- W empik go
Opowiadania ciotki Ludmiły o dawnych czasach i ludziach - ebook
Opowiadania ciotki Ludmiły o dawnych czasach i ludziach - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 412 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zdaje mi się, że to było wczoraj, tak świeżo mam ten wieczór w pamięci, tak mi żywo stoją przed oczami wszystkie te postacie, które skreślić zamierzam… Dzień chylił się ku zachodowi, dzień cichy, letni, pogodny; słońce schodziło zwolna w purpurze na wysokie łańcuchy gór Alp i rzucało złociste swe promienie ziemi na pożegnanie i jasno było na niej, jasno, cicho, pogodnie; od łąk, co rozpostarły się u stóp Alp, podnosiły się białe mgły, utworzyły lekkie, przejrzyste wieńce i okrążyły nimi ściany skał, a na szczytach tych skał pasterze rozpalili ogniska, na łąkach kwiaty stulały swe kielichy i o śnie zamyślały, a nad nimi unosiły się roje owadów, tworząc leciuchnemi swemi skrzydły cichy monotonny szmer. Po za temi łąkami, naprzeciw łańcucha gór, co je okalały, wznosił się domek jednopiętrowy, drewniany w guście szwajcarskim; na pierwszem piętrze widać było balkon, którego drzwi do pokoju wiodące narozcież były otwarte, silny zapach kwiatów, lecący od łąk, szmer cichy, jaki tworzyły te owady, dostawał się przez owe drzwi do pokoju i pełen on był woni, pełen promieni słonecznych…
W pokoju tym siedziało kilka osób, wszyscy jakoś dziwnie zadumani, zupełna cisza panowała w nim, nikt do siebie nie mówił, może szmer owadów ich uśpił, może wieczór letni rozmarzył…
Najbliżej drzwi siedziała dziewczynka czternastoletnia w ciemnej sukience z ciemnemi włosami, które splecione w dwa warkocze spadały jej swobodnie na ramiona. Jakaś nieokreślona tęsknota malowała się w dużych, siwych jej oczach, długą czarną rzęsą przysłoniętych, jakiś smutek poważny malował się na pół dziecięcej jej twarzyczce, lecz nie dziw choć młodziutką była, miała ona już wspomnienia za sobą, nie tutaj wśród Alp stała niegdyś jej kołyska, ale tam, gdzie Wisła płynie, w jednej z wiosek Mazowsza. Lat ośm nie widziała ona już tej wioski, ale pamiętała ją dobrze w snach i we wspomnieniach widywała ją snać nieraz, bo nam młodszemu rodzeństwu, mówiła o niej często; była to najstarsza moja siostra, moja dobra, ukochana Terenia… I teraz oto zapach polnych kwiatów, ciepły powiew wiatru, lecący od łąki, przypomniały jej może wioskę rodzimą, o niej to pewno tak się zamyśliła, o modrzewiowym dworku, który ja też pamiętałam dobrze, o którym lubiłam mówić z siostrzyczką Terenią, w którym nauczyłam się chodzić, o pięknym sadzie pełnym grusz, śliw i jabłoni, który otaczał ów dworek, o murowanym kościołku i cmentarzu, co się z nim łączył. Najlepiej pamiętałam dwie mogiły tego cmentarza, obie były darnią kryte, obie kwiatami osadzone, nad obiema wierzby płaczące zwieszały swe gałęzie wiotkie, pod jedną spał w trumnie mój dziaduś, pod drugą babunia, a nad obiema krzyż kamienny roztaczał swe ramiona, na tym krzyżu czarnemi zgłoskami były wypisane następujące wyrazy:
"Tomasz Gałęzowski i Anna Gałęzowska jego małżonka tu spoczywają. Pokój, którego zażycia nie zaznali, cieniom ich."
Siedząc w kącie kanapy naprzeciw Tereni, patrzyłam na nią i myślałam o tem wszystkiem, o czem wspomniałam w tej chwili i pewną byłam, że ona również myślami do dworku naszego modrzewiowego odbiegła.
Opodal, przytulone główkami do siebie, siedziało dwoje najmłodszych z mego rodzeństwa: dziewięcioletnia Anielcia o główce pełnej złotych kędziorów, taka bieluchna, przezroczysta, delikatna, że rzekłbyś, powiew wiatru przyniósł ją na ziemię, obok niej młodszy brat Marcyś, tęgi chłopiec. Ci dwoje wspomnień jeszcze nie mieli, za młodzi byli na to, szmer owadów ich ukołysał, drzemali napół. Obok kanapy w jednym szerokim fotelu siedziały dwie moje starsze siostry: Mania o twarzyczce przypominającej wielce Madonnę Rafaela i Magdzia z figlarnym uśmiechem na ustach, te coś z sobą szeptały, lecz ręczę, że nie o wiosce: ideałem Mani była wielka lalka z warkoczem płowym, Magdzi figle i psoty, pewno Mania zwierzała się Magdzi, jaką suknię lalce uszyje, lub Magdzia opowiadała, jaką psotę wyrządziła Marcysiowi. Mówiły cicho, by nie spłoszyć dumań cioci Ludmiły, która siedziała naprzeciw nich w miękkim fotelu, wpatrzona w kwieciste łąki Meranu… Na bladej jej twarzy smutek cichy był wypisany, na czole – cierpienia przebyte zarysowały głęboką podłużną bruzdę, w oczach słodycz bezgraniczna i powaga się malowały…
Ciocia Ludmiła miała o czem dumać, wiele, wiele wspomnień miała za sobą, wiele, wiele już przeżyła i przebolała… Dwadzieścia kilka lat liczyła ona, gdy pożegnała wioskę rodzimą, gdy z chorym bratem i z jego żoną delikatną, jak cieplarniany kwiatek, który bolesne przejścia i gwałtowne zmiany losu już nadważyły i z tą gromadką, co ją teraz otacza, przeniosła się z Mazowsza między Alpy do Meranu, tu brata i jego żonę pochowała, tu została jedyną opiekunką nas sześciorga sierot i dobrą troskliwą była matką, rośliśmy szczęśliwie pod jej okiem, chowaliśmy się zdrowo, byliśmy jedyną jej pociechą w dniach tęsknoty, co serce jej tłoczyła, bo ciocia Ludmiła do wioski rodzinnej, do swoich wracać nie mogła, lekarze obawiali się dla niej północnego klimatu, groziła jej bowiem choroba płuc.
Zmrok powoli począł pokój ogarniać, ciocia Ludmiła ruszyła się w krześle, westchnęła, potarła ręką czoło i obiegłszy wzrokiem gromadkę dzieci, uśmiechnęła się do nas.
– Już dnie krótkie, – rzekła – wieczory się rozpoczynają, postaram się je wam uprzyjemnić ciekawemi opowiadaniami.
Zerwaliśmy się wszyscy, nawet Marcyś i Anielcia, otrząsnęli się z drzemki, przybiegliśmy do niej.
– O czem będziesz opowiadać ciotuchno? – zapytaliśmy chórem.
– O tem, co było kiedyś, o tych co kiedyś żyli, o dawnych czasach i zwyczajach – odparła ciocia.
Tu położyła dłoń na głowie Tereni.
– Dzieweczko, – dodała, do niej zwróciwszy się wyłącznie – co ja opowiem, ty z czasem opiszesz i po – dzielisz się z tem ze wszystkiemi dziećmi, które kocham, jesteś najzdolniejsza z rodzeństwa, dla tego zwracam się z tem żądaniem do ciebie.
– Dobrze ciotuniu, – odparła Terenia z powagą, bo dumną się uczuła z obowiązku na nią włożonego, – teraz spiszę twoje opowiadania, a gdy dorosnę, to poprawię, i wydrukować każę, mów tylko.
Ciocia uśmiechnęła się.
– Zobaczymy, czy potrafisz tak napisać, aby wydrukować było warto, – rzekła – tymczasem przynieś tę wielką kartę, co wisi nad mem łóżkiem i połóż ją tutaj na stole.
Wyręczając Terenię pobiegłam spełnić rozkaz cioci i wróciłam niebawem z kartą Europy, położyłam ją tam, gdzie ciocia poleciła, ona podniosła się, siadła na kanapce przed stolikiem, myśmy ją otoczyły wokół. Słońce rzucało już ostatnie swoje promienie, złoty snop światła padł na kartę Europy, ciocia uśmiechnęła się:
– Tam, gdzie ten promień słoneczny pada, tam od dawien dawna mieszkał lud Słowianami zwany, lud, od którego my pochodzimy, o nim opowiadać wam będę, – rzekła – lud to rolniczy, cichy, pobożny, do którego mile wdzięczyły się rozległe łany zbożami okryte, uśmiechały się kwieciste łąki, który całem sercem kochał ziemię swoją i tak czuł się na niej szczęśliwym, iż nazwał ją światem od światła, jasno mu widocznie na niej było.
Czy widzicie tu na północy, ciągnęła dalej ciocia, to morze Baltyckiem zwane, dziś jest to wielka zatoka między Daniją, Szwecyją, Rossyją i Prusami; niegdyś siedziby Słowian na północ aż do jego brzegów sięgały, aż do jezior Ładogi i Onegi, do początków rzek Peczory, Onegi i Północnej Dźwiny, na południe aż do morza Czarnego o górzystych wybrzeżach aż do Adryjatyku zwanego także Sinem morzem, tego co jest zatoką morza Śródziemnego między Włochami, Dalmacyją i Turcyją; aż do szerokiego Dunaju, którego wody z zadziwiającą szybkością i siłą się toczą. Zachodnią granicę stanowiła rzeka Elba, ta wypada gwałtownie z gór czeskich, lecz potem toczy poważnie i powolnie swe wody; na wschód Słowianie dotarli aż do okolic pobliskich źródłom Wołgi, najznaczniejszej ze wszystkich rzek europejskich.
Lud ten wielki dzielił się na liczne plemiona: na zachodzie siedzieli Czesi, Morawianie, Łużycanie, Wilcy, Lutycy, Obotryci i wiele jeszcze innych plemion, których dziś śladu niema; na wschodzie Drewlanie, Wołynianie, Nowgrodzanie, Połoczanie, Krywiczanie i t… d.; na południu Słowacy, Kroaci, Serbowie; we środku na szerokim płacie ziemi zawartym pomiędzy Odrą i Wisłą Pomorzanie, Kaszuby, którzy ściągali do Bałtyku, Polanie, Łęczycanie, Kujawianie, Mazowszanie, Chrobaci. O tych wszystkich Słowianach mówić wam będę.
To powiedziawszy ciocia poprawiła się na krześle i zamierzała rozpocząć opowiadanie, gdy wtem u drzwi dało się słyszeć lekkie stukanie, pobiegłam otworzyć: w progu ukazała się dobra nasza znajoma pani L. z trzema córkami i z synem. Najstarsza z dziewczynek Zosia była serdeczną przyjaciółką Tereni, jak tamta miała wielkie pełne smutku oczy, druga Emma o żywych, siwych oczach serce Magdzi i Mani posiadała; ja kochałam Adelę, a obie kochałyśmy książki, Wacław najmłodszy z dzieci pani L. był przyjacielem Marcysia.
Zawsze rada tym gościom, dzisiaj nie tak wesoło, jak zwykle ich powitałam, bo przerwali opowiadanie cioci, nie wróciła ona już tego wieczora do rozpoczętej powieści, gdyż pani L. została u nas na herbacie, lecz jakże potem byłam rada z tych odwiedzin. Pani L., dowiedziawszy się o uczynionej nam przez ciocię obietnicy, prosiła, by jej córki mogły też przysłuchiwać się tym opowiadaniom, Terenia gorąco poparła ten projekt, ciocia zgodziła się nań, odtąd zawsze, gdy zmrok zaczął zapadać Zosia, Emma, Adelka i Wacio przychodzili do nas, ja rozkładałam na stole wielką kartę Europy, potem otaczaliśmy stół, ciocia siadała wśród nas i czasem do dziesiątej, czasem dłużej nawet opowiadała ciekawe dzieje przeszłości, opowiadała bez książki, bo o książkę polską zbyt trudno było w Meranie, czerpała z pamięci, i wrażenie czyniła, słuchaliśmy jej w skupieniu wszyscy, a nazajutrz Terenia spisywała pilnie, to cośmy się od niej dowiedzieli.
Dziś lat wiele już bardzo minęło od owych miłych wieczorów w Meranie spędzonych i wiele zmieniło się od tego czasu: ciocia Ludmiła spoczywa już dawno pod jedną z mogił cmentarza i moja dobra, moja najdroższa Terenia pożegnała nas także; przez lat kilka po śmierci ciotki Ludmiły zastępowała nam jej troskliwą opiekę, poczem za nią podążyła…
I wróciliśmy w istocie do naszej wioski rodzinnej: wuj, który ją nabył po wyjeździe rodziców, dowiedziawszy się o naszem sieroctwie, wezwał nas do siebie i pracujemy, jak umiemy: Mania zawołana gospodyni, robi masło, sery, konfitury i na sprzedaż do miasta wysyła, Magdzia wesołym humorem wszystkich rozwesela, przytem leczy chorych, Anielka hoduje kwiaty i sadem się zajmuje, a jej owoce słyną na całą okolicę, Marcyś z wujem w polu pracują, ja uczę dziatwę wiejską.
Przeglądając dawne pamiątki, znalazłam spisane przez drogą moją Terenię opowiadania cioci Ludmiły, przejrzałam je i wydałam drukiem, aby stosownie do cioci życzenia wszystkie dzieci mogły je poznać.