Opowiadania - ebook
Opowiadania - ebook
Proza Josepha Conrada od ponad stu trzydziestu lat wywiera wpływ na największych artystów. „Jądro ciemności”, „Lord Jim” czy „Nostromo” stały się inspiracją dla takich mistrzów, jak T.S. Eliot, Francis Ford Coppola, Bob Dylan czy Czesław Miłosz. Trudno bowiem znaleźć pisarza, który równie przenikliwie potrafiłby opisać kondycję ludzką na styku kultur, w przecięciu tego, co stereotypowo uznajemy za cywilizowane i barbarzyńskie, oczywiste i obce. Ten wielki ironista podważa dogmaty, dystansuje się od ideologii i prawd absolutnych, pozostawiając swoich bohaterów samotnych w rękach ślepego losu. Jedyne, co może ich uratować od klęski, to wierność zobowiązaniom, odpowiedzialność, współczucie, a także banalna, jak by się wydawało, trzeźwość w ocenie sytuacji. Czy to jednak wystarczający oręż w starciu z „pełnokrwistym mięsem życia”? Człowiekiem Conrada targają sprzeczności, ludzka słabość zmienia się w krzyk buntu, który milknie wobec nieprzewidywalności losu i dzikości natury. Porażka wydaje się nieunikniona, a po niej zostaje tylko pustka.
Prezentowane opowiadania są prawdziwymi perłami gatunku. Wybór pokazuje różnorodność tematyki i języka artysty uważanego za jednego z najwybitniejszych stylistów. Trudno nie ulec urokowi i bogactwu Conradowskich opisów, jego cudownej ironii i zaskakującemu poczuciu humoru oraz głębi, z jaką potrafił odmalować złożoność ludzkiej natury.
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego pochodzących z Funduszu Promocji Kultury.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8049-801-3 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Biały, wsparty łokciami o dach rufówki, odezwał się do sternika:
– Zatrzymamy się na noc na polanie u Arsata. Już późno.
Malaj mruknął tylko i dalej w skupieniu obserwował rzekę. Biały oparł podbródek na skrzyżowanych rękach i wpatrywał się w kilwater. Na końcu prostej alei wyciętej w lesie przez intensywny blask rzeki pojawiło się słońce, bezchmurne i oślepiające, zawieszone nisko nad wodą, która lśniła gładko niczym metalowa wstęga. Lasy, ponure i nieme, stały w bezruchu i ciszy po obu stronach szerokiego nurtu. U stóp wielkich, wyniosłych drzew z przybrzeżnego błota wyrastały bezkore palmy nipa, niczym kępy olbrzymich, ciężkich liści, zwisających nieruchomo nad kłębami burych wirów. W znieruchomiałym powietrzu każde drzewo, każdy liść, każda gałąź, każda łodyga pnączy i każdy płatek maleńkich kwiatów wyglądały jak zaklęte, unieruchomione w formie doskonałej i ostatecznej. Na rzece nie poruszało się nic, tylko osiem wioseł, które wznosiły się rytmicznie i zanurzały równomiernie jednym pluśnięciem, podczas gdy sternik przesuwał się w prawo lub w lewo, czasami wykonując nagły ruch wiosłem, którego pióro zataczało nad jego głową połyskliwe półkole. Skłębiona woda pieniła się z bezładnym poszumem. A łódź białego człowieka, sunąc pod prąd w tym krótkotrwałym zamieszaniu, przez nią samą wzbudzonym, wchodziła w bramy świata, z którego na zawsze znikło nawet wspomnienie wszelkiego ruchu.
Biały, odwracając się tyłem do zachodzącego słońca, spojrzał na pusty, szeroki przestwór morza. Przez trzy ostatnie mile swego biegu ta meandrująca, niezdecydowana rzeka, jakby ulegając pokusie wolności otwartego horyzontu, płynie wprost do morza, wprost na wschód – na wschód, gdzie skrywa się zarówno światło, jak i ciemność. Przed dziobem łodzi pokrzykiwał jakiś ptak, zgrzytliwie i słabo, dźwięk niósł się po gładkiej wodzie i gubił, zanim w cichym bezdechu tego świata docierał na drugi brzeg.
Sternik zanurzył pióro wiosła w wodzie i pochylając całe ciało do przodu, trzymał rękojeść mocno wyciągniętymi, sztywnymi rękami. Woda zagulgotała głośno i nagle cały długi odcinek rzeki jakby zawirował wokół własnej osi. Las obrócił się półkoliście, a skośne promienie zachodzącego słońca położyły się na burcie łodzi ognistym blaskiem, rzucając zniekształcone cienie załogi na pociętą pasmami światła rzekę. Biały odwrócił się, by spojrzeć w przód. Łódź przeszła na kurs pod kątem prostym do nurtu, rzeźbiona głowa smoka na dziobie skierowała się teraz ku prześwitowi w porastających brzeg zaroślach. Łódź prześliznęła się tamtędy, muskając zwisające pędy i zniknęła z rzeki niczym jakieś smukłe, amfibiotyczne stworzenie, porzucające wodę, by udać się na swoje leśne leże.
Wąski strumień był jak rów: kręty, fantastycznie głęboki; pod cienką warstewką czystego, połyskliwego błękitu niebios krył się mrok. Potężne drzewa wyrastały wysoko, niewidzialne zza udrapowanych zasłon pnączy. Gdzieniegdzie tuż przy lśniącej, mrocznej wodzie, pomiędzy koronkami paproci ukazywał się skręcony korzeń wielkiego drzewa, czarny, matowy, zwinięty i nieruchomy, jak zatrzymany w ruchu wąż. Krótkie komendy wioślarzy odbijały się głośnym echem między gęstymi, ciemnymi ścianami roślinności. Spomiędzy drzew, przez splątany labirynt pnączy, spoza fantastycznie wielkich i nieruchomych liści sączyła się ciemność; ciemność tajemnicza i niezwyciężona; wonna i trująca, ciemność nieprzebytych lasów.
Na płyciźnie załoga odpychała łódź od dna tykami. Strumień poszerzył się teraz i otwarł w szeroki łuk stojącej laguny. Las odsunął się od bagnistego brzegu, pozostawiając płaski pas jasnozielonej trzciniastej trawy, jakby ramę dla odbitego w wodzie błękitu nieba. Wysoko przesuwała się kłębiasta różowa chmurka, a pod unoszącymi się na wodzie liśćmi i srebrzystymi kwiatami lotosu przeciągnął delikatną barwą jej obraz. W oddali zaczernił się niewielki dom wsparty na wysokich palach. Dwie wysokie palmy nibong, które jakby wyszły z roztaczającego się w tle lasu, stały obok i pochylały się lekko nad postrzępionym dachem, a pochylenie ich strzelistych liściastych głów wyrażało niby smutną czułość i troskę.
Sternik, wskazując wiosłem, rzekł:
– Arsat jest tam. Widzę jego łódkę przywiązaną do pali.
Ludzie z tykami biegali po burtach, przez ramię spoglądając na cel całodziennej podróży. Woleliby spędzić noc gdzie indziej, nie w tej lagunie, dziwnej z wyglądu i cieszącej się ponurą reputacją. Poza tym nie lubili Arsata, po pierwsze był obcy, a ponadto ktoś, kto remontuje porzucony dom i mieszka w nim, daje do zrozumienia, że nie boi się żyć wśród duchów nawiedzających miejsca opuszczone przez ludzi. Taki człowiek może spojrzeniami lub słowem zaburzyć bieg losu; a jego własne duchy niełatwo dają się zjednać przypadkowym przybyszom, bo chcą na nich wyładować złe zamiary swojego pana. Biali nie przejmują się takimi sprawami, bo w nic nie wierzą i są w zmowie z Ojcem Zła, który prowadzi ich bez szkody przez niewidzialne niebezpieczeństwa tego świata. A na ostrzeżenia ludzi prawych reagują obraźliwą postawą niewiary. Co więc można zrobić?
Tak rozmyślali, całym ciężarem ciała opierając się na długich tykach. Spora łódź szła ku polanie Arsata szybko, bezszelestnie i gładko, aż z nagłym stukotem rzucanych w pośpiechu tyk i wśród głośnych pomruków: „Chwała Allahowi”, stuknęła delikatnie w pochyłe słupy przed domem.
Ludzie na łodzi unieśli głowy i wołali nieskładnie:
– Arsat! O, Arsat!
Nikt się nie zjawił. Biały zaczął wspinać się po drabinie prowadzącej na bambusowy podest przed wejściem do domu. Juragan rzekł chmurnie:
– Będziemy gotować na sampanie i spać na wodzie.
– Podajcie moje koce i kosz – odpowiedział biały krótko.
Ukląkł na brzegu podestu i odebrał tobołek. Łódź się cofnęła, a biały, podniósłszy się, stanął przed Arsatem, który ukazał się w niskich drzwiach chaty. Był to człowiek młody, silny, o szerokiej piersi i muskularnych ramionach. Ubrany był tylko w sarong. Głowę miał odkrytą. Intensywnie wpatrywał się w białego wielkimi, miękkimi oczyma, ale głos i postawa były zupełnie spokojne, kiedy bez słowa powitania spytał:
– Masz lekarstwo, tuan?
– Nie – odpowiedział gość zdziwiony. – Nie. A co? Czy w domu choroba?
– Wejdź i zobacz – odpowiedział Arsat tym samym spokojnym tonem i odwracając się w miejscu, wszedł z powrotem w niskie drzwi. Biały zostawił tobołek i wszedł za nim.
W mroku pomieszczenia na bambusowym łóżku dostrzegł kobietę, która leżała na wznak pod szerokim prześcieradłem z czerwonego płótna. Leżała bez ruchu, jakby martwa, ale jej wielkie oczy były szeroko otwarte i błyszczały w ciemności, wpatrzone w smukłe belki stropu, nieruchomo i niewidząco. Było jasne, że ma wysoką gorączkę i jest nieprzytomna. Policzki miała lekko zapadłe, wargi delikatnie rozchylone, a na młodej twarzy jawił się złowrogi, niezmienny wyraz – ów pochłonięty sobą, kontemplacyjny wyraz twarzy kogoś, kto ma umrzeć. Mężczyźni stali, spoglądając na nią w milczeniu.
– Jak długo choruje? – zapytał przybyły.
– Nie śpię od pięciu nocy – odpowiedział Malaj niespiesznie. – Najpierw słyszała głosy, które wołały ją z wody, i wyrywała się, gdy ją trzymałem. Ale odkąd wzeszło słońce dzisiejszego dnia, niczego już nie słyszy, nie słyszy mnie. Niczego nie widzi. Nie widzi mnie. Mnie!
Zamilkł na chwilę, po czym zapytał cicho:
– Tuan, czy ona umrze?
– Boję się, że tak – rzekł biały z troską. Poznał Arsata przed wielu laty w odległym kraju, w czasach niespokojnych i niebezpiecznych, kiedy nie gardzi się żadną przyjaźnią. A odkąd jego malajski przyjaciel zamieszkał z obcą kobietą w chacie nad laguną, wiele razy zatrzymywał się tu na noc podczas swych podróży po rzece. Lubił tego człowieka, który wiedział, jak dochować wiary w radzie i jak walczyć bez strachu u boku swego białego towarzysza. Lubił go – może nie aż tak, jak człowiek lubi swojego ulubionego psa – a jednak lubił go na tyle, by pomagać i nie zadawać pytań, by wśród swych własnych zatrudnień pomyśleć czasem o tym samotnym człowieku i o długowłosej kobiecie z zuchwałą twarzą i triumfalnym wzrokiem, którzy mieszkali razem ukryci wśród lasów – samotni i budzący obawę.
Biały wyszedł z chaty w chwili, gdy potężny pożar zachodu poddawał się zwinnym ukradkowym cieniom, które wznosiły się niby nieuchwytny czarny opar nad wierzchołkami drzew, rozciągały po niebie, gasząc szkarłatne światło wędrownych chmur i czerwony blask odchodzącego dnia. W parę chwil wszystkie gwiazdy pojawiły się ponad intensywną czernią lądu, a rozświetlona nagle odbitym światłem laguna wyglądała niczym wielki owal nocnego nieba zrzucony na pozbawioną nadziei otchłań dziczy. Biały zjadł coś ze swojego koszyka, potem zebrał kilka rozrzuconych na podeście gałęzi i rozpalił małe ognisko, nie dla ciepła, ale by dymem odpędzić moskity. Owinięty kocem, wsparł się plecami o trzcinową ścianę domu i siedział tak, paląc w zamyśleniu.
Arsat wyłonił się z chaty i kucnął przy ogniu. Biały człowiek cofnął nieco wyciągnięte nogi.
– Oddycha – rzekł Arsat cicho, uprzedzając spodziewane pytanie. – Oddycha, ale jest rozpalona jakby potężnym ogniem. Nic nie mówi, nic nie słyszy i płonie!
Zamilkł na chwilę, potem pytał cichym, bezbarwnym głosem:
– Tuan… ona umrze?
Biały niepewnie poruszył ramionami i wymamrotał z wahaniem:
– Jeśli taki jej los…
– Nie, tuan – odpowiedział Arsat spokojnie. – Jeśli taki jest mój los. Ja słyszę, widzę, czekam. Pamiętam… Tuan, czy ty pamiętasz dawne czasy? Pamiętasz mojego brata?
– Tak – odpowiedział biały. Malaj podniósł się nagle i wszedł do domu. Ten drugi, wciąż siedząc na zewnątrz, usłyszał jego głos. Arsat mówił:
– Słyszysz mnie? Odezwij się!
Odpowiedzią była zupełna cisza.
– O, Diamelen! – zawołał nagle. Po tym okrzyku rozległo się głębokie westchnienie. Arsat wyszedł na zewnątrz i opadł na swoje miejsce.
Siedzieli przy ogniu w milczeniu. Żaden dźwięk nie dochodził z chaty, żaden dźwięk nie rozlegał się wkoło nich; tylko w oddali, na lagunie, tu i tam dało się słyszeć niosące się wyraźnie po wodzie głosy przewoźników. Ognisko na dziobie sampana błyskało w oddali nikłym czerwonawym blaskiem. Potem zgasło. Głosy zanikły. Ląd i woda spały niewidoczne, nieporuszone i nieme. Zupełnie jakby na świecie nie zostało już nic, tylko niezmienny i daremny blask gwiazd, spływający przez czarną ciszę nocy.
Biały patrzył szeroko otwartymi oczyma wprost przed siebie, w ciemność. Strach i fascynacja, natchnienie i zdumienie śmiercią – bliską, nieuniknioną i niewidoczną, ukoiły niepokój właściwy jego rasie i wzbudziły w nim myśli mgliste, intymne. Zawsze bliskie przeczucie zła, przeczucie, które nurtuje nasze serca, wsączyło się w otaczającą go ciszę – w tę ciszę głęboką i głuchą, która teraz wydała mu się niewiarygodna i niepewna, niczym spokojna a nieprzenikniona maska, kryjąca niepojęte okrucieństwo. Wobec tego chwilowego, lecz potężnego zakłócenia jego bytu ziemia spowita rozgwieżdżonym spokojem stała się cienistą krainą nieludzkiego cierpienia, polem bitewnym zjaw straszliwych i czarownych, majestatycznych i niecnych, walczących w zapale o nasze bezradne serca. Niespokojną i tajemniczą krainą nieugaszonych pragnień i obaw.
Pośród nocy podniósł się płaczliwy pomruk; pomruk zasmucający i zdumiewający, jakby wielka samotność otaczających go lasów próbowała szeptać mu do ucha mądrość swej potężnej i wyniosłej obojętności. W powietrzu wokoło rozlegały się niepewne i niejasne dźwięki, które formowały się z wolna w słowa, aż wreszcie zaczęły do niego docierać postaci cichych i monotonnych zdań. Poruszył się, jak ktoś nagle przebudzony, i lekko zmienił pozycję. Arsat, nieruchomy w cieniu, siedząc pod gwiazdami z pochyloną głową, mówił cichym, sennym głosem:
– …gdzież bowiem możemy złożyć ciężar naszych trosk, jeśli nie w sercu przyjaciela? Człowiek musi mówić o wojnie i o miłości. Ty, tuan, wiesz, czym jest wojna, widziałeś, że w czas niebezpieczeństwa biegłem ku śmierci, tak jak inni biegną ku życiu! Co zapisane, można utracić; zapisać można i kłamstwo, ale to, co widziały oczy, jest prawdą i pozostaje w umyśle!
– Pamiętam – rzekł cicho biały.
Arsat z ponurym spokojem mówił dalej:
– Dlatego opowiem ci o miłości. Opowiem ci to nocą. Opowiem, zanim i noc, i miłość przeminą, a oko świtu spojrzy na mój smutek i mój wstyd; na moją sczerniałą twarz; na moje wypalone serce.
Westchnienie, szybkie i ciche, znaczyło niemal niezauważalną pauzę, a jego słowa zaraz popłynęły dalej, bez poruszenia, bez żadnego gestu.
– Kiedy już minął czas niepokoju i wojny, a ty odszedłeś z naszego kraju, by podążać za swymi pragnieniami, które dla nas, ludzi z wysp, są niepojęte, ja i mój brat znowu, jak to było przed wojną, zaczęliśmy nosić miecze w służbie Władcy. Należymy, jak wiesz, do wysokiego rodu, do rasy panów i bardziej niż inni powołani jesteśmy do tego, by nosić na prawym ramieniu znak władzy. W czasach dostatku Si Dendring okazał nam więc łaskę, tak jak my w czasach smutku okazaliśmy mu wierność naszego męstwa. To był czas pokoju. Czas polowania na jelenie i walk kogutów; czas pogawędek w bezczynności i głupich sporów między mężczyznami, których brzuchy są pełne, a broń rdzewieje. Ale siewca bez strachu patrzył wówczas, jak kiełkuje ryż, a kupcy wyjeżdżali i wracali; znad rzeki pokoju wyprawiali się szczupli, a powracali tłuści. Przywozili też wieści. Przywozili mieszaninę kłamstw i prawdy, tak że nikt nie wiedział, kiedy się cieszyć, a kiedy smucić. Słyszeliśmy od nich i o tobie. Widywali cię tu czy tam. Cieszyłem się z tych wiadomości, bo pamiętałem niespokojne czasy i pamiętałem ciebie, tuan, aż nadszedł czas, kiedy moje oczy nie widziały już nic z przeszłości, ponieważ spojrzały na tę, która teraz umiera tam, w tym domu.
Przerwał, by wykrzyknąć intensywnym szeptem:
– O, mara bahia! O nieszczęście! – I zaraz mówił dalej, nieco głośniej: – Nie ma gorszego wroga ani lepszego przyjaciela niż brat, tuan, bo brat zna brata, a w doskonałej wiedzy jest siła na dobre i na złe. Kochałem mojego brata. Poszedłem do niego i mówię, że nie widzę już niczego, tylko tę jedną twarz; nie słyszę niczego, tylko ten jeden głos. On mi na to: „Otwórz swe serce, aby ona dostrzegła to, co się w nim kryje – i czekaj. Cierpliwość jest mądrością. Inchi Midah może umrzeć, a nasz Władca może pozbyć się strachu przed kobietą…”. Czekałem więc… Pamiętasz panią o zakrytej twarzy i strach naszego Władcy przed jej przebiegłością i złością. A jeśli chciała swego sługę, co mogłem zrobić? Lecz karmiłem swe serce szybkimi spojrzeniami i ukradkowymi słowami. W dzień kręciłem się koło dróżki do łaźni, a kiedy słońce zapadało za lasem, skradałem się po obsadzonym jaśminem dziedzińcu dla kobiet. Nie widząc się nawzajem, rozmawialiśmy poprzez woń kwiatów i zasłonę liści, przez źdźbła wysokich traw, które stojąc bez ruchu, zakrywały nam usta; tak wielka była nasza ostrożność, tak delikatny szmer naszej wielkiej tęsknoty. Czas biegł szybko… a między kobietami pojawiły się pogłoski – nasi wrogowie obserwowali nas – mój brat zrobił się ponury, ja zaś zacząłem myśleć o zabijaniu, o straszliwej śmierci… Jesteśmy ludem, który sięga po to, co chce, tak samo jak wy, biali. Są takie chwile, kiedy człowiek musi zapomnieć o lojalności i szacunku. Moc i władza dana jest rządzącym, ale miłość, siła i odwaga dana jest każdemu człowiekowi. Mój brat powiedział: „Zabierzesz ją spośród nich. My dwaj jesteśmy jak jeden człowiek”. A ja mu odpowiedziałem: „Oby to nastąpiło prędko, bo nie czuję słonecznego ciepła, jeśli nie ogrzewa także i jej”. Nasz czas nastąpił, gdy Władca i wszyscy wielcy wybrali się do ujścia rzeki na nocny połów przy pochodniach. Były tam tysiące łodzi, na białym piasku między wodą a lasem dla świty radżów postawiono domki z liści. Dym z kuchennych palenisk był niczym błękitna mgła wieczorna, w której dźwięczało wiele radosnych głosów. Kiedy szykowano łodzie na połów, mój brat przyszedł do mnie i rzekł: „Dziś w nocy”. Sprawdziłem swoją broń, a gdy nadszedł czas, nasza łódź znalazła się w kręgu innych, wiozących pochodnie. Blask rozświetlał wodę, ale poza łodziami rozciągała się ciemność. Kiedy rozległy się okrzyki, a wszyscy z podniecenia popadli w szaleństwo, wymknęliśmy się. Woda pochłonęła nasz ogień i popłynęliśmy z powrotem ku brzegowi, gdzie była ciemność, tyle że tu i tam żarzyły się popioły ognisk. Słyszeliśmy, jak młode niewolnice gwarzą między szopami. Potem znaleźliśmy miejsce zupełnie puste i ciche. Tam czekaliśmy. Przyszła. Przybiegła brzegiem, prędko, nie zostawiając nawet śladów, niczym listek gnany wiatrem ku morzu. Brat rzekł ponuro: „Idź, weź ją. Wnieś ją do łodzi”. Uniosłem ją w objęciach. Dyszała. Jej serce biło tuż przy mojej piersi. Powiedziałem jej: „Zabieram cię od tych ludzi. Przybyłaś na zew mego serca, ale zabieram cię w ramionach do łodzi wbrew woli możnych”. „Tak jest dobrze” – rzekł mój brat. „Jesteśmy ludźmi, którzy sięgają po to, czego chcą, i nie oddadzą, choćby wielu się im sprzeciwiało. Powinniśmy byli ją wziąć w świetle dnia”. Odpowiedziałem: „Zabierajmy się stąd”, odkąd bowiem miałem ją w łodzi, myślałem o licznych zastępach naszego Władcy. „Tak, zabierajmy się stąd” – zgodził się brat. „Jesteśmy wygnańcami, ta łódź jest teraz naszą ojczyzną, a morze naszym schronieniem”. Zwlekał, wciąż jeszcze opierając stopę o brzeg, a ja ponaglałem go, nadal czułem bowiem bicie jej serca przy mej piersi i myślałem, że dwóch ludzi nie zdoła przeciwstawić się setce. Odpłynęliśmy na wiosłach z nurtem rzeki, tuż przy brzegu; a kiedyśmy przepływali obok strumienia, w którym tamci łowili, wielkie krzyki już ustały, ale słychać było wyraźnie poszum głosów, niczym bzyczenie owadów w samo południe. Łodzie, stłoczone w grupki, spławiały się w czerwonym blasku pochodni, pod czarnym pułapem dymu. Mężczyźni, którzy przechwalali się, pochlebiali sobie i szydzili z siebie – mężczyźni, którzy tego ranka byli naszymi przyjaciółmi, tej nocy stali się naszymi wrogami. Szybko spłynęliśmy obok nich. W naszym rodzinnym kraju nie mieliśmy już przyjaciół. Ona siedziała pośrodku łodzi z zakrytą twarzą; cicha tak jak teraz; tak jak teraz niewidząca, a ja nie czułem żalu za tym, co zostawiam za sobą, ponieważ tuż przy sobie słyszałem jej oddech – tak jak słyszę go teraz.
Przerwał, nasłuchiwał przez chwilę, odwróciwszy się ku drzwiom domu, a potem potrząsnął głową i mówił dalej:
– Mój brat chciał coś krzyknąć, rzucić wyzwanie – jeden okrzyk – żeby dać im znać, że jesteśmy wolnymi zbójnikami, którzy liczą tylko na siłę swych ramion i na szerokie morze. Ale znowu ubłagałem go w imię naszej miłości, żeby był cicho. Czyż nie słyszałem tuż przy sobie jej oddechu? Wiedziałem, że pościg może nadejść bardzo szybko. Brat mnie kochał. Bezgłośnie zanurzał wiosło w wodzie. Powiedział jedynie: „Jest w tobie tylko połowa mężczyzny – druga połowa jest w tej kobiecie. Ja poczekam. Kiedy znowu będziesz całym mężczyzną, wrócisz tu razem ze mną i rzucimy im wyzwanie. Jesteśmy synami jednej matki”. Nic nie odpowiedziałem. Całą siłę i całego ducha skupiłem teraz w rękach, które dzierżyły wiosło – bo pragnąłem być z nią w bezpiecznym miejscu, poza zasięgiem wściekłości mężczyzn i zawiści kobiet. Moja miłość była tak wielka, że myślałem, że jeśli tylko uda mi się umknąć przed furią Inchi Midaha i przed mieczem Władcy, to powiedzie mnie ona do krainy, gdzie nie ma śmierci. Wiosłowaliśmy w pośpiechu, oddychając przez zęby. Pióra wioseł wcinały się głęboko w gładką wodę. Wypłynęliśmy z rzeki, mknęliśmy przejrzystymi kanałami pośród płycizn, mijaliśmy piaszczyste plaże tam, gdzie morze szepce coś lądowi; a biały piasek błyskał tylko ku naszej łódce, tak bystro pędziła po wodzie. Niceśmy nie mówili. Raz tylko ja odezwałem się: „Śpij, Diamelen, bo wkrótce potrzeba ci będzie siły”. Usłyszałem jej słodki głos, ale nie odwróciłem głowy. Słońce wzeszło, a my płynęliśmy dalej. Woda ciekła mi po twarzy jak deszcz z chmury. Mknęliśmy w blasku i w upale. Ani razu się nie obejrzałem, ale wiedziałem, że oczy mojego brata, tuż za mną, patrzą stale naprzód, bo łódka szła prosto jak strzała buszmena wypuszczona z sumpitanu. Nie było wioślarza, nie było sternika nad mojego brata. Ileż razy w tej łodzi wspólnie wygrywaliśmy zawody. Ale nigdy dotąd nie wysilaliśmy się tak jak wtedy – wtedy, gdyśmy ostatni raz wiosłowali razem! W całym naszym kraju nie było dzielniejszego i silniejszego człowieka niż on. Nie traciłem sił, żeby odwracać głowę i spoglądać na niego, lecz z każdą chwilą słyszałem za sobą coraz to głośniejszy oddech. Ale się nie odzywał. Słońce stało wysoko. Upał przylgnął mi do grzbietu jak żywy płomień. Żebra niemal mi pękały, nie byłem już w stanie nabrać powietrza w pierś. Wtedy poczułem, że ostatnim tchem muszę zawołać: „Odpocznijmy!”… „Dobrze!”, odpowiedział brat; a głos miał silny. Ten to był mocny, ten był dzielny. Nie znał strachu ani zmęczenia… Mój brat!
Poszum potężny a delikatny, poszum ogromny a nikły, poszum drżących liści, poruszonych gałęzi przebiegł po splątanej gęstwinie lasu, przebiegł po rozgwieżdżonej gładzi laguny, a woda pomiędzy słupami nagłym chlapnięciem liznęła omszałe deski. Oddech gorącego powietrza owionął twarze mężczyzn i przepłynął z żałobnym dźwiękiem – oddech głośny i krótki, niczym ciężkie westchnienie pogrążonej we śnie ziemi.
Arsat mówił dalej monotonnym, cichym głosem.
– Wciągnęliśmy łódkę na białą plażę w niewielkiej zatoczce, tuż przy długim jęzorze lądu, który jakby zagradzał nam drogę: na zalesionym przylądku wychodzącym daleko w morze. Mój brat znał to miejsce. Za tym przylądkiem jest ujście rzeki, a przez dżunglę na tym skrawku ziemi wiedzie ścieżka. Rozpaliliśmy ogień, ugotowaliśmy trochę ryżu. Potem położyliśmy się spać na miękkim piasku w cieniu naszej łódki, a ona nas pilnowała. Kiedy tylko zamknąłem oczy, usłyszałem jej ostrzegawczy krzyk. Podskoczyliśmy. Słońce było już w połowie drogi przez niebo, a u wejścia do zatoki ukazała się łódź pełna wioślarzy. Wiedzieliśmy od razu – to było prau z floty radży. Obserwowali wybrzeże, dostrzegli nas. Uderzyli w gong i skierowali dziób ku zatoce. Poczułem, że serce zamiera mi w piersi. Diamelen usiadła na piasku i skryła twarz w dłoniach. Morzem nie mieliśmy ucieczki. Mój brat się zaśmiał. Miał strzelbę, którą mu dałeś, tuan, zanim odszedłeś, ale była tylko garstka prochu. Rzucił mi szybko: „Uciekaj z nią tą ścieżką. Ja ich przytrzymam, bo nie mają broni palnej, a wyjść na ląd wprost na uzbrojonego człowieka to pewna śmierć dla niektórych. Uciekaj z nią. Po drugiej stronie jest chata rybaka i łódka. Kiedy wystrzelam wszystko, co mam, pobiegnę za wami. Dobrze biegam, zanim podejdą, już mnie nie będzie. Wytrzymam tu, ile będę mógł, ona jest tylko kobietą – nie umie ani biegać, ani się bić, ale w tych słabych rękach trzyma twoje serce”. Padł na ziemię za łódką. Prau się zbliżało. Ona i ja pobiegliśmy, a kiedy pędziliśmy ścieżką, dobiegł nas dźwięk strzałów. Mój brat wystrzelił – raz – drugi – i walenie w gong ustało. Za nami była cisza. Ta szyjka lądu jest wąska. Zanim usłyszałem, jak mój brat strzela po raz trzeci, już miałem przed sobą opadający brzeg, i znowu zobaczyłem wodę: ujście szerokiej rzeki. Przebiegliśmy po trawiastym zboczu. Zbiegliśmy do wody. Zobaczyłem niską chatę nad czarnym mułem i wyciągniętą na brzeg łódeczkę. Usłyszałem za sobą kolejny wystrzał. Pomyślałem: „To ostatni ładunek”. Ruszyliśmy ku łódce; z chaty wybiegł jakiś człowiek, ale skoczyłem na niego i razem potoczyliśmy się po mule. Zaraz wstałem, on nieruchomo leżał u mych stóp. Nie wiem, czy go zabiłem, czy nie. Razem z Diamelen wypchnęliśmy kanu na wodę. Usłyszałem za sobą wrzaski i zobaczyłem, jak po zboczu gna mój brat. Za nim biegła gromada ludzi; wziąłem Diamelen w ramiona i wrzuciłem ją do łódki, sam wskoczyłem za nią. Kiedy znowu spojrzałem na brzeg, zobaczyłem, że mój brat upadł. Upadł i zaraz się podniósł, ale pogoń była już bardzo blisko. Krzyknął: „Idę!”. Ci byli tuż za nim. Spojrzałem. Wielu. Potem spojrzałem na nią. Tuan, ja wypchnąłem łódkę. Wypchnąłem ją na głęboką wodę. Ona klęczała pochylona i patrzyła na mnie, powiedziałem: „Weź wiosło”, i sam swoim uderzyłem w wodę. Tuan, słyszałem, jak woła. Słyszałem, jak dwa razy woła mnie po imieniu, i słyszałem inne głosy krzyczące: „Zabij! Wal!”. Nie odwróciłem się. Usłyszałem, jak jeszcze raz woła mnie donośnym głosem, takim, z którym uchodzi życie – ale nie odwróciłem głowy. Zawołał mnie po imieniu…! Mój brat. Zawołał trzy razy – ale ja nie bałem się życia. Czy ona nie była ze mną w łódce? I czy razem z nią nie mogłem odnaleźć krainy, gdzie o śmierci się zapomina – gdzie śmierć jest nieznana?
Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Sekretariat: ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75
[email protected], [email protected]
[email protected], [email protected]
[email protected]
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
[email protected]
Sekretarz redakcji: [email protected]
Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel./fax +48 22 621 10 48
[email protected], [email protected]
[email protected], [email protected]
[email protected]
Dział marketingu: [email protected]
Dział sprzedaży: [email protected]
[email protected], [email protected]
Audiobooki i e-booki: [email protected]
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, [email protected]
Wołowiec 2018
Wydanie I