- W empik go
Oplątani Mazurami - ebook
Oplątani Mazurami - ebook
Zbiór opowiadań „Oplątani Mazurami” powstał z myślą o tych, którzy dali się uwieść tajemniczej Czarodziejce Jezior. Według pruskiej legendy – Czarodziejka pływa w olchowej łódeczce i nitkami babiego lata oplątuje serca tych, którzy tu przybywają.
W każdej z opowiedzianych historii drzemie w otoczce fikcji ziarenko prawdy. Są więc prawdziwe miejsca i zdarzenia, nazwy i sytuacje. Wielu z występujących tu bohaterów istniało naprawdę. A jeśli nawet coś jest wymyślone, to mogło się przecież zdarzyć pod pełnym gwiazd i tajemnic mazurskim niebem...
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7779-024-3 |
Rozmiar pliku: | 784 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W posażnym kufrze babci Hildy leżały na równych stertach wykrochmalone obrusy, poszewki na poduszki, pierzyny oraz codzienne fartuchy. Były i rzeczy odświętne, i zwyczajne – położone jedna na drugiej, zasuszone jak liście. Te na dnie – całkiem zapomniane. W kufrze pachniało słodko mydłem i starym drewnem. Tak samo pachną wiekowe drewniane domy, z ukrytymi pod belkami wielkimi pająkami, których szelest słychać tylko w nocy. W ciągu dnia rejwach codzienności tłumi ciche odgłosy tych najmniejszych mieszkańców.
Babcia Hilda szanowała wszystko, czym przez lata obrastała. W podłużnym pudełku trzymała cynowe łyżki z pierwszym symbolem Mazur – smukłym kormoranem wyrzeźbionym na trzonku. Dostała je w prezencie od starych Holendrów, co mieszkali w małym domku nad jeziorem. Holendrzy dawno umarli, a ona wciąż żyła i przekładała te łyżki raz w roku, owijając jak niemowlęta miękką ściereczką. Nigdy ich nie używała, bo przyzwyczaiła się do starych drewnianych łyżek. Były cieplejsze w dotyku i przede wszystkim lżejsze. To było ważne dla jej powykręcanych reumatyzmem palców.
Na ścianie w kuchni wisiał młynek do pieprzu i kawy, też od tamtych Holendrów. Metalowe mocowanie i mechanizm młynka z korbką były przytwierdzone na stałe do ściany, a ceramiczny pojemnik można było wysuwać. Na jego przedzie namalowany był niebieski niekształtny wiatrak.
Babcia Hilda lubiła ten młynek – jego przyjemne chrobotanie i zapach tego, co właśnie mieliła. Pieprz miał aromat lekko ziemisty, na dodatek łaskotał w nos, a babcia Hilda lubiła kichać. Mówiła, że człowiek oczyszcza się wtedy z tego, co w nim złe. Gdy po pieprzu mieliła kawę, przecierała młynek ścierką. Mimo to pierwsza porcja naparu miała lekki posmak pieprzu. Babcia Hilda lubiła te kulinarne eksperymenty i smakowała jej kawa o cierpkim aromacie.
Szanowała wszystko, co sama wypracowała. Plony lata przechowywała w spiżarni, peklowała mięso, suszyła, wędziła. Jednak z największą estymą traktowała płótno. Było jak katolicki Bóg – pod wieloma postaciami: serwet, prześcieradeł, obrusów, koszul czy bandaży. Ale zawsze było tym płótnem, którego utkanie wymagało tyle serca i pracy. Robiła to od wczesnej młodości. Surowy materiał parzyła ługiem, a potem kładła na ciepłą łąkę za domem. Rozpięte na palikach bielało w słońcu i rosie, a im było bielsze, tym bardziej była dumna ze swojej pracy. Bywało, że we wsi pojawiali się złodzieje i kradli gotowe płótna z bielnika, więc czasem trzeba było pilnować całą noc. Wachtować, jak się wtedy mówiło.
W czasach babci Hildy wszystko było inne. Ludzi oceniało się nie za słowa, ubiór czy sposób bycia. Najważniejsze były czyny, niektóre bardzo przyziemne. Ale ta przyziemność była istotą bytu. Smak kartoflanki czy pulchność niedzielnej kuchy¹ były tak samo ważne, jak otworzenie w domu zmarłego okien, by ciepła jeszcze dusza opuściła go powoli i bez zbytniego popędzania. Ważne było też, ile koszul dla przyszłego męża uszyło się w panieńskich latach oraz czy zrobiło się to równo i starannie. Z kobiety, której płótno miało splot jak przewrócone żerdzie, żartowano i kpiono. Babcia Hilda była zawsze dokładna – jej płótna były znane na cały Sensburg². Sprzedawała je tam na jarmarkach, a potem wracała do domu z pieniędzmi schowanymi w węzełku z chusteczki. Po powrocie wkładała monety do kufra; z roku na rok robiło się ich coraz więcej.
Gdy babcia Hilda zestarzała się nagle dla niej samej, ludzie we wsi zaczęli mówić o zbliżającej się wojnie w obcym kraju. Nie słuchała tego gadania, bo tamten kraj był daleki; nie można było dojść tam na piechotę.
Nie miała już siły, by prząść na kołowrotku. Na jarmarki zabierał ją czasem stary Busch. Trzęsła się na jego furmance, podskakującej na każdym wyboju. Wyglądała wtedy jak bocian, z tą swoją małą głową na wąskiej długiej szyi. Busch pomagał jej zsiąść z furmanki i zostawiał w miasteczku. Szła przeważnie do lekarza, a potem do apteki „Pod Orłem” przy samym ratuszu. Marzyła, że ktoś wynajdzie wreszcie lekarstwo na starość. „Byleby to było jeszcze za mojego życia” – szeptała te słowa jak modlitwę.
Sierpień trzydziestego dziewiątego zniewolił jej ciało upałami. Nie wychodziła już z domu, czasem tylko siadała na drewnianym pogryzionym przez korniki progu. Gdy się zbyt długo zasiedziała, trudno było wstać, bo pozginane kości buntowały się. Z czasem zrezygnowała z przesiadywania na progu i położyła się do łóżka. Sąsiadka, dobra stara Ingrid, zachodziła czasem do niej, przynosiła jedzenie, zamiatała izbę i wynosiła nocnik. Rozmawiały wtedy aż do chłodniejszego przedwieczoru, gdy szara godzina kładła cienie na ogrodzie babci Hildy.
To Ingrid jako pierwsza przyszła wtedy do niej, by powiedzieć, że mężczyzn ze wsi zabierają na wojnę. Zabrali też jej wnuka; żegnała się z nim przy płocie, cała we łzach. Patrzyła za nim długo, jak malał za zakrętem i wyglądał jak śmieszny przecinek. Ingrid tak bardzo chciała opowiedzieć Hildzie, której wnuki były na innym kontynencie, o swoim pożegnaniu. Nie zdążyła. Babcia Hilda umarła w nocy. Nie zerwała już swojej dyni z ogrodu, wielkiej jak księżyc. Nie przewinęła cynowych łyżek. Nie założyła świeżego fartucha. Na gwoździu w sieni zostawiła ten stary, brudny, na którym leniwie drzemały muchy.
Wnukowie, którzy przybyli zza oceanu, zajrzeli tylko do kufra. Przetrząsnęli jego zawartość i nabałaganili. Poskładane latami obrusy i pościele rzucili potem niedbale – leżały tam teraz jak ptaki z rozłożonymi skrzydłami, sposobiące się do lotu. Zabrali tylko tamten węzełek z monetami zbieranymi przez babcię Hildę przez połowę życia. Dziwili się, że tak mało uzbierała. Pochowali zmarłą skromnie, w naprędce skleconej drewnianej skrzynce. Nie otworzyli w jej domu okien i dusza babci Hildy została w nim na wieki. Przedmioty, które zostały po niej, przygarnęła niczym osierocone psy dobra, stara Ingrid.
Czy to duch dawnych Mazur, czy nitki pajęcze tkane przez Czarodziejkę Jezior na olszynowej łódeczce sprawiają, że ludzie zarażają się tą ziemią? Ciężka od legend i prawdziwych historii, nasycona oddechami tych, którzy żyli tu wcześniej, jest jednak zrozumiała dla wszystkich. Język tej ziemi jest prosty, bo brzmi błękitem jezior, ciszą słońca nad gęstym lasem, srogością burz i metalicznym zapachem ostrych zimowych poranków.
1. Pruska nazwa ciasta
2. Przedwojenna nazwa Mrągowa