Opowiadania kołymskie - ebook
Opowiadania kołymskie - ebook
Literacka wersja słynnego Archipelagu Gułag.
To, co widziałem, tego człowiek nie powinien widzieć, nie powinien o tym wiedzieć.
"Rzeczywistości łagrów, przeżywanej przez miliony ludzi, nie można pojąć, a jeśli nie pojąć, to choć trochę zrozumieć, nie przeczytawszy "Opowiadań kołymskich" w całości. Słynny "Archipelag Gułag" wniósł wiele w poznanie świata łagrów, zwłaszcza w zakresie materiału faktograficznego. Natomiast w sferze przeżyć, emocji, uczuć, myśli i refleksji nad ludzką nędzą to Szałamow jest tym, który beznamiętnie prowadzi nas przez piekło zgotowane przez człowieka drugiemu człowiekowi w naszych czasach" - ze wstępu Juliusza Baczyńskiego.
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8188-711-3 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Opowiadania kołymskie_ – to książka specjalna, wyjątkowa. I to nie tylko w odniesieniu do gatunku literackiego, lecz w ogóle, w skali światowej. Jest tak dlatego, gdyż w jednej osobie autora zespoliły się trzy fakty: jego indywidualność jako pisarza, osobiste, realne przeżycie opisywanych zdarzeń i sytuacji oraz zachowanie w owym strasznym czasie zdolności do filozoficznej refleksji, ratującej go przed wymuszonym przez głód, chłód i bicie upodleniem.
Biografia Szałamowa – studenta, pisarza – podobna jest do losów tysięcy, a właściwie, co bardziej pewne, do losów setek tysięcy przedstawicieli rosyjskiej i sowieckiej inteligencji. Widać to w jego opowiadaniach.
Podobieństwo jest znamienne i tym bardziej czyni wiarygodnym to, o czym pisze. I nie chodzi tu o materialne fakty, ani nawet o ich bystrą obserwację, lecz o odczucie rzeczywistości przeżywanej przez te masy ludzi, którym ani los, ani natura nie dały możliwości wypowiedzenia się. Można śmiało powiedzieć, że dzieło Szałamowa stanowi w pewnym stopniu zadośćuczynienie nieuświadomionemu najpewniej przez nich pragnieniu wykrzyczenia całej ludzkości niedoli zgotowanej jednym przez drugich. Z tym że tych pierwszych było tak wielu, a tych drugich tak mało…
Wartość literatury polega między innymi na tym, że pozwala utrwalić uczucia i myśli w sposób niepoddający się innym sztukom. Szałamow czyni to po mistrzowsku.
Nie wydaje mi się sensowne, jako autorowi przekładu, omawianie wartości literackiej jego tekstów. Doczekają się one na pewno wielu kompetentnych opracowań. Pragnę jednak dobitnie powiedzieć, a los dał mi to prawo, że rzeczywistości łagrów, przeżywanej przez miliony ludzi, nie można pojąć, a jeśli nie pojąć, to choć trochę zrozumieć, nie przeczytawszy _Opowiadań kołymskich_ w całości.
Słynny _Archipelag Gułag_ wniósł wiele w poznanie świata łagrów, zwłaszcza w zakresie materiału faktograficznego. Natomiast w sferze przeżyć, emocji, uczuć, myśli i refleksji nad ludzką nędzą to Szałamow jest tym największym, który beznamiętnie prowadzi nas przez piekło zgotowane przez człowieka drugiemu człowiekowi w naszych czasach.
Rzeczywistość łagrów jest skondensowanym obrazem świata, w którym wszelkie zdarzenia, odczucia i emocje przebiegają w sposób ekstremalny, bo odbywa się to w ekstremalnych warunkach bytowania człowieka. Nie ma tam miejsca na „cywilizowane” skrywanie odczuć. Głód jest głodem, nienawiść – nienawiścią, a umieranie nie jest bohaterstwem, lecz brutalną, nieestetyczną codziennością głodowej biegunki. Człowiek zostaje wrzucony do kotłującej się wstrząsami nędzy straszliwej otchłani, której żadna wyobraźnia nie potrafi stworzyć. Szałamow zanurza nas w nią, wskazując, jakimi możemy być i co możemy uczynić jeden drugiemu.
_Opowiadania kołymskie_ trzeba czytać w całości, jako jedną książkę. Jedynie tak potraktowana lektura jego prozy pozwoli na wzięcie swoistego udziału w losie tych milionów nieżywych już, nieszczęsnych i bezbronnych ludzi, którym takie towarzyszenie i, jak sądzę, nasze uczucia się należą.PRZEZ ŚNIEG
Jak przedeptuje się drogę w śnieżnej caliźnie?
Przodem idzie człowiek, pocąc się i przeklinając, przestawiając z ledwością nogi, więznąc co minutę w sypkim, głębokim śniegu. Człowiek odchodzi daleko, znacząc swą drogę nierównymi czarnymi jamami. Męczy się, kładzie na śniegu, zapala papierosa i machorkowy dym snuje się niebieskim obłoczkiem nad białym, błyszczącym śniegiem. Człowiek już odszedł dalej, a tam, gdzie odpoczywał, wciąż jeszcze wisi obłoczek – powietrze jest prawie nieruchome. Drogi przedeptuje się zawsze w czasie spokojnych dni, żeby wiatry nie zamiotły ludzkiej pracy. Człowiek sam sobie wyznacza punkty orientacyjne w śnieżnym bezkresie – skałę, wysokie drzewo; człowiek prowadzi swoje ciało po śniegu tak, jak sternik prowadzi łódkę po rzece od cypla do cypla.
Przedeptanym i nierównym śladem porusza się pięciu do sześciu ludzi rzędem, ramię przy ramieniu. Stąpają obok śladu, nie w sam ślad. Doszedłszy do wyznaczonego wcześniej miejsca, zawracają i ponownie idą tak, żeby rozdeptać śnieżną caliznę, miejsce, gdzie nie stawała ludzka stopa. Droga przebita. Mogą po niej iść ludzie, karawany sań, traktory. Jeżeli iść śladem pierwszego, stąpając ślad w ślad, pojawi się wąska, ledwie do przejścia ścieżynka, a nie droga; jamy, przez które przebijać się trudniej niż przez caliznę. Pierwszemu jest ciężej od wszystkich, kiedy więc opada z sił, do przodu wychodzi następny z tej czołowej piątki. Każdy z idących w ślad, nawet najmniejszy, nawet najsłabszy, powinien stąpać na kawałeczek śnieżnej calizny, a nie w cudzy ślad. A traktorami i końmi jeżdżą nie pisarze, lecz czytelnicy.POD KWIT
W karty grano u wozaka Naumowa. Pełniący dyżur nadzorcy nigdy nie zaglądali do baraku wozaków, słusznie uważając, że najważniejsze w służbie to pilnowanie osądzonych na podstawie paragrafu pięćdziesiątego ósmego. Koni zaś, zgodnie z zasadą, nie powierzano kontrrewolucjonistom. Wprawdzie naczelnicy-praktycy zrzędzili po cichu – tracili najlepszych, zapobiegliwych robotników. Jednakże instrukcja była w tym względzie jasna i twarda. Tak więc najbezpieczniej było u wozaków i każdej nocy błatniacy zbierali się tam na swe karciane pojedynki.
W prawym kącie baraku, na dolnej pryczy, rozściełano różnokolorowe kołdry. Do słupa w rogu przykręcano za pomocą drutu palącą się kołymkę – własnej roboty lampkę pracującą na parach benzyny. Do pokrywki puszki po konserwach przylutowywało się trzy lub cztery otwarte rurki miedziane i oto całe urządzenie. W celu zapalenia lampki kładło się na pokrywce gorący węgiel, benzyna podgrzewała się, w rurkach unosiła się para i benzynowy gaz płonął od zapałki.
Na kołdrach leżała brudna, puchowa poduszka, a po jej obu stronach siedzieli „partnerzy”, podkurczywszy po buriacku nogi w klasycznej pozie więziennej bitwy karcianej. Na poduszce leżała nowiutka talia kart. Nie były to zwykłe karty, była to własnej roboty więzienna talia wykonana przez mistrzów tej sztuki z niezwykłą szybkością. Potrzebny do tego jest papier (jakakolwiek książka), kawałek chleba (aby go przeżuć i przecisnąć przez szmatkę w celu otrzymania krochmalu potrzebnego do sklejania kartek), ogryzek chemicznego ołówka (zamiast farby poligraficznej) i nóż (do wycinania szablonów kolorów i samych kart).
Używane dziś karty były dopiero co wycięte z tomiku Wiktora Hugo – książki, którą ktoś wczoraj zostawił w biurze. Papier był zwarty, gruby, kartek nie trzeba było sklejać, jak to bywa zazwyczaj, gdy papier jest cienki. Podczas wszystkich rewizji w łagrach nieubłaganie odbierano ołówki chemiczne. Odbierano je również w trakcie sprawdzania przysłanych paczek. Postępowano tak nie tylko w celu „zapobieżenia” możliwości wykonania dokumentów i pieczątek (dużo było i tego rodzaju artystów), lecz także, aby zniszczyć wszystko, co może współzawodniczyć z państwowym monopolem karcianym. Z chemicznego ołówka robiono atrament i za pomocą szablonu nanoszono na karty wzory: damy, walety, dziesiątki wszystkich kolorów… Kolorów nie odróżniano według barw – odróżnienie to nie było graczowi potrzebne. Na przykład waletowi pikowemu odpowiadało wyobrażenie pika w przeciwległych rogach karty. Rozmieszczenie i forma wzorów były jednakowe w ciągu stuleci – umiejętność wykonania własnymi rękami kart wchodzi do programu „rycerskiego” wychowania młodego błatniaka.
Nowiutka talia kart leżała więc na poduszce, a jeden z grających poklepywał ją brudną ręką z cienkimi, białymi, nierobociarskimi palcami. Paznokieć małego palca był nadnaturalnej wielkości – to także błatniacki szyk, podobnie jak „fiksy”-złote, to znaczy koronki z brązu nakładane na zupełnie zdrowe zęby. Bywali nawet mistrzowie, zapamiętali technicy dentystyczni, którzy nieźle sobie dorabiali wykonywaniem takich koronek, niezmiennie cieszących się popytem. Co się zaś tyczy paznokci, to polerowanie ich na odpowiedni kolor na pewno weszłoby w obyczaj „świata przestępczego”, jeśli tylko byłoby możliwe w warunkach więziennych wprowadzenie lakieru. Wypielęgnowany żółty paznokieć pobłyskiwał jak drogocenny kamień. Lewą ręką właściciel paznokcia przeczesywał lepkie i brudne jasne włosy. Ostrzyżony był „pod boks”, nad wyraz starannie. Niskie, bez żadnej zmarszczki czoło, żółte pęczki brwi, usteczka jak kokardka – wszystko to nadawało jego fizjonomii ważną właściwość zewnętrznego wyglądu złodzieja: niezwracanie na siebie uwagi. Takiej twarzy nie można było zapamiętać. Popatrzywszy na nią, już się zapominało, gubiło wszelkie rysy, nie do rozpoznania przy ponownym spotkaniu. Był to Siewoczka, znakomity znawca „tierca”, „stosa” i „bury” – trzech klasycznych gier karcianych, natchniony interpretator tysiąca karcianych zasad, których przestrzeganie miało obowiązywać w mającym się odbyć spotkaniu. O Siewoczce mówiono, że wspaniale „odgrywa”, to jest wykazuje umiejętności i zręczność szulera. W istocie był on szulerem; oczywiście uczciwa złodziejska gra to gra polegająca na oszukiwaniu: śledź i demaskuj partnera, to twoje prawo; umiej sam oszukiwać, umiej „wydyskutować” wątpliwą wygraną.
Grano zawsze we dwójkę – jeden przeciw jednemu. Żaden z mistrzów nie poniżał się do uczestniczenia w grach grupowych w rodzaju „oczka”. Nie bano się siadać z mocnymi graczami, tak jak i w szachach, gdzie prawdziwy wirtuoz poszukuje silniejszego przeciwnika.
Partnerem Siewoczki był sam Naumow, brygadzista wozaków. Starszy od swojego rywala (nawiasem mówiąc, ile lat miał Siewoczka – dwadzieścia? trzydzieści? czterdzieści?), czarnowłosy chłopak z takim męczeńskim wyrazem czarnych, głęboko osadzonych oczu, że nie wiedząc, iż Naumow to kolejny złodziej z Kubania, wzięłoby się go za jakiegoś pielgrzyma – mnicha albo członka znanej sekty „Bóg wie”, sekty, którą już od dziesiątków lat spotyka się w naszych łagrach. Wrażenie to potęgowało się na widok sznurka z cynowym krzyżykiem zwisającego z szyi Naumowa – kołnierzyk jego koszulki był rozpięty. Krzyżyk ten wcale nie był bluźnierczym żartem, kaprysem ani też improwizacją. W owych czasach wszyscy błatniacy nosili na szyjach aluminiowe krzyżyki; był to rozpoznawczy znak zakonu, tak jak tatuaż.
W latach dwudziestych błatniacy nosili czapki personelu technicznego, wcześniej jeszcze „kapitanki”. W czterdziestych latach zimą chodzili w kubankach, podginali cholewki walonek, a na szyi nosili krzyże.
Krzyż zazwyczaj był gładki, lecz jeśli natrafili na plastyków, zmuszali ich do wyrysowania igłą wzorów związanych z ulubionymi motywami: sercem, kratą, krzyżem, nagą kobietą.
Krzyż Naumowa był gładki. Dyndał na jego ciemnej piersi, uniemożliwiając odczytanie wykłutego na niebiesko tatuażu, cytatu z Jesienina – jedynego poety uznanego i kanonizowanego przez „świat przestępczy”:
Jak mało przemierzonych dróg,
Jak dużo tam omyłek.
– Co grasz? – wycedził przez zęby Siewoczka z wyrazem niezmiernej wzgardy. To również uznawane było za dobry ton, obowiązujący przy rozpoczęciu gry.
– Ot, szmatki. Tę „lepiochę”… – Naumow poklepał się po ramionach.
– Gram za pięćset – ocenił garnitur Siewoczka.
W odpowiedzi rozległy się głośne, wielosłowne przekleństwa, które powinny były przekonać przeciwnika co do znacznie większej wartości rzeczy. Otaczający graczy widzowie cierpliwie czekali na zakończenie tej tradycyjnej uwertury. Siewoczka nie pozostawał dłużny i wymyślał jeszcze bardziej jadowicie, zbijając cenę. W końcu garnitur wyceniono na tysiąc. Siewoczka ze swej strony „grał” kilka przenoszonych swetrów. Gdy tylko swetry zostały wycenione i rzucone na kołdrę, Siewoczka przetasował karty.
Ja i Garkunow, były inżynier włókienniczy, piłowaliśmy drewno dla baraku Naumowa. Była to praca nocna. Po zakończeniu swego roboczego dnia w wyrobisku trzeba było napiłować i nałupać drewna na całą dobę. Załaziliśmy do baraku wozaków od razu po kolacji; było tu cieplej niż w naszym baraku. Sprzątający Naumowa nalewał po pracy do naszych kociołków chłodną „juszkę” – resztki z jedynego i stałego dania, które według jadłospisu stołówki nazywało się „kluski ukraińskie”, i dawał nam po kawałku chleba. Siadaliśmy gdziekolwiek, w rogu, na podłodze, i pochłanialiśmy zarobioną strawę. Jedliśmy w zupełnej ciemności – barakowe „benzynki” oświetlały karciane pole – lecz według dokładnych spostrzeżeń dawnych mieszkańców więzień: „łyżką nie trafisz poza usta”. A teraz obserwowaliśmy Siewoczkę i Naumowa.
Naumow przegrał swoją „lepiochę”. Spodnie i marynarka leżały koło Siewoczki na kołdrze. Grana była poduszka. Paznokieć Siewoczki wyrysowywał w powietrzu wymyślne wzory. Karty to znikały, to znów pojawiały się w jego dłoni. Naumow był w podkoszulku, satynowa rubaszka poszła w ślad za spodniami. Usłużne ręce narzuciły mu na ramiona tiełogriejkę, ale on zrzucił ją gwałtownym ruchem na ziemię. Nagle wszystko ucichło. Siewoczka leniwie poskrobywał paznokciem po poduszce.
– Gram kołdrę – chrypliwie powiedział Naumow.
– Dwieście – obojętnym głosem powiedział Siewoczka.
– Tysiąc, ty suko! – wrzasnął Naumow.
– Za co? To nie jest rzecz! To „łoksz”, lichota – wymawiał Siewoczka. – Tylko dla ciebie gram za trzysta.
Bój trwał dalej. Zgodnie z zasadami, walka nie może być zakończona, dopóki partner jest jeszcze w stanie czymkolwiek „odpowiadać”.
– Gram walonki!
– Walonek nie gram – twardo rzekł Siewoczka. – Nie gram państwowych łachów.
Przegrany został jakiś ukraiński ręcznik z kogutami, wartości kilku rubli, jakaś cygarnica z wytłoczonym profilem Gogola. Wszystko przechodziło do Siewoczki. Na ciemnej skórze policzków Naumowa wystąpił gęsty rumieniec.
– Pod kwit – powiedział, przymilając się.
– Wielka mi potrzeba – żywo odpowiedział Siewoczka i wyciągnął do tyłu rękę. Natychmiast włożono mu w dłoń zapalonego papierosa z machorki. Siewoczka zaciągnął się i zakaszlał. – Co mi po twoim kwicie? Nowych etapów nie ma, skąd weźmiesz? Może od konwojentów?
Zgoda na grę „pod kwit”, to jest na kredyt, była przysługą według „prawa” nieobowiązującą, ale Siewoczka nie chciał obrażać Naumowa i pozbawiać go ostatniej szansy odegrania się.
– Na sto – powiedział wolno. – Daję na to godzinę.
– Dawaj kartę! – Naumow poprawił krzyżyk i usiadł. Odegrał kołdrę, poduszkę, spodnie i znowu wszystko przegrał.
– Może by tak czyfirku nawarzyć? – powiedział Siewoczka, składając wygrane rzeczy do dużej walizki z dykty.
– Ja poczekam.
– Zagotujcie, chłopcy – nakazał Naumow.
Rzecz była o zadziwiającym napoju Północy, mocnej herbacie – gdy w niewielkiej filiżance zaparza się pięćdziesiąt i więcej gramów czaju. Napój niezmiernie gorzki, pije się go małymi łykami pod zakąskę z solonej ryby. Usuwa on senność, dlatego cieszy się uznaniem u błatniaków i północnych kierowców na długich trasach. Czyfir powinien niszcząco oddziaływać na serce, jednakże znałem długoletnich czyfirystów, którzy wchłaniali go zupełnie bezkarnie.
Siewoczka upił jeden łyk z podanej filiżanki. Ciężkie, czarne spojrzenie Naumowa obiegało zebranych w krąg. Włosy splątały mu się na głowie. Wzrok dobiegł do mnie i zatrzymał się. Jakaś myśl błysnęła w mózgu Naumowa.
– Ano, wyjdź. – Wyszedłem do światła. – Zdejmij tiełogriejkę.
Było już jasne, o co chodzi, i wszyscy z zaciekawieniem śledzili poczynania Naumowa. Pod tiełogriejką miałem tylko państwową bieliznę – gimnastiorkę wydali dwa lata temu i dawno już zetlała. Ubrałem się.
– Ty, wychodź – powiedział Naumow, wskazując palcem na Garkunowa.
Garkunow zdjął tiełogriejkę. Twarz jego zbladła. Pod brudną koszulą miał wełniany sweter. Była to ostatnia przesyłka od żony przed udaniem się w daleką drogę. Ja wiedziałem, jak Garkunow go strzegł. Piorąc w łaźni, susząc na sobie, ani na minutę nie wypuszczał z rąk; taką rzecz ukradliby od razu towarzysze.
– Ano, zdejmuj – powiedział Naumow.
Siewoczka aprobująco kiwał palcem, wełniane rzeczy były w cenie. Jeśli oddać do prania, a jeszcze i wyparzyć wszy, można by samemu nosić, ładny wzór.
– Nie zdejmę – powiedział chrapliwie Garkunow. – Tylko razem ze skórą…
Rzucono się na niego i zbito z nóg.
– On kąsa! – krzyknął ktoś.
Garkunow powoli dźwignął się z podłogi, wycierając rękawem krew z twarzy. I od razu Saszka, sprzątający Naumowa, ten sam Saszka, który przed godziną nalewał nam „zupkę” za piłowanie drewna, przysiadł nieco i wyrwał coś zza cholewy walonka. Potem wyciągnął rękę w kierunku Garkunowa. Garkunow zaszlochał i zaczął padać na bok.
– Czyż nie mogliście bez tego?! – wrzasnął Siewoczka.
W migającym świetle benzynki widać było, jak szarzeje twarz Garkunowa. Saszka rozwarł ręce zabitego, rozerwał koszulę i ściągnął przez głowę sweter. Sweter był czerwony i krew była na nim ledwie widoczna. Siewoczka ostrożnie, aby nie pobrudzić palców, złożył sweter do walizki z dykty. Gra była skończona i mogłem iść do domu. Trzeba było teraz szukać nowego partnera do piłowania drewna.NOCĄ
Wieczerza skończyła się. Glebow niespiesznie wylizał miskę, starannie zgarnął ze stołu okruszki chleba na lewą dłoń i uniósłszy ją ku ustom, ostrożnie zlizał je z dłoni. Nie łykając, wyczuwał, jak ślina w ustach gęsto i z pożądaniem obleka malutką grudeczkę chleba. Glebow nie mógłby powiedzieć, czy było to smaczne. Smak to coś innego, zbyt ubogiego w porównaniu z tym zapamiętałym do utraty świadomości odczuciem, jakie dawało pożywienie. Glebow nie spieszył się z przełykaniem, chleb sam tajał w ustach i tajał szybko.
Wpadnięte, błyszczące oczy Bagriecowa nieprzerwanie wpatrzone były w usta Glebowa; w nikim nie było tak potężnej woli, która potrafiłaby odwieść oczy od pokarmu znikającego w ustach innego człowieka. Glebow przełknął ślinę i Bagriecow natychmiast przeniósł wzrok w kierunku horyzontu – na wielki, pomarańczowy księżyc wypełzający na niebo.
– Pora – powiedział Bagriecow.
Milcząc, poszli po ścieżce w kierunku skały i wspięli się na niewielki występ otaczający stożkowaty pagór; chociaż słońce niedawno zaszło, kamienie, parzące w ciągu dnia podeszwy stóp poprzez gumowe kalosze wdziane na bosą nogę, były już teraz chłodne. Glebow zapiął waciak. Chód nie rozgrzewał go.
– Daleko jeszcze? – spytał szeptem.
– Daleko – odpowiedział cicho Bagriecow.
Siedli, by odpocząć. Mówić nie było o czym, a i myśleć nie było o czym – wszystko było jasne i proste. Na płaskiej powierzchni, u końca skalnego występu, leżały kupy rozwalonych kamieni i zerwanego, zeschniętego mchu.
– Ja mógłbym to i sam zrobić – uśmiechnął się Bagriecow – ale we dwójkę raźniej. No i dla starego przyjaciela…
Przywieźli ich jednym statkiem zeszłego roku.
Bagriecow zatrzymał się: „Trzeba się położyć – dostrzegą”. Położyli się i zaczęli odrzucać kamienne bloki. Dużych kamieni – takich, żeby nie można było podnieść, przesunąć wspólnie – nie było, dlatego że ludzie, którzy narzucali je tutaj rano, nie byli silniejsi od Glebowa.
Bagriecow cicho zaklął. Zadrapał palec, ciekła krew. Przysypał ranę piaskiem, wyrwał z waciaka kawałek waty, przycisnął, ale krew ciekła dalej.
– Zła krzepliwość – obojętnie powiedział Glebow.
– Tyś lekarz czy co? – spytał Bagriecow, wysysając krew.
Glebow milczał. Czas, gdy był lekarzem, wydawał się bardzo odległy. I czy w ogóle był taki czas? Zbyt często ten świat za górami, za rzekami wydawał mu się snem jakimś, wymysłem. Realna była minuta, godzina od pobudki do wieczornego sygnału. Dalej nie sięgał myślą i nie znajdował w sobie sił, by sięgać. Jak wszyscy.
Nie znał przeszłości tych ludzi, którzy go otaczali, i nie interesował się tym. Zresztą, jeżeliby jutro Bagriecow oznajmił, że jest doktorem filozofii lub marszałkiem lotnictwa, Glebow uwierzyłby mu bez zastrzeżeń. Czy on sam kiedykolwiek był lekarzem? Utracił nie tylko automatyzm osądów, lecz także automatyzm postrzegania. Glebow widział, jak Bagriecow wysysał krew z brudnego palca, lecz nic nie powiedział. To tylko prześliznęło się w jego świadomości, lecz woli do odpowiedzi znaleźć w sobie nie mógł i nie szukał. Ta świadomość, która mu jeszcze pozostawała i która może nie była już ludzką świadomością, miała zbyt mało ostrzy i nakierowana była teraz jedynie na to, by jak najszybciej usunąć kamienie.
– Głęboko pewnie? – spytał Glebow, gdy położyli się, aby odpocząć.
– Jak ona może być głęboka? – powiedział Bagriecow.
I Glebow pojął, że niedorzecznie spytał i że jama rzeczywiście nie mogła być głęboka.
– Jest – powiedział Bagriecow. Dotknął ludzkiego palca. Duży palec stopy wyglądał spod kamieni, w świetle księżyca był doskonale widoczny. Palec ten nie był podobny do palców Glebowa czy Bagriecowa, ale nie dlatego, że był bez życia i zesztywniały. W tym była mała różnica. Na tym martwym palcu paznokcie były obcięte, on sam zaś był krągły i bardziej miękki od palca Glebowa. Szybko odrzucili kamienie, którymi było przywalone ciało.
– Zupełnie młody – powiedział Bagriecow.
Wspólnie z trudem wyciągnęli trupa za nogi.
– Jaki duży – powiedział Glebow, dysząc ciężko.
– Gdyby on nie był taki duży – powiedział Bagriecow – to pochowano by go tak, jak nas chowają, i nie musielibyśmy tu dzisiaj iść.
Rozgięli trupowi palce i ściągnęli koszulę.
– A kalesony zupełnie nowe – z zadowoleniem stwierdził Bagriecow.
Ściągnęli i podkoszulek. Glebow schował kłębek bielizny pod waciak.
– Włóż lepiej na siebie – powiedział Bagriecow.
– Nie, nie chcę – wymamrotał Glebow.
Ułożyli z powrotem trupa w mogile i zarzucili kamieniami. Niebieskie światło księżyca, który wzeszedł, kładło się na kamienie, na rzadki las tajgi, ukazując każdy występ, każde drzewo w niecodziennej postaci. Wszystko wydawało się prawdziwe, lecz nie tak jak za dnia. To było jakby drugie oblicze świata.
Bielizna trupa ogrzała się za pazuchą Glebowa i już nie wydawała się cudza.
– Zapalić by – powiedział Glebow w rozmarzeniu.
– Jutro zapalisz.
Bagriecow uśmiechnął się. Jutro sprzedadzą bieliznę, wymienią ją na chleb, a może nawet dostaną trochę tytoniu…CIEŚLE
Przez całe doby utrzymywała się biała mgła, tak gęsta, że na dwa kroki nie widać było człowieka. Zresztą nikt pojedynczo nie musiał nigdzie daleko chodzić. Nieliczne kierunki – stołówka, szpital, strzeżona brama wyjściowa – odgadywane były nie wiadomo jak przyswojonym instynktem, pokrewnym temu poczuciu kierunku, który w pełni posiadają zwierzęta; i który, w pewnych, sprzyjających temu warunkach, budzi się również w człowieku. Termometru robotnikom nie pokazywano, nie było zresztą takiej potrzeby – do pracy należało wychodzić obojętnie przy ilu stopniach. Starzy mieszkańcy łagru prawie dokładnie określali, jak wielki jest mróz, bez użycia termometru: jeśli utrzymuje się mroźna mgła, znaczy to, że na zewnątrz jest 40 stopni poniżej zera; jeśli w trakcie oddychania powietrze wydobywa się ze świstem, ale jeszcze bez trudu – to jest 45 stopni; jeśli zaś pojawia się przy tym zadyszka – to na pewno jest 50 stopni. Powyżej 55 stopni ślina zamarza w locie. Już od dwu tygodni tak zamarzała.
Każdego dnia Potasznikow budził się z nadzieją – czy nie zelżał może mróz: z doświadczeń minionej zimy wiedział, że dla poczucia ciepła, nie zważając na to, jak niska jest temperatura, istotna jest wyraźna jej zmiana, kontrast. Jeśli mróz opadnie nawet tylko do 40–45 stopni, to przez dwa dni będzie ciepło, a dalej, ponad te dwa dni, nie ma sensu czegokolwiek planować.
Mróz jednak nie opadał i Potasznikow rozumiał, że dłużej już nie wytrzyma. Śniadania starczało najwyżej na jedną godzinę pracy, potem przychodziło zmęczenie i mróz przenikał całe ciało „do kości” – to ludowe powiedzenie wcale nie było metaforą. Jedno, co można było, to ruszać narzędziami i podskakiwać z nogi na nogę, aby nie zamarznąć do obiadu. Gorący obiad – cienka „zupka” i dwie łyżki kaszy – niewiele siły przywracał, ale jednak ogrzewał. I znów starczało tego na jedną godzinę, a potem Potasznikowa zaczynał przenikać chłód. Dzień jednak wreszcie się kończył i po kolacji, napiwszy się gorącej wody z chlebem, którego żaden z więźniów nie jadł razem z zupą w stołówce, lecz zabierał do baraku, Potasznikow natychmiast kładł się spać.
Spał oczywiście na górnych narach – w dole była lodowata piwnica i ci, którzy mieli tam miejsca, przez pół nocy stali przy piecu, obejmując go po kolei rękami – piec był ledwo ciepły. Wiecznie brak było drzewa – trzeba było po nie chodzić po pracy, cztery kilometry, i wszyscy, jak mogli, uchylali się od tej powinności. U góry było cieplej, wszyscy jednak spali oczywiście w tym, w czym chodzili do pracy – w czapkach, waciakach, buszłatach, w watowanych spodniach. U góry było cieplej, jednak i tam przez noc włosy przymarzały do poduszki.
Potasznikow czuł, że z każdym dniem coraz bardziej opada z sił. Trudno mu już było, przy trzydziestu latach, wleźć na górne nary, trudno było też zleźć. Wczoraj umarł jego sąsiad i nikt się nie zainteresował, dlaczego to się stało, jak gdyby przyczyna śmierci mogła być tylko jedna, dobrze wszystkim znana. Sprzątający cieszył się, że śmierć nie nastąpiła wieczorem, lecz dopiero nad ranem – całodobowe wyżywienie zmarłego przypadało sprzątającemu. Wszyscy rozumieli to doskonale i Potasznikow, zdobywszy się na odwagę, podszedł do sprzątającego. „Odłam skórkę” – ale ten obrzucił go takimi przekleństwami, jakich może użyć człowiek, który był słaby, a teraz stał się silnym i wie, że jego przekleństwa pozostaną bezkarne. Słaby wymyśla silniejszemu jedynie w wyjątkowych warunkach i jest to odwaga rozpaczy. Potasznikow zamilkł i odszedł.
Trzeba było na coś się zdecydować, coś wymyślić osłabionym mózgiem. Albo – umrzeć. Potasznikow nie bał się śmierci. Tkwiło w nim jednak jakieś utajone, namiętne pragnienie, ostatnie, uparte – aby umrzeć gdzieś w szpitalu, na łóżku, w pościeli, pod opieką innych ludzi, byle tylko nie na dworze, na mrozie, pod butami konwojentów ani też w baraku, pośród wzajemnych wymyślań, brudu i przy całkowitej obojętności otoczenia. Nie winił ludzi za ich obojętność. Już dawno zrozumiał, skąd się bierze to duchowe otępienie, ten chłód w duszy. To mróz, ten sam mróz przemieniający w lód lecącą ślinę, dobierał się do ludzkiej duszy. Jeśli mogły przemarznąć na wskroś kości, to mógł przemarznąć i otępieć mózg, mogła przemarznąć na wskroś dusza. Na mrozie nie dawało się o niczym myśleć. I dusza też – przemarzła, skurczyła się, być może już na zawsze. Potasznikowowi nie pozostawało nic innego, jak tylko pragnąć przetrwania, przeczekania tego mrozu i pozostania przy życiu.
Przełknąwszy miskę ciepłej zupy, przeżuwając resztkę chleba, Potasznikow dobrnął do miejsca pracy. Brygada stała uformowana przed rozpoczęciem pracy, a wzdłuż jej szeregów przechadzał się jakiś czerwonogęby grubas w reniferowej czapie, jakuckich futrzanych butach i w białym półkożuszku. Wpatrywał się w wynędzniałe, brudne twarze. Brygadzista podszedł, mówiąc coś z oznakami szacunku do człowieka w reniferowej czapie.
– Zapewniam pana, Aleksandrze Jewgienjewiczu, że nie mam takich ludzi. Trzeba by pójść do Sobolewa, do kryminalnych, bo tutaj to przecież sama inteligencja, Aleksandrze Jewgienjewiczu, istna męczarnia.
Człowiek w reniferowej czapie przestał przypatrywać się ludziom i obrócił się do brygadzisty.
– Brygadziści nie znają swych ludzi, nie chcą ich znać, nie chcą nam pomóc – powiedział ochrypłym głosem.
– Jak pan chce, Aleksandrze Jewgienjewiczu.
– Zaraz ci udowodnię. Jak się nazywasz?
– Nazywam się Iwanow.
– No, to popatrz! Hej, chłopcy, uwaga! – Człowiek w reniferowej czapie stanął przed brygadą. – Zarządowi potrzebni są cieśle – trzeba robić skrzynie do wożenia ziemi.
Wszyscy milczeli.
– No widzi pan, Aleksandrze Jewgienjewiczu – szepnął brygadzista.
Potasznikow nagle usłyszał własny głos.
– Jestem. Ja jestem cieślą – i zrobił krok do przodu.
Z prawej strony szeregu wystąpił drugi człowiek. Potasznikow znał go – to był Grigorjew.
– No i co – człowiek w reniferowej czapie obrócił się do brygadzisty – zasrana ciapo? Chodźcie ze mną, chłopcy.
Potasznikow i Grigorjew powlekli się za nim. Ale on się zatrzymał.
– Jeżeli tak będziemy iść – wychrypiał – to i do obiadu nie zajdziemy. Słuchajcie, ja pójdę szybciej, a wy idźcie do warsztatu, do kierownika robót Siergiejewa. Wiecie, gdzie jest warsztat stolarski?
– Wiemy, wiemy – zawołał Grigorjew. – Proszę nas poczęstować papierosem.
– Znajoma prośba – mruknął przez zęby człowiek w reniferowej czapie i nie wyjmując z kieszeni pudełka, wyciągnął dwa papierosy.
Potasznikow szedł przodem i w napięciu myślał. Dzisiaj w cieple warsztatu stolarskiego będzie ostrzyć topór i robić stylisko. Będzie także ostrzyć piłę. Nie trzeba się spieszyć. Aż do obiadu będą „pobierać” narzędzia – szukać magazyniera i wypisywać je. A pod wieczór, kiedy okaże się, że styliska zrobić nie potrafi, a piły rozwieść nie umie, wygonią go i nazajutrz powróci do brygady. Ale dziś będzie w cieple. A może też i jutro, i pojutrze, jeżeli Grigorjew okaże się cieślą. Będzie pomocnikiem Grigorjewa. Zima już się kończy. A lato, to krótkie lato, już jakoś przeżyje.
Potasznikow zatrzymał się, czekając na Grigorjewa.
– Czy ty potrafisz, no… czy znasz się na ciesielce? – wykrztusił z nagłą nadzieją, która zapierała mu dech w piersiach.
– Widzisz – wesoło powiedział Grigorjew – ja jestem aspirantem Moskiewskiego Instytutu Filologicznego i myślę, że każdy człowiek posiadający wyższe wykształcenie, a tym bardziej humanistyczne, powinien potrafić wyciosać stylisko i rozwieść piłę. Tym bardziej, jeżeli trzeba to robić obok gorącego pieca.
– To znaczy, że i ty…
– To nic nie znaczy. Nabierzemy ich na dwa dni, a potem – co ci do tego, co będzie potem.
– Nabierzemy ich tylko na jeden dzień i jutro cofną nas do brygady.
Ledwie we dwójkę otworzyli przymarznięte drzwi. Pośrodku stolarskiego warsztatu płonął rozpalony do czerwoności piecyk i pięciu stolarzy bez waciaków i czapek pracowało przy swoich warsztatach. Przybysze uklękli przed otwartymi drzwiczkami piecyka jak przed bogiem ognia, jednym z pierwszych bogów ludzkości. Zrzuciwszy rękawice, wyciągali ku ciepłu pozbawione czucia ręce, ale nie od razu to ciepło odczuli. Po upływie minuty Grigorjew i Potasznikow zdjęli czapki i nie wstając z kolan, rozpięli buszłaty.
– Po co tu przyszliście? – spytał ich nieprzyjaźnie stolarz.
– Jesteśmy cieśle. Będziemy tu pracować – powiedział Grigorjew.
– Tak zarządził Aleksander Jewgienjewicz – pospiesznie dodał Potasznikow.
– A więc to o was mówił kierownik robót, ażeby wydać wam topory? – spytał Arnsztrem, podeszły wiekiem wydawca narzędzi, strugający w kącie trzonki do łopat.
– O nas, o nas…
– Bierzcie – powiedział Arnsztrem, przyglądając się im nieufnie. – Tu macie dwa topory, piłę i rozwieracz. Potem mi go oddacie. Oto mój topór, wyciosajcie mi stylisko. – Arnsztrem uśmiechnął się. – Dzienna norma dla mnie na styliska – trzydzieści sztuk.
Grigorjew wziął z rąk Arnsztrema klocek i zaczął go ociosywać. Zahuczała syrena na obiad. Arnsztrem, nie ubierając się, w milczeniu przypatrywał się robocie Grigorjewa.
– A teraz ty – powiedział do Potasznikowa.
Potasznikow postawił klocek na pniu, wziął z rąk Grigorjewa topór i zaczął ciosać.
Stolarze poszli już na obiad i w warsztacie, oprócz ich trzech, nie było nikogo.
– Weźcie tu moje dwa styliska – Arnsztrem podał dwa gotowe styliska Grigorjewowi – nasadźcie na nie topory. Naostrzcie piłę. Dziś i jutro grzejcie się przy piecu. A pojutrze wracajcie tam, skąd przyszliście. Macie tu kawałek chleba do obiadu.
Dzisiaj i jutro grzali się przy piecu, a pojutrze mróz spadł do 30 stopni – zima się już kończyła.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki