie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 marca 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Opętany przez cienie - ebook

Nietypowa, zaskakująca książka, w której zanika granica między prawdziwym życiem a filmową fikcją.

Jan Bolimowski, światowej klasy reżyser filmowy, jest dojrzałym mężczyzną. Wiedzie dostatnie życie i realizuje się zawodowo. Ma dwóch dorosłych synów, którym nigdy niczego nie brakowało. Jednak, jak się okazuje, to, co z pozoru wydaje się fantastyczne i godne pozazdroszczenia, nie jest takie dla synów znanego ojca. Gdy jeden z nich umiera, Jan wraca do kraju na uroczystość. Pogrzeb przebiega zgodnie z planem, jednak wszystko się zmienia, gdy gaśnie światło. Stypa przy blasku świec, nieplanowane spotkania po latach, informacje, które drastycznie zmieniają dotychczasowe życie bohaterów, a także duch zmarłego błąkający się po ziemi tworzą idealną scenerię do wyreżyserowania filmu na bazie prawdziwych, dramatycznych wydarzeń…

Krzysztof Riege - absolwent łódzkiej filmówki, przez ponad 30 lat reżyser w TVP, scenarzysta, a potem także producent niezależny, członek SFP i ZAiKS. Zrealizował kilkaset programów satyrycznych i rozrywkowych. W 2014 roku wydał powieść „Komik i pierwsza dama”.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7942-682-9
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

– Tak, poznaję. To motel Jaśmin. Jakiś jegomość biegnie do samochodu na parkingu. Na tle śniegu oświetlonego latarniami widzę go wyraźnie. Obserwuję, jak wsiada. Ma samochód podobny do mojego. Odjeżdża. Chmury prześwietlone księżycem bardzo szybko przesuwają się po niebie. Do motelu podjeżdża mikrobus pogotowia ratunkowego, a teraz dwa samochody policyjne. Maria? To ty jesteś koło mnie? A co ty tu robisz? Jechałaś ze mną?

– Jestem, po prostu jestem. I tyle.

– Byłaś tam? Z każdą chwilą przypominam sobie coraz więcej obrazów. Ale nie mogę złożyć ich w całość. Czy myśmy tam byli razem?

– A jaki pamiętasz ostatni obraz?

– Prowadzę samochód. Jadę nocą przez ośnieżony las. Jadę szybko. Spieszę się dokądś. Już wiem. Na lotnisko. Śnieg pada, nie wiem, gdzie są koleiny. Nagle droga urywa się. Mój samochód spada… Tyle pamiętam.

– A czy pamiętasz początek dnia? Czy wiesz, po co tu przyjechałeś?

– Nie… Tak… Powoli wszystko się wyświetli…ROZDZIAŁ 1

Marznący śnieg z deszczem oklejał szarą skorupą szyby i reflektory. Grube bieżniki opon z trzaskiem kruszyły zamarzające kałuże w piaszczystych koleinach. Potężny jeep wspinał się powoli wiejską drogą między drewnianymi jak z zapomnianej bajki chatami. Przy niektórych chałupach sterczały jeszcze żurawie do wyciągania ze studni kubłów z wodą. Na nieodległym szczycie wzgórza majaczyła sylwetka murowanego kościoła z okazałą dzwonnicą.

Wycieraczka z mozołem zebrała z szyby szary śnieg i umożliwiła oczom szukanie w skupieniu bezpiecznej drogi.

– Tu się urodziłem – powiedział siedzący za kierownicą mężczyzna po sześćdziesiątce, o niecodziennej urodzie rzymskiego wojownika. Miał splecione w warkocz długie, siwe włosy, a na głowie nosił od dawna niemodny, ale według niego kultowy, czarny kapelusz Stetson typu Bowie. Zmarszczki na opalonej twarzy czas wyrzeźbił grubym dłutem, pisząc przy okazji biografię, którą każdy chciałby poznać, a wielu kupiłoby ją w ciemno dla siebie.

„Tydzień temu miałem dwóch wspaniałych synów” – myśli kotłowały się w głowie Jana. „Dziś mam jednego cudem wyrwanego z objęć śmierci. Tyle lat pracy, miłości. Ocalić. Muszę ocalić jedno dziecko, które przejmie wiedzę, notatki, kontakty i wytwórnię… No bo inaczej… po co to wszystko?”

Jan popatrzył na ten opuszczony skansen i cień uśmiechu pojawił się w kącikach oczu i ust, gdy zobaczył wreszcie żywego człowieka prowadzącego do drewnianej, poszarzałej ze starości stajni być może ostatniego w okolicy konia. Na zniszczonym domu widniała odrapana tablica: „Stolarka budowlana, wyrób trumien, palety”.

Jan roześmiał się.

– Ja też mam tu być pochowany. Pamiętaj, Danuśka – zwrócił się do trzydziestopięcioletniej kobiety siedzącej na miejscu pasażera. Interesująca, gładko uczesana brunetka w delikatnych okularach na szeroko rozstawionych inteligentnych oczach była mocno spięta. Wypatrywała w szarudze celu podróży.

Samochód zakołysał się na poprzecznym rowie wypłukanym w piaszczystej drodze przez deszcze. Na tylnym siedzeniu zaszeleściły celofanowe opakowania. Danka obejrzała się niespokojnie, ale pogrzebowy wieniec i wiązanka leżały na swoim miejscu.

Urwała srebrną nitkę ciągnącą się ze sztucznych kwiatów.

– Wszędzie jest napisane, że urodziłeś się w Paryżu – przypomniała Janowi.

– Ale kiedy będziemy kręcić dla Discovery moją biografię, to sprostuję.

– No ale tak naprawdę to urodziłeś się w Paryżu czy w Krasnomykach? – nalegała Danka.

– Naprawdę, naprawdę… Naprawdę w Warszawie. To znaczy pod Lublinem. A czy to ważne, jak jest naprawdę? Film ma być zaskakujący i ciekawie opowiadany. Ludzie chcą wierzyć, że istnieje świat, którego nie znają. Kartonowe smoki, gumowe rekiny… – Jan na chwilę przeniósł się myślami do filmów oglądanych w dzieciństwie. – Paryż. Paryż każdy widział, choćby na obrazku, a to… – wskazał spojrzeniem wieś i pokręcił z podziwem głową – to przecież zapiera dech w piersiach. Danka nie przytaknęła.

„To Maria” – rozmyślał Jan. „To przez nią. Gdy chłopcy byli ze mną, wyglądali wspaniale, byli szczęśliwi i pełni entuzjazmu. Gdy wrócili pod skrzydła matki, stoczyli się. Ale jak jej to teraz udowodnić?”

„Boże” – myślała Danka. „Ten facet nigdy nie mówi prawdy. Co w nim jest, że jego nieprzewidywalne wolta intrygują, a nawet sprawiają bliższym i dalszym przyjemność? Charyzma? Legenda amerykańskiego snu? Jego sukcesy udzielają się innym… To już jakiś kult jednostki. Nawet jak beknie, odnotują to kolorowe piśmidła. Czy on w to wierzy? Może go trzeba obudzić?

– Czemu kłamiesz?! – krzyknęła. – Nigdy tu nie byłeś! Już dwa razy pomyliłeś drogę! – Uderzyła dłonią w ekran nawigacji.

Jan spojrzał na nią zdziwiony.

– Godzinę jedziemy jakąś kartoflanką, gdy z drugiej strony jest normalna asfaltowa droga! Najpierw ci się spieszy, żeby ratować życie Dobrosia, aż samochód się rozlatuje…

– Samochód wynajęty.

– …a teraz się wleczesz.

– Boję się spotkania z Marią. Na powitanie powinienem coś powiedzieć, zrobić, inaczej to ona coś zrobi… – przewidywał Jan.

– Boisz się własnej żony? Powiedz, dlaczego tędy jedziemy? Byłeś tu kiedykolwiek? No, powiedz! Byłeś?

– Byłem – odpowiedział spokojnie Jan. Spojrzał na Dankę, po czym uśmiechnął się ciepło i niewinnie. Danka wzruszyła ramionami i przeniosła wzrok na drogę przed samochodem. Czuła ciepło jego spojrzenia i było jej z tym dobrze.

„Nigdy tego nie zrozumiem. Ma władzę nad każdym. Jest po prostu świetnym reżyserem albo… hipnotyzerem” – pomyślała Danka.

***

Tak. Jan był tutaj. Pamiętał to dokładnie. To było wtedy, gdy jako dziewiętnastoletni chłopak pracował w wytwórni filmowej. Nosił tory, po których kamera miała wykonywać jazdy. Jan chciał zostać reżyserem. To było jego marzenie, plan, obsesja. Szans na to praktycznie nie miał żadnych.

Wtedy to po raz pierwszy samodzielnie ustawiał kamerową jazdę. Okazało się, że tory zostały źle wypoziomowane i podczas próby wózek pojechał sam po pochyłości, a Jan na nim. Po chwili pojazd spadł z torów właśnie na tę kartoflankę. Myślał, że się zatrzyma, ale po suszy piasek był twardy i cenny wózek z zamontowaną kamerą pędził coraz szybciej.

Nie miał nad nim żadnej kontroli, więc niewiele myśląc, dotarł do kamery, obrócił ją w stronę drogi i włączył.

Wózek przebił ogrodzenie, zabił dwie kozy, wpadł w otwarte wrota stodoły i wyjechał drugą stroną. Następnie rozniósł w pył kolejne ogrodzenie pełne glinianych dzbanów, potem ścianę obory i zatrzymał się tuż przed krowami, które patrzyły na przybyszów jak na meteoryt tunguski.

W szpitalu dowiedział się, że reżyser jest zachwycony i wziął ujęcie do filmu, do sceny katastrofy lotniczej.

„Tak się przekuwa porażki na sukcesy” – pomyślał wtedy Jan i w następnych latach dopiął swego.

***

– Jan – Danka spojrzała na zegarek – czy nie uważasz, że oni już tam na nas czekają?

Kierowca wzruszył ramionami.

– Nie wiem. Nigdy nie reżyserowałem pogrzebu. – Zagryzł wargi i dodał ciszej: – Tym bardziej pogrzebu własnego syna. Niech czekają.

Zadzwonił telefon, więc spojrzał na wyświetlacz, odebrał i podniósł aparat do ucha.

– No co, Mareczku? – spytał ciepło, ale po chwili jego głos nieco się zaostrzył. – Jak to prokuratura zastanawia się, czy wszczynać postępowanie? To od czego oni są? – Chwilę słuchał rozmówcy. Danka ze swojego miejsca obserwowała, jak zaostrzają mu się rysy. Skryte pod dużym rondem kapelusza oczy zaczęły błyszczeć. Jan, od kiedy go pamiętała, w chwilach napięcia lewą ręką skubał koniec siwego warkoczyka i to nie był dobry znak. Głos jednak nadal miał opanowany, choć mówił wolniej, z przerwami.

– No tak, rozumiem, że zrobiłeś co w twojej mocy, ale ja wiem swoje. I nie zrezygnuję. Jak to, ktoś ma być od nich? Od kogo? Gdzie? Z prokuratury? Tu na pogrzebie? Ale kto? Dlaczego nie wiesz? No dobrze, okej…

Danka spuściła oczy, jakby przypadkowo podejrzała cudze karty.

„Jeżeli będzie jak zwykle wytrwały – pomyślała – to mamy zapewnioną akcję na kilka lat, a potem być może tragiczne zakończenie”.

– Wyciągnij od nich list pożegnalny Jaromira. W tej sytuacji sam ustalę, kto nakłonił mojego syna do samobójstwa. I sam wymierzę sprawiedliwość… Możliwości jest wiele. Matka, młodszy brat, sekta, mafia…

Jan już chował telefon, ale z powrotem podniósł go do ust.

– Oczywiście skorzystam z pomocy twojej kancelarii. Cześć, Marku. – Wzruszył ramionami i rzucił aparat pod przednią szybę.

– Czy ktoś nakłonił… – mruczał zeźlony Jan. – A jaki miał powód, żeby popełniać samobójstwo? Obaj mają życie usłane różami. Zero problemów!

Chwilę ze złością kręcił głową, jakby chciał dać światu do zrozumienia, że po biurokratach niczego dobrego spodziewać się nie można.

– O przyczynach śmierci wiedzą tylko najbliżsi – skierował słowa do Danki, która skwapliwie przytaknęła. To było czytelne polecenie milczenia na temat śmierci Jaromira, starszego syna Jana.

***

Na szczycie wzgórza przy cmentarnej kaplicy stał okrąglutki proboszcz, tak mały, że w chwili nieuwagi mógł nadepnąć sobie na stułę. Za nim czekali krzyżowi i jeszcze dwaj mocno krostowaci ministranci.

Na miejscowych pogoda nie robiła większego wrażenia. Ministrantom śnieg przystrajał głowy, ale nawet o tym nie wiedzieli. Przyjezdni żałobnicy przed mokrym śniegiem schowali się w kościele.

– Jadą, jadą! – Radośnie podskakiwał jeden z ministrantów na widok wspinającego się w ich stronę jeepa.

Proboszcz zdzielił dłonią ministranta po głowie, aż chlasnęła zebrana we włosach wyrostka deszczówka.

– Spokój… i powaga! To pogrzeb, nie wesele. Ślub będzie o osiemnastej – pouczył ministrantów.

Drugi obrócił podejrzanie sztywnym krzyżowym, by zobaczyć tablicę z nazwiskiem.

– Jaromir Bolimowski – przeczytał po cichu. – Proszę księdza, czy będę mógł wziąć autograf?

– Od nieboszczyka? – zdziwił się proboszcz.

– Nie… od Jana Bolimowskiego – wyjaśnił ministrant. – Pewnie go już nigdy w życiu nie zobaczę!

– Jak się będziesz dobrze uczył – moralizował ksiądz – to zostaniesz wikarym i zobaczysz. Jan ma zarezerwowane miejsce na naszym cmentarzu, a najmłodszy już nie jest.

Złoty mikrobus z wyjętymi tylnymi drzwiami stał przed kaplicą. Ręce tęgich, w srebrnych, lamowanych czernią, uroczystych garniturach mężczyzn tworzących ekipę pogrzebową wepchnęły trumnę do środka. Nad niej układano z pietyzmem kwiaty i wieńce, które miały przystroić grób.

Pogoda była coraz gorsza. Padający deszcz ze śniegiem zamarzał i pokrywał lodem skostniałą ziemię.

Z kaplicy powoli wyłaniali się ludzie, którzy zdecydowali się na pożegnanie syna Bolimowskich. Ponad trzydzieści osób mocno pod każdym względem zróżnicowanego towarzystwa. Starsi panowie wyglądający na kolegów Jana i dwudziestoletnie dziewczyny, zapewne ze środowiska zmarłego.

Wszyscy mieli zatroskane twarze. Mijając Jana, niektórzy witali się z nim skinieniem głowy. Ten mechanicznie odpowiadał, choć większości nie rozpoznawał. Widział ich kwaśne miny. Nikt nie spodziewał się takiej pieskiej pogody, ale jak już się przejechało dwieście kilometrów, nie było za bardzo innego rozwiązania, jak tylko dołączyć do konduktu i stypy, która jedna jedyna mogła uratować żałobników od niechybnego zapalenia płuc. Może ktoś zawrócił, może nie wyszedł z kaplicy… Cóż to miało za znaczenie w tej chwili?

Garstka gości usiłowała uformować kondukt za trumną. Na czele znaleźli się najbliżsi i narzeczona zmarłego, trzydziestodwuletnia Sandra Wanat. Z matką braci i ciągle jeszcze żoną Jana, Marią, szedł młodszy syn, Dobromir.

– Cześć, tato – powiedział drżącym głosem i wyciągnął rękę. Ojciec uścisnął dłoń. Była zimna i wilgotna. Dobroś dla wielu był kopią ojca, tylko z dużo gorszego materiału. Ciemne włosy spięte w kitkę, niższy, chudszy, z ziemistą cerą.

„Chłopaczek” – pomyślał Jan. „Boże drogi, on skończył już czterdzieści jeden lat. Ma dużo siwych włosów. Ale dlaczego jest w samym garniturze, i to w paski? Drży jak dzieciak, którego przewiało na sankach”.

– Witaj, Marysiu. – Jan pocałował w policzek swoją żonę, starającą się dzielnie trzymać w tym rodzinnym nieszczęściu. Była to wciąż atrakcyjna pani, dobrze po pięćdziesiątce, w typie starzejącej się Bardotki, dbająca o wygląd, choć przytłoczona sytuacją.

– Może panie się poznają. – Wskazał na Danutę. – Pani redaktor z wydawnictwa – przeniósł gest na żonę – a to matka moich synów.

Bez entuzjazmu podały sobie ręce.

– Bolimowska – powiedziała tytularna żona i dodała: – Maria Szczerba-Bolimowska.

– Danuta Kotanka – powiedziała partnerka Jana, puszczając zbyt szybko dłoń żony i zwracając się nazbyt pośpiesznie do Jana:

– Rodzice idą pierwsi. – Wskazała miejsce za trumną i sama zrobiła krok do tyłu, zrównując się z Dobromirem.

– Danka – wyszeptał syn Jana. – Nie masz jakiejś flaszki? Ja zaraz zejdę…

– Nie masz przy sobie butelki? A co się stało? – zdziwiła się redaktorka.

– Została w płaszczu, a płaszcz w garażu u mamy… Rozumiesz… – tłumaczył trzęsący się z zimna i kaca Dobroś. – Rusz głową. Zawsze umiesz mnie podratować…

– Z tym nie powinno być problemu… – Danka niespiesznie podeszła do szoferki karawanu.

– Dzień dobry – powiedziała do kierowcy. – Czy nie ma pan… – ale nie dokończyła, bo roześmiany kierowca już wyjmował z torby półlitrówkę i kolę.

– Oczywiście, że mam! Jakże ja mógłbym nie mieć? – spytał retorycznie. – Tu ludzie są w nerwach. Trzeba im czymś łzy obetrzeć, a do stypy jeszcze daleko.

Dobroś wziął flaszkę i z gwinta wciągnął połowę butelki. Nawet kierowca patrzył z szacunkiem. Szybko podał kolę, bo widział, że facet nie może złapać oddechu.

– Proszę pani – ciągnął Dankę za rękaw jeden z ministrantów – czy dostaniemy autograf od pana reżysera?

Danka osłupiała, ale natrafiła na uśmiechniętego niczym amorek proboszcza, który to wszystko obserwował bez zdziwienia.

– Niech będzie pochwalony… – zaczęła.

– Na wieki… Niech pani załatwi chłopakom autograf pana Bolimowskiego – mówił błagalnym tonem duchowny. – Wie pani, to dla tych młodych ludzi jedyna nadzieja, że z tego pieprzonego zadupia, Boże, odpuść, można jeszcze wyjść na ludzi. Oni akurat mają taką szansę, bo nie są całkiem głupi.

– Jak ksiądz ma na imię? – spytała.

– Zygmunt.

– Księże Zygmuncie, zapraszamy na stypę. W motelu Jaśmin.

– Nie wiem, czy zdążę się przebrać… A to nie pójdę na wesele.

– Wesele? – zmartwiła się Danka. – Tam przynajmniej nie jest smutno.

– Na weselu nigdy nie jest tak wesoło jak na stypie! Wesele jest wesołe z nazwy, a na stypie jest radość spontaniczna, niewymuszona! – dzielił się obserwacjami proboszcz.

– Co też ksiądz… – dziwiła się Danka. – To jakby nielogiczne.

– Ja też zastanawiam się od dawna, dlaczego tak się dzieje. Jako ludzie wierzący rzeczywiście powinniśmy się cieszyć, że nasz bliski jest już w lepszym świecie. Ale to chyba przekombinowana teoria. Ludzie się cieszą, że jeszcze mogą się napić, a tamten umarlak już nie może… ot co.

– A więc w Jaśminie. Nocujemy tam wszyscy. Z pewnością ksiądz zdąży. Mam sprawę…

– Wyspowiadać? – Ksiądz dał do zrozumienia, że nie ma problemu.

– Oj, przydałoby się, ale może innym razem. Jestem pisarką, mam parę pytań. To drobiazgi z życia, ale dla mnie ważne, a ksiądz może mi pomóc, no i przy okazji coś przekąsić.

– Ojej! – Proboszcz zatarł ręce. – Z przyjemnością, dziękuję! To ślubu po południu udzieli wikary – poinformował ministrantów. – Pani wybaczy, ale nam się już miesza, kiedy pogrzeb, a kiedy ślub. Pani jest pisarką? Ja też byłem pisarzem, ale… w wojsku, zanim poczułem powołanie – zaśmiał się z pełnym politowania dla własnego losu sarkazmem.

– Autografy po pogrzebie – obiecała ministrantom.

– Ruszajmy – ponaglał ksiądz. – Ślisko coraz bardziej, zaraz karawan poleci na dół. A na dole jest cmentarz żydowski… nie wypada. Znowu będzie gadanie… No, śpiewamy!

Kierowca uruchomił player, a ksiądz włączył i podniósł do ust czarny mikrofon bezprzewodowy. Z głośników zainstalowanych na dachu pojazdu popłynęły organowe akordy i duchowny, ruszając z miejsca, zaintonował:

– „Śpijże, śpijże już po twoim boju…”

Karawan jechał powoli za krzyżowymi i księdzem, za nimi szła rodzina i koło trzydziestu osób, które wiedziały o tej ściśle prywatnej uroczystości w Krasnomykach w Górach Świętokrzyskich.

Szli coraz wolniej i ostrożniej. Ślizgali się co chwila na drodze prowadzącej lekko w dół. Stary, uroczy cmentarzyk kończył się płotem, za którym widać było chaty kryte gontem i stodoły przykryte strzechami. Z niektórych kominów niechętnie unosił się dym. W oddali ktoś zaprzęgał do wozu stary traktor, gdzie indziej stała sieczkarnia, gdzieś samochód bez kół.

– Coś ty wymyślił z tym miejscem twojego urodzenia? – odezwała się po długiej chwili milczenia Maria, która, bojąc się ślizgawicy, wzięła Jana pod rękę.

– A co, nieładnie tutaj? To najpiękniejszy cmentarz, jaki znam. Chcę tu spocząć po śmierci.

– No ale przecież urodziłeś się w Chełmie. Skąd wziąłeś te Krasnomyki? – nalegała. – Przez trzydzieści lat małżeństwa nie słyszałam od ciebie o żadnych Krasnomykach.

– Ja też i co z tego. Niedawno robiłem porządki w notatkach. Znalazłem opis i zdjęcia tej wioski zrobione na dokumentacji do jakiegoś filmu jeszcze na studiach w Łodzi.

– Robiłeś tu film? Który? – zdziwiła się Maria.

– W końcu nie robiłem. Ale jak byłem we wrześniu w Polsce, wsiadłem w samochód i przyjechałem tu pod koniec lata. Szukałem miejsc do Mrocznych wspomnień. To ma być moja biografia. Dokument dla Discovery Channel – zwierzał się z planów realizacyjnych.

– I tu znalazłeś? – Maria jak przed laty umiała z nim rozmawiać o jego pracy. „Jest tak nieludzko próżny jak dawniej” – myślała. „Pogrzeb syna, a on o swoich filmach. Ale umiałam okazywać zainteresowanie i podziw, dlatego to małżeństwo, choć dziurawe jak stara koronka, utrzymało się tyle czasu. Nawet w separacji stosunki są poprawne”.

– Tak. Poszedłem do parafii i pod wpływem impulsu kupiłem kilka miejsc na cmentarzu – z dumą powiedział Jan. – Jesienią po zachodzie słońca dymy snują się w dolinach. Słońce pod wieczór oświetla na różowo same szczyty wzgórz, na polach płoną ogniska. Dym z nich jest niebieski i nie chce unosić się do góry, pełza jak farbowana woda. Wtedy właśnie słońce zachodziło, a księżyc w pełni wschodził. Jak na dawnych, rysunkowych filmach Disneya. Nie ma już takich miejsc na świecie, nikt nie uwierzy, że coś takiego istnieje.

– To ile tych miejsc kupiłeś? – zaniepokoiła się żona.

– Nie wiem, ale chyba cały rządek. – Jan zauważył zakłopotanie Marii. – No wiesz, proboszcz nie miał reszty… – Jan spojrzał na żonę i przymrużył jedno oko.

***

Karawan zatrzymał się i dopiero wtedy Maria zobaczyła wykopany dół oraz dwóch, opartych na łopatach, grabarzy palących dyskretnie szlugi pod płotem. Szloch wyrwał się z jej piersi.

Jan objął ją bez wielkiej czułości, jednocześnie spojrzeniem szukając aprobaty Danki.

– Jan… – wyszeptała Maria, połykając łzy. – Tak niedawno to wszystko się zaczęło. W domu są jeszcze jego zabawki. Cały pokój zabawek i ubranek. Dlaczego tak jest? Powiedz. Dlaczego rodzice… Dlaczego my zostajemy? Gdzie tu szukać sprawiedliwości?

– Ja ją znajdę – obwieścił Jan, czym wprawił Marię po raz kolejny w życiu w kompletne osłupienie.

„Czy on jest na tym etapie – zastanawiała się Maria – że chce wskrzeszać ludzi? Może on cały czas robi triki filmowe? Buja w swoim świecie. Z drugiej strony… chyba wypada mu pozazdrościć. Dobrze jest mieć swój cały świat…”

Dochodząc do wykopanego grobu, Dobromir zauważył niedawno usypany kopiec w rzędzie wcześniej. Tablica na krzyżu z nazwiskiem zmarłego zasłonięta była kartką papieru byle jak przyklejoną plastrem. Zboczył z drogi i zatrzymał się na chwilę. Czytał napisany flamastrem wierszyk:

Tu leży pedał

Bóg mu jaj nie dał

Bez wstydu wcale

Puszczał bącale

Kartofle zbierał

Uśmiechnął się, ale po chwili zrozumiał, że ten człowiek wysłuchał w życiu tysiące uwag na swój temat. Jak żył? Jaką cenę zapłacił… za… No właśnie, za co?

***

Pogoda ponaglała i niebawem trumna opuszczana na sznurach spoczęła na dnie piaszczystego dołu. Jan wziął mikrofon od księdza, rękę z kapeluszem przycisnął do piersi i przemówił drżącym głosem.

– Jaro… Synku mój kochany. Byłeś ozdobą świata, jednym z tych nielicznych kwiatów, które stroją całą ziemię, całą cywilizację i jej kulturę…

Dobromir stojący obok matki spojrzał na ojca z podziwem, który zmienił się niesmak.

„Rany boskie” – myślał Dobroś. „Stary zwariował. Przecież to jest mowa z jego scenariusza Run Gun, którego nigdy w Stanach nie sprzedał. Co za nadmuchany balon, wybacz bratek, w końcu o tobie mówi nasz ojciec”.

– Jaro… – kontynuował Jan – zostawiłeś po sobie dzieła, którymi można obdzielić kilku artystów i każdy zasłużyłby na miejsce w historii filmu.

Maria nie opanowała płaczu i zaszlochała głośno. Inne osoby z konduktu także ocierały łzy.

Danka na wszelki wypadek wyjęła jednorazową chusteczkę i przykładała ją do kącików oczu, choć łez tam nie było.

„Ciekawe, jak on wybrnie z tych dzieł” – myślała redaktorka, która poza wszystkim innym dorywczo bywała krytykiem filmowym. „Obaj synowie mają na koncie jeden przerwany i drugi niezmontowany film. O jakich dziełach on mówi?”

– Każdy dzień twojego istnienia był dla wszystkich bliskich wielkim przeżyciem… wrażeniem… wzruszeniem… odkryciem. Każda rozmowa lekcją życia i refleksją nad miejscem i rolą artysty we współczesnym świecie…

„Za chwilę będą mieli dosyć” – pomyślał Jan ciągnący mowę pożegnalną. „Trzeba to jakoś szybko skończyć, dopóki jeszcze nikt nic nie rozumie”.

– Tak kończy się twój film zwany życie. Do zobaczenia, synu.

Jan skończył i szybko podał mikrofon Dobrosiowi, który zupełnie, ale to zupełnie nie był na to przygotowany. Spojrzał na ojca z pytaniem i wyrzutem w oczach.

– Pożegnaj brata – wyszeptał ojciec.

Dobromir pokręcił przecząco głową i odepchnął rękę z mikrofonem.

– Za chwilę.

„Czy ojciec oszalał?” – myślał młodszy syn. „Co ja mam powiedzieć? Że zaćpałem razem z bratem, ale mnie odratowano w szpitalu, a jego nie? Czy mam lać wodę, w czym jestem cienki i stary doskonale wie o tym?”

Dobroś podszedł do wykopanego grobu i postanowił jako pierwszy rzucić garść ziemi na trumnę. Stał w półbutach na oblodzonych grudach piachu. Usiłował oderwać jedną z nich gołą ręką, ale ziemia zamarzła. Szarpnął i w tym momencie stracił równowagę, poślizgnął się i rozpaczliwie krzycząc, wpadł do grobu. Trumna wydała żałosny dźwięk upadającego fortepianu.

Pozbierał się, ale ustać na lakierowanej, mokrej trumnie nie było łatwo, więc jeszcze parę razy przewracał się i panicznie wstawał, jakby za chwilę miał być zasypany żywcem przez grabarzy. Gdy wreszcie wyjrzał nad ziemię, z jego nosa leciała krew. Zobaczył ojca. Jan robił mu zdjęcia, potem przez chwilę ocierał łzy.

– No, wyłaź! – rzucił do syna.

– Nie wiem jak… A może nie chcę! – burknął Dobroś.

Dopiero wtedy Jan ruszył na ratunek. Podał synowi rękę. Ten były bokser i karateka jednym szarpnięciem spowodował, że Dobromir wystrzelił w górę jak korek od szampana czy jak wojownik ninja z japońskiego filmu. Stanął obok ojca, który przytulił go do piersi i ocierał rozbity nos papierową chusteczką.

– Zasypywać – szepnął Jan do grabarzy, dla których zmarznięta ziemia nie była żadnym problemem. Grudy dudniły przerażająco o wieko trumny.

Maria zatkała uszy. Taktowny karawaniarz puścił muzykę organową, żeby zagłuszyć to trumienne bębnienie o pustkę.

– Tam w ogóle coś jest? – Maria spytała szeptem księdza, patrząc na dudniącą trumnę w grobie.

– Jest, jest! – zapewniał proboszcz. – Są zastępy aniołów, święty Piotr strzeże bramy, za którą Syn Boży siedzi po prawicy Boga Ojca.

– Aha… dziękuję – Maria nie umiała ukryć irytacji. – Pytałam o trumnę. Różnie to ostatnio z tymi rzeczami u nas bywa…

Ksiądz taktownie zajął się czytaniem modlitwy z czarnej księgi oprawionej w skórę.

Jeszcze wieńce i kwiaty. Ten i ów pomodlił się krótko i było po ceremonii. Jan ponownie wyjął z kieszeni aparat fotograficzny i zrobił kilka zdjęć grobu. Maria została na końcu i z niedowierzaniem patrzyła na krzywo ustawiony krzyż z tablicą: „Jaromir Bolimowski, lat 43”.

„A może, synku – pomyślała – może nikt nie dał ci szansy? Ale jakiej? Ode mnie dostałeś wszystko…ROZDZIAŁ 2

Bezlistnych drzew, przepołowionych, jakby wpadły w ścianę w czasie budowy i tak już zostały, było na sali sześć.

„Idealna sala na scenę stypy” – pomyślał Jan, gdy był w motelu Jaśmin po raz pierwszy, prawie pół roku temu. „Tu po mojej śmierci powinno odbyć się przyjęcie. Tylko wszystkie stoliki muszą być zajęte, a na stołach czarne obrusy! To też dobry pomysł na horror…” – Wtedy wyjął aparat i zrobił kilka zdjęć. „Na każdym z tych drzew w finale powinien się ktoś powiesić. Sześciu wisielców w finałowej scenie, to jest pomysł! Wszystko oświetlone lampkami przyczepionymi do koniuszków gałęzi”.

Ktoś może powiedziałby, że Jan wykrakał, ale on nie miewał takich myśli. Wszystkie pomysły skrzętnie nagrywał na dyktafonie.

***

– Mili państwo – przemówił niewysoki pan z końca stołu i wszyscy spojrzeli w jego stronę. – Ponieważ nikt nas nie wita i nie zachęca do jedzenia, proponuję, żebyśmy się zdali na los.

Dżentelmen wyjął z wewnętrznej kieszeni talię kart do gry.

– Jeżeli wyciągnę cztery asy, to zaczynamy jeść! – ogłosił i zaczął fachowo tasować karty.

– No, nareszcie znalazł się ktoś znający dobre obyczaje! – zaśmiał się któryś z panów trzymający od dłuższej chwili łyżkę w dłoni.

Drobny dżentelmen szybkim ruchem rozłożył karty w wachlarzyk i podniósł go w lewej ręce, a prawą wyjął kolejno cztery asy. Pokazał je zapatrzonym w niego gościom i ułożył karetę na obrusie.

Rozległy się zdawkowe brawa.

– Ja wiem, że to żadna sztuka, gdy w talii są same asy. – Odwrócił wachlarzyk, by potwierdzić te słowa.

Szum zdziwienia przeleciał nad stołem.

– To teraz same damy! – zaproponowała jedna z pań.

Pan przetasował karty i ponownie je odwrócił.

Teraz talia składała się z normalnych kart do gry. Gdzie podziały się same asy? Nie wiadomo.

Wybuchły gromkie oklaski.

– Gdyby państwo mieli problemy z podjęciem jakiejś decyzji, to zapraszam. Mam na imię Michał i proponuję zabrać się do przystawek!

– Wujek, jak on to zrobił? – spytała czarnowłosa dwudziestolatka swojego starszawego sąsiada.

– Spytamy się potem Jana, on jest specem od filmowych trików – odpowiedział wujek i ochoczo zabrał się do jedzenia.

***

– Dziękuję! Wyręczył mnie pan w roli gospodarza – odezwał się wreszcie Jan. – I zrobił pan to dużo lepiej ode mnie. Niestety, z zachowania miałem zawsze najgorsze oceny w klasie! A więc witam wszystkich, dziękuję za przybycie i zaczynajmy bez wielkich ceregieli!

Towarzystwo z ulgą przyjęło rozładowanie napiętej do tej pory atmosfery.

– Kto to jest? – Jan spytał Marię.

– Pan Michał? – Maria szukała w myślach. – To… kiedyś był taki kaskader w łódzkiej wytwórni na Łąkowej.

– Taki mikrus kaskaderem? I co, nie utrzymał się…

– O nie, miał cały czas robotę. Grał dzieci wypadające z okna, żywe naboje armatnie czy amerykańskich zrzutków, którym nie otworzył się spadochron!

***

Z boku fortepianu na wysokim stołku siedziała Danka. Nalewała kolorowe płyny do stojących na instrumencie szklanek z lodem. Za klawiaturą Dobromir Bolimowski z trudem składał jakąś smutną improwizację na nieodgadniony temat.

Nos miał zaklejony plastrem. Na czole widniał spory siniak. Najwyraźniej Dobroś też nie był zadowolony z wykonywanej muzyki, bo przerwał grę i sięgnął po szklankę.

***

– Jan – Maria siedząca wśród żałobników przy suto zastawionym stole usiłowała zwrócić uwagę męża. – Niech ona nie namawia go do picia.

Jan jednak z zapałem toczył dysputę z księdzem proboszczem, usiłując przebić się przez gwar, który od jakiegoś czasu na dobre zagościł w sali.

– W Polsce takie wniebowzięcie byłoby nie do zrobienia – tłumaczył duchownemu.

– Nie? – Ksiądz był zawiedziony.

– Ja robiłem coś na kształt wniebowzięcia kilka razy i wie ksiądz, gdzie najlepiej wyszło?

– No, gdzie? – Z nadzieją słuchał proboszcz.

– W Japonii! Tak, w Japonii.

– Wniebowzięcie Najświętszej Marii Panny? – Duchowny nie mógł się nadziwić.

– Niezupełnie, ale chodzi o ten sam efekt. Japończycy, proszę księdza, są najlepsi w efektach specjalnych. No… trzeba dodać, że wszystkie efekty kopiują ze studia George’a Lucasa… wie ksiądz, tego od Gwiezdnych wojen.

– A tak, tak, pamiętam – ucieszył się słuchający i postanowił zakąsić emocje śledziem na jajku w majonezie.

– Oczywiście efekty wniebowzięcia najlepiej wychodzą na niebieskich linkach, ale cała tajemnica polega na czterokrotnym zwolnieniu ruchu, który nadaje postaci taki… metafizyczny look.

– A co to było? O jakimś świętym? – dociekał kapłan.

– Nie, to był horror. Wyrywanie złego ducha z natrętnego zombie – wyjaśnił księdzu reżyser.

– Aha… – Proboszcz poczuł się zmieszany. – Ja z innych religii to cienki jestem.

– Jan – wstrzeliła się w rozmowę Maria. – Czy ta twoja nowa…

– Danka? – uzupełnił Jan.

– Czy twoja nowa pani mogłaby nie upijać Dobrosia?

– No wiesz, to ty odjechałaś, zanim zabrał płaszcz. Albo będzie pijany albo zapalenie płuc. Wybieraj. A co do nowej pani, to ja w twoim życiu nie grzebię. Rozejrzyj się za jakimś nowym panem. Danka to dziennikarka, z którą teraz pracuję. Nie muszę wozić dyktafonu, ot co…

Maria chciała coś dodać, ale zamilkła i spuściła głowę.

„Nigdy, kurwa mać, nikomu nie przyznał racji” – pomyślała. „On nawet na Sądzie Ostatecznym nawtyka Panu Bogu od hipokrytów i niewykluczone, że po wysłuchaniu argumentacji Bóg przyzna mu rację”.

– Swoją drogą – znowu odezwał się Jan – nie wiedziałem, że Dobroś gra na fortepianie. Kiedy on się tego wszystkiego nauczył?

– No wiesz, pianino zawsze było w domu – przypomniała Maria.

– Jak byli u mnie w Los Angeles przez cztery lata, to ani razu nie zagrał.

– No bo zaczął grać po trzydziestce. Myślał, że tak hop-siup skomponuje muzykę do tego ich nieszczęsnego filmu.

– Oczywiście, że hop-siup. Kompozytorzy zwykle są słabymi instrumentalistami. Ty wiesz, jak grał Krzysio Komeda?

– Pięknie grał – powiedziała Maria.

– On grał słabo, dlatego jego kawałki są takie proste, ale jakże naładowane emocjonalnie. Coś za coś. Zresztą, kogo dziś zaskoczysz wirtuozerią? Musi być wyraz, ekspresja, klimat wyrwany z głębi duszy. Ja tego właśnie uczę studentów na uniwersytecie w Bostonie.

„Jan ożenił się ze mną, czyli z młodą aktorką, wschodzącą gwiazdką kina” – pomyślała Maria. „Ale od dwudziestu lat nie spytał mnie, czy coś zagrałam, czy miałam jakieś propozycje. To, że poświęciłam się dzieciom i domowi, to dla niego oczywiste. Za to mam nazwisko Bolimowska. No i co z tego, że zagrałam parę rzeczy? To do niego nie dotarło”.

– Dobromir nawet miał pewien żal – podsycała rozmowę z byłym mężem – że w dzieciństwie, kiedy jest na to stosowny czas, nie uczyliśmy go muzyki.

„I czego jeszcze” – myślał Jan. „W Stanach kurs golfa, pilotowania samolotu, pantomima i żaglówki. Co chcieli, to mieli. To musiało się złożyć w jakąś niezwykłą całość i może złożyłoby się wreszcie… ale ta śmierć. Dobroś i Maria mogli wpędzić Jaro w depresję. Był najstarszym mężczyzną w domu. Mogli mieć oczekiwania, jakieś roszczenia. Zaćpał. Całkiem świadomie zaćpał, bo zostawił list pożegnalny… Ale powoli i spokojnie”.

– A przepraszam – włączył się proboszcz – państwa syn to młody człowiek. Co to jest dziś czterdzieści trzy lata… Co się stało… jeśli to nie tajemnica?

– Jaka tam tajemnica – rzucił Jan. – Sepsa, proszę księdza. Sepsa. Zarazili go w szpitalu… Trudno o tym mówić. – Jan sugestywnie pokręcił głową.

Maria patrzyła na Jana z podziwem i obrzydzeniem jednocześnie. Kłamie? A może wierzy w to, co mówi? Przecież wszystko, co wymyśla, niebawem staje się faktem. Przynajmniej na filmie.

– Czy pan będzie dochodził swoich racji przed sądem? – spytał duchowny.

– Nie wiem – Jan zasępił się. – Cóż to zmieni? Może my, chrześcijanie, powinniśmy sobie częściej wybaczać?

Jan wstał i ruszył w stronę korytarza. Na odchodnym rzucił:

– Przepraszam na chwilę. Zaraz wracam. Idę na minutę do pokoju.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: