- W empik go
Opowiadania buddyjskie - ebook
Opowiadania buddyjskie - ebook
Paul Dahlke (1865-1928) – niemiecki lekarz, homeopata, założyciel wspólnoty buddyjskiej i propagator buddyzmu w Niemczech. Po ukończeniu studiów medycznych i zdobyciu stopnia doktora Dahlke zamieszkał w Berlinie, gdzie rozpoczął praktykę lekarską, koncentrując się na leczeniu homeopatycznym. Podczas podroży do Azji zetknął się z buddyzmem, m.in. na Cejlonie (1900). W 1924, w celu propagowania buddyzmu, założył w Berlinie klasztorny ośrodek Buddhistisches Haus. Dahlke opublikował wiele prac na temat buddyzmu, jedną z nich są oferowane tutaj czytelnikowi „Opowiadania buddyjskie”, w których zajmuje się problemami wyrzeczenia, wierności, tego, że życie i szczęście człowieka zależą w dużej mierze od niego samego, wreszcie kwestią życia i śmierci.
Kategoria: | Wiara i religia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7950-778-8 |
Rozmiar pliku: | 817 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W birmańskiem mieście Akyab żył człowiek nazwiskiem Moung Dammo, będący sędzią nad krajowcami i pierwszym po angielskim najwyższym sędzi. Posiadał powszechny szacunek i to do tego stopnia, że ludzie, spotykając go, głęboko się przed nim pochylali, mówiąc: „Bądź pozdrowiony, Moung Dammo!”
Człowiek ten miał piękną żonę, małego synka, śliczny domek, wystarczającą ilość pieniędzy i wszelkiego innego dobytku, a wreszcie to błogie zadowolenie, jakiego właśnie posiadanie tych wszystkich rzeczy dostarcza. Nadto żywił potajemnie nadzieję zostania sędzią w Rangunie.
— Przecież to zupełnie co innego, niżeli Akyab. I gdy wtedy zbuduję dom modlitwy na platformie Szwe-Dagona z napisem: „Wzniesiony przez Moung Dammo, wyższego sędziego, takim to a takim kosztem” — no, to będzie przynajmniej warte trudu. Potem synek mój podrośnie. Teraz już, ledwie dwa lata licząc, duże wykazuje zdolności. Będzie dzielnym, wstąpi do służby państwowej, pojmie bogatą żonę. A gdyby mi żona dała jeszcze córeczkę, tak samo jak ona piękną, jakąż ta partją mogłaby być. —
W taki niedorzeczny sposób rozmyślał Moung Dammo o rzeczach świata tego.
Pewnego ranka siedział ten sam Moung Dammo w swej sali przy śniadaniu. Poprzedni wieczór spędził przy obfitym durjanie, wskutek czego też spał licho. Skwaszony, z ciężką głową, obudził się i siedział obecnie przy pracy spożywania posiłku, zwykle ważnej dla niego pracy, zupełnie roztargniony.
Na deser podano owoce mangowe. Gdy niedbale nadgryzał owoce, natknął zębem na twardą pestkę. Doznał silnego bolu i wyjął z ust kawałek odkruszonego zęba.
Bol ustał niebawem, lecz mimo to Moung Dammo był dzisiaj innym, niżeli zazwyczaj. Zatrzymał w ręce kawałek kości i rzekł zgryźliwie z namysłem:
— Tak niszczeje nasze ciało. Czemże to jest, jeśli nie zamieraniem. Umieramy codzień, co godzina i nie zwracamy na to żadnej uwagi. Życie nasze jest przecież nędznem.
Moung Dammo był równocześnie nadzorcą szkolnym i właśnie postanowił tego samego dnia odwiedzić szkołę dla dziewcząt, znajdującą się tuż obok chińskiej świątyni.
Z głową pełną myśli opuścił swój dom, wstępując do budynku szkolnego. Nauczyciele powitali go z najgłębszym szacunkiem. Przeszedł przez izby szkolne, stawiał tu i owdzie pytania i zażądał w jednej z najniższych klas od nauczyciela próby postępów uczennic.
Nauczyciel rozpoczął:
— W jakim celu przychodzimy na świat?
— Aby umrzeć — brzmiała odpowiedź z trzydziestu młodych gardeł dziecięcych.
Moung Dammo doznawał wrażenia, jakoby ściany nagle ożyły, posyłając mu do uszu odbite słowa: „Aby umrzeć”. Z dalszego ciągu nic już nie słyszał; spoglądał prosto przed siebie, jakby ku źródłu tego głosu. Ledwo zauważył, jak nauczyciel po skończeniu lekcji, zwrócił się ku niemu. Mózg jego wydawał mu się jakby z metalu zrobiony, z metalu, wydającego z siebie drżącym głosem słowa: „Aby umrzeć”. Zazwyczaj lubił po skończeniu inspekcji żartować z dziećmi i pieścić je: dzisiaj nie czynił nic podobnego. W milczeniu opuścił szkołę, tak że nauczyciele spoglądali na siebie pomieszani.
Na ulicy rozkrzyczał się w nim jakiś głos: „O ty, na lotusie tronujący! Jakże prawdziwie, jak jasno powiedziałeś nam wszystko w swem bezgranicznem miłosierdziu, a ileż ja nieszczęsny z tego skorzystałem? Już trzydzieści pięć lat pędzę ku śmierci, narażony w każdej chwili na niebezpieczeństwo spotkania się z nią. A cóż do tej pory uczyniłem dla przygotowania się na to spotkanie? O głupi rodzaju ludzki! Trwożymy się o jedno, troszczymy się o drugie, a o tem, z racji czego nieustannie winniśmy się mieć na baczności, wcale nie myślimy. Biada mi — kiedyż to będzie inaczej? Kiedy? Głupcze! Dzisiaj! Teraz, na tem miejscu, na którem w tej chwili stopa moja się znajduje.”
Niechcący podniósł stopę nieco wyżej i stąpił mocno. W tej samej chwili skurczony na ziemi żebrak poprosił go o jałmużnę. W chwili podniecenia uczuć sięgnął do kieszeni i cisnął mu na podołek pełną sakiewkę pieniędzy.
Przedewszstkiem dawać! Dawanie jest najniższym szczeblem drabiny. Nikt nie może dosięgnąć wyższych, kto nie wstąpił przedtem na niższe — pomyślał Moung Dammo, idąc dalej.
Tego ranka więc wielka myśl o znikomości, a z nią razem i świadomość: być dobrym jest rozumniej, niżeli być złym — puściła korzenie w serce Moung Dammo. Korzeni tych jednakże nigdy już wyrwać nie podobna. Chociażby bardzo wolno kiełkowały i puszczały pędy, jednakże i kiełkować i puszczać pędy będą, aż nakoniec pojawi się kwiat, a na jego miejscu z czasem — i owoc. Moung Dammo rozpoczął akt wielkiego wyrzeczenia się.
Żona Moung Dammo wkrótce zauważyła, że małżonek jej więcej niżeli w jednym kierunku stał się zupełnie innym człowiekiem. Często rozmyślała, jaka mogła być tego stanu rzeczy przyczyna, ale niczego wymyślić nie mogła. Sama nie poczuwała się zgoła do żadnej winy. Nie było między nimi żadnego nieporozumienia. Oboje małżonkowie zawsze czule się kochali, a miłość ta tak serdeczna wzniosła dokoła nich rodzaj tamy, oddzielającej ich od reszty świata. Dla Moung Dammo ponoszenie trosk znaczyło jedynie: troszczenie się o swą rodzinę. Wszyscy inni ludzie byli dla niego obcymi, stojącymi nazewnątrz. Tak przynajmniej bywało do tej pory. Cóż miało znaczyć to nadmierne rozdawanie jałmużny? Małżonek jej zdawał się obecnie wszystkich stawiać na tym samym stopniu, co żonę i dziecko. Jakiż to przewrotny punkt widzenia! Dlaczegoż ta sama natura zbliżyła nas więcej do jednych, niżeli do drugich? Dlatego, abyśmy o jednych troszczyli się więcej, niżeli o drugich.
Pewnego dnia rzekła do niego:
— Dajesz i dajesz, jakbyś zupełnie o tem zapomniał, że masz małego syna. Cóż się z nim stanie, gdy wszystko obcym rozdasz? A kto wie — ciągnęła dalej z rozmysłem — czy nam niebiosa jeszcze i córeczki nie dadzą: skądże ma się tedy wziąć jej posag?
— Żono, już nam niebo więcej żadnego dziecka nie da. Żona zamilkła. Wiedziała, do czego jej małżonek zmierza. Pomyślała więc sobie: „Święci należą do klasztorów; kto wśród żywych pozostał, musi żyć.”
W taki sposób minął jeden rok. Moung Dammo żył, „na ciele poskromiony, w mowie poskromiony, w umyśle poskromiony”, i dawał nadmiernie, tak że wszyscy biedni w Akyabie gromadzili się dokoła niego, jak muchy dokoła miodu, a majątek jego coraz więcej topniał.
Pewnego dnia dostał się pod obrady sądowe ciężki wypadek: krajowiec zamordował żonę. Najwyższy sędzia angielski wyjechał na pewien czas, wskutek czego Moung Dammo przewodniczył rozprawom.
Sprawa miała się pokrótce w sposób następujący: Oskarżony, mężczyzna, w wieku lat pięćdziesięciu dwuch i kaleka od urodzenia (zamiast prawej ręki posiadał tylko bezkształtny kikut), był od roku ożeniony. Żona jego liczyła lat siedmnaście. Pewnej nocy zabił ją we śnie z zazdrości.
Moung Dammo zaczął po wprowadzeniu oskarżonego:
— Mów! Czy przyznajesz się, żeś żonę swoją, która tak a tak się nazywała, sam zabił?
— Tak, panie
— A dlaczego tak uczyniłeś? Dlaczego tak przeciwko sobie samemu szalałeś, nieszczęsny człowieku tu i tam?
— Tak, panie, przeciwko sobie samemu szalałem, nieszczęsny człowiek tu i tam. Ale czyż mogłem postąpić inaczej? Czy mógłbyś pan sam znieść, gdyby żona pańska była ci niechętną i gdyby innego całowała i tuliła?
W tej chwili wrzasnęła matka zamordowanej, także na rozprawę zaproszona:
— Siwowłosy łotrze! Stary rozpustniku! Czy możesz się dziwić, że tak się z tobą stało! Poco bierzesz sobie za żonę szesnastoletnią dziewczynę? Dzień i noc dręczyłeś moje biedne dziecko zazdrością, kiedy była jeszcze uczciwą żoną.
Mordercy nabrzmiała żyła na czole. Strasznym wzrokiem spojrzał na starą:
— Przeklęta kuplerko! Czyżeś mi swego dziecka nie sprzedała za pieniądze?
Moung Dammo nakazał spokój.
— Opowiedz wszystko, jak się stało — rzekł, zwracając się do oskarżonego.
Oskarżony rozpoczął:
— Patrz pan, tak oto urodziłem się. — Mówiąc to, wyciągnął ku sędziemu swój kikut. — Ojciec mój został jeszcze przed mojem przyjściem na świat zastrzelony, matka zaś odumarła mnie wtedy, gdy jeszcze wyrazu „matka” wymawiać nie umiałem. Odkąd zapamiętam, żyję z jałmużny...................Wierność
Burmański król Thibau, okrutnik, śnił pewnej nocy, że na drodze, prowadzącej do Durjanu, szedł człowiek ze sztyletem. Z tym snem obudził się. Było to w samym środku nocy. Pomyślał sobie: „Cóż innego może znaczyć ten sen, który mi dobre duchy zesłały, jak to, że mnie ten człowiek chce zamordować? Jakże bowiem inaczej mógłbym tak dobrze i drogę i sztylet zapamiętać!” — Zaalarmował tedy nocną straż i taki wydał rozkaz:
— Udajcie się niezwłocznie na drogę, prowadzącą do Durjanu, a człowieka, którego tam napotkacie ze sztyletem, pojmijcie.
Sztylet nosi atoli tylko szlachta.
Tego samego wieczora, którego Thibau, okrutnik, udał się na spoczynek, aby z tym snem się obudzić, wracał do domu pewien szlachcic z wesołej zabawy. Gdy ze służącym z tylu pomykał ulicami, przechodził około domu, w którego drzwiach na tle światła stała dziewczyna. Przypadkiem rzucił na nią wzrokiem i spostrzegł, że się jakoś osobliwie uśmiecha Szlachcicowi zdawało się, jakoby go coś powstrzymywało. Spojrzał poza siebie i znowu spostrzegł, że się uśmiecha, obecnie jednakże już do jego służącego. Szlachcic zapytał tedy:
— Znasz tę dziewczynę?
— To jest moja najdroższa, panie.
— Od dawna?
— O, nie pamiętam.
— Czy chcecie się pobrać?
— O, nie wiem tego.
Nagłe dojrzała w szlachcicu jego dawna Karma. Będąc zazwyczaj człowiekiem, który dla niższych miał poczucie sprawiedliwości, stał się obecnie chwilowo łotrem. Napadła go chętka. Zapomniał o dawniejszych prawach swego służącego, .................Kowal własnego losu
W Kolombo, na przedmieściu Kolupitya, żył człowiek imieniem Nanda, który nie posiadał ani rodziców, ani rodzeństwa, ale zato miał więcej, niżeli to wszystko, mianowicie uszczęśliwiające go wspomnienie ich miłości i cnót. Oprócz tego jednakże posiadał jeszcze przyjaciela i ukochaną. Przyjaciel nazywał się Kosija, ukochana zaś Punna. Punna odbywała rok żałoby po swoim ojcu, wskutek czego ze ślubem musieli jeszcze dziesięć miesięcy poczekać.
Pewnego dnia poszedł Nanda sam do lasu kokosowego na spacer wzdłuż wybrzeża morskiego. Wiatr wiał potężnie i orzeźwiająco, nizko pochylały się wierzchołki drzew palmowych i z hukiem rozpryskiwało się spienione morze.
Naszemu Nandzie było tak jakoś przyjemnie... Szedł w cichości i myślał:
— Czyliż nie jestem najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi? Kto posiada takiego przyjaciela i taką narzeczoną — tak piękną, tak rozumną, tak pobożną, a oboje tak są wierni...
Niebawem wszedł na przerwę leśną, na której wiatr silnie powiewał. A ponieważ tutaj prawie cały rok od strony morza pociąga, przeto krzaki dziwne przybierały kształty. Tylko na stronie od wiatru wolnej porastały.
Ponieważ Nanda znajdował się w tej wewnętrznej równowadze, w której najbłahsza rzecz sprawia wrażenie, w tym stanie, w którym śpiący na słońcu pies albo para bawiących się kotków może się stać przedmotem najwyższego zainteresowania albo najgłębszego namysłu, przeto zatrzymał się wobec dziwnie ukształtowanych krzaków.
— Jak wielką jest siła wytrwałości — pomyślał. — Wytrwanie stanowi prawdziwą potęgę. Czy mój Kosija jest tak samo w przyjaźni, a Punna w miłości zdolni do wytrwania?
Naraz zdawało mu się, jakoby zgoła nic nie wiedział, póki tego jednego nie wie. W mgnieniu oka popadł w wielką nieprawość ludzi, którzy pełnej misy teraźniejszości i zapasów przeszłości wyrzekają się dla wyszperania odrobiny przyszłości — nie, nawet nie dla wyszperania; przyszłość nikogo bowiem nie minie, i nikt nie uniknie przyszłości. Jedynie, by tę chwilę czasu ubiedz, poświęcają ludzie wszystko. Cała filozofja, nauczająca milczenia pod młotem konieczności, żadnej nie posiada dla nich wartości wobec sztuczek wróżbiarzy i przepowiadaczy przy pomocy kart.
Zaczął tedy zastanawiać się.
— Napewno — pcmyślał .................Życie i śmierć
W pewnem miejscu, niedaleko Benares, żył człowiek imieniem Gautama, który postanowił wskutek doświadczenia życiowego porzucić wszystko i razem z pewną ilością towarzyszów opuścić miejsce zamieszkania, udając się w nieznaną dal.
Opuścił tedy z tymi innymi wieś, nie mając przy sobie nic innego prócz kija i kalebasy. Nadto miał na sobie czerwoną suknię.
Gdy się znaleźli na rozstajnych drogach, towarzysze jego udali się na prawo. Gautama pomyślał atoli: „Dlaczego mam iść na prawo, kiedy ja wolę się trzymać lewej strony?” Towarzysze wołali do niego:
— Tutaj oto idzie droga, przyjacielu Gautamo!
On wszakże odparł na to:..............................