Opowiadania - ebook
Opowiadania - ebook
Hanna Malewska (1911–1983) – autorka powieści historycznych. W czasie wojny kierowała biurem szyfrów Komendy Głównej Armii Krajowej. Brała udział w Powstaniu Warszawskim. Przez wiele lat była redaktorem naczelnym miesięcznika „Znak”.
Czytelnik otrzymuje dziś prozę Malewskiej z różnych okresów twórczości. (…) [Pisarka] chętnie „przyznawała się artystycznie” tylko do opowiadań z tomu Sir Tomasz More odmawia, uważając utwór tytułowy za wciąż bliski sobie, przedstawiający typ heroizmu chrześcijańskiego w wariancie renesansowym, który bez zastrzeżeń akceptowała. Nigdy nie wspomniała jednak o rękopisach Czystego mieszkania, uważając zapewne ten utwór za zbyt osobisty, skazany na wegetację w archiwum. Dzieje się jednak inaczej. Pomnożony drukiem rękopis wchodzi także do historii literatury XX stulecia, pokazując nam wielkie koszty psychiczne, którymi okupiona została wolność.
Andrzej Sulikowski, ze Wstępu
Mamy tu również do czynienia z rysem jej wczesnej twórczości: interesuje ją przede wszystkim jednostka górująca w jakimś sensie nad otoczeniem. (…) Malewska dowartościowuje opór i bunt moralny, niezależność myślenia, niechęć do kłamstwa w czasach, gdy tylko nieliczny mógł powiedzieć o sobie z radosną ulgą (…), że „stoi tam, gdzie stał”, że mimo okoliczności pozostał sobą – „jak najbardziej sobą”.
Anna Głąb, Ostryga i łaska. Rzecz o Hannie Malewskiej
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-6817-3 |
Rozmiar pliku: | 995 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Bardzo prędko zamierzyła jednak obszerniejszą powieść z czasów wczesnego renesansu i temu ambitnemu dziełu – zaplanowanemu jako epicki portret cesarza Karola V Habsburga – poświęciła dwa lata wytężonej pracy (1932–1934). Mimo iż powieść otrzymała ważną ogólnopolską nagrodę literacką i znakomitą recenzję między innymi Karola Irzykowskiego (Każdy cal cesarzem, „Pion” 1937, nr 22, s. 3–4), w rozmowach ze mną (1977–1980) pisarka podkreślała, że jako jeszcze początkująca epiczka nie umiała operować większymi całościami narracyjnymi, stąd Żelazna korona (1936) składa się ze stosunkowo krótkich rozdziałów budowanych na wzór noweli czy opowiadania, sumujących się dopiero – przy lekturze uważniejszego czytelnika – w wyższą całość kompozycyjną i znaczeniową.
Z zawartych w niniejszym tomie tekstów najwcześniejsze jest bez wątpienia opowiadanie Rodzina, opublikowane po raz pierwszy zaraz po wojnie w skromnym tomie Stanica. Opowieści rzymskie (Warszawa 1947) przez prywatną firmę Mieczysława Fuksiewicza i Spółki. Wiadomo, że rękopis powstał w roku 1944, bo taką ogólną datę postawiła na końcu autorka. Zapewne tekst – liczący w pierwodruku 97 stronic – rodził się jeszcze przed Powstaniem Warszawskim, w którym pisarka uczestniczyła jako żołnierz Armii Krajowej. Po klęsce powstańców Malewska razem z matką opuściła Warszawę, znajdując ostatecznie schronienie w Krakowie. Wątpliwe więc, by miała czas na pracę pisarską jesienią i zimą 1944 roku, kiedy to – przez obóz w Pruszkowie, gdzie nadal zakonspirowana była przed Niemcami jako żołnierz AK – nie bez trudności, tułaczym szlakiem, przedostała się na południe Polski, na zawsze opuszczając stolicę.
Wiemy, że problematyka antyczna szczególnie zajmowała Malewską jeszcze w latach licealnych, a potem w czasie studiów na KUL (1929–1933), kiedy starała się czytać historyków rzymskich i greckich – w przekładach na polski lub, rzadziej, w oryginale; łaciną władała biegle, natomiast stale odczuwała brak wystarczającej znajomości greki klasycznej. Fascynowała ją mentalna odrębność kultury antycznej, trudno poznawalnej dla odbiorcy żyjącego w industrialnej cywilizacji XX wieku.
Opowiadanie Rodzina ukazuje właśnie ważny moment przenikania – w III wieku przed Chrystusem – wielkiej myśli greckiej w obszar kulturowy gospodarnych i praktycznych Rzymian. Pojawia się w dialogach i komentarzach narratorskich subtelna, trochę Norwidowska, ironia. Szczególnie wtedy gdy Kallinikos, Grek w niewoli rzymskiej, próbuje wyjaśnić swemu panu, na czym polega uprawianie filozofii w jego ojczyźnie. Wielkie nazwiska Hellady – Diogenesa, Arystotelesa, Demokryta – jeszcze nic nie mówią rzymskim posesjonatom.
Nikt z pierwszych czytelników Stanicy nie przypuszczał, że opowiadanie to stanowi preludium do opus magnum Malewskiej, czyli do epopeicznej powieści Przemija postać świata (1954). Krytyka literacka wytykała pisarce pewną schematyczność w Stanicy, płycizny psychologiczne czy dydaktyzm. Istnieje jednak głębsza właściwość tego tekstu: otóż na materiale związanym z bitwą pod Herakleją pisarka weryfikuje pojęcie barbarzyńców. Dla Kallinikosa takimi właśnie okazują się Rzymianie – niezdolni do zainteresowania sensem istnienia osoby, świata rzeczywistego, wartości; nierozumiejący ogólnych zagadnień poznania otoczenia i siebie samego. W sferze religijnej Rzymianie wydają się Grekowi raczej zabobonni, wszędzie upatrujący bóstw większych lub mniejszych. Są, co prawda, dzielnymi wojownikami i rządcami państwa, lecz z powodu nadmiernego praktycyzmu nie dostrzegają tajemnic bytu ludzkiego, a tym bardziej – boskiego. Pozostają czcicielami politeistycznymi, nie przeczuwającymi nawet, kim mógłby być Bóg Najwyższy, o którym rozprawiał niegdyś Sokrates z Platonem.
Poza tym dom rzymski, w którym przez kilkanaście lat mieszka Kallinikos, staje się dla tego trochę sceptycznego Greka – w miarę upływu czasu – rzeczywistością ludzką coraz bliższą psychicznie. Z upływem lat niewolnik zaczyna doceniać rzymską cnotę virtus Romana, wyrażającą się w słowności, wierności powołaniu rycerskiemu i obywatelskiemu, prawdomówności i rzetelności, w zachowaniu czystych obyczajów. Minie jeszcze kilka wieków, a właśnie Rzymianie będą wszystkich najeźdźców Imperium Romanum uważać za „barbarzyńców”, to znaczy ludzi z pewnością niżej kulturowo stojących.
Malewska w antycznym wątku swej twórczości wielokrotnie kwestionuje łaciński epitet barbarus, ukazując optymistyczne perspektywy historii: nawet najbardziej niewykształceni, dzicy i okrutni cudzoziemcy – tak wygląda dla ucha rzymskiego pole semantyczne omawianego terminu – mogą z upływem wieków (jak Wandale, Frankowie czy Longobardzi) stać się nosicielami cywilizacji odziedziczonej i wypracować własne w tym zakresie osiągnięcia. Najlepiej pokazuje to na przykładzie Gotów w Przemija postać świata.
Notabene etymologia wyrazu barbarus pozostaje niepewna i dwuznaczna. Dawniej twierdzono, że w łacinie antycznej mianem „barbarzyńców” określano ludzi z zarostem, przede wszystkim więc mężczyzn spoza Imperium Romanum (od rzeczownika barba – „broda”). Obecnie przeważa pogląd, że rzeczownik barbarus dotyczyć ma raczej zjawisk fonetycznych. Cudzoziemcy bowiem wymawiali w starożytności łacinę niestarannie, kalecząc wzorcową wymowę, stąd epitet ten ma mieć charakter dźwiękonaśladowczy, zdecydowanie negatywny, parodiujący „bełkot” obcokrajowców (jak dzisiejsze nieco pogardliwe „ble… ble…”).
Sytuacja osłabionego „barbarzyństwa” pojawia się wyraźnie w zakończeniu Rodziny. Oto starzejący się Kallinikos stwierdza, jako uczeń stoików, że wcale nie musi wracać do Grecji, by pozostać człowiekiem oddanym prawdzie, wolnym wewnętrznie, troszczącym się o dobro ludzi w najbliższym otoczeniu. Przystaje duchowo do rodziny rzymskiej, dostrzegając w niej przede wszystkim uniwersalną wspólnotę ludzką. Odnajduje się wśród nieomal swoich.
Dwa następne opowiadania – Sir Tomasz More odmawia oraz Koniec Cranmera – weszły do tomu wydanego po raz pierwszy w Warszawie (Pax, 1956) i parokrotnie wznawianego. Wśród krótkich tekstów Malewskiej oba utwory stanowią dowód na to, że historia Anglii, a szczególnie duchowość wyspiarzy, stała się przedmiotem refleksji pisarki już w latach czterdziestych. Wiadomo od samej autorki, że dopiero w czasie okupacji zaczęła się intensywnie uczyć angielskiego, od razu łącząc naukę z próbami lektury w tym języku. Wcześniej dzięki liceum poznała dobrze łacinę i francuski, a swe pierwsze młodzieńcze kroki – po otrzymaniu w 1938 roku stypendium Funduszu Kultury Narodowej – skierowała do Paryża, gdzie od razu mogła czytać prasę i książki, a także słuchać na Sorbonie wykładów z filozofii oraz historii sztuki. Angielski stał się prędko narzędziem praktycznym, zarówno w pracy badawczej, jak i redaktorskiej. Duchowość brytyjska zaciekawiła pisarkę swym życiowym praktycyzmem, poczuciem humoru oraz językiem odbiegającym od romańskiej tradycji stylistycznej.
Wspomniane dwa opowiadania tworzą narracyjną i tematyczną całość. Trzeba je przeczytać łącznie jako historię dwóch przeciwstawnych indywidualności. Bohater pierwszego opowiadania, wybitny prawnik, kanclerz Anglii, Tomasz Morus wszedł do historii Kościoła katolickiego jako heroiczny obrońca wiary i człowiek niezłomny, od początku i konsekwentnie sprzeciwiający się autokratycznym zapędom króla Henryka VIII Tudora. Złożywszy świadectwo wiary, skazany na śmierć przez despotę, dostąpił łaski wejścia na ołtarze. Jego prześladowca, prymas Anglii, arcybiskup Thomas Cranmer, wysoki dostojnik i dworzanin Henryka VIII, zarazem przeciwnik Kościoła rzymskiego, w ostatniej chwili życia zmienił całkowicie postępowanie, również składając swe życie jako znak, że kłamstwo nie może zwyciężyć.
Opowiadanie Sir Tomasz More odmawia ukazało się po raz pierwszy w miesięczniku „Znak” (1951, nr 4, s. 323–344), w szczególnej sytuacji politycznej: cenzura nasilała się z miesiąca na miesiąc, zagrożone były dwa bratnie czasopisma krakowskie: „Tygodnik Powszechny” i miesięcznik „Znak”, mające już uznanie w kraju i za granicą, a zasięg ogólnopolski, choć stale ograniczany przez komunistów. Los całego środowiska był niepewny, z dnia na dzień spodziewano się represji, podobnych jak przy likwidacji „Tygodnika Warszawskiego”, to znaczy aresztowania redaktorów, zamknięcia pisma, zniszczenia archiwum.
Tekst opowiadania powstał w roku 1949, kiedy się okazało, że kultura polska podlegać będzie coraz silniejszej i – jak wtedy myślano – niepowstrzymanej sowietyzacji. Złowrogi zjazd literatów w Szczecinie nie pozostawiał pod tym względem żadnych złudzeń. W pewnym sensie opowiadanie Sir Tomasz More odmawia było głosem całego środowiska krakowskich katolików. W imieniu wszystkich osób podobnie myślących autorka uzasadniała, dlaczego non possumus – nie możemy w pewnych sytuacjach przymusu i kłamstwa iść na kompromisy. Podobne słowa po czterech latach wypowiedzieli niezależnie od siebie: prymas Wyszyński przy swoim aresztowaniu i redaktor Jerzy Turowicz, w imieniu całej redakcji „Tygodnika Powszechnego”, tuż przed likwidacją pisma.
Artystyczna wypowiedź Malewskiej okazuje się jednak bardziej skomplikowana niż jej liczne utwory publicystyczne, drukowane wówczas przez bardzo pracowitą autorkę. Wystarczy dziś sięgnąć po książkę jeszcze autoryzowaną w czasie ciężkiej choroby – O odpowiedzialności i inne szkice. Wybór publicystyki (1945–1976), wydaną przez Znak w roku 1987. Znajdziemy tam znakomite eseje historyczne na temat chrześcijaństwa anglojęzycznego, co poświadcza, jak szerokie horyzonty religijne otworzyła wówczas przed trzydziestoparoletnią pisarką duchowość Irlandii oraz Anglii. Dość wspomnieć słynne tytuły: Święci z Zielonej Wyspy („Tygodnik Powszechny” 1951, nr 24) czy Alfred Wielki w historii i legendzie („Znak” 1951, nr 2).
Moralny opór bohatera literackiego, czyli Tomasza More’a, nie budzi żadnych wątpliwości czytelnika. Bogata, wielostronna osobowość humanisty ujmuje od pierwszych stron narracji. Był to dla środowiska „Tygodnika Powszechnego” człowiek wolnego i prawego sumienia. O Morusie pamiętano jako o wybitnym pisarzu i myślicielu, autorze pięknych modlitw nieznanych wcześniej chrześcijaństwu oraz wielu dowcipnych powiedzeń, paradoksalnie puentujących nawet tragiczne momenty życia. Oto w zakończeniu opowiadania pisarka umieszcza jeden z toposów Morusa: „U stopni szafotu – w dniu 6 lipca 1535 roku – Sir Tomasz More poprosił z uśmiechem oficera: – Pomóż mi wejść, dobry panie. Schodząc, poradzę już sobie sam”.
Tym opowiadaniem Malewska mocno wpłynęła na swoich czytelników, wśród których byli między innymi późniejsi wybitni współpracownicy „Tygodnika Powszechnego” i „Znaku”: ks. Józef Tischner (*1931 †2000) oraz Tadeusz Żychiewicz (*1922 †1994). Pierwszy stał się z biegiem lat głośnym publicystą filozoficznym, pełnym świeżych pomysłów i znakomitych interpretacji, inspiratorem myśli polskiej w drugiej połowie XX stulecia. Miał w swej bogatej osobowości znamię podobne jak Tomasz More: zdolność do żartu z samego siebie nawet w trudnych momentach życia oraz imponującą, przemyślaną w szczegółach, filozofię nadziei i dialogu.
Drugi natomiast, Żychiewicz, w późnym okresie swej wytężonej działalności publicystycznej opublikował w „Tygodniku Powszechnym” (1978, nr 2–3), w ćwierć wieku po Malewskiej, esej historyczny Tomasz More, przedrukowany między innymi w tomie tegoż autora Ludzkie drogi (Wydawnictwo Znak, Kraków 1981, s. 24–49), a później w Żywotach. Tom pierwszy (Wydawnictwo Calvarianum, Kalwaria Zebrzydowska 1985, s. 36–60). Żychiewicz uważnie i wielokrotnie przeczytał opowiadanie Malewskiej. Chciał świadomie „uzupełnić” zawartość faktograficzną narracji epickiej, dając w swym eseju więcej wiadomości historycznych, więcej też cytatów z pism angielskiego filozofa, a także uwag pozwalających czytelnikowi zorientować się, w jakim kierunku ewoluowała myśl i postawa Tomasza Morusa w okresie prześladowań. Trzeba bowiem zaznaczyć, że czas akcji w opowiadaniu Malewskiej jest stosunkowo ograniczony, czytelnik poznaje ostatnie tygodnie życia skazańca, już tylko we wspomnieniu, z perspektywy więziennej. W eseju Żychiewicza sytuacja narracyjna jest znacznie poszerzona, obejmując w porządku biograficznym ważniejsze momenty z życia Tomasza More’a. Stąd wniosek praktyczny: czytelnik na pewno skorzysta, uzupełniając lekturę opowiadania Malewskiej głośnym swego czasu szkicem Tadeusza Żychiewicza.
Z kolei drugie skrzydło dyptyku angielskiego, opowiadanie Koniec Cranmera, z końcem lat czterdziestych w ogóle nie było przez pisarkę planowane. Arcybiskup stanowił – wedle autorki – postać artystycznie „skończoną”. Lecz Malewska w okresie gdy zlikwidowano miesięcznik „Znak” (1953–1955), uzupełniała systematycznie swą wiedzę na temat epoki Henryka VIII. Dzięki poznanym opracowaniom zmieniła koncepcję głównego bohatera, adwersarza Tomasza Morusa:
Cranmer, odgrywający swą historyczną rolę jednego z sędziów śledczych po trochu jednak stał się postacią nie skończoną i „otwartą”, zwłaszcza gdy poznałam bliżej finał jego życia: gdy prześladowca sam stał się ofiarą. Więzień tak małoduszny i słaby, że na pierwszy rzut oka trudno znaleźć w owym czasie wzajemnych prześladowań i męczeństw podsądnego mniej wzbudzającego współczucie, mniej zdolnego do jakiegokolwiek świadectwa. A jednak Cranmer złożył swą śmiercią świadectwo. I – w paradoksalny sposób – to samo, co Tomasz More. Prześledzenie jego drogi, czy raczej odgadywanie, bo historia jest tu tylko punktem wyjścia i punktem dojścia, było dla mnie pasjonującą przygodą
– wyznała pisarka w odpowiedzi na ankietę pisma „Nowa Kultura” (1956, nr 21, przedruk: O odpowiedzialności i inne szkice, dz. cyt., s. 233–234).
Przypominam sobie moje rozmowy z pisarką przy końcu lat siedemdziesiątych minionego stulecia. U schyłku życia Malewska odczuwała pewien artystyczny niedosyt. Oto zamierzała – z końcem lat pięćdziesiątych – znacznie więcej uwagi poświęcić kulturze angielskiej, od średniowiecza aż po współczesność. Zebrała w tym celu niemały materiał historyczny, pisząc omawiany „dyptyk angielski” albo wspomniane eseje i szkice publicystyczne. Dysponowała też sporym zapasem notatek i pomysłów, które niewykorzystane, pozostały w spuściźnie jako pierwociny nie napisanego tekstu. W rozwinięciu pomysłów pisarskich istotną przeszkodą stała się wytężona praca na stanowisku redaktor naczelnej miesięcznika „Znak”, trwająca przez ćwierćwiecze, aż do roku 1973 (z przerwą na lata 1953–1956).
Podkreślić trzeba, że jednocześnie – właśnie w rocznikach tego znakomitego czasopisma – znajdziemy mnóstwo oryginalnych artykułów, przybliżających czytelnikowi polskiemu za „żelazną kurtyną” nowości z imponującego rezerwuaru myśli anglojęzycznej XIX i XX stulecia. Chodzi tu o dorobek intelektualny Anglików, Irlandczyków, Amerykanów i Kanadyjczyków. W wolnym świecie supermocarstwem naukowym stały się – właśnie za życia Malewskiej – przede wszystkim Stany Zjednoczone, które podziwiała, dostrzegając przecież liczne cywilizacyjne wykolejenia i zagrożenia, o czym świadczy ostatnia powieść LLW czyli co się może wydarzyć jutro (1970), pisana na raty od zakończenia II wojny światowej aż po rok 1968. Żyjemy dziś w czasie opisywanym przez pisarkę jeszcze jako dość odległa przyszłość. Wiele spostrzeżeń i diagnoz autorskich (na przykład co do rozwoju terroryzmu jako siły niszczącej cywilizację euroatlantycką) weryfikujemy obecnie z uznaniem dla intuicji Malewskiej.
O ile dyptyk angielski stanowi całość narracyjnie prawie jednoznaczną i dla czytelnika stosunkowo łatwą do konkretyzacji, o tyle ostatnie opowiadanie niniejszego temu, Czyste mieszkanie – za życia pisarki niedrukowane – kryje w sobie wiele niedomówień wynikłych z okoliczności historycznych. Tekst zaczął powstawać w roku 1948, gdy jeszcze ciągle świeże były wspomnienia z okresu okupacji i pracy konspiracyjnej. Zachowane są w Bibliotece Jagiellońskiej liczne dokumenty rękopiśmienne pozwalające rekonstruować formowanie się dość obszernego tekstu, planowanego zrazu przez pisarkę na oko-ło 110–150 stron.
Pierwsza redakcja rękopiśmienna ma charakter wybitnie mozaikowy, często na rozmaitych skrawkach papieru notowana jest piórem lub ołówkiem. Zapisy okazują się dziś nie zawsze czytelne, pełno wszędzie poprawek i skreś-leń. Zachował się konspekt na pożółkłym papierze, dający zarys kompozycyjny w czterech sekwencjach: „I Sklepik II Dziennik III Listy IV Przypisy”. Żadne z tych ujęć narracyjnych nie weszło jednak do kolejnego opracowania autorskiego. Ośrodkiem narracji stało się właśnie mieszkanie wynajęte dla AK-owskiej konspiracji.
Ostateczna redakcja, przepisana już na maszynie i podana przez miesięcznik „Znak” do druku po upływie półwiecza, powstała dopiero w lipcu 1954 roku, w dziesięciolecie Powstania Warszawskiego. Z układu graficznego sześćdziesięciu stronic widać, że papier piśmienny i maszynowy nadal był w Polsce Ludowej artykułem deficytowym. Z uwagi na ówczesną sytuację polityczną, ograniczenie swobód słowa i postępującą sowietyzację Polski Ludowej opowiadanie to nie miało szansy na druk. Pisane było, jak się wydaje, do szuflady – z intencją, aby ocalić atmosferę pracy konspiracyjnej.
Z uwagi na inwigilację najpierw ze strony UB, a potem Służby Bezpieczeństwa, a także zainteresowania wywiadu i kontrwywiadu wojskowego PRL Malewska o latach swej działalności w Armii Krajowej milczała zupełnie aż do roku 1980, kiedy to zgodziła się na uzupełnienie swego kalendarium życia i twórczości informacjami na temat epizodów konspiracyjnych.
Po raz pierwszy opublikowano Czyste mieszkanie w miesięczniku „Znak” (2007, numer wakacyjny, podwójny: 7-8). Dla odbiorcy nieprzygotowanego tekst stanowić może pewną zagadkę, zarówno z powodu zastosowanej techniki quasi-reportażowej, jak i specyficznego, „telegraficznego” języka, usianego w dodatku określeniami zrozumiałymi, być może, tylko dla ludzi konspiracji i tylko w tamtejszych – trudno dziś wyobrażalnych – realiach zatłoczonej, ubogiej i terroryzowanej przez Niemców ulicy war-szawskiej.
Przypomnijmy, że młoda pisarka kierowała w czasie II wojny komórką szyfrów korespondencji zagranicznej w Wydziale V Komendy Głównej AK. Za tę wieloletnią działalność i za udział w Powstaniu Warszawskim otrzymała jesienią 1944 roku awans na stopień kapitana, a także Krzyż Walecznych. O wymienionych faktach wiedziało po wojnie w Polsce kilkanaście osób, przeważnie żołnierzy AK, związanych solidarnością milczenia. Nawet zaufani przyjaciele z redakcji „Tygodnika Powszechnego” – jak podkreślał w rozmowach ze mną Jerzy Turowicz – nie mieli pojęcia o heroicznych dokonaniach autorki Stanicy i Żniwa na sierpie (1947). Wymieniamy celowo dwa tytuły książek powstałych w trudnym czasie okupacji, równolegle do działań konspiracyjnych, pisanych często o głodzie, niemal na kolanie, czy to w tramwaju warszawskim, czy nocami w domu, po godzinie policyjnej.
Wiele dni spędzała Malewska w „czystym mieszkaniu”, to znaczy w domu na przedmieściach Warszawy – nigdy nie namierzonym przez patrole policji, Gestapo ani SS – gdzie wespół z koleżankami prowadziła ryzykowną a niezmiernie potrzebną działalność. W razie wpadki, do której w tej komórce na szczęście nigdy nie doszło, los kobiet, dzielnych szyfrantek, byłby przesądzony – aresztowanie, Pawiak z brutalnymi przesłuchaniami, wreszcie w lepszym razie kara obozu koncentracyjnego lub w gorszym – od razu kara śmierci. Wiadomo, że najtwardsi umierali często w czasie tortur gestapowskich, nie wydawszy nikogo. Ponieważ po wojnie miejsce Niemców zajęli „kaci Stalina” (jak pisał Gombrowicz), koleżanki z komórki szyfrów milczały skutecznie aż do czasów Solidarności.
W pozostawionej spuściźnie rękopiśmiennej Czyste mieszkanie okazuje się utworem niezwykłym, pisanym jakby dla samej siebie i dla kilku najbliższych osób z konspiracji. Obejmuje lata 1939–1944, czyli ostatnie, kiedy Malewska była warszawianką, nie przypuszczającą, że po upadku Powstania na zawsze porzuci stolicę na rzecz Krakowa. Wszystkie ulice i zaułki stołeczne wymieniane w opowiadaniu są autentyczne, łatwe do odnalezienia na mapie Warszawy, nawet dzisiejszej. Także osoby ukryte pod konspiracyjnymi pseudonimami zostały przedstawione jako skrótowe portrety rzeczywistych działaczek podziemia.
Głównym środkiem komunikacji okazują się tramwaje, zawsze przepełnione i zagrożone ponadto łapankami niemieckimi. W braku połączeń bohaterki Czystego mieszkania dzielnie maszerują przez wielkie miasto, pokonując pieszo wiele kilometrów w roli łączniczek lub szyfrantek. W wyjątkowych wypadkach, przedzierając się przez ulewę, wynajmują riksze. Wówczas okupowana przez Niemców stolica w wielu sprawach radziła sobie z determinacją biednych ludzi Trzeciego Świata.
Podobnie jak u Białoszewskiego w Pamiętniku z powstania warszawskiego (PIW, Warszawa 1970), pojawia się mowa skrótowa, „okaleczona”, typowa dla ówczesnej codziennej polszczyzny młodzieżowej w sytuacji pośpiechu, mniejszego lub większego zagrożenia. Niemal co zdanie natrafiamy u Malewskiej na wyrazy niezrozumiałe dla dzisiejszego odbiorcy, oznaczające albo przedmioty dziś już nieistniejące, albo realia okupacyjne określane w swoistej, całkowicie zapomnianej, gwarze studenckiej. Dla nas to świat z okresu apokalipsy, trudno wyobrażalny. Stąd w przyszłym wydaniu komentowanym konieczne byłyby wyjaśnienia redakcji do każdej niemal sekwencji tekstu. Dość wspomnieć, że rozmowy w Czystym mieszkaniu operują niedomówieniem, ironią, żartem, aluzjami zrozumiałymi tylko dla wąskiego kręgu konspi-ratorek.
Halina Bortnowska, wieloletnia współpracowniczka Malewskiej w redakcji miesięcznika „Znak”, zaprzyjaźniona z pisarką, w artykule Komórka szyfrów („Tygodnik Powszechny” 2008, nr 13, s. 36) słusznie proponuje:
Marzy mi się krytyczne wydanie tego tekstu w osobnym tomie, z uwzględnieniem różnych wersji, z przypisami, mapami, planami, zdjęciami z epoki, skanami dokumentów, próbkami szyfrów… Chciałabym przy okazji dowiedzieć się, co wreszcie bez osłonek da się powiedzieć o tej ważnej konspiracyjnej pracy sprzed 75 lat. Tylko badacz dziejów konspiracji AK mógłby przeciąć zawieszenie, w którym to opowiadanie pozostawia czytelnika.
Na czym owo „zawieszenie” polega? Narrator nie opisuje czytelnikowi minionej rzeczywistości pełnej absurdów, ograniczeń i zewnętrznego zła. Nie wprowadza języka objaśniającego, zrównoważonego, o starannie domkniętej składni. Nie pojawia się stanowisko refleksyjnego opowiadacza „z zewnątrz”. W takim stylu Malewska pisała swe eseje i powieści z okresu do Przemija postać świata włącznie.
Teraz narrator tkwi w świecie przedstawionym doskonale sobie znanym, gdzie sprawy, wówczas oczywiste, są już dla nas – czytelników w Polsce suwerennej – odległe i trudno rozpoznawalne. Albo nawet w ogóle niedostrzegalne. Język pojawia się poszarpany, kulawy, silnie zrośnięty z sytuacją zewnętrzną, ograniczony niemal do westchnień, wykrzykników, pytań, a czasem tylko wzdychania. Rzadko słyszymy wspólnie śpiewaną piosenkę. Tak wyraża się między innymi stały pośpiech, wynikły z nadmiernego obciążenia stukaniem na maszynie do pisania i żmudnym rozwiązywaniem rebusów szyfrowych. Niejednokrotnie pracowano bez przerwy po kilkanaście, nawet kilkadziesiąt godzin, zaniedbując sen i maksymalnie ograniczając jedzenie. Stąd Czyste mieszkanie przeniknięte jest od początku do końca atmosferą napięcia, niewyspania i głodu. Otrzymujemy, mówiąc słowami współczesnymi, kliniczny obraz ówczesnego „stresu okupacyjnego”.
Biografka pisarki, młoda doktor filozofii, Anna Głąb z KUL w książce Ostryga i łaska. Rzecz o Hannie Malewskiej (Wydawnictwo Znak, Kraków 2009) jako pierwsza badaczka uwzględnia faktograficzną wartość Czystego mieszkania, dając w swej udanej książce ciekawy rozdział „Jestem żołnierzem. Fakt” (1939–1945). Wcześniej o tych sześciu heroicznych latach Malewskiej wiedzieliśmy bardzo niewiele; nawet zawodowi historycy, jak Władysław Bartoszewski, ograniczali się tylko do paru ogólnych zdań. Tymczasem opowiadanie to z powodzeniem artystycznym rekonstruuje może najtrudniejszą dla nas sprawę: atmosferę duchową wśród młodych szyfrantek, od których rzetelności i terminowości zależały losy wojny na terenie Polski, a częściowo nawet Europy. Przez ręce szyfrantek bowiem przechodziła cała tajna korespondencja AK z rządem londyńskim i aliantami. Dziewczęta uratowały życie setkom, a może tysiącom osób.
Trzeba pamiętać, że w komórce szyfrów pracowały kobiety młode, inteligentne, uzdolnione matematycznie lub artystycznie, niezwykle wytrzymałe i gotowe do poświęceń trudno wyobrażalnych. Wstępując do konspiracji, musiały niemal całkowicie zrezygnować z życia osobistego. Matki oddawały swe dzieci na wychowanie rodzinie lub przyjaciołom i zawsze zobowiązane były meldować się dowództwu z prośbą o zgodę na spotkanie z najbliższymi. Samotne konspiratorki rezygnowały z planów narzeczeńskich lub małżeńskich, maksymalnie ograniczając swoje życie uczuciowe. Stawały się celibatariuszkami na rzecz niepodległości. Było to więc wielkie człowieczeństwo poddane dobrowolnemu, czasem heroicznemu, wyrzeczeniu – dla ratowania ojczyzny.
Wydaje się, że ostatnim czytelnikiem doskonałym Czystego mieszkania i jego komentatorem mógłby zostać Władysław Bartoszewski z racji swego AK-owskiego życiorysu, wielkiego dorobku historycznego i, last but not least, osobistej znajomości z pisarką od czasów jeszcze przedwojennych do lat ostatnich Jej życia. Dość wspomnieć artykuł Bartoszewskiego Moja Malewska, pomieszczony w książeczce Hanna Malewska (1911–1983), pod redakcją ks. Alfreda Wierzbickiego, wydanej w Lublinie (Wydawnictwo Gaudium, 2003) z inicjatywy arcybiskupa Józefa Życińskiego w serii Świadkowie Duchowego Piękna.
Czytelnik otrzymuje dziś prozę Malewskiej z różnych okresów twórczości. Na polu narracji nowelistycznej osiągnęła pisarka wyniki godne uwagi, tworząc małe arcydzieła. Jak pamiętam z naszych rozmów, chętnie „przyznawała się artystycznie” tylko do opowiadań z tomu Sir Tomasz More odmawia, uważając utwór tytułowy za wciąż bliski sobie, przedstawiający typ heroizmu chrześcijańskiego w wariancie renesansowym, który bez zastrzeżeń akceptowała. Nigdy nie wspomniała jednak o rękopisach Czystego mieszkania, uważając zapewne ten utwór za zbyt osobisty, skazany na wegetację w archiwum.
Dzieje się jednak inaczej. Pomnożony drukiem rękopis wchodzi także do historii literatury XX stulecia, pokazując nam wielkie koszty psychiczne, którymi okupiona została wolność. Mamy okazję poznać utwór zagadkowy, lecz mówiący więcej zapewne, niż przypuszczała sama autorka. Dla Polski współczesnej niepodległość nastała, jak pamiętamy, dopiero parę lat po śmierci Hanny Malewskiej. Jednak bez duchowej pracy oraz wytrwałości licznych przedstawicieli pokolenia Malewskiej ocalenie prawdy i wolności słowa w minionym wieku byłoby niemożliwe.
Andrzej Sulikowski
Szczecin Głębokie, listopad 2014Wiatr był pomyślny. Smukła triera królewska płynęła pod pełnymi żaglami. Leciały za nią dwa długie, pieniste warkocze, jak za dziewczyną w tańcu. Wojownicy z Epiru obojętnie śledzili sprawną krzątaninę marynarzy aleksandryjskich i dziwili się, że król Pyrrus rozmawia z nimi o tych rzeczach, jakby sam był marynarzem. Co prawda król ich przebiegł kawał świata i z niejednego pieca jadał chleb przeróżnej doli. Jeszcze więcej dziwiliby się, gdyby wiedzieli, że ten ich wspaniały oszczepnik i jeździec napisał w Aleksandrii traktat o okrętach wojennych; nie chwalił się nim w Epirze, bo ziomkowie i tak nie umieliby go przeczytać.
W każdym razie na okręcie Pyrrus czuł się równie pewnie jak na koniu.
A ten skrzydlaty rumak dzisiaj niósł go w przyszłość zdolną przyspieszyć bicie serca w piersi męża.
Tym bardziej w piersi siostrzeńca Aleksandra Wielkiego.
Zawieja wzmagała się i okręt zaczął mozolnie wspinać się i gwałtownie przerzucać z fali na falę. Król Epiru nie ocierał z twarzy bryzgów pian. Był młody i cieszyło go, że oto już walczy. Obraz przyszłości, przytomnej oczom nadziei, przybierał przez to rzeczywistsze barwy. Przez całe życie nawykł do walki. Był w „bitwie królów”, w której padł Antigonos, najznakomitszy z wodzów Aleksandra, jego, Pyrrusowy mistrz, który powiedział o nim w przeddzień rozprawy: – Lat tylko jeszcze nie dostaje Pyrrusowi, żeby był pierwszym wojownikiem swego czasu. – Jakkolwiek nazajutrz Pyrrus wszystko obalił przed sobą, ta bitwa była porażką. Jako zakładnik trafił po niej na dwór Ptolemajosa egipskiego, a wyszedł z tego dworu – królewskim zięciem. Diadochowie Aleksandra wykroili sobie każdy po wspaniałym królestwie z największego spadku w dziejach. Jemu pozostawał już tylko Zachód. I triera pomykała rączo z zachodnim wiatrem. Piękne kształty tego okrętu, który był właśnie darem Ptolemajosa, kształty jakie nadać umieją cedrowym deskom mistrzowie greccy, i Syrena na dziobie, przypomniały mu uroki Aleksandrii, piękny dwór, piękną królową, która nie była dla niego obojętna – jak i tyle innych w owym młodym i wspaniałym mieście, gdzie kobiety podczerniają sobie oczy na błękitno, a paznokcie barwią szkarłatem. Kochały go, może właśnie dlatego, że on zawsze wolał błękitną stal i purpurową krew.
Na trierze aleksandryjskiej miał przy sobie niewielu druhów – inne okręty pośpieszały w trop – ale to byli najwierniejsi Epiroci i Macedończycy, którzy go ratowali dzieckiem od morderców stryja, pacholęciem osadzili na tronie – ludzie kochający starodawną wierność, dumni rycerze, którzy wzrastali od dziecka u boku królewiczów, by pozostać im wierni jak braciom.
To, co Pyrrus zostawiał za sobą, za pienistymi bruzdami triery, to był nie tylko mały, spokojny Epir, który go darzył białorogimi wołami w doroczne święto, czołobitnością i przywiązaniem – ale i burzliwe dzieje tułacza, zdobywcy, znów tułacza, króla Macedonii i znów tylko króla Epiru. Zostawała za nim krew brata zdradzieckiego, którego musiał stracić, i wyrachowana życzliwość teścia, który na to ofiarowywał mu okręty, by go uniosły jak najszybciej i jak najdalej, i całe splątane wężowisko zamysłów i podstępów monarchów lub rycerzy szczęścia Wschodu. Nie, Pyrrus z Epiru wolał patrzeć przed siebie, ku tej Italii, która jeszcze nie wydźwignęła się z morskiego widnokręgu.
Kiedyś, młodemu chłopcu jeszcze, przyśnił się Aleksander Macedoński i powiedział mu: – Będę cię wspomagał. – Ale jak, o panie? widzę cię chorego w łożu i bez broni? – Wesprę cię moim imieniem. – Król Pyrrus śnił nieczęsto, a wróżby cenił nade wszystko takie, jak Aleksander właśnie, który mieczem rozciął święty węzeł w Gordium. Ale zapamiętał tę twarz we śnie, znaną tylko z posągów, tę twarz tak piękną, że Aleksander nie przesłaniał jej wąsami ani brodą i odtąd także jego towarzysze przyuczyli się mieć gładkie lica, jakie widuje się na posągach dawnych herosów. W żyłach Pyrrusa płynęła nie tylko krew królów macedońskich, ale i krew Achillesa, od niego wywodził się jego ród i dlatego po wsze czasy uważany był za grecki. Ale królowie Epiru podobni się czuli nie do dzisiejszych miękkich, mądrych i kłótliwych Ateńczyków, lecz do starych Eacydów: Achillesa i Ajasa Telamończyka.
Pod wieczór wybuchła burza i szalała całą noc, niezwykła o tej porze roku i na tych wodach.
Nad ranem, gdy już majtkowie upadali ze znużenia, skołatany okręt, zmyliwszy widać kierunek, uderzył w drugi niewidoczny i zaczął zanurzać się.
– Bogowie powołali nas na tamtą ziemię i oni też nas przywiodą – powtarzał Pyrrus. Był zupełnie spokojny. Ilekroć w życiu spoglądał w oczy śmiertelnemu niebezpieczeństwu, tylekroć czuł ten rozpalający się w nim żar odwagi, który aż łuną bił na jego groźne rysy wojownika. Myśl była wtedy jasna, ramiona sprawne, serce uderzało równo i potężnie, tak jakby pędziło w nim krew dziesięciu mężów.
Wichura przycichła, ale musieli przesiąść się na łodzie. Majaczył świt za nimi, gdzieś zza niewidocznego już dawno rodzinnego wybrzeża, a na zachodzie powstawał z wolna z morza skalisty widnokrąg Italii, do której pędziły ich naprzód górne zamysły, a teraz wzburzone fale. W łodzi miał Pyrrus trzech wioślarzy aleksandryjskich i dwóch druhów Epirotów. Uśmiechając się, powiedział do nich: – Za tę żeglugę obiecuję wam dwa porty: Syrakuzy i Tarent. – A sobie co zostawiasz, panie? – Sobie? Nadzieję!
Sterował sam, ale ster niewiele mógł przeciwko nawałnicy. Wszyscy odrzucili zwierzchnią odzież i broń. Fala ich niosła prosto na mielizny, potem cofała się i miotała nimi bez kierunku, drwiąc z ludzkich wysiłków, jak nieodgadnione Przeznaczenia. Pyrrus przez całą młodość musiał się przebijać przez podobne fale, a jego przyjaciele czynili to w jego ślady. Skałę podwodną zobaczył w ostatniej chwili: runął całym ciężarem na ster, ale łupina trzasnęła głucho, zajęczało darte drzewo. Król cisnął precz strzaskany rudel i zrzucił chiton:
– Wpław, przyjaciele! Na wznak – nie utrudzajmy przed czasem ramion! To poniesie nas do brzegu.
A jednak była to tak zawzięta walka z żywiołem, że nie wierzył prawie sobie, kiedy poczuł stały grunt pod stopą. Nadbiegła następna fala, zabrała go, rzuciła dalej. Podpełzł po żwirowym upłazie i legł bez tchu. Nagi i uratowany spoczywał długo, potem dźwignął się na kolano i zmierzył oczyma ziemię i żwir, skalny przylądek, dalej kępy niskie krzewów, dalej pola.
Dniało. Nie dostrzegał jeszcze nigdzie druhów.
Ziemia italska... Ta, którą zdobędzie sobie. Jego królestwo.
Nagi i bezbronny patrzył na nią Pyrrus, praprawnuk Achillesa, oczyma zdobywcy.
II
W domu Gnejusza Juniusza Avitusa najpierwsza, przed świtem jeszcze, budziła się jego żona Claudia. Właściwie nie spała już od drugich kurów. Dokuczały jej odleżyny, chciało się pić. Przywykła jednak od lat do tej klątwy bogów, choroby, która nie tylko przykuła ją do łoża, ale i jej ręce przykuła do ciała. Żyła przede wszystkim słuchem, wyostrzonym, przenikającym ten dom i obejście. Była to dla niej jakby jedna osoba: nie tylko cała „familia” Juniuszów, ale i wypełnione przez nią ściany i opłotki. Rozróżniała naprzód ciężkie człapanie Gurry, najstarszej niewolnicy, która szła rzucić świniom kaczany kukurydziane. Potem cichutkie, sprawne krzątanie córki, wtedy już mogła się odezwać i Junia przychodziła dać jej wody z miodem, z gorzkawym leśnym miodem, który najlepiej gasił jej pragnienie. – Całowała ją przy tym gorącymi jeszcze ze snu, świeżymi ustami i już jej nie było. Junii prawie nie słychać w domu, ale to dzięki niej idzie wszystko jak należy. Potem słyszała dreptanie i gderanie babki, matki Gnejusza, rozkazującej niewolnikom i niewolnicom, przestawiającej sprzęty i biorącej się do tego i owego – jak zwykle niewiele z tego wychodziło. Potem, przed śniadaniem słyszała kroki męża. Zatrzymywał się przed ogniskiem w atrium, pozdrawiając Lary, potem przychodził powitać ją, zatroskany, raz jakąś stratą w polu, to kłopotami w sądzie, to w ogóle ciężkimi czasami – ta rozmowa poranna uspokajała jednak Claudię – wiedziała, słysząc te rzeczy, że właściwie wszystko po staremu. Później z tego lub owego kierunku, najczęściej z ławy przed domem, dobiegać zaczynała przemowa dziadka, wyraźna i mocno akcentowana, jak przemowa pretora. Dziadek był kiedyś pretorem, tak jak i Gnejusz, i wykładał każdemu, kto chciał słuchać, swoje poglądy prawne, a także opinie o zepsuciu młodego pokolenia, głównie z powodu zrównania i przemieszania patrycjuszów z plebejuszami, nie mającymi, jak wiadomo, udziału w błogosławieństwie bogów dla Romulusa. Dziś jednak Claudia oczekiwała z miłym uciszeniem serca na prędkie, wojskowe kroki syna. Niestety, rozbrzmiewały tak rzadko i na tak krótko. Kobieta należy do domu, dom do kobiety – ale jego mężczyźni nie należą do niej. – Cóż, póki Rzymu, póty wojny – mawiał do niej Gnejusz. – Bogowie dali nam niepewnych sprzymierzeńców, niespokojnych poddanych i bardzo złych sąsiadów. – Domyślała się, że kończąc, myślał także o swym własnym sąsiedzie, Fabrycjuszu za strumieniem.
Od samego rana z daleka i z bliska dobiegał przenikliwy głosik dziecinny Tertii, ale tej nie mogła dowołać się. Jedyny sposób, by ją zobaczyć, to przywabić Corvusa-Kruczka, który kręcąc ogonem, zjawi się po kąsek ze śniadania pani – a Tertia wkrótce wpadnie po-szukać go.
Kroków Publiusza nie dosłuchała się matka tym razem, wyszedł cicho, bo bardzo wcześnie. Ostatniego dnia w domu chciał raz jeszcze wszystko obejść sobie sam. Konsul na krótko puścił go spod znaku.
Klepał i skrobał po szyi pięknie wyrośniętego źróbka na koszarze.
– Wiesz – mówił mu. – Wiesz, kogo ty niedługo będziesz nosił? Trybuna. I to wcale nie najgorszego trybuna w drugim legionie. Myślisz sobie, że nie każdy centurion zostaje trybunem. Słusznie. Ale dlatego właśnie ja nim zostanę. – Naraz spostrzegł, że nie jest sam. Pod kupą słomy orkiszowej siedział stary człowiek, bardzo wynędzniały, obdarty i patrzył na niego pełen obawy.
– To ty jesteś mój nowy niewolnik? Pretor odesłał cię? – zapytał Publiusz. Była to pierwsza jego zdobycz wojenna, więc w spojrzeniu jego było nieco dumy, jakkolwiek zdobycz wyglądała mizernie.
Tarentyjczyk słuchał z natężeniem i zrozumiawszy, odpowiedział, z namysłem dobierając łacińskie słowa: – Tak jest, panie. Nazywam się Kallinikos.
Podsłuchana przemowa młodzieńca do konia uspokoiła go, nie wiedział sam dlaczego, więc ośmielił się dodać: – To ty, panie, kazałeś w drodze zdjąć nam kajdany?
– Hm, niektórzy dziesiętnicy pilnujący jeńców sami nie wiedzą, co zrobić z gorliwości – mruknął Publiusz i odszedł, gwizdnąwszy na psy. Tacy jeńcy toż nie Samnici, na których łańcucha mało. Konsul odesłał nawet wolno najznakomitszych Tarentczyków, zagarniętych w potyczkach, bo jakkolwiek ich miasto obraziło ciężko Rzym, ojcowie chcieli pokoju z Tarentem, mając już na głowie Etrusków i Samnitów z całą sforą sprzymierzeńców na dobitkę. A teraz pono tego jakiegoś Pyrrusa, którego miasta greckie wezwały na pomoc. Innych brańców pretor rozlosował między żołnierzy i jemu przypadł ten tu człowiek, uczony, czy coś takiego. Ruszył dalej, obejśćwokół pola.
– Kiepski mają jęczmień – mówił Gnejusz synowi, patrząc na drugi brzeg strumienia z takim zadowoleniem, że młodzieniec roześmiał się:
– Boję się, że nasz nie pójdzie jeszcze przez to w cenie!
– Tobie tak nie zalazł za skórę ten stary jak mnie...
Obiad dnia tego nie był wystawniejszy niż zwyczajnie, bo przezorność Juniusza Avitusa graniczyła ze skąpstwem. Ale starego dziadka nawet zwykła baranina bez sosu wprawiała w dobry humor. Opowiadał o wojnie z Samnitami, która za jego czasów wojskowych trwała dwadzieścia lat.
– To długo – mruknął Publiusz, a ojciec zgromił go spojrzeniem.
– Pancerza nie popuszczaliśmy z grzbietu, a na rano, południe i wieczór jadło się bób.
– Tylko bób? – zawołała Tertia, dławiąc się kęsem, z okrągłymi oczyma.
– Tylko bób! – stwierdził dziadek z triumfem. Tertia była jego najwdzięczniejszą słuchaczką i nieustannym podziwem wyprowadzała go zwykle poza istotne granice wspomnień. Gnejusz słuchał opowiadań ojca z niejasnym niepokojem: o tych ciężkich, strasznych, a nigdy nie zakończonych sprawach – takie bowiem są sprawy rzeczypospolitej – mówił on tak, jakby to było – trudno powiedzieć co, ale w każdym razie nie to, co jest naprawdę. A Publiusz spoglądał od czasu do czasu spod brwi, jakby chciał powiedzieć: – Jest się też czym chwalić.
Junia teraz umiała już to wszystko na pamięć, ale jako dziecko rozpromieniała się, słysząc od dziadka, że kiedyś, dawniej, były jeszcze lepsze czasy.
Do tego właśnie wniosku zmierzały jego opowiadania i były pewnego rodzaju odwetem na Gnejuszu, nieograniczonym panu domu i domowników, jakkolwiek wedle prawa – które Rzymianin znał od maleńkiego dziecka – i dom, i on sam był aż do śmierci własnością starego ojca. – Cóż, za późno, nie wezmę się przecież do kija – mówił czasem staruszek, sapiąc, do starej małżonki. Ale sama myśl, że mógłby jednak wziąć za kij, była mu przyjemna.
– Więc nie byłeś niewolnikiem? – pytał Gnejusz. Musiał powtórzyć to jeszcze raz, bo stary człowiek znów był strwożony i z trudem dobierał słowa.
To, co go spotkało w cichym wiejskim domu pod Tarentem: potężny cios w głowę – dotąd nie wiedział, czym zadany, wędrówka w pętach pod okiem potężnego jak byk i jak byk gburowatego dziesiętnika – nie pozwoliło mu dotychczas należycie zebrać myśli. Gnejusz jednak dopytywał cierpliwie. Tak, Kallinik był człowiekiem wolnym. Czym się trudnił? Grek zawahał się. Jak wyłuszczyć barbarzyńcy, czym właściwie był: patrzał, myślał, czytał, pisał, był obywatelem tego pięknego i często nierozsądnego miasta Tarentu, lektorem, czasem poetą – jego Muzy oddawały go filozofii, filozofia – Muzom.
Ale Gnejusz już mniej więcej wiedział, z kim ma do czynienia, i zatroskany powiedział Publiuszowi: – Należałoby go sprzedać.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_